Janusz Kochanowski „Janusz”
Dzień dobry, nazywam się Janusz Kochanowski, członek rozgałęzionej rodziny Jana Kochanowskiego z Czarnolasu, a mieszkający w Warszawie od szeregu pokoleń, bodajże dwunastu. Urodziłem się 19 sierpnia 1932 roku w Warszawie, w parafii Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. Przejściowo zamieszkiwaliśmy, z uwagi na to, że byłem młodym człowiekiem, dla zapewnienia lepszych warunków zdrowotnych, w Pyrach pod Warszawą. Przeprowadziliśmy się do domu numer 104 przy alei Waszyngtona w Warszawie. Tam zastały nas, czyli naszą rodzinę, działania wojenne z 1 września 1939 roku. W tym domu zamieszkiwaliśmy przez cały okres okupacji i doczekaliśmy się Powstania Warszawskiego.
- Proszę powiedzieć, czym zajmował się pan w czasie okupacji, przed Powstaniem.
Spojrzawszy na dokumenty personalne członków mojej najbliższej rodziny, widać wyraźnie całą historię Polski z okresu poprzedzającego. Mój dziadek miał wszystkie dokumenty w języku rosyjskim, mój ojciec miał w języku rosyjskim i niemieckim, ja – wracając do odpowiedzi na zadane pytanie – moje dokumenty szkolne, szkoły podstawowej, są w języku niemieckim. Tak się splotły nasze losy łącznie z losami narodu. Tak że uczyłem się po prostu. Kończyłem… No, nie kończyłem jeszcze, bo ostatnią klasę kończyłem już po wyzwoleniu, ale chodziłem do szkoły podstawowej.
- Czy i od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
W konspiracji nawet nie zauważyłem, od kiedy uczestniczyłem, ale to było w 1944 roku. W sposób prawie niezauważalny z racji tej, że nasz kuzyn, mąż siostry mojej matki, częściej przebywał u nas w domu. Czasem wpadali jego przyjaciele, przedstawiał nam ich jako przyjaciół. Wykorzystywali mnie za zgodą ojca, bo mama aprobowała milcząco, do pełnienia obowiązków poczty. To znaczy otrzymywałem jakiś króciutki meldunek, dosłownie wielkości biletu tramwajowego, na kawałku papieru, i miałem go dostarczyć pod wskazany adres. Czyniłem to wielokrotnie. Nie wiedziałem, o co chodziło, dla mnie była to radosna działalność, bo przyczyniałem się, od mojej działalności zależała z kolei działalność osób starszych. Byłem strasznie szczęśliwy, nie znając w ogóle powodu. Dla wyjaśnienia: w okresie późniejszym, było to w latach osiemdziesiątych, w rozmowie z pułkownikiem Antonim Żurowskim, on mnie zaczął rozpytywać, a był to dowódca nasz, 26. Obwodu, pierwotnie VI Obwodu Armii Krajowej na Pragę. Opowiadałem mu. „A gdzieś ty był, gdzieś ty chodził?”. Mówię: „Chodziłem pod ósmym na Stanisława Augusta, na Jakubowską na Saską Kępę”. Pułkownik Żurowski się śmieje. Pytam się: „Dlaczego pan pułkownik się śmieje?”. „A wiesz, gdzieś ty przychodził? Do mnie żeś przychodził, to były moje utajnione mieszkania. Miałem ich kilka, na Pradze i w Warszawie. Te dwa były między innymi moim źródłem zamieszkiwania. Nigdy nie mieszkałem dłużej jak dwadzieścia cztery godziny w każdym z tych mieszkań”. Należałoby wyjaśnić, że jak się później okazało, po zaprzysiężeniu w dniu 1 sierpnia, bo dopiero 1 sierpnia zostałem zaprzysiężony i dostałem legitymację akowską, dowiedziałem się, że znajduję się w Armii Krajowej, ale naszym oddziałem rodzimym jest Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Dopiero stopniowo, po 1 sierpnia, zacząłem wchodzić w tryby organizacyjne świadomie. Poprzednio tej świadomości nie miałem. Byłem, za przeproszeniem, wolontariuszem. Dopiero miałem z dniem 1 sierpnia członkostwo. Jak to było? Co się w ogóle działo? Działo się źle. U nas, na naszym odcinku, podporządkowani zostaliśmy… Nasze miejsce zamieszkania – tu właśnie było zgrupowanie jednej z drużyn WSOP, Wojskowej Służby Ochrony Powstania. W tym mieszkaniu, autentycznie, znajdowało się ośmiu dorosłych ludzi w kwiecie wieku i w starszym wieku. Dowódcą zgrupowania, oddziału, był Kazimierz Krowicki, pseudonim „Sęp”, szwagier mojej matki, czyli mąż jej siostry. Jego zastępcą był… Już nie pamiętam, jak miał na imię, nazywał się Sobstel, był również kolegą Krowickiego z pracy. Obaj byli pracownikami prasy, wydawnictwa „Kurier Warszawski”, w okresie