Lucyna Buraczewska, pseudonim „Żaba”. Rocznik 1927. Łączniczka, stopień: plutonowy. Formacja „Krybar”, Powiśle.
Do konspiracji wstąpiłam w 1942 roku, na ulicy Bolecha. Zostałam przydzielona do plutonu sierżanta „Burzy”. Byłam łączniczką. Do moich obowiązków należało noszenie meldunków, rozkazów i czasami nosiłam nawet prasę do plutonu, żeby chłopcy mogli się zapoznać z aktualnymi wywiadami, jakie były.
Potem, na dwa dni przed Powstaniem zostałam skoszarowana. Wróciłam do domu i na drugi dzień, już 1 sierpnia, raniutko, stawiłam się na punkt. Dostałam rozkaz powiadomienia chłopców, żeby się zgłaszali na punkty, gdzie były wyznaczone do Powstania Warszawskiego. Myśmy mieli wyznaczony punkt ulica Gęsta i Tamka. Część chłopców była, zbieraliśmy się na Tamce 13, a część szła na ulicę Gęstą. Ulica Gęsta to była od Powiśla, szła od Wisły aż do murów Uniwersytetu Warszawskiego. Myśmy mieli odcinek od Browarnej do Gęstej, całą Gęstą. Na ulicy Gęstej była tylko jezdnia i na jezdni były poustawiane zasieki. Był wzdłuż mur i za murem Niemcy mieli swoje obserwacje i karabiny maszynowe, stali z nimi. Ulica Gęsta miała jeden budynek, wysoki, piętrowy, w którym mieściła się garbarnia skór. Ludzie pracowali tam na trzy zmiany, więc nasi chłopcy wchodzili częściowo już jako pracownicy. Tam się zatrzymywali. Pan Pfeiffer, bo to była jego garbarnia skór, należał do konspiracji. Myśmy znów szli od strony Browarnej. Pierwsza kompania składała się z trzech plutonów – 104, 105, 106. Dowódcą pierwszej kompanii był porucznik „Dan”. Częściowo się rozdzieliliśmy. Część szła od Browarnej, a część szła od Gęstej, narożnym punktem. Niestety, Uniwersytet od tej strony był nie do zdobycia, ze względu na to, że po pierwsze zasieki były poustawiane, na których były pozawieszane handgranaty. Chłopcy wyskakując z bramy tego budynku przeskakiwali zasieki i dużo zostało rannych, zabitych na zasiekach. Nie wiemy do tej pory ich nazwisk, bo nie wszyscy się znaliśmy. Dostaliśmy rozkaz wycofania się i pójścia na pomoc zdobycia elektrowni. Szliśmy od strony Dobrej, przy Ładnej. Tam zdobywaliśmy elektrownię wraz pracownikami elektrowni. Niestety, ginie porucznik „Dan”, nasz dowódca. Już po zdobyciu elektrowni zostaliśmy wycofani na Tamkę. Tam była nasza kwatera, w tym miejscu jest pomnik nasz, „Krybara”, na Tamce. Tam kwaterowaliśmy, na pierwszym piętrze z balkonem. Placówkę mieliśmy od strony zakonu Kazimierza Wielkiego, od Tamki, wzdłuż muru, do Mostu Średnicowego i Mostu Poniatowskiego i mostu kolejowego. Tam żeśmy cały czas utrzymywali placówkę i Niemcy do nas atakowali, to my odpieraliśmy. Placówka była bez przerwy ostrzeliwana. Na górze siedział snajper, na wieżyczce na Moście Poniatowskiego. Strzelali do nas bez przerwy. Tam zginęło dużo chłopców. Myśmy utrzymywali tą placówkę do końca. Potem, kiedy już Powiśle padało, zostaliśmy na tych placówkach, żeby bronić, żeby inne oddziały mogły się wycofywać z Powiśla do góry, do Tamki. Byłam wtedy u porucznika „Zbyszka Solnego”, bo jak porucznik „Dan” zginął, to dowództwo tej kompanii dostał porucznik „Zbyszko Solny”, nazwisko Golian. U niego byłam wtedy jako łączniczka, siedziałam. Dostałam rozkaz, żeby pójść sprawdzić, co się dzieje. Pobiegłam i w tym momencie podchorąży „Karp”, nazwisko Karpiński Jerzy, mówi tak: „Żaba, stawaj, tu jest chłopak ranny, ja go muszę odnieść, a ty musisz stanąć na placówce i pilnować. Tam dalej są chłopaki, ty tutaj będziesz”. Mówię: „Dobrze”. Stanęłam na placówkę i czekam. Cisza. Patrzę, nikt się nie odzywa, bo tam mieliśmy hasła, podawaliśmy sobie po cichu. Nikt