Ryszard Konopka „Stanisław”
Nazywam się Ryszard Konopka.
- Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Przed samym wybuchem wojny mój ojciec był zmobilizowany jako komendant dworca Siedlce. Przez ten dworzec przechodziły różne transporty wojskowe. Później pracował w dyrekcji kolejowej w wydziale finansowym. Moją mamę zawezwali do dyrekcji, dostała odprawę. Była ewakuacja dyrekcji, tak że wyjechaliśmy na Wschód. Jak przejeżdżaliśmy przez dworzec Siedlce – to specjalny pociąg był ewakuacyjny – było już olbrzymie bombardowanie. Pamiętam, patrzyłem przez okno, a po lewej stronie, jak się dojeżdżało, był cmentarz, to trumny w górę [wyrzucało] od tych bomb, coś niesamowitego. Jak zatrzymał się pociąg na stacji, to w pierwszym rzędzie pytałem się wojskowych o ojca. Powiedzieli: „Zdaje się, że komendant zginął”, ale musieliśmy jechać dalej. Po bombardowaniu dojechaliśmy do [jakiejś] miejscowości, nie pamiętam dokładnie w tej chwili, i to były lasy. Pociąg się zatrzymał, żeby ludzie mogli się w żywność zaopatrzyć. Sztukasy bombardowały. Jak przejeżdżały transporty wojskowe to było straszne bombardowanie. Obrony nie było żadnej, ani dział przeciwlotniczych, wszystko jechało w stronę Warszawy.
- Pański ojciec zginął podczas tego bombardowania?
Nie. Nie zginął. Jechałem zmartwiony, że nie mam ojca, ale później, jak powróciłem do Warszawy, to ojciec oczekiwał nas. To było wielkie szczęście dla nas. Zresztą byłem tak wychowany i miałem dobrych rodziców. Kochałem matkę niesamowicie mocno. Matka po Powstaniu była wysiedlona i jak powróciła bardzo schorowana, nie było możliwości leczenia. To był kwiecień 1945 rok. Miałem takiego znajomego, który był felczerem i on mamę umieścił w szpitalu na Grochowie. Tam był kiedyś [szpital] weterynaryjny, ale [wtedy] trzymali z obozów koncentracyjnych kobiety – okropny stan – i tam mama moja zmarła. Nie było lekarstw, dostała zapalenie opon mózgowych. W strasznych bólach zmarła.
- To przykre, ale trzymajmy się chronologii wydarzeń. Jest 1939 rok.
1939 rok. Jest grudzień. Koledzy ze szkoły – miałem kilku kolegów, do których można mieć zaufanie – mówią: „Słuchaj, zbieramy broń, zbieramy różne rzeczy, które przydadzą się do konspiracji”. Mówię: „Gdzie to składać? Chętnie będę z wami to robił”. On mówi: „To jest Organizacja Wojskowa »Wilki« i jest kapitan Zabulski”. Zgodziłem się, ale żadnej przysięgi nie było. Też nie można było wiele wiedzieć, gdzie pan Zabulski jest. Miejsce w magazynie robili, drobne sprawy. Później gazetki wychodziły, żeby roznosić i to później przemieniło się w Związek Walki Zbrojnej.
- Od początku pan działał w konspiracji?
Od początku, tak. Stale coś robiłem. Nawet mam zaświadczenie z organizacji „Wilki”, ale dostałem to w 1961 roku i wtenczas widziałem pana kapitana Zabulskiego.
- Zbieraliście broń w organizacji „Wilki”?
Tak, zbieraliśmy.
- Dużo tego nazbieraliście, bo to, rozumiem, była wrześniowa broń?
Tak, tak. To było może tak jak jest Stadion Dziesięciolecia, na tym terenie sporo było. To jakiś granat... Człowiek się bał, bo to niewypały były, przecież był nieprzygotowany.
- To Niemcy nie wyzbierali tego?
Nie. Brali do okopów ludność, później do uporządkowania Warszawy. Okupacja była okropna. Tak że cały czas różne sprawy robiłem.
- Dużo żeście broni nazbierali? Jakiego typu to była broń?
To były pistolety, były granaty, były nawet jakieś odznaczenia niemieckie. Nawet w domu mam odznakę snajpera, później, ze wschodu, jak na Rosję [szli]. [...] Ale to było bardzo potrzebne, bo powstała partyzantka i od razu niektórzy żołnierze, którzy się nie poddali, to byli już w lesie. Trzeba im było dostarczać amunicji, amunicję się zbierało, takie różne rzeczy. Później doszło do tego, że „Czarny” protegował mnie do produkcji granatów.
To był rok 1942.
- Już po powstaniu Armii Krajowej.
To już tak. Właśnie mogę opowiedzieć.
- Niech pan powie, jak pan przystąpił? Czy miał pan jakieś predyspozycje do produkcji granatów?
Nie miałem. W ogóle nie miałem pojęcia, tylko miałem wykształcenie techniczne. Jak się zna rysunek techniczny i umie się go czytać, to się wszystko zrobi. [...]
Porucznik „Czarny” to był Wacław Zarębski. Opowiedział mi: „Będziesz mógł produkować granaty, dostaniesz mieszkanie do produkcji. Dostaniesz skromne wyżywienie i będziesz musiał to produkować i dostaniesz łącznika”. Bezpośrednim moim przełożonym był Stefan, kapitan przedwojenny z Rembertowa, ze zbrojowni – Stefan Orlewicz, pseudonim „Padlewski”. Zarębski zawiózł mnie do kapitana „Padlewskiego” dorożką na Żoliborz, ale ulicy nie powiem, [numeru] mieszkania nie powiem, bo nie znam, dlatego że to była dorożka, zasłonięta buda, konspiracja, więc nie mogę znać. Jak wpadnę, będę słaby psychicznie, albo bicia nie wytrzymam i mogę powiedzieć gdzie, kto. Konspiracja, to jeden o drugim nie musiał wiedzieć. Tam złożyłem przysięgę wojskową. Potem już dalej mnie pokierowali, dostałem [łącznika], porucznik, miał pseudonim „Zenon”, ale jego nazwiska do tej pory nie znam. Po wojnie go nie widziałem. Na ulicę Sienną mnie zaprowadził i przedstawił dozorcy: „To jest z naszej rodziny i on tu będzie mieszkał”.
- Czy dozorca był wtajemniczony jakoś w układ?
Nie, nic. To wynajęte mieszkania kwaterunkowe, więc dozorca musiał wiedzieć, kto jaki lokal zajmuje. Dozorca miał klucze, dał do tego mieszkania, poszedł, pokazał. To były dwa pokoje z kuchnią i dwa wejścia i piwnica. Dobrze jest. Później, jak umeblować? Była dwa fotele, była kanapka, tapczan do spania. W drugim pokoju to sprowadzili stół. Specjalny stół do produkcji, drewniany, surowy, powiercone otwory, żeby można było przykręcić praskę do prasowania ścieżki prochowej. To były przerobione praski szewskie, o dużym skoku gwint. Otwory były powiercone, była dźwignia, że siła uderzenia musiała być obliczona na to, że jak ścieżkę prochową zaprasuję w kadłubie, to czas palenia prochu w ścieżce musi być sześć sekund. [...] To była taka, nie tulejka, ale z punktem nawierconym i można było postawić kadłub w tym – to znaczy, żeby to weszło. Był lejek i trzeba wstawiać. Był proch naszykowany i trzeba małymi porcjami sypać proch i później rączką z praski i to uderzało do końca. Była końcówka zaokrąglona i trzeba było prasować aż do momentu, że już koniec tego. Dalsza część to trzeba było zamontować tarło. Tarło wchodziło w to miejsce. Tarło wygląda tak, że był cylinderek i były wybite dziurki, otwory. Teraz trzeba było sznureczek przez to przeciągnąć, żeby wystawała pętelka i w pętelce proch z klejem był, żeby się zatrzymało. Żeby tak jak w zapałkach jest. Trzeba było zakończyć jakąś pompką ołowianą. Jak było już włożone to tarło, to trzeba było założyć spłonkę. W spłonce była rtęć. Spłonka była na kablu założona i zaciśnięta, żeby to nie spadało. Teraz tak: jak się założyło tarło, to trzeba było skręcić sznureczek i włożyć do wewnątrz. Jest nakrętka, nakręcało się, żeby to nie wypadło. Jest gotowy zapalnik. Ażeby sprawdzić na przykład czas spalenia, to załóżmy wyprodukowałem dwieście zapalników, ale bez spłonki. Trzeba było sprawdzić czas palenia. To sprawdzałem w piwnicy. Jak się odkręciło zakrętkę, to szybko wypadła, trzeba było wziąć palcem, pociągnąć sznurek, jak naciągnął, to powstawała iskra, która szła w ścieżkę prochową. Jak się skończyło palić, na stoperze sprawdzić – znaczy w porządku są granaty. Jak minimalnie pół sekundy było w tą czy w tamtą stronę, to też było dobrze.