okupacji „Nowy Kurier Warszawski”. […] Aleksander Sobstel. Jednym z żołnierzy był Jan Drochocki, reszty z różnych względów nie pamiętam. Nikt nie miał prawa wyjść, nosa wystawić poza budynek. Sytuacja była przerażająca w pierwszych chwilach. Przed samym budynkiem, tam gdzie jest sklep, nieczynny w tej chwili, był rozpostarty na chodniku pled, koc, a na nim MG-41, karabin maszynowy. Trzech Niemców leżało na kocu z lufą skierowaną w kierunku Warszawy. Dosłownie nikt nie śmiał oddychać. Proszę sobie wyobrazić psychozę. Mało tego. Ci ludzie – nikt nie był z naszej dzielnicy. W naszej drużynie tylko ja byłem. Reszta była głównie z Mokotowa i ze Śródmieścia. W ogóle ludzie nie znający Pragi. Nie wiedzą, co się dzieje z ich rodzinami, nie wiadomo, co się dzieje w ogóle w Warszawie. Widać, słychać strzały. U nas cisza. Powstanie na terenie Pragi głównie toczyło się w rejonach gęstej zabudowy, w ścisłej Pradze, czyli Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych przy Targowej, poczta przy Ząbkowskiej. W zakładach przemysłowych. Natomiast tu nie było żadnych warunków, warunki terenowe były bardzo niesprzyjające. Rzadka zabudowa, w związku z tym lepsze możliwości zagospodarowania, stworzyły się Niemcom lepsze warunki do bytowania. Tu – ona się wycofała przed 1 sierpnia – stała dywizja Herman Göring, wzdłuż ulicy Międzyborskiej. Te czołgi „Tygrysy”, te transportery wielkie opancerzone, to wszystko stało tutaj. Mieli swoje zaplecze tutaj doskonałe dla odpoczynku wojsk, które albo w jedną stronę, albo w drugą stronę się udawały. Tak że wojsko było wszędzie, nasze jednostki nie miały dostępu do magazynów broni, do niczego, uzbrojenie było bardzo marne. Tak że nasze działania tutaj były praktycznie żadne. Jaka nasza rola była, naszej drużyny WSOP? Służba Ochrony Powstania miała za zadanie opanowanie zakładów przemysłowych, zapobiegnięcie ich zniszczeniu. Naszym zadaniem było opanowanie Zakładów Spożywczych Braci Pakulskich, przy ulicy Kamionkowskiej znajdowały się. Nic z tego nie wyszło, bo nie mieliśmy broni, nie mieliśmy niczego. Poza tym wejść nie było można, bo Niemcy byli naokoło [budynku]. Wszędzie byli, ich było mrowie. Ani po mleko, ani po chleb, po nic nie można było wyjść. Zresztą wszystko zamurowane, zamknięte wszystkie sklepy były, wszystko. Tak pokrótce wyglądała sprawa.Wracając jeszcze do okresu poprzedzającego. Nie… To już było po 1 [sierpnia]. Uspokoiło się tutaj. Patrzę: Niemcy zwinęli karabin maszynowy. No to kto? No to ja. Przecież co mi zrobią? Najwyżej mnie skrzyczą, miałem wtedy trzynaście lat. Wyszedłem. Nic. Nikogo nie ma.
Tak.Nikogo nie ma. Melduję na górze, że cisza, spokój jest. „Wiesz co? To idź tam, gdzieś chodził zazwyczaj, na Stanisława Augusta i tam dostaniesz paczkę. Tylko idź tak, żebyś pilnował się, żebyś na nikogo nie wszedł, a głównie na Niemca”. Poszedłem tam, wróciłem z paczką. To był aparat radiowy. Amerykanie, nie wiem jakim cudem, tu przeszwarcowywali. To było w kształcie ze dwanaście na dwadzieścia pięć na dziesięć, takie jak bochenek razowego chleba. Pod pachę wziąłem, rozejrzałem się naokoło, wróciłem. Oni się schowali w pokoju, prąd jeszcze był, zresztą te radioodbiorniki były na baterie, potężne zresztą. Posłuchali i po jakimś czasie mówią: „Wiesz, trzeba będzie to odnieść”. Co za sprawa? Proszę sobie wyobrazić, stanąłem w bramie, spojrzałem w lewo, spojrzałem w [prawo]. Nic, żadnego ruchu nie ma, nikt nie chodzi, żadnych ludzi w alei Waszyngtona nie ma. To pruję przez Waszyngtona. Wpadłem prosto na Niemca. Patrzyłem się po chodnikach. Po tamtej stronie Waszyngtona nie było chodników, chodnik był tylko po naszej stronie. Niezbyt dokładnie się tam przyjrzałem. Jego garnitur się zlał z otoczeniem, nie zauważyłem go i dosłownie wpadłem na niego. A ten z pistoletem maszynowym wiszącym na szyi.
Komm, Knabe. Podszedłem do niego.
Was ist los? – Co to jest? Wzruszyłem ramionami, udaję, że nie wiem, o co chodzi. Pyta się:
Brot? – Ja, Brot. Pomacał. Przecież chleb jest miękki, a to było twarde, to bakelit był. Poklepał mnie, pogłaskał po głowie.