się odzywa. Podaję, nikt się nie odzywa. Co się dzieje? Nie wiem, co się dzieje. Patrzę, a tam Niemcy wchodzę. Mówię: „O Jezu! Matko Boska! Niemcy!” Biegiem. Tam był pałac na Pierackiego. Biegiem za pałac, w chaszcze, były porośnięte, bo to już nie pilnowane były ogrodzenia. W chaszcze, wybiegłam w bramę, wskoczyłam w Pierackiego, w dom. Niemcy zaczęli za mną strzelać, wpadłam, piwnicami przeleciałam do Nowego Światu. Na rogu Pierackiego i Nowego Światu była kawiarnia „Lucynka”. Była zburzona, stał tylko kikut komina. Na tym leżała „Wielka Berta”, pocisk. Mówię: „O Jezu kochany! Jak ja tutaj będę”. Ale nic, przytuliłam się do komina i czekam. Tu już Niemcy wyrzucają ludzi z domów, cywili. Słyszę coraz bliżej. Myślę: „Boże, tylko żeby mnie nie znaleźli”. Ale musiałam przez piwnicę i piwnicą wyjść dziurą, bo to było zawalone. Patrzę, po drugiej stronie Nowego Światu było kino „Studio”. Tam był pasaż, który był zamykany na bramę. Widzę chłopaków w oknie, zaczynam im dawać znać. Na migi i pokazuję. Któryś krzyczy: „O Jezu! Tam jest Żaba!” Dają mi znać na migi, że oni otworzą furtkę, puszczą krzyżowy ogień z karabinu, a ja mam przelecieć. Dobrze. Naszykowałam się, oni otworzyli ogień, ja hyc w bramę. Wskoczyłam, furtka zamknęła się szybko za mną. A mnie tak cieknie po nodze. „Żaba, ty jesteś ranna!” „Gdzie? Co?” Ale rzeczywiście poczułam jakby ukłucie, jakby sparzenie, ale nie przypuszczałam, że jestem ranna. Mówię: „Co wy opowiadacie?” „No zobacz, leje ci się krew po nodze”. Rzeczywiście. Mówię: „Czekajcie, dajcie opatrunek”. „Dawaj. Jest tu sanitariuszka, to cię opatrzy”. „Nie, nie, ja się sama opatrzę. Dawajcie mi opatrunek”. Dali mi opatrunek, wzięłam się odwróciłam i jeszcze kula wystawała na wierzch, mam ślad do tej pory. Kulę sama wyjęłam pincetą, owinęłam się i mówię: „Idę zameldować się do dowódcy”. Powiedzieli mi, gdzie jest nasz dowódca „Zbyszko Solny”. Poszłam, melduję się: „Żaba, ty żyjesz? Przecież łącznik powiedział, że ty nie żyjesz, że cię Niemcy tam …, że zabita jesteś”. „No to będę długo żyła panie poruczniku, w takim razie”. „Idź, niech cię opatrzą, widzę, że jesteś ranna”. „Nic, nic, już się opatrzyłam”. „Idź, w tej chwili masz iść na punkt sanitarny, opatrzy cię”. „Dobrze”. Poszłam, wróciłam. Potem dostaliśmy placówkę Warecka 11, 11A i Pocztę Główną. Tamci, co się wysunęli, gdzie indziej poszli. Poszli za Marszałkowską i zdobywali telefony, PAST-ę,. Oni poszli na PAST-ę, a my objęliśmy po nich tą placówkę, Warecka 11, 11A, Pocztę Główną oraz barykadę Mazowiecka róg Świętokrzyskiej. Niemcy cały czas robili naloty, walili w nas niesamowicie. Na Wareckiej 11A była przeprowadzona barykadka wysokości półtora metra do Poczty Głównej i tam się przebiegało. Ponieważ barykada była bardzo mała, niska, a Niemcy mieli wysoki blok po drugiej stronie, sąsiadujący z Pocztą Główną na Wareckiej, dużo naszych ludzi ginęło. Został zabity podchorąży Jackowski, który biegnąc chciał coś powiedzieć, wychylił się i dostał kulką w usta, tędy mu wyszła, w dół, rozerwane zostało. Nie mogliśmy go zdjąć aż dopiero zapadł zmrok, dopiero się go wzięło, ściągnęło. Cały czas strzelali, bez przerwy. Przyszedł rozkaz, że nie będziemy w dzień przebiegać, bo po kilka razy dziennie przebiegałam z meldunkami i meldowałam, jaka jest sytuacja, znajduje się u nas. Przyszedł rozkaz, że nie będziemy już codziennie tak biegać i na zmianę, tylko późno wieczorem. Wtedy, jak było późno wieczorem, jak Niemcy strzelili rakieta i zgasła, to biegiem, za chwilę następna, biegiem, i tak wszyscy przechodziliśmy na Warecką na Pocztę Główną.