- Czyli to była zasada działania analogiczna do niemieckich granatów trzonkowych?
Nie wiem. W każdym razie produkcja była. To było opracowane wszystko przez zbrojownię w Rembertowie, przez ludzi, którzy byli w konspiracji. To był gotowy zapalnik. Zapalniki ode mnie odbierano, gdzieś były przechowywane, nie wiem. Ale podczas Powstania to trzeba było wykombinować co innego.
- To do Powstania jeszcze wrócimy, porozmawiajmy o okupacji.
Produkowałem dość sporo zapalników. Przychodził do mnie porucznik „Zenon” i mówi tak: „Proszę pana, niech pan weźmie”, miałem wiaderka po marmoladzie i w wiaderka musiałem [wkładać]. Jeszcze nie dokończyłem, bo jak się zmontowało to wszystko, to trzeba było zawazelinować. Nakrętka, okręcać to w papier razem ze spłonkami i układać. Miałem pojemniki i w te pojemniki układałem. Jak dostałem rozkaz na przykład, żeby przekazać to, to przychodził do mnie porucznik i mówił: „Tego i tego dnia, o tej godzinie będzie stał sobie pan, który będzie miał plecak i »Kurier Warszawski« – to taki szmatławiec – będzie hasło, odzew. On to zabierze od pana”. To w ten sposób się odbywało. Ale prócz tego, miałem magazynek zrobiony w mieszkaniu. Porucznik przyprowadził murarzy (też z konspiracji), którzy w kuchni pod oknem – to była szafka, ale mury były bardzo grube – wykuli olbrzymi otwór, że nawet można było się wślizgnąć do tego. Trochę otynkowali i zrobili ścianę najpierw cienką cementem, a później położyli grubą warstwę filcu i zatynkowane, pomalowane. Jak się dostać do tego? Jak się szafkę otwierało, to trzeba było wyjąć półkę, a tam z drewna były ścianki – ściankę trzeba było wyjąć i można było się dostać do skrytki. Bo jak wyprodukowałem, to żeby nie trzymać na wierzchu, to żebym mógł chować. A w razie jakiegoś niebezpieczeństwa, jak będą opukiwać ściany, to ten filc był dany.
Pomysłowe, tak.
- Czy pan pracował w tym czasie, czy tylko się zajmował produkcją?
Tylko tym.
- A jak było z dokumentami? Trzeba było mieć Ausweis.
Otrzymałem dokumenty po człowieku, który został zamordowany przez Niemców we Lwowie – Stanisław Stankiewicz. Dla mnie to był kłopot, bo to człowiek, który miał trzydzieści parę lat, a byłem młodym chłopakiem. Musiałem się nauczyć życiorysu – i ojca jego, i imię matki, to jaka rodzina, gdzie mieszkali.
- Ale dziesięć lat ukryć to nie tak łatwo.
Nie tak łatwo. To dla mnie był wielki problem, bo przyszedł moment, że trzeba wyrabiać kenkarty. Jak teraz jest Pałac Prezydencki, budynek bliżej kościoła, to tam właśnie było biuro kenkart. Jak zaniosłem wniosek ze zdjęciem to wszystko w porządku. Przyjęli, nie patrzyli, kolejka była. Później dostałem powiadomienie, że jest odbiór. Rozmawiam z porucznikiem, jak przyszedł, mówię: „Chyba wpadnę, chyba już nie wyjdę stamtąd”. A on mówi: „Głowa do góry”. Ale w tym wieku to człowiek był bardzo ryzykowny. Specjalnie się tym nie przejmowałem, tylko myślę sobie: „No szkoda by było, żeby tak zmarnowali” – i poszedłem. Wchodzę, Niemiec, starszy człowiek był i ja: „Kenkartę”. Podaję zaświadczenie. On szukał: „O! Proszę!” – dał mi kenkartę. Wyszedłem stamtąd szczęśliwy.
- Jak pana legitymowano, nie wiem, czy były takie sytuacje, nikt nie zwracał uwagi na pana wygląd i wiek, jaki był w dokumentach?
Miałem szczęście, że nie potrzebowałem pokazywać kenkarty tylko miałem legitymacje, że pracuję w magistracie. Niemcy to poważali. Później też miałem legitymację z fabryki „Luftwaffen”. Na ulicy Siedleckiej była fabryka, to były magazyny. Poszedłem do pracy, żeby dostać legitymację – produkowano wyrzutnie do bomb – i to bardzo poważali. Ale przydały się te legitymacje. Pamiętam też, że miałem z kolegami z Armii Krajowej spotkanie. Mieli jedną robotę do wykonania, wykonali. Każdy dostał rozkaz, jak ma odchodzić, bo tam
Bahnschutza wykończyli, który zdradzał ludzi gestapo. Miałem kolegę, który na Odrowąża mieszkał, i mówię: „Trudno, nie wiadomo jak pójść”. Bo to wszystko stało się po godzinie policyjnej. Na parterze mieszkał, domki takie i słychać, jak zapukałem w okno. Wchodzi do nas, a ja mówię: „Ale mam jeszcze dwóch kolegów”. – „Dawaj ich tu”. Był bimberek. „Napijcie się” – napiliśmy się. Rano każdy idzie gdzie indziej. Mnie wypadło, że siadam do tramwaju na Odrowąża i jadę na odpoczynek do swoich rodziców. Dobrze, pożegnaliśmy się, wsiadłem w tramwaj, dojeżdżamy na wysokość kirkutu, Cmentarza Żydowskiego, po prawej stronie były pola. Patrzę, kobiety osobno, mężczyźni osobno, żandarmeria, popychają kolbami. Wysiadam.
Łapanka. I to łapanka ostra. Miałem legitymację, że pracuję w magistracie, trzymam w górze i to było SS. Podchodzę do oficera z tym, a on do mnie mówi: „
Weg! Do tramwaju z powrotem!”. Idę, ale żołnierz mnie zatrzymuje i zaczyna mnie rewidować. Też miałem i gazetki przy sobie za pasem, jeszcze coś. Wsiadam do tramwaju, przepuścił mnie i w ten sposób legitymacja mnie uratowała. Jakoś już się pewniej człowiek poczuł, jak się udało, to jak wsiadłem do tramwaju, to siadłem [w części] „tylko dla Niemców” koło motorniczego i mówię: „Pan szybko rusza i pan zatrzymuje się przy Dworcu Wileńskim! Tylko – mówię – szybko!”. Nie zatrzymywał się na przystankach, wysiadłem i już pożegnałem się z nim. Tak się udawały niektóre rzeczy. Było tak, że musiałem nieraz na Nowy Świat zawieść granaty, też ktoś na mnie czekał, to jechałem.