Gehen Sie weiter. Kazał mi iść. Poszedłem, a oni się patrzyli z balkonu i to wszystko widzieli. To było zaraz na rogu Waszyngtona i Międzyborskiej. Poszedłem, oddałem to, wracam. Taki ochrzan, jaki dostałem, to w życiu od nikogo nie [dostałem]. „Przecież miałeś rozkaz! Miałeś rzucać i uciekać!”. Mówię: „Co wy żeście się szaleju najedli, czy co? Przecież on miał pistolet na szyi. Tylko by się odwrócił i strzelił za mną, nie zdążyłbym dziesięciu kroków zrobić!”. W końcu ojciec się odezwał: „Zostawcie chłopaka w spokoju, przecież ma rację. Nie miał szans. Przecież udało się. Drugi raz tego nie zrobi”. To jest autentyczny przykład z tego okresu czasu. Ciężko było nawet mnie się poruszać i trzeba było mieć trochę szczęścia, takiego, jakie miałem wtedy, bo mnie śmierć w oczy zajrzała już. Nawet się nie zastanawiałem nad tym. Nas tylko dwóch było. Wracając: w okresie wcześniejszym, dla przykładu, przed samym Powstaniem jaka psychoza była. Dawało się odczuć podniecenie wśród ludzi. Nawet nie było wiadomo, o co chodzi. Przecież kontakty międzyludzkie były na bieżąco. My młodzi nie wiedzieliśmy nawet, w czym jest rzecz. Kiedyś wyszedłem z budynku i szedłem w kierunku ulicy Grenadierów. Z Grenadierów wyjechała grupa około trzydziestu, czterdziestu rowerzystów z Pomocniczej Służby Lotnictwa, z mewami przy kołnierzach. Zsiedli z rowerów przy Grenadierów, w kozły rowery poustawiali i widzę, że formują się w dwójki i ruszają w kierunku Międzyborskiej. Więc się wycofałem, idę w kierunku domu, wróciłem się. Patrzę, a z ulicy Międzyborskiej wyjeżdża buda z żandarmerią. Zielone były samochody, specjalne, widać było, z syreną. Wyskoczyło ze trzydziestu żandarmów i zaczęło obstawiać skrzyżowanie. Widać było wyraźnie, że czekają na tramwaj. Tak to odebraliśmy później. (Tu w czasie okupacji jeździł tramwaj 27, uruchomiony w czasie okupacji, chyba w 1943 roku, już nie pamiętam). Tramwaj, widać wyraźnie, z ulicy Międzynarodowej zwolnił. Mimo tego, że one wolno jeździły, bo były na nastawnikach, żeby nie zużywały dużo prądu; powkręcane kołki były, tak że motorowy nie mógł włączyć na dziewiątkę, tylko na piątkę. A on jeszcze zwolnił. Ludzie zaczęli wyskakiwać i uciekać w działki. I ci lotnicy… Patrzę: facet idzie, wyskoczył trochę późno, bo już prawie przy nim [żandarmie]. Miał teczkę w ręku. Jedną rękę podniósł, a w drugiej trzyma teczkę. Ten strzela, ale nie do niego, tylko strzela po bokach, z lewej i z prawej strony. To ten wziął teczkę pod pachę i ręce podniósł. Trzyma dalej. Rzucił teczkę. Przestał [strzelać]. Sprawdził jemu dokumenty, zajrzał do teczki, puścił go. Tramwaj podjeżdża. Kobiety. Uważać trzeba, trzeba mieć uwagę skupioną stu procentach. Oczy wokół głowy. Tramwaj podjeżdża już do Międzyborskiej. [Kobieta] wyskakuje. Żandarm ją za kołnierz trzyma, ta ucieka. Dał jej spokój. Minął tramwaj Międzyborską, a wacha cała obstawiła Międzyborską. [Tramwaj] minął wachę. Wyskoczył facet i wpadł do naszego budynku. I się zaczęło. On przebiegł przez nasz budynek, od strony podwórka przeskoczył przez ogrodzenie i uciekł. Otoczyli budynek i cały zestaw wojska [budynek] opanował. Otwierać wszystkie drzwi, rewizja jest. Nie będę się rozwodził na ten temat, ale w każdym razie do nas… My żeśmy mieszkali tutaj, ja z mamą i ojcem, pod siedemnastką mieszkała wdowa z dwojgiem dzieci, z jedną córka osiemnastoletnią. Ma to istotne znaczenie dla całości tematu. Do nas wszedł sierżant. Sprawdził dokumenty, po niemiecku mówi: „Nie zamykać drzwi”. Następny szedł żandarm. Nie nasz, wermachtowiec. Wszedł pod siedemnastkę. Tamten wszedł pod osiemnastkę. Tam specjalnie nikogo nie było. W pewnym momencie [żandarm] wziął za kołnierz tę osiemnastolatkę i wepchnął do nas. Nic nie powiedział. Matka ją ulokowała w szafie bodajże. Żandarm drugi szedł z dołu, ten mówi: „Tutaj już byłem, idź na górę”. Po jakiejś półgodzinie wrócił ten z Wermachtu. Jak dzisiaj pamiętam: usiadł przy stole. Pyta się ojciec – mówił dobrze po niemiecku – czy może chce coś pić. „Tak, wody bym poprosił”. Matka mu przyniosła wody, ojciec mu dziękuje, że uratował życie tej [osiemnastolatce]. Faktycznie uratował jej życie. Z tej łapanki zabrali z domu osiemnaście osób. Nikt nie wrócił, ani jeden. Ta jedna dziewczyna się uratowała, ten człowiek ją uratował. Ojciec mu dziękuje. A ten nagle się odezwał po polsku: „Wy mnie nie dziękujta, ja tyż Polak jestem. Ja jestem Ślązak”. Dopiero wtedy się odezwał po polsku. Nie wiemy jego nazwiska ani nic. Sierżant z winklem na ramieniu. Tak że różni byli ludzie, wśród Niemców również, nie wszyscy byli bandytami. Na pewno większość była w miarę przyzwoita, tylko się dała otumanić i to jest ich wada. Ale to nie jeden ustrój taki, jak się okazało, był. Zresztą mieliśmy przykład, jak nastąpiło wyzwolenie. Kończąc temat Powstania: moja rola była głównie taka, żeby pozbyć się wszystkiego trefnego, co było w mieszkaniu.