Przyszedł rozkaz, żeby zdobyć wysoki dom, bo oni strasznie obstrzeliwują i do nas i bez przerwy nas atakują, żeby zdobyć ten dom. Przyszedł rozkaz od majora „Roga”, bo wtedy już major „Róg” był i kapitan „Krybar” był na odprawie. Kapitan „Krybar” przyszedł i mówi: „Żaba, idź i zwołaj podchorążych i poruczników, bo przyszedł rozkaz, ja muszę im polecić”. Poszłam, wszystkich zwołałam. Zgłosili się wszyscy i między innymi kapitan „Krybar” powiedział, o co chodzi, więc wykonania zadania podjął się podchorąży Kączkowski, pseudonim „Wichajster”. Na ochotnika zgłosiło się dwunastu chłopców. Najpierw sześciu miało wyskoczyć z granatami, z butelkami z benzyną, żeby zrobić wejście drugiej turze. Chłopcy wyskoczyli z butelkami z benzyną i z granatami i niestety, Niemcy po nich z karabinów posiekali. Chłopcy zaczęli się palić. Palili się jak żywe pochodnie. Z powrotem: „Ratunku! Ratunku! Ratujcie nas! Ratujcie nas”. Rzuciłam się, zaczęłam ich gasić, przewracając ich gasić. Niestety, sama zaczęłam się zapalać, ale nie patrzyłam, tylko gasiłam. W ciężkich, bardzo ciężkich męczarniach, na pół spaleni konali. Do tej pory ich, to widzę. Nie mogę tego zapomnieć, nigdy i chyba nie zapomnę.
Jest atak, Niemcy nacierają na nas. Częściowo prawie, że wchodzą do nas. Udało nam się ich odeprzeć. Tak było do kapitulacji Powstania Warszawskiego. Ludność cywilna już bokiem na nas patrzyła, że przez nas nie mają jedzenia, że stracili domy, dobytek i wszystko. Zaczęli na nas krzywo patrzeć, zaczęli na nas wymyślać. Było nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie. Kapitulacja, trzeba było pójść do niewoli.
Zebraliśmy się na ulicy Złotej, wszyscy razem, to jest trzecie zgrupowanie i ósme zgrupowanie i szliśmy do niewoli. Szliśmy do niewoli przez całe miasto aż na Uniwersytet Warszawski. Tam chłopcy składali broń. Miałam maleńką „piątkę”, dostałam od sierżanta „Burzy”, musiałam „piątkę” złożyć, oddałam im. Chłopcy zauważyli. Jak zdaliśmy broń, szliśmy aż do Ożarowa.
W Ożarowie, tam była fabryka kabli i na halach było trochę słomy porozrzucane. Na halach trochę człowiek siedział albo kto miał koc, to sobie rozłożył, to poleżał trochę. Czekaliśmy na transport, co z nami będzie. Na drugi dzień dostaliśmy po menażce zupy. Nie miałam w co wziąć, bo nie liczyłam, że idę do niewoli. Myślałam, że ze dwa dni i wrócimy. Co tam niewola, nie zdawałam sobie sprawy z tego. Dopiero kolega mówi: „No widzisz, Żaba, żebym nie wziął drugiego garnuszka, to byś nie miała w co zjeść”. Dał mi łyżkę i garnek i mówi: „Trzymaj to, bo to musisz mieć przy sobie, bo nie będziesz miała”. „Ale przecież my wrócimy zaraz”. „Idź ty, głupia! Czyś ty zgłupiała? Gdzie ty wrócisz? Idziemy do niewoli! Ty sobie nie zdajesz sprawy?!” Mówię: „Nie. Nie wiem”. Żeśmy poszli.