- Ale robił pan całe granaty?
Robiłem zapalniki, a do granatów to jeszcze dojdę, bo później już całe granaty. To było może kilka miesięcy przed Powstaniem Warszawskim, to granatów wyprodukowałem i jakoś do mnie nie przychodził porucznik „Zenon”. W końcu się pokazał i mówi: „Musisz dostarczyć dwa wiaderka. Dzisiaj będzie czekał na ciebie – powiedział, jak będzie wyglądał, wszystko w porządku – koniecznie musisz mu to przekazać, a my się zobaczymy kiedy indziej”. I poszedł momentalnie. Mówił, która godzina, gdzieś koło dwunastej. To był chyba maj, bardzo ciepło było, ja w koszulce z krótkim rękawem, tylko w spodenkach. Ale myślę sobie: „Wyjdę na ulicę, zobaczę jaki ruch jest”. Wyszedłem, wszystko w porządku. Wróciłem, bo miałem przygotowane wiaderka i idę, bo to było umówione róg Śliskiej i Sosnowej. Sosnowa przechodziła a tu była Złota, Sienna, Śliska. Skręcam w ulicę Sosnową, a patrol wojskowej żandarmerii z blachami:
Halt! Postawiłem wiaderka na chodnik.
- A w wiaderkach zapalniki?
Zapalniki. Tak. Ale młody to zimna krew. Uśmiechnąłem się, on się na mnie patrzy, na niego spoglądam. Nogą ruszył, nie przesunęło się. Spojrzałem w lewo na drugą stronę ulicy. Patrzę – dwóch facetów. Tak ciepło – w płaszczach gabardynowych. A, to fajnie! Do mnie żandarm mówi:
Weg! Wszyscy z karabinami, obstawiony, bo to grupa szła żandarmerii. Patrole na mieście, na ulicy.
- Po ilu oni chodzili? Po trzech, po pięciu?
Więcej ich było, chyba z sześciu. Wiaderka sobie wziąłem powolnie, obojętnie i tak sobie krok za krokiem, wolno [odchodzę]. Nie oglądałem się, nie przyspieszałem kroku. Musiałem na drugą stronę jezdni przejść, bo za rogiem miał człowiek czekać. Jak przechodzę, tak lekko [podnoszę] głowę, a oni trzymają karabiny w moim kierunku. Jak już przeszedłem przez jezdnię to opuścili i poszli dalej. Widocznie zorientowali się, że może być strzelanina. Oni do mnie, a tamci do nich. Jak dochodzę do tego pana, to już mówi: „Dawaj granaty! Już mówiłem za ciebie pacierz” – starszy człowiek był – i poszedł.
- Z czego pan żył, bo jeżeli pan się zajmował tylko produkcją granatów, to musiał pan z czegoś żyć. Czy pan miał ustaloną pensję?
Nie. Dawali na życie od czasu do czasu parę złotych, ale prócz tego to musiałem z czegoś żyć. Gdzieś pocztówki zrobiłem sobie, to sprzedawałem. To coś takiego robiłem, taki ruch, żeby był. Acha, jeszcze ważna sprawa jest, bardzo ważna. W ten sposób jakoś żyłem, to do matki poszedłem, to matka mi dała jakieś mięso, jakąś słoninę, jakieś masło, jakoś mogłem żyć. Miałem taki [moment], to było przed świętami Bożego Narodzenia, chciałem szybko zrobić [granaty], bo miałem być na święta u rodziców. Robię granaty, pociągnąłem tarło, a to tarło zapaliło się i w pudełku miałem tego dużo i huk jakby jakaś bomba kropnęła w mieszkanie. Nic się nie spaliło. Dobrze, że miałem spłonki z drugiej strony, boby było nieszczęście. Za chwilę walenie do drzwi od strony kuchennej: „Panie Starkiewicz, co pan tam wyrabia?!”. Mówię: „Palę w piecu, chyba w węglu był dynamit. Brudny jestem, to zaraz zejdę do pana”. Też miałem telefon awaryjny. Do niego zszedłem, on do mnie mówi tak: „Panie Starkiewicz, lepiej by było jakby pan się stąd wyprowadził”.
Cos podejrzewał, ale dobrym Polakiem był. Poszedłem do telefonu. Miałem telefon do jakiejś kawiarni, nie wiedziałem do jakiej. Mogłem nawiązać kontakt z porucznikiem „Zenonem”. Zadzwoniłem i mówię do niego: „Wujku, zachorowałem, bardzo źle się czuję i chciałem, żebyśmy się spotkali”. To on mówi: „To zaraz będę” . Przyszedł, mówię, [co się stało]. Na dwa tygodnie musiałem opuścić lokal, bo nie wiadomo, co może być. Ale później wszystko w porządku i z powrotem robiłem. A podczas Powstania dozorca uściskał mnie i mówi: „Wiedziałem, że jesteś w konspiracji”. – „Skąd?”. – „Domyślałem się”. Można było wszystko wyczuć, jak się obserwowało. Jeszcze jedna rzecz. Tarła to mi przynieśli, spłonki mi przynieśli do domu, ale najgorzej z kadłubami. Kadłuby to jest odlew – ołów z cynkiem. W paczkach, to ciężkie wszystko jest. Jak wyglądał transport? Miałem oczekiwać przed bramą, że przyjedzie platforma z drewnem do mnie i to złożą mi do piwnicy. Kosze były, jak to nosili na plecach, węgiel znosili, drewno. To w koszach były, w pudełkach tekturowych zapalniki poukładane, a na wierzchu drewno. Ale jedzie platforma w dwa konie zaprzężona, wolno jedzie, a po bokach – z jednej strony, z drugiej strony – w mundurach niemieckich czterech panów. Obstawa. To robotnicy znosili, a ci stali na podwórku. Jak znieśli, to przykryli drewnem, rachunek jakiś zapłacić musiałem, niby coś, żeby to jakoś wyglądało, ktoś przez okno może widzieć. Tam, jak się później okazuje, to i folksdojcze mieszkali, Ormianie mieszkali. Tak że też było to niebezpieczne wszystko. Ale jakoś się [udawało].
- Dużo pan zrobił zapalników do Powstania?
Na pewno bardzo dużo. Znaczy jak się gorzej czułem, czy na przykład miałem za mało tarła, [to mniej, ale] mogłem dwieście zrobić dziennie, jak przysiadłem od rana do wieczora.
Trudno mi powiedzieć.
- Ale mniej więcej? Parę tysięcy?
No, na pewno. Przecież to długi czas robiłem. Ale jeszcze do produkcji powrócę. Przyszedł do mnie też porucznik „Zenon” i mówi: „Słuchaj, jest bardzo ważna sprawa, potrzebne nam są świece dymne. Chciałbym, żebyś zrobił sporo świec, bo potrzebne są do sygnalizacji [dla] samolotów. Dla partyzantki potrzeba”. Jak rozkaz to rozkaz, trzeba robić świece dymne. To były takie puszki, większe jak do piłek tenisowych, średnica może była jakieś dwadzieścia centymetrów, wysokość taka mniej więcej. To ile może mieć – dwadzieścia pięć centymetrów czy trzydzieści. Wewnątrz był przyspawany, to nazwałem – zapalnik. To była rurka ażurowa, nawiercone otwory były w niej, a w środku był knot wstawiony. Była przykrywka. Jakaś masa musi być paląca, więc był chlor i rodamin. Rodamin to były skawalone, zielone kawałki. Dostałem do tego do kręcenia moździerze. Trzeba było dobrze na moździerzu rodamin zmieszać, chlor, później to razem i trzeba było wprasowywać materiał.
- Dużo szło na jedną świecę takiego materiału?
Szło sporo. Trudno mi [powiedzieć].
- Ale kilogram, dwa kilogramy?