- W jaki sposób pan się pozbywał?
Po prostu wynosiłem. Nie udało mnie się tylko jednego rekwizytu, lornetki. To jest autentyczna lornetka przynależna do Armii Krajowej. Dostałem rozkaz wyrzucenia jej, utopienia w szambie, wszystko jedno gdzie. Żeby jej nie było. Zszedłem na dół, do piwnicy, zakopałem w węglu i dlatego się uratowała. To jest jedyne, co uratowało się z naszego wyposażenia. Więcej żeśmy nie mieli po prostu. Były dokumenty. Legitymacje matka osobiście, komisyjnie zebrała. Wszystkie legitymacje pod kuchnię. Spaliła. Nie ma. Do widzenia. „Jesteście cywilami”. „Ale jak się wytłumaczymy?”. Każdy kombinował jak mógł, wymyślał sobie jakąś legendę: jakim cudem się tu znalazł, dlaczego akurat w tym mieszkaniu. Przecież to od razu śmierdziało na kilometr, ta sytuacja. Ośmiu mężczyzn, i to młodych, w wieku poborowym akurat, w jednym mieszkaniu są. Nikt nie wszedł na szczęście. Nikt do tego domu i do tego mieszkania nie wszedł. A ja kursowałem tylko po tajnych mieszkaniach pułkownika Żurowskiego i meldunki nosiłem. Pozbywałem się. Krowicki miał regulaminy, to głównie było. Zresztą jakby zaczęli szukać… Ale co u nas mogło być? Było dziesięć tomów Piłsudskiego. Akurat Piłsudskiego Niemcy tolerowali, tak że niczym to nie zagrażało. […]
- Pamięta pan jakąś niebezpieczną sytuację w czasie Powstania ma Pradze? Może pan coś zobaczył?
Na Pradze nie. Z okresu Powstania… Nie chodziło się po prostu, nie można było chodzić… Moja najbardziej niebezpieczna sytuacja była z początku 1941 roku, przed samym rozpoczęciem roku szkolnego. Umówiłem się z ojcem, że przyjadę do niego do pracy i pójdziemy kupić podręczniki do nowego roku szkolnego. Ojciec był pracownikiem Warszawskich Zakładów Teleradiotechnicznych, WZT. To były zakłady produkcji wojskowej. Tam produkowali radiostacje, stacje telefoniczne, aparaty telefoniczne. Niemcy po przejęciu zakładu przemianowali to na
– Grochowska 341. Przyszedłem do ojca pod pracę koło godziny czwartej i stanąłem przy ulicy Międzynarodowej, na rogu Międzynarodowej i Grochowskiej. Stanąłem na jednym rogu, a na drugim rogu stało dwóch chłopców w mundurach
Hitlerjugend. Jeden wyższy ode mnie o głowę, a drugi w moim wieku i ze sobą szwargotali po niemiecku. Stoję po drugie stronie ulicy Międzynarodowej. W pewnym momencie wyższy podszedł do mnie i zaczął coś zagadywać. Wzruszyłem ramionami, odwróciłem się, a ten mnie kopnął. Odskoczyłem, przebiegłem przez ulicę. Coś zaczął jeszcze mi ubliżać, jak się domyśliłem. Przebiegłem ulicę Grochowską, stanąłem na drugim rogu i gotuje się we mnie wszystko, bo bez zdania racji mnie huknął, nie wiadomo co, jak, dlaczego. Jako warszawiaka mnie to nurtowało cały czas. Oni się zajęli sobą, ja odczekałem z piętnaście, dwadzieścia minut. Odwrócili uwagę ode mnie. Przeszedłem naokoło, obszedłem ich od tyłu. Jak podejdę, jak jednemu nie przyłożę, jak mu nie doładuję z drugiej strony! Stłukłem ich. W ogóle się nie zastanawiałem, wpieniłem się strasznie. Straszny raban podnieśli. Oglądam się – nie ucieknę, nie zdążę. W tramwaj wskoczyć, uciec. Nie ma tramwaju. Patrzę… Uratowała mnie kolejka. Ulicą Grochowską jeździła kolejka. Jeździła do Karczewa, Grochowską, potem skręcała. Zagłębie mięsno-kiełbasiane Warszawy, to był Karczew. [Kolejka] ratowała bardzo często od śmierci głodowej ludzi. Przecież niczego nie było, racje żywnościowe były okrojone strasznie. Wskoczyłem do tej kolejki i uciekłem. Udało mi się uciec. Przyszedłem do domu, mama się pyta: „No co? Miałeś czekać na ojca”. Coś kręciłem, coś zmajstrowałem. Ojciec się spóźnił ze dwie godziny. Przychodzi: „Dlaczego żeś na mnie nie czekał?”. Też kręcę. „Przestań opowiadać bajki. Opowiedz mi, o co chodziło. Coś tam narozrabiał?”. Tłumaczę mu, opowiadam to wszystko. „Wiesz kogoś ty nalał? Syna dyrektora i naczelnego inżyniera fabryki. Oni wiedzieli. Dlaczego się spóźniłem: bo zamknęli bramę i nie chcieli nas wypuścić. Wiedzieli, że to prawdopodobnie syn któregoś z pracowników. Żeby się przyznał. Oczywiście się nie przyznałem, nie wiedziałem, udawałem, że to nie ty, bo domyślać się mogłem. Po dwóch godzinach nas puścili. Umawiamy się tak: przez co najmniej rok nie przychodź, nie chodź tędy. Grochowską nie chodź. Tramwajem naokoło staraj się, nawet tramwajem nie jeźdź. Staraj się omijać fabrykę. Będą cię pilnowali, żeby ciebie poznać. Porozstawiali ludzi specjalnych”.To była moja – tak to odczułem – najbardziej niebezpieczna sytuacja.