Zapakowali nas w wagony bydlęce, zamknęli z trzaskiem, wartownik stanął, jedziemy. Polacy niektórzy nas żegnali na stacjach, machali do nas rękami, ale gorzej było już jak wyszliśmy. To była docelowa stacja. Szliśmy przez miasteczko niemieckie i Niemcy na nas pluli i rzucali w nas zgniłymi pomidorami, krzyczeli, wymyślali nam. To było bardzo nieprzyjemne. Szliśmy do Falingbostel, Stalag XIB. Tam już byli wrześniowcy i inne narodowości. Weszliśmy. Tam byliśmy parę dni. Wrześniowiec zobaczył, że mam popalone ubranie na sobie, bo chłopców gasiłam, a nie miałam przecież na zmianę. Przyniósł mi jakieś spodnie, zobaczył, jak wyglądam, spodnie i jakąś kurtkę i na drugi dzień przyniósł mi jeszcze płaszcz, szynel, krótki zrobiony: „Masz, czapkę, szal i rękawice”. Mówi: „Masz, żebyś miała i buty”. Buty były dla mnie za duże, ale mimo wszystko wzięłam, bo nie miałam w czym chodzić i skarpety też dostałam. Tak za parę dni trzeba było opuścić Falingbostel i dali nas do Belsen Bergen, do obozu koncentracyjnego. Tam byłam dwa, trzy tygodnie może. Na apelu Niemiec wyznaczył naszą część i kazał nam się zbierać. Wyjechaliśmy na stację do wagonów i wywiózł nas do Hanoweru. W Hanowerze stał barak, który znajdował się między torami a mostem, po którym ludzie przechodzili i fabryką Hanomag. Nasz barak był w tym miejscu. Boże, jak szedł nalot, to czasem tak chodziło to wszystko. Musieliśmy chodzić na tory kolejowe, żeby zakopywać leje po bombach, nosić podkłady kolejowe, śruby. To była ciężka praca, byłyśmy przecież wykończone, bo nie było jedzenia. Człowiek w Powstaniu Warszawskim jadł kaszę-pluj, i pluł, bo nie było co jeść. Tam rozegrała się walka. Nie wytrzymaliśmy, bo Niemiec nas tłukł i myśmy go zaczęli tłuc. On zaczął wołać: Hilfe! .Ktoś dał znać, przyjechały do nas dwa samochody. Jeden ciężarowy, jeden wojskowy jeep i dwa motocykle z karabinami maszynowymi. Patrzymy, wyskakuje starszy Niemiec i krzyczy, wydziera się nas, a my nic. W końcu pyta się: Wo ist Komendant? Wo ist Komendant? Jedna z naszych, Hanka Kremer bardzo dobrze mówiła po niemiecku i mówiliśmy: Komendant Polen Soldaten AK. Keinen [niezrozumiałe] Soldaten, Bandit! Bandit! Ta woła, że nie. Więc, żeby powiedziała, co uważają dziewczynki: „Na moją komendę baczność!” To my baczność. „Spocznij! Dwójki twórz! Tworzymy. „Kolejno odlicz!” „Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć”. „Czwórki twórz!” Tworzyliśmy czwórki. „Za mną marsz!” Przed nami wóz niemiecki, jeep z oficerami po boku, dwa motocykle z karabinami maszynowymi i z tyłu „buda”, duży samochód. Oczywiście wzięłyśmy łopaty, kilofy, bo miałyśmy łopaty i jak broń żeśmy trzymały zaczęłyśmy śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy, marsz, marsz Dąbrowski, marsz, dzielny narodzie”. Więc wszyscy: „Niech żyją Polki”, Serbowie, Francuzi, Anglicy. Francuzi mówią tak: „Nie martwcie się Polki, zaraz zawiadomimy Genewę, będą was szukać”. Oni jakoś mieli swoje nasłuchy, to wszystko. Rzeczywiście, idziemy za Hanowerem, wchodzimy, otwiera się z trzaskiem brama, jak u nas na Pawiaku i za nami bach brama. Pod ścianę nas stawiają. Karabiny maszynowe są wymierzone w nas. Mówią, że będziecie rozstrzelani. Nasza komendantka, dziewczyna, bośmy ją zrobili komendantką, mówi tak: „Nas zaraz będzie szukać Genewa. My jesteśmy żołnierzami, my podlegamy Genewie i nie wolno nas tak traktować. Proszę nas odstawić do obozu jenieckiego, a nie tutaj. My tu nie powinniśmy być”. On do niej, trzepnął ją w twarz, później z drugiej strony jej poprawił. I do nas, że będziecie rozstrzelani. Poszedł gdzieś tam na górę, wrócił i w końcu idziemy z powrotem. Prowadzą nas do naszego baraku, do Hanoweru. Rzeczywiście, zaczęli nas szukać. Tamci dali znać i Genewa nas szukała. Wróciliśmy do obozu, ale nie do Belsen Bergen, tylko do Oberlangen. To był też obóz koncentracyjny. Oberlangen, tam akurat przyjechałam w grudniu. Od razu nas