Nie wiem, to było dość ciężkie. Trudno powiedzieć. Dostałem masę tego, w worku dostałem. Z tego musiałem zmielić, zaprasować i żeby było. Jakie to działanie? Na przykład to się otwiera, zapala się knot. Jak się knot pali, to zaczyna tlić się ta masa. Wtenczas daje dym i to są tak zwane świece dymne i daje chmurę. Robiłem takie, że dawały czerwoną chmurę. Ale dla mnie nie bardzo było korzystne to robić, bo z domu wyjść nie mogłem. Ja się myję po tym, jak tarłem chlor, to miałem całą twarz jak Indianin czerwoną, ręce czerwone, domyć nie mogę. Zakłopotanie straszne. Później patrzę – mokrym gałgankiem [przecieram] stół, na którym to robiłem, czerwony się robi też. To właśnie ten rodamin. Robiłem jakiś czas i później „Zenon” mówi: „Już nie będziesz tego robił, [będzie] kto inny”.
- Nie miał pan takiego wypadku z tymi świecami jak z zapalnikami?
Nie. Nie miałem. Miałem spokojnie. To ode mnie z domu zabierali. A tak, to trzymałem też w skrytce. Potrzeba było, to przychodzili i zabierali ode mnie. Cały czas był w kontakcie ze mną porucznik „Zenon”. [...] Tak było do Powstania Warszawskiego, cały czas produkowałem. Najważniejsza rzecz to były zapalniki.
- A czy pan wiedział o tym, że niedaleko, w końcu na Królewskiej, montują te granaty?
Nie. Gdzie? Kto montuje to?
- Bo ciekaw jestem, czy to specjalnie było w jednym miejscu mniej więcej usytuowane, żeby było blisko?
Nie mam pojęcia. O żadnym lokalu konspiracyjnym nic nie wiedziałem. Był jeszcze przypadek, jak było powstanie w getcie. Po powstaniu w getcie, wieczorem jestem, coś robię i słyszę – trzeba było przyciemniać, [musiały być] zaciemnione okna, bo nie mogło być widać światła – sygnał gestapo. Zatrzymało się na Siennej 44. Kilku ich wbiega do bramy, do dozorcy i dozorca prowadził ich po mieszkaniach. Stąd wiem doskonale, że on już się orientował, że coś robię konspiracyjnie. Tak prowadził (przecież [były] dwa wejścia do mieszkania), że nie wprowadził do mego mieszkania. Co się okazuje później, że szukali Żydów – to było po powstaniu – czy się czasem gdzieś nie ukrywają, może ktoś zbiegł, może jak. Miałem szczęście. Miałem też sąsiada przez ścianę, u niego byli i on do mnie zastukał i mówi: „No jak sąsiad?” Mówię: „Dobrze, wszystko w porządku”. Mówi: „Panie, po tym mieszkaniu ganiali, szafy otwierali. Chodź pan do mnie, napijemy się po kielichu bimbru”. Sąsiad nie orientował się, co robię. Robił papierosy, miał gilzy, tytoń kupował, jeszcze kobiecie dawał do pracy i to sprzedawał, z tego żył.
- Niech pan powie jak wybuchło Powstanie, 1 sierpnia.
Nie miałem żadnego kontaktu. Nikt do mnie nie przychodził. Ale to jest punkt konspiracyjny, więc trzeba tu być. Tego dnia rano pojechałem na Pragę, bo chciał się ze mną spotkać pan Zarębski, „Czarny”. Przyjechałem do niego. Mówi: „Ty wiesz co? Mam kłopoty wielkie. Powstanie wybuchnie, ale chcę ci jeszcze przekazać »sidolówki«, paczkę »sidolówek«, żebyś zabrał do swojej skrytki”. „Sidolówek” nie produkowałem, gotowe miałem w paczce. Z paczką przyjechałem. Spotkałem jeszcze znajomego na Marszałkowskiej i on mówi: „Taki już ruch jest, już strzelanina była – bo mieszkał na Czerniakowskiej –
Hitlerjugend przemaszerowało, to do nich strzelali. Popłoch był”. Wiedziałem, że ma wybuchnąć Powstanie. Mówi: „Ty wiesz co? Chodź, bo jestem tak zdenerwowany, chcę koniecznie wypić setkę”. Ja to nie – ani wódki nie lubię, ani papierosów, ale dla niego. Wypił setkę, ja troszeczkę tylko. Strzelanina jakaś i później cisza. Wychodzę z tym wszystkim, do bramy uciekają na Marszałkowskiej. On do mnie mówi: „A co ty masz w paczce?”. Mówię: „Sidolówki”. – „Ja ciebie nie znam”. Uciekł. Jak była strzelanina to żołnierze niemieccy padli na chodnik, na jezdnię i karabiny mieli, ja tak między nimi – ludzie zaczęli chodzić – przeszedłem w ulicę Złotą. Dotarłem do Sosnowej.
Tak, tak. Bramy były pozamykane. Ale były wnęki. Jechał samochód ciężarowy, na budzie, na szoferce miał karabin maszynowy i zaczął strzelać. Schowałem się we wnękę. Przejechał, to ja dalej. Doszedłem do Sosnowej i do Siennej i też brama zamknięta. To walę w bramę. Dozorca otwiera, mówi: „Zaczęło się!”. W porządku, schowałem „sidolówki”, bo czekam na rozkaz. To jest punkt, w którym można się spotkać. Nikt do mnie nie przyszedł. Patrzę, żołnierze są z opaskami Armii Krajowej po drugiej stronie Siennej, a to właśnie Zgrupowanie „Chrobry II”. Mam i zapalniki do granatów, i mam „sidolówki”. Jest kapitan, ja do tego kapitana mówię: „Nikt się do mnie nie zgłasza, mam »sidolówki« i zapalniki do granatów”. Mówi: „Chłopcze! Pan Bóg cię sprowadził. Chodź tu do nas”. Zaraz przyszli.
Pierwszy. Od razu w dzień Powstania. Mówi: „Coś trzeba zrobić, żeby jakoś granaty były”. Mówię: „Pokombinujemy coś”. Do mnie mówi: „Jesteś razem z nami. Musimy być cały czas w kontakcie”. Przyszedł porucznik „Zenon”. Był wieczór, już ciemno było. Już noc się zaczęła. Mówi: „Dostałem rozkaz przeprowadzenia ciebie do Komendy Armii Krajowej”. Znajdowała się, jak teraz jest poczta, ulica Świętokrzyska i tam w podziemiach, to duże podziemia były. Tam był generał „Bór” Komorowski i był generał „Monter”, wtenczas jako pułkownik, dostał podczas Powstania generała. Sekretarka była, wszystko elegancko poubierani, czyściutko, pięknie. Na baczność przed nim. On mówi: „Spocznij. Daję ci rozkaz uruchomienia produkcji granatów”.
- To był cały czas początek Powstania?
Początek Powstania. To był chyba 5 sierpnia. Porucznik mówi, bo widocznie łącznikiem był: „Wszystko zorganizujemy, bo trzeba nie w mieszkaniu robić, tylko jest fabryczka, są baraki”. Tam produkowali pastę do butów, „Zorza” się nazywała i też proszki od bólu głowy, z kogucikiem tak zwane. Poszliśmy do baraków, to już nie produkcja pasty, i szybko zorganizowaliśmy stoły. Trzeba było zorganizować, nawiercić otwory, praski. To wszystko zrobiliśmy w jeden dzień, przygotowaliśmy fabryczkę.