Oczywista sprawa. Ojciec dla mnie był wyrocznią. Rzecz święta była. Jak już ojciec coś powiedział, to tak musiało być, bo wiedziałem, ze ojciec ma rację. Miał takie doświadczenie, że lepiej nie trzeba. Tak wyglądało Powstanie. Najbardziej się tylko nachodziłem przy tym wszystkim. A że się ryzykowało, to każdy ryzykował. Przecież wywieźć mnie nie wywieźli, bo co by ze mną zrobili? Bardzo rozpowszechnione było – psychoza była ogromna – wyznaczali kwartały ulic ograniczone poszczególnymi ulicami i wszyscy mężczyźni – do kopania rowów i okopów. Różnie to bywało. Na ogół nikt nie przychodził. Ci ponawiali apele, aż w końcu zaczęli wywozić. Zawieźli. Pokopali dwanaście, czternaście godzin wykopy, rowy przeciwczołgowe, na przedpolach pod Miedzeszynem i Wawrem i wracali. Puszczali ich. Dali im suchary jeszcze i wracali. A bywało tak, że niektórych zapakowali w wagony i do Mauthausen wywieźli. Tak się złożyło, że myśmy mieszkali przy alei Waszyngtona 104, przy Modrzewiowej 3 mieszkał stryj, brat ojca, drugi mieszkał na Siennickiej, a trzeci na Czapelskiej. W promieniu dosłownie pięciuset metrów mieszkali. Ten z Modrzewiowej… Tłumaczył ojciec: „Przyjdź tutaj. Jestem chory, dostaniesz biały fartuch, będziesz pielęgniarza udawał, że mnie pielęgnujesz. Nic ci nie zrobią”. Byłby ocalał. Raz nie poszedł, drugi raz, trzeci raz załamał się, poszedł i nie wrócił z Mauthausen. Zginął w Mauthausen i to pięć dni przed wyzwoleniem obozu. Tak że tutaj psychoza była straszna. To znaczy nie było tak oczywiście jak w Warszawie. Oni się nie mścili za Powstanie, Wisła nas niechcący uratowała. Stłamsili Powstanie na Bródnie i Pradze i poza wywózkami incydentalnymi, zabieraniem ludzi na roboty i wieczną psychozą, bo nigdy nie było wiadomo, co wykombinują, takich historii, jak się działy w Warszawie, nie było.
- Jak było z pożywieniem, wodą?
Bardzo źle. […] Nasi byli przebiegli, wywiercili studnię. Po tej stronie, za ogrodzeniem, wewnątrz. Była lokalna studnia, abisynka. Tutaj wysoki poziom wód gruntowych był, tak że nie było problemu. Po jakimś miesiącu mogła matka wyjść, a matka była bardziej przedsiębiorcza. Trochę zorganizowała sztucznego miodu, jeszcze przed wybuchem Powstania. Oni trochę wiedzieli. Ktoś, kto miał dostęp do informacji, a był zaufany, to w miarę posiadanych środków… A z pieniędzmi było strasznie, racje były głodowe, niczego nie było. Węgla nie było, na przydziale karpiele nam dawali, czyli wyrwane korzenie, karp drzewa. My żeśmy z ojcem to piłowali w piwnicy. Ja chłopak dziewięć, dwanaście lat. Do dzisiaj tego nie zapomnę. Przecież to było coś niesamowitego, te korzenie popiłować do palenia było wręcz niemożliwe, ponad moje siły.
- Pan zdawał sobie sprawę, co się dzieje w Warszawie?