porozbierali do mykwy i porozbierane wypędzili nas na zimno. W końcu wynieśli nam rzeczy, ale rzeczy się pomieszały, w ogóle się nie nadawały, zaczęłyśmy się zamieniać między sobą, żeby się ubrać. Poszliśmy do baraków. Przyszła Wigilia. Boże Narodzenie, każdy jest myślą w domu, jak to jest, co tam rodzice robią, jak to będzie. Łzy nam sypią po oczach, pokazujemy, że twarde jesteśmy, ale same lecą. Przyszedł Niemiec i przyniósł nam drzewko, mówi, żebyśmy śpiewały Stille Nacht, Heilige Nacht , „Cicha Noc, Święta Noc”. Nic, zamarłyśmy. Zimno w barakach, nie mamy ani jedzenia, ani nic, on nam każe śpiewać „Cicha Noc, Święta Noc”. Do czego to jest podobne? Zaklął, wyszedł i trzasnął drzwiami, a drzwi się rozwaliły. Taka była nasza Wigilia. Złożyłyśmy sobie życzenia i każdy po cichutku, jedna z drugą, bo żyłyśmy tak grupkami, zaczęłyśmy opowiadać, jak to w domu, jaka choinka, jak mój tatuś zawsze zaczynał śpiewać „Bóg się rodzi”. Mówię tak: „Wiecie, choinka się zapaliła. Mama podała wszystko na stół, ryby. I tatuś po dzieleniu się opłatkiem zaczął śpiewać Bóg się rodzi. Miał donośny głos, ładny, więc my wszyscy z nim śpiewaliśmy”. Taka była nasza Wigilia. I poszliśmy spać. W kwietniu słychać w całej części odgłos armat, to znów cicho, błyski gdzieś daleko widać wieczorem. Myśmy ukradkiem patrzyli przez okna w kratach. Słychać błyski, to gdzieś są. Ale nie wiem, kto nas odbije, kto nas uwolni. Nie wiemy nic. Błyski są coraz częściej, armaty walą, ale my jesteśmy otoczeni lasem i są torfowiska. Jest tylko jedna droga, która prowadzi do naszego obozu, tak że nie widać, że tam jest nasz obóz. Zastanawiamy się, jak nas tutaj odnajdą. Jakiś Polak pracował u Niemców. Wyskoczył, zatrzymał: „Słuchajcie, tam są Polki z Powstania Warszawskiego. Idźcie i ratujcie ich, bo ich wysadzą w powietrze”. Nasz barak był podminowany. Kazali, żeby po prostu nas zlikwidować. Oczywiście chłopaki czołgiem zawrócili dwa skautkary, dżip, czołg i wjechali. Słyszymy polskie głosy, a to pułkownik Koszutski na czołgu na czele i skautkary... Jak się dowiedzieli, to od razu. Jaka radość, jaki płacz, co się dzieje, niesamowicie. Nasza komendantka od razu zrobiła apel, stanęłyśmy wszystkie na baczność, pułkownikowi przekazała stan naszych, ile nas jest, ile jest chorych, dwoje czy troje dzieci się urodziło, bo dziewczyny były w ciąży. Przekazała i pułkownik zaraz mówi, nadał krótkofalówką, bo oni mieli krótkofalówki i zaraz zjechało się wojsko. Przywieźli nam jedzenie, wszystko. Jak żeśmy rzuciły się na jedzenie, to komendantka kazała zabrać wszystko, bo przecież byłyśmy wygłodzone. Zjeść tłuste, to zaraz skręt kiszek. „Co wy robicie! Zabrać to wszystko, zabrać to wszystko!” [..] Ta wstrętna sucha jędza to uciekła. Uciekła, bo myśmy były na nią wściekłe. Ona nas tłukła, biła, jak się nie podobało. Byłam taka chora, miałam trzydzieści dziewięć i dziewięć, a ona mnie wyciągnęła do roboty na apelu. Musiałam iść razem z innymi tłuc torf, bo Niemcy torfem opalali, a myśmy nic nie mieli. W baraku jak coś, któraś przyniosła, jakąś deskę czy parę suchych drewien jak udało się. Tak to nie, bo przecież Niemcy rewizje robili. Jak się udało, to myśmy rozpalili w piecyku. Były malutkie piecyki. Przy piecyku każdy się ściskał, żeby się trochę ogrzać. Na kuchni byli Włosi – włoski ksiądz i czterech Włochów. Oni gotowali dla Niemców i gotowali dla nas. Dla nas gotowali jarmuż, ale żeby jarmuż chociaż był, ale zgniły jarmuż, zgniłe kartofle. Trzeba było chochlą szukać, żeby to było. Była czarna woda, pomyje, ale gorące, to się piło. Dla Niemców oni gotowali dobre obiady. Niemcy tak nienawidzili Włochów, że tak się zrobiło, że potem, hauptmann mówił: „Ja byłem dla was dobry, powiedzcie, że ja byłem dobry, będę u was kartofle obierał, wszystko, tylko nie…”. „Dobra, dobra”, mówi komendantka. Ale co zrobili Włosi? Zadźgali go nożem. Po prostu zrobili sąd. Zadźgali go nożem. Zabili go.