Na Siennej. To dobrze pamiętam. Od Sosnowej, po prawej stronie, jak się od Marszałkowskiej szło, minąć Sosnową, to pierwszy budynek był zbombardowany w 1939 roku, drugi to był właśnie numer 44, następny był 46, a później była luka, były baraki, a po lewej stronie to nawet przyzwoity dom, w którym oni byli. Wejście na podwórko było. [Trzeba] ludzi zorganizować, znalazło się sporo chętnych, prasowanie ścieżek robić. Ale trzeba [robić] granaty wybuchowe. Doszliśmy do wniosku, że potrzebny jest trotyl, potrzebne jest kruszywo i potrzebny jest materiał do szycia woreczków, tak jak kieszenie były szyte. Zorganizowaliśmy, że kobiety, które miały maszyny do szycia, dostały materiał. Materiał musiał być mocny, bo trzeba było do woreczków później sypać kruszywo i trotyl w proszku. Skąd trotyl? To były niewypały bomb lotniczych. Trafiło się już sporo jeńców, to jeńców zaangażowało się do pracy od razu, żeby zapalniki odkręcali z niewypałów i później wydobywali trotyl i mielili na maszynkach od mięsa.
Niemcy, jeńcy, tak. Mieliśmy granat gotowy.
- To kruszywo to miało na celu…
Młotami kowalskimi tłukli opancerzenie bomby i to były bardzo dobre granaty. Ale podczas Powstania też trzeba było robić. Różni ludzie prasowali, to prasowało ze trzydzieści osób, to taka była fabryczka zrobiona. Fabryczka trwała aż do upadku PAST-y na Zielnej. [PAST-ę] zdobyli akowcy, a tu walili z „ryczących krów”. To tak nazywali granatniki – „ryczące krowy”. Tu parter, trafili w budynek, gdzie była komenda Zgrupowania „Chrobry II”. Trzeba się ewakuować. Gdzie ewakuacja? Znowu porucznik „Zenon” przyszedł, mówi: „Zwijamy wszystko i będziemy musieli przenieść się na drugą stronę Marszałkowskiej, tam jest księgarnia Gebethnera i Wolffa”. Tam po podziemiach, regały były, książki były, ale były i puste miejsca. Znowuż trzeba było uruchomić produkcję i wszyscy musieliśmy stamtąd [się ewakuować].
- Jaki był adres księgarni?
To jest [księgarnia] Gebethnera i Wolffa. Bo ja wiem... parterowy czy jednopiętrowy budynek kwadratowy stał. Księgarnia Gebethnera i Wolfa.
Nie pamiętam dokładnie. Nie wiem, czy stoi ten budynek. W każdym razie nie był zbombardowany, to chyba jest. To jest też gdzieś w granicach Jasna, Świętokrzyska, gdzieś w tym rejonie to było. To było niedaleko, gdzie Prudential stał, wieżowiec i plac teraz się nazywa Powstańców Warszawy.
- Powstańców Warszawy, przedtem Napoleona.
Na placu Napoleona. Tam była stołówka zrobiona.
- Skończyliśmy, jak przenieśliście się na drugą stronę Marszałkowskiej. Długo robiliście granaty?
Robiliśmy chyba do początku września, może do jakiegoś 10 września. Dopiero ewakuacja była na Mokotowską.
- Tylko granaty produkowaliście czy jeszcze jakieś inne?
Tylko granaty. Może były gdzieś jeszcze jakieś [fabryczki], nie wiem o tym. Wiem tylko to, co robiłem. Na tym koniec, musiała być buzia zamknięta. To, że się nazywał pan Stefan Orlewicz, to po wojnie się dowiedziałem, a tak to wiedziałem, że to jest „Padlewski”. On dostał też podpułkownika. To są ludzie, którzy nie żyją. Tak samo jak, zaprowadził mnie, rozkaz dostałem od generała Antoniego Chruściela, rozkaz produkcji granatów. Też biedak nie żyje. To ludzie byli starsi.
- Co się stało we wrześniu? Bo Niemcy podeszli prawie pod plac Napoleona na początku września.
Nie. Nie podeszli jeszcze tak, ale były bombardowania z „Grubej Berty” z dział kolejowych i to w Prudential trafiło, ale tak, że nie runął. Widocznie było jakieś niebezpieczeństwo. Tak to trwało, że trzeba było się nocą ewakuować. Stamtąd trzeba było dojść do budynku braci Jabłkowskich, dom towarowy i przejść do Alej. Były przejścia piwnicami. Przychodziliśmy do barykady, która stała, jak jest ulica Krucza, pewności nie mam, ale na tym odcinku.
- Kawałek za Kruczą była barykada.
To było bardzo niebezpieczne przejście, dlatego że z Muzeum [Narodowego] z karabinów maszynowych ostrzeliwali. Tam zginął też jeden oficer przedwojenny. Jego córki pracowały u mnie w fabryczce. Przechodził też barykadę, nie wiem, jakieś miał rozkazy czy coś i trafili go, w głowę dostał. Trzeba było przechodzić wieczorem. Przecież każdy miał ładunek z sobą. Każda osoba musiała coś z sobą mieć. Piwnicą doszliśmy do barykady i tam żołnierze Armii Krajowej z jednej strony barykady i z drugiej. Były płyty chodnikowe ułożone i różne [inne rzeczy]. Tak że od strony [północnej] była dość wysoka barykada, ale nam kazali się pochylić, bo jest bardzo niebezpiecznie. Tak po kolei, raz jeden musiał przejść, później drugi – nie tak rzędem od razu, żeby wszyscy szli – na drugą stronę, też do jakiegoś budynku piwnicą, na ulicę Mokotowską. Na Mokotowskiej nie pamiętam numeru, ale dom po Powstaniu i po wojnie stał i chyba stoi do tej pory. Bliżej alei Szucha. Ogrodzony, bardzo ładny budynek był. Wchodziło się na podwórko, po prawej stronie zejście, bardzo ładna była piwnica, pomalowane ładnie wszystko i mieliśmy znowuż dalszy ciąg produkcji granatów. Żywność. Jeszcze żywności trzeba było.
Nie tylko pracować, ale trzeba było i jeść. Jak były zdobyte magazyny „Haberbusch i Schiele” to były konserwy z magazynów, był cukier żółty, nie wiem, czy wina, czy czegoś nie poprzynosili stamtąd. Chleb, to była piekarnia uruchomiona. Chleb dla żołnierzy był, dostawaliśmy chleb i to, co można było. Jakąś zupę ugotowały kobiety.
- A miał pan dziewczyny u siebie, w zespole produkującym granaty? Czy dziewczyny pracowały u pana?
Dziewczyny, tak. Pracowały. Też miałem jedną sprawę do załatwienia podczas Powstania, idę ulicą Sienną i spotkałem Lokajskiego. Nie żyje, w Powstaniu zginął. Też z nim rozmawiałem.
Nie. Tylko wiedziałem, znałem go jako lekkoatletę, w tenisa grałem. Ale myśmy szybki kontakt mieli z sobą, jak się spotkaliśmy. Mówię, że zawsze go podziwiałem jako lekkoatletę. A on mówi: „A ty grałeś w tenisa”. – „Grałem, tak”. Taka rozmowa była. A ja znowuż miałem dwie kobiety przyprowadzić do produkcji granatów, to jeszcze jak na Siennej byłem, pracowałem. „Bardzo chętnie”. Mężowie poszli na front, a one zostały same w domu i były szczęśliwe, że ich się zabrało do tej pracy. Bo jakie było jedzenie, takie było, ale można było przeżyć. Jak byliśmy na ulicy Mokotowskiej, to też w pobliżu był oddział i była sanitariuszką Basia Orwidówna, aktorka filmowa, która przed wojną grała „Rapsodię Bałtyku” z Brodziszem, w „Wiernej rzece” grała. Znałem ją przed wojną. Jak zobaczyła, mówi: „Wiesz co? Wy tam byle co jecie. Bo od nas oddział idzie do magazynów na Czerniakowską – „Społem” magazyny – tam jest i kasza, i mąka, i jeszcze produkty jakieś są. Jak chcesz, to może któryś z chłopaków jeszcze by chciał?”. Ja i jeden chłopak żeśmy poszli. Przechodziliśmy jak plac Trzech Krzyży, schodzi się w dół i do budynku, tam był szpital...