Dokładnie żeśmy tego nie wiedzieli. Część wiadomo było z nasłuchu. Dopóki nie oddałem na stałe odbiornika, to żeśmy wiedzieli z nasłuchu radiowego. Ale to był krótki okres czasu stosunkowo. Żeśmy widzieli nawet flagę naszą, biało-czerwoną, na Prudentialu, najwyższym budynku, było widać. Coraz gorzej było. Euforia była, jak przyleciała armada stu siedmiu bombowców amerykańskich i zrzut nastąpił. To w biały dzień było, dosłownie o godzinie jedenastej dwunastej, w południe. Na wysokim pułapie, srebrne to wszystko, ogrom, sto parę samolotów. Jak zrzuciły spadochrony, myśmy myśleli, że to pomoc dla Warszawy, spadochroniarze, że nam przysyłają naszą brygadę spadochronową, Sosabowski przyleciał. Guzik tam, nie przyleciał Sosabowski. Charakterystyczne, że straty były żadne praktycznie z tych bombowców. Jeżeli, to były usterki samego samolotu. Niemcy nie zestrzelili ani jednego nad Warszawą. Dlaczego? Głównie dlatego, że Amerykanie ściągnęli tutaj myśliwce amerykańskie. Przyleciały już nie pamiętam jak, wiedziałem tylko z literatury. Jak pokonały taką odległość? Bombowiec, kosztem zrzutu, zamiast dwóch ton jeszcze materiałów do zrzutu, dwie tony paliwa więcej musiał wziąć. Ale przyleciał. Co charakterystycznego: Rosjanie nie zgodzili się na międzylądowanie na lotniskach radzieckich. A być może, że ten zrzut zatankował w Krzywym Kole, czy gdzieś u Rosjan. I Niemcy nie podnieśli w ogóle swoich samolotów. Absolutnie. Co było charakterystyczne w tym wszystkim – dla nas to było nie do pojęcia, nie wiedzieliśmy, o co chodzi – jak tylko się pojawił niemiecki samolot, niech spróbował przelecieć Wisłę. Tam mógł robić co chciał. Bombardowały sztukasy, trójkami latały nieustannie. Okęcie i z powrotem i tłukły niesamowicie. Ani jeden rosyjski myśliwiec się nie poderwał, a później już byli przecież blisko. Tylko odpędzali. Jak przeleciał Wisłę, odpędzali. Trzy, cztery Jaki się pokazywały migiem. Przeganiały go za Wisłę i koniec. Same się nie zapędzały daleko. Nie wiedzieliśmy, w czym jest sprawa. Później się okazało, że to celowe było. Po prostu nie chcieli zatargu. Jak? Swojego sojusznika z 1939 roku, 17 września…
- Czyli informacji, bardzo mało państwo wiedzieli. Jakieś plotki były?
Do minimum ograniczone kontakty międzyludzkie były. Bardzo. Pustki były na ulicach, nie można było chodzić. Godzina policyjna to dosłownie po trzy, cztery godziny tylko mogły być możliwości chodzenia po ulicach. Tak że to było niemożliwe. Wszystko na zasadzie domniemania było. Co to będzie? Czekało się na pomoc z zewnątrz. A to było, jak się okazuje, niemożliwe.
- Czyli ludzie mało ze sobą rozmawiali?
Nie było możliwości, żadnych kontaktów nie było. Przecież telefonów nie było, niczego nie było. Wszystko było powyłączane.
- Co pan robił oprócz niszczenia różnych dokumentów? Czym się pan jeszcze zajmował?
Zaopatrzenie, dostarczanie ziemniaków. Chodziło się na działki i się podprowadzało, nie było innego wyjścia, nie było szans. Przecież nie można było wsiąść w kolejkę karczewską i przywieźć. Nic nie kursowało. Był marazm kompletny i nie wiadomo było, do czego to zmierza wszystko. Reasumując, co się działo. W końcu tu się wszystko gotowało, to przecież chłopcy byli po dwadzieścia, po dwadzieścia jeden lat, rówieśnicy tych, co poginęli. Taki drab był, ze dwa dziesięć miał, przystojny chłopak. Mówi: „Róbcie, co chcecie. Panie dowódco, proszę mnie zwolnić z przysięgi. Muszę, w nocy jakoś się przekradnę”. Udało mu się, faktycznie. Doszlusował do powstańców na Czerniakowie, ale zginął tam. Ale to mu się udało. Ostatni został Krowiecki. Powoli, pojedynczo, poulatniali się.
Wiem. Krowicki mieszkał na ulicy… Gdzieś koło Narbutta. Nie wie, co z żoną, co z synem. „Kazik, zostań. To musi się skończyć, przecież Rosjanie są już blisko. Nie mogą stać wiecznie w miejscu”. „Nie wiem, co z domem”. Zaczął się przekradać do Jabłonnej, żeby przejść przez linię frontu. Przekradł się i wylądował we Wrocławiu. Złapali go Niemcy i wywieźli do Wrocławia. Proszę sobie wyobrazić, że tam spotkał żonę z synem. We Wrocławiu, w niemieckim wówczas mieście. Jakim cudem trafił? Jak igłę w stogu siana. Tam się spotkali, oczywiście ich wywieźli do Niemiec. Krótko przebywali u bauera. Pracowali u posiadacza ziemskiego niemieckiego. Wyzwolili ich Amerykanie. Tam przebywali dłuższy czas, szkoły zakładali. Jak się okazało, nauczycielami byli przez ten czas i wrócili. Tak że
de facto stąd to gdzieś w Warszawie zginęło czterech. Sobstel zmarł niedawno, Krowicki jakieś pięć lat temu. No i skończyło się. My ostatni jesteśmy w kolejce.
- Jak wyzwolenie wyglądało?
Wszyscy żeśmy czekali. W międzyczasie byłem ranny jeszcze.