Potem było już po wojnie. Już zostaliśmy częściowo wcieleni do Pierwszej Dywizji Pancernej. Poszłam do szkoły. Część poszła do szkoły, część była w dywizji w kantynach, były robione inne prace. Tak żeśmy żyły. Z obozów powróciłyśmy do Haaren. Haaren to było miasteczko Latte. Tam była willa i myśmy w tej willi mieszkali i żeśmy chodzili do szkoły, bo szkoła była w Haaren, w Maczkowie. Haaren, ponieważ było dużo Polaków, tam były wokoło obozy polskie, to zrobili, że nazwali to miasto Maczków. […] Potem była demobilizacja i wyjazd. Wróciłam do Polski, po to, żeby potem pracy nie dostać. Weszłam w dywizję, miałam papiery, że byłam w AK, że byłam w Dywizji Pancernej, w stopniu plutonowy. Byłam podpadnięta. Jak wróciłam do Polski, jak do pracy, to jeden miesiąc: „Dziękujemy”. Poszłam dalej. Dwa miesiące: „Dziękujemy”. Tak było naokoło aż do 1956 roku, w końcu jakoś się zahaczyłam i zaczęłam już pracować dłużej. Jak szłam na emeryturę, to zało mi arkusza do wypisywania, gdzie pracowałam. W ZUS-ie mówią tak: „Co pani robiła? Tu miesiąc, tu dwa, tu miesiąc, tu dwa. Co pani tu robiła? Tu miesiąc, tu trzy”. Mówię: „Ja nie. To mnie robili. Ja nie. Ja chciałam pracować”. „Widocznie się pani nie nadawała”. Mówię: „Tak. Widocznie się nie nadawałam”. I tak to było.
Byłam dzieckiem, chodziłam do szkoły.
Byłam z rodzicami i bomba padła w dom i nas przysypała. Zostaliśmy odkopani, odgruzowani.
Potem była kapitulacja, więc z powrotem do szkoły. W szkole uczyliśmy się historii, ale po cichu. Historia była, ale co innego było rozłożone na ławce, żeby nauczycielka prowadziła historię. Miałam bardzo dobrą nauczycielkę, Radlicką Stefanię, była naszą wychowawczynią. Chodziłam do szkoły, potem do szóstej klasy. Niemcy zajmowali szkołę, więc dobra szkoła przyszła na Drewnianą, później druga szkoła przyszła na Drewnianą. Zaczęli łączyć klasy. Ponieważ byłam w VIA, a była VIB i VIC, to część rozsyłali po innych szkołach. Moja mama powiedziała: „Lucynka, ty pójdziesz na Zagórną 1 do szkoły imienia Karola Wójcika”. Tam potem poszłam do szkoły handlowej. I wybuchło Powstanie Warszawskie. Tak to się kończy.
Przed Powstaniem mieszkałam na ulicy Dobrej, na Dobrej róg Tamki. To była Dobra 20.
Przez kolegów. Koledzy mnie wzięli do konspiracji. Właśnie z tamtej szkoły, z Zagórnej. Poszłam z nimi, oni mnie przedstawili i wtedy się zgodzili, zgodził się sierżant „Burza”, jego nazwisko Żytnik Piotr. Potem już tam byłam cały czas. Z nimi szłam tutaj potem, bo stamtąd myśmy szli tutaj. Ponieważ dobrze znałam domy, więc byłam potrzebna.
Wybuch Powstania na Powiślu, Tamka 13, miałam ostatnią grupę, żeśmy prowadzili Dobrą. Potem weszliśmy w ulicę Leszczyńską, z Leszczyńskiej weszliśmy do Browarnej. Róg Browarnej i Gęstej, tam się zatrzymaliśmy, bo taki był odcinek. Część chłopców już tam poszła. Przeszłam potem, przebiegłam na Gęstą do swoich chłopaków. Stąd uderzaliśmy, od Gęstej. Na Gęstej był tylko jeden murowany dom, który stał przy samym parkanie Uniwersytetu Warszawskiego. Za tym domem był jeden dom drewniany i dalej tym były małe drewniane domki, tam biedota mieszkała. Przeszłam, poszłam do swoich i ze swoimi uderzałam.
Potem, niestety, wycofaliśmy się i poszliśmy, bo taki był rozkaz. Poszłam, przebiegłam do porucznika „Dana”, powiedziałam, jaka jest sytuacja. On powiedział: „Mamy rozkaz wszyscy się wycofać. Idź i wycofuj wszystkich. Powiedz, żeby się wycofali wszyscy i idziemy na pomoc elektrowni przy zdobywaniu”. Takie było moje zadanie. Porucznik „Zbyszko Solny” był ranny w nogę, kapral „Mucha”, nazwisko Musiałek Józef, był ranny w rękę. „Mucha” już poszedł do sanitariatu i do szpitala, a porucznik „Zbyszko Solny” opatrzył się u sanitariuszki i poszedł z nami dalej. Potem rozdzieliły się plutony 104, 105, 106. Część tu była, część tu była. To znaczy, cały 106 i część 105, 104 i część tego. Tak się to łączyło. Na elektrowni później ginie porucznik „Dan” i pierwszą kompanię dostaje „Zbyszko Solny”, obejmuje ją.