ZUS. Tak. Wchodziło się w podziemia. Ale jak przechodziliśmy, to było bardzo niebezpiecznie, bo też były rowy wykopane, tak jak okopy i też trzeba było iść bardzo pochylonym, bo gdzieś z Frascati walili. Też ostrzeliwane było i też nocą do tych magazynów [szliśmy]. Później z powrotem. To jak przynieśliśmy żywność. Wszyscy się cieszyli bardzo. Od razu humor się poprawił i wszystko było. Pewnego dnia pokazują się samoloty alianckie i sowieckie kukuruźniki i zrzucali. Na przykład zrzuty były w pojemnikach metalowych. To była broń ręczna maszynowa, amunicja była, granaty były, konserwy. A z ruskiej strony to kukuruźniki jak leciały, to warkot cały czas, ojej jaki nieprzyjemny! Były dwupłatowce kukuruźniki i zrzucali też. Trafiło się, że jest Armia Ludowa, która nie walczy, a siedzi w piwnicach i dawaj, bo to od sowietów, to jest ich. Nie, tu do nas. Walczyć trzeba, ale trochę jedzenia też dostali. Zrzucili też granaty. Była słonina żółta z solą, to też była wielka radość, bo było jedzenie. Mało zrzutów trafiło, bo to już był zacieśniony obszar Armii Krajowej.
- Mieliście materiał wybuchowy ze zrzutów do robienia granatów?
Tego nie wiem, bo do nas to trafiły granaty gotowe, broń i konserwy. A większa część trafiła do Niemców.
- Mieliście broń w fabryczce jakąś do obrony w razie czego?
Nie. Nie mieliśmy, bo zawsze był oddział jakiś. W razie czego granaty.
Granaty. Razem jesteśmy i możemy walczyć. Tak to dotrwało do kapitulacji.
- Ile granatów żeście wyprodukowali?
Podczas Powstania? To tak jak w piekarni bułeczki, szybko wszystko.
- To dzień i noc była robota?
Nie. W nocy spaliśmy. Ale cały dzień. Koło trzydziestu osób pracowało, to zrobiło się. Niech każdy nawet zrobi tylko po sto sztuk to już wystarczyło.
- Jak wyglądała kapitulacja?
Potem jeszcze do nas dołączył jakiś kapitan „Antoni” i jeszcze ktoś, to oni tylko siedzieli. Nie produkowali i tylko tak jakby [sprawdzali], czy który stchórzy, czy nie stchórzy. Przede wszystkim pracowali młodzi. Pracowało kilku starszych. Jeden, dziadek taki, myśmy go „Dziadek” nazywali, starszy człowiek i sam się zgłosił i produkował też, siedział. Równy gość, nie bał się nic. A niektórzy to się lękali, tacy co mieli po czterdzieści lat to, widać było, nerwowo pracowali. Chętnie by przestali pracować. Tak było. Takie życie. Kapitulacja wyglądała w ten sposób, że przyjechali do nas oficerowie, którzy nam rozdali legitymacje Armii Krajowej i wypłatę po dwadzieścia dolarów dla żołnierzy. Rozkaz był taki, że kto chce, to wychodzi z Armią Krajową, a kto chce wyjść w cywilu, to może wyjść w cywilu. Powiedziałem, że wyjdę w cywilu, dlatego że chodziło mi szczególnie o matkę.
- Miał pan jakiś kontakt z rodziną podczas Powstania?
Nie. Żadnego kontaktu. Ojciec mi zginął, nawet nie wiem, gdzie pochowany.
- Zginął podczas Powstania?
Podczas Powstania, tak. Mama była wysiedlona gdzieś koło Zakroczymia. Prowadzili ich Niemcy – ludność cywilna, tak jak mówiłem – schorowała się.
- A gdzie pan trafił po zakończeniu Powstania?
Armia Krajowa musiała opuścić [Warszawę] do 5 października, a kapitulacja była 2 października. Tak że jak chodziliśmy, to Niemcy stali przy barykadach, stawiali wódkę, żeby z nimi pić.
Tacy koledzy byli. Przychodzę:
Komm, komm! i stawia. Mówię: „Idźta”. Tak że spokój był, bo to już byliśmy jako alianci, traktowani już jako żołnierze. Kapitulacja – szum był, ludzie się odnajdywali, płacze. Później jakiś chłopak siedzi na ulicy, bawi się pistoletem, strzelił sobie w brzuch. Szukamy lekarza, trudno. Ludzie jacyś obojętni się zrobili. W nocy wyroki były. Coś okropnego. Później dotarłem do punktu na Siennej, to była już zbombardowana część domu od podwórka, spotkałem sąsiadów niektórych. Właśnie w moim mieszkaniu, pierwsze piętro, że schodzić w razie czego nie trzeba na dół, to wszystko mieszkało. Był Żyd, przystojny mężczyzna, wysoki, jak aktor filmowy. Nie wiedziałem, że to jest Żyd. Mówi: „Nie wiem co mam z sobą robić, bo to już trzeba szykować się do wyjścia. Ja nie wyjdę z Warszawy”. Mówię: „Wyjdziesz może razem ze mną, to coś wykombinujemy”. A on do mnie mówi: „Jestem Żydem, nie wyjdę, dlatego że mnie rozwalą”. Nie miał legitymacji Armii Krajowej, nie miał nic. Mówię: „Co ci mogę pomóc?”. Mówi, że zostanie w Warszawie, to mówię: „Możesz korzystać z tego, co jest w mieszkaniu. Masz, to jest twoje”. Uściskaliśmy się. Nie chciał. Mówię: „Ty wcale na Żyda nie wyglądasz, chodź razem”. Nie wiem, co z nim się stało. Jeszcze kilka osób [było], rano zbiórka tych, co wychodzą z Warszawy. Chyba to był 5 czy 6 października. A jeszcze przedtem widziałem defiladę. Pożegnałem kolegów, którzy szli do niewoli. Wszyscy z bronią wychodzili, broń zdawali Niemcom. Do transportu kolejowego [szli]. Jeszcze żeśmy nocowali, to jakieś były strzały w nocy. Potem jakaś kobieta zabita była, jak wstaliśmy rano i szykowaliśmy się do wyjścia z Warszawy w cywilu. Niemcy prowadzą nas na Dworzec Zachodni, ale nie powiem, żeby kolbami popychali, tylko spokojnie to było. Było pole i jeszcze były pomidory na krzakach, to pozwolili pomidory zerwać. Nie brałem, bo myślę sobie: „Jeszcze człowiek się rozchoruje”. Przecież okropne choroby były podczas Powstania, czerwonkę dostawali ludzie, coś niesamowitego. Stoimy na dworcu, podjeżdża transport towarowy. Na końcu transportu – to tak szczęśliwie stałem – że akurat były trzy wagony, platformy bez dachu i ludność cywilna do mnie: „Chodź do nas, chodź do nas!”