Po prostu pocisk. Pocisk artyleryjski.Od tego się zaczyna, że Szpital Przemienienia Pańskiego w ogóle nie funkcjonował. A to był jedyny szpital. Filia była na Grochowskiej w Instytucie Weterynarii. Już nie pamiętam, jaki to był szpital i pod jakim wezwaniem, ale nie był Przemienienia Pańskiego. Został ewakuowany ze strefy przyfrontowej i jak byłem ranny…
Poważnie, pół roku leżałem. W nogę byłem ranny, akurat w samą piętę. Weszli Rosjanie. Jak weszli, to pierwsza fala – zachowywali się poprawnie. Jeden się popłakał tutaj. Ja nie płakałem, jak byłem ranny, natomiast ten chłopak, dwadzieścia parę lat, płakał. W pośladek został ranny i wstydził się. Jeden z sąsiadów, spod sto szóstego, był sanitariuszem. „Dobra, chodź, spuszczaj portki”. Zrobił mu [opatrunek]. „Czego płaczesz?”. Że wojna mu się skończyła, on dopiero na front, orderu się nie [dorobi]. „Idź do pioruna, do wesela się zagoi, nic ci nie będzie”. Pytanie pierwsze:
Kuda Giermańce? Wiedziałem, bo na Waszyngtona 106 karabin maszynowy stał na piątym piętrze, skierowany był w kierunku Wiatracznej. Liczyłem ich, było pięciu. Wyszło czterech. Do głowy mi nie przyszło, że któryś był zabity. A tych czterech poszło ulicą Waszyngtona. Nieśli karabin, nieśli skrzynki z taśmami amunicyjnymi. Notabene, później wyciągnąłem dwie taśmy z kanałku. Nie wiem, po co żeśmy tam [poszli], czy kąpali się, czy coś. Jeden z naszych wszedł tam – już później, po wyzwoleniu – skaleczył sobie nogę. Zacząłem szukać, butelki czy coś. Patrzę: metalowe coś. Ciągnę: taśmy nabojowe z nabojami. To prawdopodobnie tamci. Amunicja jest strasznie ciężka. Utopili to, bo już mieli dosyć. Karabin zabrali, karabinu nie było, ale amunicję potopili. Nie wiem, czy zdążyli przed wysadzeniem mostu czy nie, ale kawałek zostawili po sobie. Piątego nie było. A brama była zamknięta od Alei Waszyngtona. Tamci:
Giermańców niet? – Niet. Rzucił granat pod drzwi. Tamten jednak chciał się gdzieś przyczaić prawdopodobnie. Nie wiem, może rozmawiał po polsku, może znał polski. Może to tamten nawet był, co u nas? Wszystko może być. Może znał język polski i wiedział, że jak rozpozna się tutaj… Tamten budynek był pusty, był wysiedlony przez Niemców, ogrodzony drutem kolczastym i miał być zasiedlony przez Niemców. Cały był wysiedlony i nie zdążyli go zasiedlić. On liczył, że gdzieś się zaopatrzy w cywilne ubranie. Przestraszył się, uciekł od strony podwórka i zauważyli go. Później go znalazłem. Zakopał go dozorca po drugiej stronie Waszyngtona. Tam żeśmy w tak zwane pikuty młodzieżowe grali nożem na poboczu. Zacząłem zgarniać, żeby mokra ziemia była, żeby się dobrze nóż wbijał przy manipulacjach, [zobaczyłem] jakiś kawałek gałgana. Pociągnąłem, a tam… Domyśliłem co to jest. To był jego mundur, z guzikami od munduru niemieckiego. Tam nic nie było, żeby się nie błyszczały, były zmatowione specjalnie. Wyciągnęliśmy. Jak żeśmy uciekli z tego miejsca! Dosłownie tylko rozgrzebał, zasypał go. Po roku chyba czy po dwóch latach żeśmy go znaleźli. Druga fala weszła za dwa, trzy dni. Waszyngtona szli Rosjanie, a 1 Armia szła Grochowską, tak że przez nas przeszli Rosjanie. Nie byłem przygotowany na taką sytuację. „Gdzie AK?”. – drugie pytanie zaraz było.
Kuda Giermańce i
Kuda AK? Akowcy na równi byli traktowani. Do domu wróciłem. „Nie wiem”.
No, ty, malczik! Postraszył, ale poszedł. Zacząłem od tego momentu sobie kojarzyć te myśliwce, które przeganiały tylko samoloty niemieckie z naszego nieba, tam pozwalały bombardować. Faktem jest, że Rosjanie prowadzili ostrzał. Ostrzał tak, w kierunku Warszawy. Nawet mnie pokazywali. Z uwagi na to, że byłem ranny, matka dostała zezwolenie od komendanta miasta na pozostanie tutaj, jako jedyna rodzina – ja z matką w tym budynku. Nikogo tu nie było. Tylko kazali nam z mieszkania przeprowadzić się głębiej, na tamtą stronę. Tak że ustosunkowanie jak wszędzie, wiadomo.
Praga była praktycznie niezniszczona. Charakterystyczne – Grochowska. Grochowska była promenadą, na Grochowskiej można było już po opanowaniu przez Rosjan dostać wszystko. Od Podskarbińskiej w kierunku Terespolskiej były kramy na chodniku z różnymi wiktuałami, głównie z ziemiopłodami, z serami. Można było się w coś zaopatrzyć. Przez Grochowską między słupami latarni były powieszone zasłony, żeby Niemcy nie widzieli, co tam się dzieje. W kilku miejscach, w poprzek ulicy. Nie było żadnego ruchu przecież, bo to było pod ostrzałem. Jak Niemcy zaczęli, jak słychać było – bo słychać przecież, pocisk gwiżdże – to wszyscy chodu do bramy, zostawiali stragany. Przeleciał, wychodzili, handlowali dalej. Tak wyglądało bytowanie na terenie Pragi. Z Pragi jeszcze gorzej, bo tam było bliżej. Donośność działa kolejowego, „Grubej Berty” – sześćdziesięciocentymetrowej średnicy pocisk, półtorej tony ważył bodajże – na granicy donośności był tutaj. Strzelali z Pruszkowa. Dykty – bo szyb już nie było w ogóle w budynku – dykty z okien wylatywały od samego podmuchu, jak przelatywał. Jak huknął gdzieś – mnie przy tym nie było, to z opowieści – budynek podskoczył, huknął w aleję Waszyngtona, zabił człowieka w odległości pięciuset metrów. Nie uderzył go, podmuch go zabił. Coś niesamowitego. W ogóle poruszanie się po ulicy było sztuką. I szczęściem, żeby wyżyć. Później leżałem w garnizonowym szpitalu sowieckiej którejś tam armii. Trafiłem akurat, żeby było śmieszniej, do zakładów „Pocisk” w Rembertowie. Tam jest do dzisiaj jednostka wojskowa, zakaz wstępu. Na dojeździe, prawie przed samą stacją kolejową, jak się w Marsa jedzie, prosto. Tam, w „przytulnej” hali „separatce” na tysiąc bodajże ludzi, żeśmy leżeli w łóżkach. Na pryczach zbitych nie z kantówki, tylko z połupanych przez saperów bierwion. Przecież nie mieli urządzeń do tego. W rosyjskim szpitalu żeśmy leżeli. Niesamowite. Tak że oni też leczyli. Zastrzał mi się zrobił w palec. Wołam:
Siestra, siestra, chodi! – Szto słucziłos? – Szczaśt, gieroj, budiet szczaśt! Poszła, przyniosła garnek aluminiowy.
Dawaj ruku! Wzięła mnie za rękę, wsadziła. Wrzątek był z mydłem. Stary zwyczaj.
Gieroj, dawaj ruku. Była z metr osiemdziesiąt parę, jak piec wielka, gruba. Jak mnie… Nie było metody, żeby się wyrwać. Przytrzymała.
Charaszo budiet. Do wesela się zagoi. Wycisnęła, do widzenia. Pomogło. Tak że zajmowali się nami również, nie można powiedzieć, że to było nastawienie ogólne, od góry do dołu. To samo, co u Niemców.
- Jako mały chłopiec, jaki miał pan wtedy stosunek do Powstania, a jaki ma pan dzisiaj?
Do Powstania na pewno mieliśmy wszyscy pozytywny stosunek, bo widać było, że było coraz gorzej. Zmniejszały się racje żywnościowe, nerwówka, Niemcy zachowywali się coraz bardziej nieodpowiedzialnie, nigdy nie można było niczego przewidzieć. Czasami jakieś ruchy można było przewidywać, tu nic. Restrykcje nieustanne, łapanki, rozstrzeliwania. Przede wszystkim wywózki. Groziło to wybuchem samoistnym. W końcu, w desperacji, można było oczekiwać, że coś się stanie. Z perspektywy czasu widać… Proszę sobie odpowiedzieć na jedno pytanie: Na jakiej podstawie Związek Radziecki stał się znowu sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, Anglii, Francji i naszym, nie usankcjonowanym niczym? Po pierwsze nikt z państw zachodnich… Przecież wypowiedzieli Niemcom wojnę kilka dni po, bodajże 3 sierpnia, ale wypowiedzieli. Ale 17 września nie wypowiedzieli wojny Rosji. Tak że, praktycznie rzecz biorąc, nie byli w stanie wojny z Rosją. Dlaczego? Czy tamten był inny? Przecież więcej jak pięćdziesiąt procent powierzchni Polski zagarnęli, byli sojusznikiem Hitlera. A później, po napaści Hitlera na Związek Sowiecki, okazali się dobrzy. Bo byli siłą, mięsem armatnim. W końcu Rosjanie, co tu dużo gadać, przy dużej, ogromnej pomocy amerykańskiej… Przecież oni, tutaj o tym nie mówiłem… My żeśmy praktycznie niewiele widzieli sprzętu sowieckiego. Były samochody, tak zwany ZIS-5 – z góry jedzie, a pod górę trzeba pchać. Śmieli się wszyscy. Straszne to. Cała szoferka drewniana, konstrukcja drewniana, toporne strasznie. I czołgi były, chociaż widziałem i amerykańskie shermany. Były, chociaż w niewielkiej ilości. Ogromna ilość T-34 była. Ale samochody myśmy jeszcze w Kazuniu, w latach siedemdziesiątych, w magazynach wojskowych w MOP-owskich stały jamesy i studebakery z okresu wojny. Na kołkach, nasmarowane, zakonserwowane jako ciągniki artyleryjskie. Proszę sobie wyobrazić, jaki potencjał amerykański był. To były dziesiątki tysięcy. Długi czas po wojnie były chevrolety jamesy, studebakery, z przewagą amerykańską. Samolotami lataliśmy, douglasami przecież, DC-4.
- Jeszcze jedno pytanie, czy może wie pan na temat Powstania na Pradze coś, czego nie można nigdzie wyczytać?
Nie, wprost przeciwnie. Między innymi państwa praca przyczynia się do tego. To była ostatnia chwila, żeby cokolwiek jeszcze, przez kogoś zapomniane… [Żeby] na zasadzie takich wywiadów dojść do jakiegoś drobiazgu, jakiejś okruszyny, która by uzupełniała to, co jest ogólnie wiadomym.
Warszawa, 1 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Parzymies