Byłam łączniczką, ale mimo wszystko byłam zawsze z chłopcami w pierwszej linii i w razie czego nosiłam meldunek czy jakąś pomoc: trzeba było zanieść meldunek, kto został ranny, kto zabity. To już nosiłam meldunki do dowództwa. Od dowództwa nosiłam znów dalej meldunki, gdzie dostałam rozkaz, gdzie trzeba nosiłam i do trzeciego zgrupowania i nosiłam jeszcze gdzie indziej, do elektrowni nosiłam meldunki. Nosiłam, takie było zadanie łączniczki. Szłam z nimi wspólnie, bo jak był atak na Uniwersytet, to szłam z nimi na Uniwersytet Warszawski. 23 sierpnia był atak na Uniwersytet Warszawski. Tam wtedy została zdobyta komenda, żandarmeria niemiecka i kościół św. Krzyża. Kościół św. Krzyża zdobywała kompania „Lewara”, Piotrowski Jan miał nazwisko, porucznik, a myśmy szli od strony Oboźnej. Przeskakiwaliśmy przez Oboźną, domy i domami, przebitymi piwnicami szliśmy na zdobycie Uniwerku Warszawskiego, które też się nie powiodło, bo to było nie do zdobycia. „Kubuś” wjechał tam od strony od strony Krakowskiego Przedmieścia, ale to już nic nie pomogło.
Nie mogłam odmówić, jeżeli dostałam jakiś rozkaz, pilny, prośbę o pomoc, że trzeba iść, to nie szłam przekopami czy innymi, tylko szłam najkrótszą drogą, pod obstrzałem nawet, aby tylko się dostać i zawiadomić, żeby pomoc przyszła. Nie mogłam tak. Ile mogłam, to szłam przekopami, ale jak nie, to biegłam pod obstrzałem i musiałam przejść, niestety. Nie było, żeby nie iść. Zresztą, ja się nie bałam, nie zdawałam sobie sprawy. Nie bałam się. Może dlatego żyję, bo się nie bałam. Jak wspomnę, jak biegłam przez barykadkę, to nie musiałam się bardzo schylać, bo jestem mała. Barykadka była półtora metra, ja mam półtora metra, wtedy miałam metr pięćdziesiąt pięć, to dużo się nie nachylałam. Ale jak przebiegłam do końca, to już było wysoko, to krzesło stało, to na krzesło wchodziłam. Chłopaki mnie za rękę wciągali na górę. Jak ja bym weszła, tam było za wysoko dla mnie, a Niemcy strzelali po murach. Jakoś mnie nie trafili, za co chwała Bogu. Człowiek był młody i nie zdawał sobie sprawy dużo. Może teraz, nie, teraz też bym się nie bała, nie, chyba nie. Może byłabym więcej ostrożna, ale jak trzeba było, to bym się nie bała. Takie to jest. Człowiek jest już zahartowany.
Nie miałam z nimi do czynienia. Było tylko tak, od strony Smulikowskiego i Pierackiego stał barak. W baraku znajdowali się folksdojcze, ci, co strzelali, gołębiarze i Ukraińcy. Przy wycofywaniu się z Powiśla barak został podpalony. Palił się, ale muszę powiedzieć jedno, że w baraku był ktoś z obok mojego domu, którego znałam, tą babkę, tego Ukraińca i tą kacapkę.
Kiedy wróciłam do Polski i szłam gruzem do domu, to było Wszystkich Świętych, 1 listopada wróciłam, chłopaki mnie podwieźli, a dalej już nie mogli, bo za dużo gruzu było, więc szłam z betami sama do domu, po gruzach się wspinałam. W pewnym momencie ja z tej strony, ona z tej strony. A ja tak: „O Matko Boska!” „Niech się pani nie boi, ja żyję, ja żyję!” Mówię: „Przecież tam był podpalony barak. Ktoś podpalił”. „Tak, ale myśmy zrobili podkop i wyszliśmy wszyscy”. Więc, jakie uczucie, 1 listopad, wiem, że oni się tam wszyscy palili i ją widzę. To było dla mnie okropne. Przyszłam do domu, pukałam. Tatuś otworzył drzwi, mówi: „Maniusia, Lucynka wróciła! Lucynka wróciła!” Brat mój był, też już wrócił, bo jeden jest rozstrzelony w Pęcicach, też już wrócił, wcześniej jeszcze jak ja. Wszyscy się ucieszyli. Mówię: „Słuchajcie, ja widziałam panią Martę. Ona żyje?” Mówią: „Tak. Ona żyje”. Mówię: „Wiecie co, to 1 listopad, to ja się przelękłam, bo myślałam, że duch się zjawił”. Tak było.