. Mówię: „Nie mogę”. – „Jesteśmy z Piastowa, z Pruszkowa, na okopy jeździmy, mamy kartofle”. Kopali na lotnisku okopy, a w zamian mogli brać kartofle z sobą. Niemcy ich zabierali. Szybko, człowiek młody, skoczyłem do platformy. Workami mnie obstawili w kącie. Żandarmeria pchała do tych wagonów, nie zwracali uwagi, tylko upychali. Wtenczas to i kolby brali, do wagonów dochodzą, że otworzyć drzwi. Zajrzał, kazał zamknąć i pociąg ruszył. Ci do mnie mówią, że pociąg zwalnia przed Piastowem, to żebym wyskoczył. Jakiś łubin był, to: „Gdzieś w łubin albo gdzie możesz się skryć to przyjdziemy do ciebie”. Wyskoczyłem z pociągu, a były baraki, żandarmeria, zaczęli strzelać, ale nie trafili we mnie. Położyłem się w łubin. Z [kopania] rowów to najpierw wysiadali niektórzy we Włochach, potem w Piastowie i dalej do Pruszkowa, do obozu. Przyszli [po mnie] i w Piastowie zamieszkałem u pana, który był wysiedlony z Poznania, pan Witkowski się nazywał. Mieszkał z żoną i córką na poddaszu. Był strych obok, to mówi: „Na razie będziesz mógł na łóżku sobie spać na strychu”. Byłem tam jakiś czas. Miałem z sobą [pieniądze], bo dostaliśmy po dwadzieścia dolarów, ale kto chciał to brał jeszcze pieniądze w arkuszach. Arkusz pieniędzy można było sobie złożyć i wziąć. To wziąłem na wszelki wypadek. Trzeba się czymś ratować. Mówi: „Trzeba z czegoś żyć. Handluję na bazarku przy dworcu. Coś przywożą ci, co jeżdżą na okopy, to od nich się kupuje i tu się sprzedaje, bo ludzie ze wsi przyjeżdżają”. I tak mnie wciągnął, żeby z czegoś żyć. Mówię do niego: „Mam pieniądze w arkuszu”. – „To znam tutaj kogoś z Banku Rolniczego, to możemy sprzedać”. Po czterysta pięćdziesiąt złotych, bo to było po pięćset złotych. Tak żyłem. Potem zima jak już nastała, to sąsiedzi mnie zabrali do swego domu obok, miejsce miałem do spania u nich, ale też było niebezpiecznie. Jak tak zimno było, byłem u tych państwa, Okońscy się nazywali. To była wdowa z dziećmi. Jest znowuż łapanka na warszawiaków, że chodzą po mieszkaniach i wyciągają. Był kredens w pokoju, wąski a wysoki. Skrytkę zrobiła ta pani, że drzwiczki otwierała, dość wysoko było, pułki nie i można było się wkulić. Jak była obława, chodzili po mieszkaniach, to do kredensu mnie wpakowali. Siedzę w kredensie, zamknęli. Wchodzą do mieszkania, szukają, kolbami po łóżkach, jak zasłane, to pościel zwalali czy ktoś jest. Podszedł do kredensu, już drżałem, myślę sobie: „Kropnie mnie. W kredensie zostanę”. A stał na kredensie nakręcany gramofon i on nastawił sobie płytę i słucha płyty, Niemcy już go wołają. Słyszę, jak odchodzi, poszedł. Tak uratowałem się od łapanki, bo wywozili do obozu w Pruszkowie, a potem to już... Jeszcze miałem przygodę na bazarku. Handlowałem jakąś marynarkę albo jakieś buty miałem do sprzedania, to człowiek stał z tym. W Piastowie, jak od Warszawy się jedzie, to po lewej stronie kolejowe osiedle było, budynki jednorodzinne. Tam gestapo z Warszawy się zatrzymało. Na bazarku jestem, a gestapowiec wchodzi, szeroko nogi rozstawił, stoi i na mnie:
Komm. Idę do niego. Co ja zrobię? Podchodzę i on zabiera mnie z sobą. Zaprowadził do mieszkania, nic się nie odzywa. Łóżka były i pijani gestapowcy. Wyciąga spod łóżka walizkę. W walizce były buty oficerki, bryczesy, firanki były. To wszystko nowe. I on, że sprzedaje mi to, dwa tysiące za to. Dałem mu dwa tysiące, jeszcze chcieli mi kielicha dać, bo już pijani, ale [mówię], że nie piję, że ja chory, jakoś wypuścili mnie. Z tym przyszedłem na bazar, oni też nie wiedzieli, czy wrócę. Ci co handlowali, to wiedzieli, że jestem z Warszawy, z Powstania. Potem też przypadek miałem na bazarku, szczęście do chwytania mnie. Jestem na bazarku, żandarm przychodzi, ale kawał łobuza, i do mnie – za kark i zabiera mnie do siebie. Zaprowadził mnie i były pojemniki metalowe dwa, wysokie. Każe mnie to wziąć i na stację kolejową. Muszę iść. Jeszcze co rusz mnie szturchał w plecy albo w tyłek, że: „Szybciej, szybciej!”. Jesteśmy na peronie, jest tylko parowóz i wagon jeden. Każe mi wstawić, to wysoko, ciężary. Jakoś poradziłem sobie. Trochę po polsku mówił ten żandarm, może Ślązak był. Tak się jeszcze śmiał ze mnie, że mi ciężko idzie wszystko, ale postawiłem. To mi każe wejść z powrotem do wagonu. Co ja zrobię? Musiałem. I on wlazł do tego. Jedziemy na Dworzec Zachodni. Przyjeżdżamy i każe mi to wyjąć i do tunelu. A kałmuków pełno, w kozackich czapkach niektórzy i Niemcy. W bańkach było, jak się okazuje. Wyrwali mnie, pozabierali, a ten do mnie – każe mi brać pełno jakichś pościeli, diabli wiedzą co. Nie chcę, to mnie kopnął, żebym to brał. To już taką poszewkę, byle co wziąłem dla świętego spokoju. Pobije mnie – co z nim będę tutaj robił – żebym sobie szedł. Przecież jak stąd wyjdę? Tory kolejowe, kropną mnie po drodze. Jakoś się zlitował nade mną i kazał mi wsiąść do pociągu, ale nie jechał już do Piastowa tylko gdzieś skręcał w bok, już nie pamiętam, jaka miejscowość. Do parowozu mnie wpakował. Mówię, żeby zatrzymał. Jak zatrzymał, to pieszo wróciłem. Ale już nie wróciłem na bazar, bo zmęczony i zdenerwowany byłem, wystraszony tym wszystkim. Na drugi dzień się pokazuję na bazarze, znowuż takie szczęście i tak dobrnąłem, aż wkroczyły wojska niby-polskie.
- Chciałem przeskoczyć w czasie trochę, żeby pan powiedział, jak to było, jak pana aresztowali już po wyzwoleniu.
Może jeszcze powiem, jak przedostałem się [do Warszawy]. Przyszli handlarze, przechodzili przez lód, przez Wisłę od Saskiej Kępy. Poprowadzili mnie i pokazywali jak, gdzie mam stąpać, bo były ślady, bo zaminowane były pola. Poszedłem, bo chciałem zobaczyć matkę. Jak przyszedłem i zobaczyłem oficera w mundurze polskim, to do niego podchodzę: „Jaki jestem szczęśliwy, że widzę polskiego oficera”. – Uchadi ty! To Polak taki był. Jak człowiek wrócił, już mówiłem, jak z mamą było. Miałem brata, jeszcze jego trzeba było utrzymać jakoś, młody chłopak. Zacząłem pracować. Pracowałem w urzędzie telekomunikacyjnym. Różne projekciki musiałem robić. Potem, że zdolny byłem, to do Ministerstwa Poczt i Telegrafów na placu Małachowskiego mnie przenieśli. Pracowałem w biurze rysunkowym, że mapy robili pocztowe, gdzie w Polsce urzędy się znajdują, to wszystko wyznaczyć trzeba było. Ktoś mnie zadenuncjował. Przyjechali pod ministerstwo, obstawili ubowcy. Pracowałem dla dyrektora departamentu techniki, to był dyrektor Korzeniowski. Robiłem dla niego zlecenie, pracę zleconą, cały czas byłem w białym fartuchu, przy stole rysowniczym. Jest telefon. Dyrektor mówi: „Bardzo proszę, żebyś przyszedł do mnie”. Idę do niego w białym fartuchu. W cywilu faceci siedzą i oni: „My pana zabieramy z sobą w pewnej sprawie”. Zorientowałem się, co to za pewna sprawa, to mówię: „Panie dyrektorze, to może zostawię pieniądze, mam przy sobie, to może brat [odbierze]”. Zorientowałem się, o co chodzi. Do szatni mnie sprowadzili, że mogłem wziąć tylko – bo to była jesień – kurtkę i do samochodu citroen. Citroeny były niskie, wpakowali mnie w środek, po bokach siedzieli. „Może papieroska? Może to?”, tak grzecznie. Zawieźli mnie na Rakowiecką.