W początkach, w pierwszych dniach sierpnia było bardzo imponująco: „Niech żyją Polacy!” Wychodzili, ściskali nas, naprawdę było bardzo przyjemnie. Ludność była nam oddana. Potem, jak wycofywaliśmy się z Powiśla, to już mówili: ”Co nas zostawiacie na pastwę losu?!” Część ludzi poszła w górę z nami, ale część została. Najgorzej było już pod koniec w Śródmieściu. Niestety, tam już na nas ludzie krzywo patrzeli i nieraz nam wymyślali. Było bardzo nieprzyjemnie. Tak to było.
Jakie miałam życie? Szłam z placówki na drugą placówkę, z drugimi szłam. A jak nie, to byłam na kwaterze u porucznika „Zbyszka Solnego”. Pełniłam tam funkcję łączniczki. Cały czas, czasem nawet nie miałam czasu się przespać, bo cały czas byłam na nogach. Nieraz przyszłam na placówkę do chłopaków, mówię: „O Jezu, taka jestem śpiąca”. „Kładź głowę na kolanach, prześpij się. Jesteśmy, nie martw się”. Tak nieraz na ich kolanach głowę położyłam, przespałam się. Cały czas w ruchu się było, bez przerwy.
Nie miałam czasu. U nas wychodził „Biuletyn Informacyjny”, „Informator Powiśle”, ale nie miałam czasu.
Były przecież w Konserwatorium różne koncerty, nie miałam czasu, żeby pójść.
Tylko dwa razy wpadłam do mamy, przebrałam się, bo jeszcze Powiśle było w naszych rękach, a mieszkałam na Powiślu, to się przebrałam, umyłam się. U mamy cośkolwiek zjadłam i z powrotem. Ostatni raz jak byłam, już powiedziałam: „Mamo, już więcej do ciebie nie przyjdę, bo my już się wycofujemy”. Byłam na trzy godziny przed wycofaniem się z Powiśla. Pożegnałam rodziców, poszłam.
Czy można powiedzieć, że były najlepsze i najgorsze? Nie można tego porównać. Nie wiem, jeżeli ktoś porównuje, to chyba, że siedział gdzieś na kwaterze i obijał się. Nie miałam czasu porównywać najlepszych i najgorszych. Byłam bez przerwy w ruchu. Naprawdę nie mogę porównać najlepsze i najgorsze. Chłopaki tak chcieli, jak jedna zmiana schodziła, to nie chcieli innych: „Żaba, zostań z nami, my chcemy ciebie, żebyś ty z nami została, bo my na innych liczyć nie możemy”. Zostawałam, z tym, że porucznik wyrażał zgodę, zostawałam z nimi. Jak miałam wolny czas, to porucznik wzywał mnie do siebie. Zresztą byłam wzywana bez przerwy, nosiłam meldunki, jaka sytuacja się znajdowała, bo przecież myśmy byli od strony Smolnej. To było wojsko, Muzeum Wojskowe, kolej pancerna ostrzeliwała nas bez przerwy. Bez przerwy nosiłam meldunki, jaka jest sytuacja, ile przejeżdża, jaki ruch idzie po moście, bo też trzeba było wiedzieć. Bez przerwy nosiłam meldunki. Nie było czasu, nie miałam czasu myśleć, bo niektórzy, nie wiem, nie miałam czasu. Bez przerwy byłam w ruchu.
Byłam wcielona do Pierwszej Dywizji Generała Maczka i tam, jak powiedziałam, żeśmy chodzili do szkoły, do gimnazjum chodziłam, bo były utworzone szkoły. Zresztą w obozach też były wykłady dla nas, młodych, komendantka brała koło siebie, wykładała, uczyła. Czasami były jakieś zabawy, to szliśmy wszyscy. To były wojskowe zabawy, jakiś pułk urządzał, to zaproszeni byliśmy, to żeśmy wszyscy szli. Nie było tak, że sama, jedna, nie. Byłam cały czas w wojsku, podlegałam rygorom. Nie było tego, żebym mogła na własną rękę coś robić, nie. Tak do 1945 roku był człowiek w obozie, potem byłam wcielona do wojska, do Dywizji generała Maczka, a potem nastąpił przyjazd do Polski.
Chyba wszystko powiedziałam. Nasz porucznik, „Bob”, nazwisko Czarnecki Zbigniew, zginął na barykadzie przy Świętokrzyskiej róg Mazowieckiej. Tam nacierali Niemcy, część naszych ludzi tam była] Tam trzymaliśmy posterunki, a część była na Wareckiej 11, 11A i na Poczcie Głównej. Tam nacierali Niemcy i nasz porucznik został ranny. Sanitariuszki go opatrzyły, wrócił na barykadę, bo przecież chłopcy tam byli. Drugi raz został ranny, ale już śmiertelnie i zginął. To był dowódca plutonu 106, mój dowódca, porucznik „Bob”, Zbigniew Czarnecki. Leży na Powązkach, ale na cywilnych Powązkach.