1951.
- Czy pan mówił komuś o swojej działalności konspiracyjnej?
Nie, nie. Nigdzie, nic nikomu. Ale potem się zorientowałem, bo dyrektor kadr w sąsiednim domu mieszkał, a był przed wojną windziarzem, został dyrektorem Departamentu Kadr.
On musiał mnie wydać.
- Dlatego że pan znał jego historię?
Nie o to. Dopiero później się dowiedziałem, że był windziarzem przed wojną, a tu komunista został dyrektorem kadr. Ale on mnie widział podczas Powstania, bo to sąsiedni dom, ruch był, to wszystko i mnie poznał widocznie. Zawieźli mnie na Rakowiecką. Do jakiegoś budynku poprowadzili i od razu zmieniła się ich uprzejmość: „A ty taki, ...synu!”. Wstawili mnie do jakiegoś pokoju, wyprowadzili, w korytarzu postawili, wziął mnie za włosy i w ścianę uderzył, że sobie rozciąłem głowę, mam ślad. Później przyszedł do mnie jeden i zaprowadził na piętro. To był X Pawilon, później się zorientowałem. Część podłoga była drewniana, część betonu, biurko i zamknęli mnie. Później – nie ma gdzie się załatwić. Człowiek z tych nerwów ma czasami chęć wyjść, załatwić swoją potrzebę. Walę w drzwi, to nawymyślał mi, ale do ubikacji mnie zaprowadził, z powrotem. W nocy otwierają się drzwi: „Ubierać się!”. Ubrałem się. Sprowadzili mnie na parter. Okazuje się, to mnie się myli, ale prawdopodobnie to była cela, mnie się wydaje, że na pewno dziewiąty numer, przy łaźni. Była łaźnia i cele były po lewej stronie i po prawej, jak mnie prowadzili. Jak mnie wprowadził do celi, to przed [wejściem] musiałem jeszcze się rozebrać, ubranie położyć przed celą i w bieliźnie tylko zostać. I stoję, a to ubranie przed celą. Wchodzę, a tam leżą na betonie sienniki. Pojedyncza cela. Siedzi pan z brodą, zarośnięty, czarny. Pyta się mnie: „Powiedz mi, który jest dzień dzisiaj, który rok?”. Zacząłem z nim rozmawiać. „Siądź tu przy mnie” i – co, jak? Rozmawiamy. Mówi: „Mnie czeka kara śmierci, »Budny« jestem”. Potem w dzień rozmawiamy. Pan Kemnitz, który studia w Cambridge skończył, jakiś aptekarz z Lublina przywieziony też. Później jeszcze ktoś dobrany był, też w nocy przywieźli. Jak wyglądała cela? Pluskwy, robactwo niesamowite. Było na wysokości głowy okienko, to znaczy było piwnica. Była krata, siatka i oszklenie, że człowiek nic nie widział, małe okienko. Sienniki trzeba było złożyć w kąt, jeden na drugim, nie wolno było siadać, tylko stać albo chodzić w tej celi. Coś niesamowitego. Jak się okazuje pan Kemnitz za „Falangę” [siedział]. Przed wojną była taka organizacja studencka, później studiował też i w Anglii, bardzo kulturalny człowiek. Tak spędzało się śledztwo.
- Bili pana podczas śledztwa?
Tak.
- Jaki pan miał zarzut? O co pana oskarżali?
Zarzut. Oskarżali przede wszystkim, że: „Myślałeś, że ty taki cwaniak jesteś, że my nic nie wiemy, że jesteś bandzior z AK?”. Mówię: „Nigdzie do żadnej organizacji nie należałem”. – „Piszcie życiorys”. Jak napisałem życiorys, to mówi: „Tym życiorysem to można sobie tyłek podetrzeć. Piszcie drugi”. Tak całą noc.
- Znali pański życiorys prawdziwy czy nie?
Nie tam! A ja wiem, co oni znali? Też trudno powiedzieć jest.
Śledztwo trwało nocami. Wyglądało w ten sposób, że po apelu jeden więzień musiał wystawić wszystkich ubrania, buty i tak w bieliźnie [był człowiek] zostawiony. Położył się spać, zgaszone światło, za chwilę słychać – klucze duże mieli i drzwi metalowe – walenie kluczami. To znaczy, że już ktoś idzie po śledztwo. Później słychać, jak klucz w drzwi wsadza, otwiera i mówi wtenczas na przykład: „Ka”. To tamten mówi: „Kemnitz” – „Nie, Konopka. Wy – taka wasza mać – ubierać się i piętro wyżej”. Wtenczas się zorientowałem, że siedziałem parę godzin w celi ubeków, którzy przesłuchiwali. Coś okropnego.
Dostałem cztery lata. Potem była rewizja sprawy, że się nie przyznałem, to jeszcze nie jest koniec. Znaczy, że jest łobuz, któremu się Polska Ludowa nie podoba. Nie podoba się rząd, nie podoba się Związek Radziecki. Zrobili sprawę pokazową, że mają tutaj młodego bandziora. Później sprawy bronił adwokat Branicki. Przyszedł do więzienia i stał obok ten: „Co to za rozmowa z adwokatem?”. – „Będę pana bronił”. Później była sprawa druga, na której już nie byłem, ale [skazali mnie] na dwa i pół roku. A potem była amnestia i w końcu prawie półtora roku siedziałem w więzieniu.
- Jak potem, po wyjściu z więzienia, było z pracą?
Z pracą bardzo ciężko. Jak dostałem pracę, to były wydziały wojskowe w instytucjach.
- Więzienie rzutowało jakoś na pańskie dalsze losy?
Bardzo rzutowało. Na przykład jak zacząłem pracować, to już musiała za mną iść ta opinia. Przyjęli do pracy i dobrze pracowałem. Głodny pracowałem, bo nie miałem pieniędzy na utrzymanie. Robili sobie na gorąco kiełbaski współpracownicy, jedli. A ja o gołej buzi, to herbatę mogłem tylko wypić albo coś. Nie miałem żadnego współczucia. W końcu po dwóch tygodniach wezwanie mam do wydziału wojskowego w instytucji: „Pan u nas nie może pracować. Tu są tajne rzeczy. My panu pracę możemy dać w Zielonej Górze”. Mówię: „Bardzo dziękuję. Urodziłem się w Warszawie i w Warszawie umrę”. Już po pracy. To tak w kilku miejscach, aż później znalazłem pracę w Instytucie Telekomunikacyjnym. Tam pracowałem jakiś czas. Potem do Fabryki Samochodów Osobowych przyjęli mnie, ale od razu powiedziałem. Zrobili mnie przede wszystkim egzamin, bo zapotrzebowanie było na konstruktorów. Dali mi pewien element do zaprojektowania na miejscu. Siedział dyrektor. To był główny konstruktor, to tak jak dyrektor, bo to dział głównego konstruktora. To narysowałem. Wszystko pięknie. Mówi: „Bardzo dobrze. Jest pan przyjęty do nas i będzie pan u nas pracował”. Mówię: „Tak, ale jest jedno ale. Jestem więźniem politycznym”. – „To panu gwarantuję, że pan u nas będzie pracował”.
Pracowałem. Dobrze nawet pracowałem.
Do emerytury. Tylko że na emeryturę odchodziłem, mając siedemdziesiąt lat.
- Dobrze. Dziękuję panu bardzo za rozmowę.
Warszawa, 23 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz