Jerzy Przymus
NNazywam się Jerzy Przymus. Urodziłem się 21 stycznia 1934 roku w Warszawie.
- Proszę powiedzieć parę słów o latach przedwojennych w Warszawie. Czym się zajmowali pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?
Tak. Było nas troje rodzeństwa. Mój ojciec był granatowym policjantem w stopniu kaprala. Budował się w Raszynie. Był przezorny – gdy już zbliżał się koniec wojny, 26 czerwca roku pokończyliśmy wszyscy w Warszawie szkoły powszechne [i przeprowadziliśmy się do budowanego drewnianego domku we wsi Falenty Nowe, poczta Raszyn].
- To był koniec wojny, a mnie interesuje, co było jeszcze wcześniej. Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku?
Doskonale pamiętam dzień 1 września. Było po deszczu. Niemcy bombardowali lotnisko Okęcie. Pamiętam jak dziś, jak dymy, chyba ze smarów, utworzyły ósemkę w powietrzu. Potem ta ósemka się rozchodziła na boki, zniekształcała. Ludzie mówili, że to są ćwiczenia, nie wierzyli [w wybuch wojny]. Widziałem maleńkie samolociki o innym warkocie (byłem wychowany przy lotnisku). To nie był taki warkot jak naszych. [Tuż przed wojną nad lotniskiem Okęcie szybował samolot ciągnący na linie worek ćwiczebny, do którego strzelała polska artyleria. Prasa zapowiadała dalsze ćwiczenia. Dlatego część ludzi pierwszy nalot niemiecki mylnie uznała za ćwiczenia przeciwlotnicze].
- Gdzie pan mieszkał w Warszawie?
Urodziłem się na Pelcowiźnie. W 1939 roku [mieszkałem] na Okęciu przy lotnisku, a ojciec się budował w Raszynie. Jak tylko skończyliśmy 26 czerwca 1944 [roku] szkoły (front się zbliżał), osiedliliśmy się we [wsi Falenty Nowe, poczta Raszyn].
- Ale całą okupację mieszkał pan na Okęciu?
[Nie, w Falentach Nowych].
- Pana tata cały czas był granatowym policjantem?
Tak. Tak jest.
- Jak panu opowiadał o swojej pracy?
[Wcale nie opowiadał o służbie w policji – przecież ja miałem między pięć a jedenaście lat. Moja matka była ciężko chora, żyła tylko czterdzieści trzy lata. Rękoma uprawialiśmy działkę. Ojciec już nie żyje]. Zacznę od końca. Mój ojciec był granatowym policjantem, ale był [też od 1944 roku] członkiem Armii Krajowej. Za to myśmy nie dostali po wojnie żadnej pomocy i prawa wstępu na wyższe uczelnie. [Nie otrzymywaliśmy paczek żywnościowych UNRRA. Ojciec nie miał stałej pracy].
- Ale to są lata powojenne, a mi chodzi o to, żeby było chronologicznie. Tak że są lata okupacji, tata jest granatowym policjantem...
To była zasługa naszego prezydenta Starzyńskiego. To z [jego] inicjatywy została reaktywowana granatowa policja. Ojciec dostał 18 października wezwanie do zgłoszenia się do policji, bo służył w Warszawie. [Jak] wrócił w listopadzie spod Stanisławowa, to już na [niego] czekało pod karą śmierci wezwanie do zgłoszenia się do policji. Inicjatywa, powiadam, w dobrej wierze wyszła od prezydenta Starzyńskiego, że policja jest potrzebna, a będzie lepiej, gdy będą to Polacy. Zresztą tak było. Komendant […] policji granatowej, pułkownik Reszczyński był wielkim patriotą, którego zgładzili GL-owcy w drugi dzień Świąt Wielkanocnych w 1943 roku [w jego mieszkaniu. Temu wydarzeniu poświęcił redaktor Baliszewski w telewizyjnym programie „Świadkowie” specjalną audycję].
- Tata działał też w Armii Krajowej i jednocześnie był policjantem?
Tak.
- Jakie zadania do niego należały?
Najczęściej ostrzeganie. Ojciec pomagał wszystkim. Na sprawie sądowej powiedział, że chciał przeżyć i pomagał wszystkim. Bardzo ładnie zachowali się na sprawie sądowej przedwojenni komuniści, których ojciec ostrzegał. Niemcy mieli akta. Urzędnicy polscy nie zniszczyli akt przedwojennych i Niemcy potem w czasie okupacji wyłapywali. [Piotr Domaszczyński – członek KPP/PPR, którego mój ojciec dwukrotnie uchronił od zagłady, bardzo sugestywnie bronił go w Sądach na Lesznie (doszło do scysji z sędzią). Korzystnie dla ojca zeznawał w sądzie Żyd Jelonek – krawiec, który w latach 1940–1944 ukrywał się w Falentach Nowych, w tym i w mieszkaniu moich rodziców]. Przecież tylko dwa procent policjantów było wiernych Niemcom. Dlatego też mój ojciec w 1944 roku był zdjęty z policji, bo Niemcy nie dowierzali granatowym policjantom. [W dalszym ciągu chodził w granatowym mundurze. Na czapce miał warszawską syrenkę. Zarabiał trzysta pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Uzbrojony był w karabin Mannlicher. Nie „sprzedawał” już mandatów karnych].
Ojciec pilnował najpierw kablowni w Ożarowie, a później elektrowni w Pruszkowie. Szedł do Powstania z Pruszkowa […] Ponieważ mieszkał w Raszynie, to wybrał się z bratem w dniu wybuchu Powstania na punkt przystanku przy szosie Nadarzyn, lasek Wolica, Paszków. W Paszkowie czekał na zgrupowanie z Pruszkowa, dlatego że akowcy z Pruszkowa nie mogli pójść bezleśnym terenem. Szli od Pruszkowa wschodniego przez Pęcice i tam zginęli. To ocaliło mojego ojca [i brata!]
- Czy tata opowiadał na przykład coś na temat szmalcowników?
Bardzo dużo, jestem specjalistą. Niestety to jest smutne. Mam sporo książek na temat szmalcowników. To jest bardzo smutne i prawdziwe. [Tematu szmalcownictwa nie „rozwijam”, ponieważ uczynił to Rząd Londyński. Była i działała w Warszawie specjalna komórka prawnicza – wydała około trzystu wyroków śmierci. Były plakatowane ostrzeżenia. Były plakatowane wyroki śmierci na szmalcownikach i szantażystach].
- Co tata mówił na ich temat?
To co piszą wszystkie książki. Szmalcownik, bojąc się zemsty po przegranej wojnie, wydusił [z ofiary pieniądze] do końca, i tak wydawał Niemcom. Najpierw doił, dokąd widział, że można coś wydoić, a potem oddawał tego dojonego biedaka [w ręce Niemców]. [...] Tak że to nic nowego. To było dość rozbudowane zjawisko. Najwięcej to robił lumpenproletariat. Tak jak nasza inteligencja i duchowieństwo zachowywało się [rozsądnie i ze współczuciem] wobec Żydów i w ogóle, tak lumpenproletariat zachowywał się skandalicznie!
- Czy tata w ogóle szukał, ścigał takich szmalcowników?
Nie, na pewno nie ścigał, bo to nie było w jego [obowiązkach]. Powiadam: pilnował jako
Werkschutz elektrowni w Pruszkowie i tam był związany z Armią Krajową. [Grupa pruszkowska Armii Krajowej miała udać się do Warszawy przez Pruszków wschód – Pęcice – las Sękocin – las Magdalenka – las kabacki – Dąbrówka. Tragedia w Pęcicach jest dokładnie udokumentowana w materiałach Armii Krajowej – Lewa Podmiejska. Niedozbrojone,] niedoszkolone zgrupowanie AK w Pęcicach zaatakowało nieopatrznie pałacyk [z obsługą niemiecką]. W Pęcicach jest zabytkowy pałacyk i jest tam [napisane]: „Dom polski, który wita i zaprasza” – jest taka sentencja po łacinie. Ci biedacy nie odcięli nawet telefonu Niemcom, [którzy z pewnością] zadzwonili do Pruszkowa [o pomoc żandarmerii. Żandarmeria otoczył akowców] na grobli (w Pęcicach są stawy). […] Ojciec czekał na to zgrupowanie, a ono pięć kilometrów dalej było wybite do nogi. Najmłodsi mieli po czternaście lat, najstarsi dwadzieścia cztery lata. W ten sposób mój ojciec przeżył, nie biorąc w ogóle udziału w Powstaniu. Nie będę się chwalił, bo to nie o to chodzi. Za to miał spore zasługi właśnie w ostrzeganiu ludzi. To co mówiłem – nawet ci ludzie, mimo że byli komunistami, bardzo ładnie się na procesie ojca zachowali.
Stanisław.
- Proszę powiedzieć, jak wtedy ludność, w ogóle warszawiacy podchodzili do granatowej policji?
Bardzo źle i wcale się nie dziwię. Czy człowiek miał rozumieć, że ten [policjant] przymusowo został wcielony? Powtarzam to z naciskiem: Starzyński był wtedy największym bohaterem, a jednak to dzięki niemu mój ojciec się tak znalazł. To ciekawe – [30] października było datowane [wezwanie] z Łodzi (na powielaczu było widać) i była przybita pieczątka: wyższy oficer SS i policji Krüger.
- A czy pensja taty wystarczała na to, żeby utrzymać rodzinę?
O nie! To były byle jakie pensje! Ojciec dorabiał czym się dało, to znaczy buty reperował. To nie jest hańba. Umiał szczepić drzewa owocowe. Matka – nieuleczalnie chora, nas troje dzieci, wszystkie w szkołach powszechnych... [O zarobkach granatowej policji szczegółowo napisał doktor Adam Hempel w książce „Pogrobowcy klęski”. Hempel stwierdził, że najgorzej materialnie byli osadzeni oficerowie – bo im nie wypadało kombinować].
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego, 1 sierpnia?
Dokładnie: po deszczu, słońce krwawo zachodziło. Zaczęła się pukanina, można było to policzyć. Potem ta strzelanina gęstniała. Zaznaczam, byłem w Raszynie. Wieczorem już było wiadomo, bo Niemcy widocznie bojąc się (mówiłem – Raszyn dolega do Lotniska Okęcie), oświetlali poziomo po ziemi reflektorami lotniczymi przedpole. To światło było sine, strzelanina była coraz większa. Zaczął gwałtownie padać deszcz. W dzień padało, po południu nie padało i potem w nocy [znów padało]. Przy mojej chałupie stał niemiecki samolot łącznikowy Storch, w nocy wystartował. Rano w Raszynie nie było samochodów niemieckich. Samochody typu wojskowego były tak okopywane: pod każdym drzewem, gdzie była większa korona, podkopywali [je] i skrzynia wystawała, a silnik [był niżej], żeby nie był zraniony. Rano już nie było żadnego samochodu w rejonie Raszyna. Takie bezkrólewie było jakiś czas. Już od rana było wiadomo, że jest Powstanie. Kiedy wrócił ojciec z bratem – nie wiem (obaj [wcześniej] wyszli). Dzięki tym biedakom, co polegli w Pęcicach, mój ojciec [i szesnastoletni brat Janek ocaleli].
Po kilku dniach znalazło się u nas wojsko węgierskie. Nie będę dużo mówił, bo wszyscy wiemy: byli do Polaków tak pozytywnie ustawieni. Myśmy się kąpali (tam są stawy hodowlane), to zawsze Węgrzy z Polakami. Bimber pili z Polakami. Oni w ogóle Niemców [omijali]. Węgrzy nas leczyli. Mieli szpital w zabytkowym pałacu – cudowne wspomnienie. Pamiętam, jak w połowie października od strony Góry Kalwarii Niemcy pędzili do niewoli węgierskich żołnierzy. Niemieccy żołnierze szli z karabinami, a Węgrzy jechali na furmankach, nie skuci, ale na furmankach. [Na cmentarzu w Raszynie spoczywa sześciu Węgrów, ich mogiła jest zadbana].
- To Węgrzy otworzyli szpital dla Polaków?
Nie, dla siebie, ale byli tak przyjaźni... A przecież, jak wybuchło Powstanie, to żadnych urzędów nie było, więc od razu leczyli ludność polską. To było widać. Nie chcę tego wątku ciągnąć, bo go powszechnie znamy. [Ja z chorą matką byłem dwukrotnie w węgierskim szpitalu. Przy lekarzu był tłumacz. Na koniec wizyty tłumacz wręczał matce partię leków. Ja z kolei wręczyłem jeden raz mendel jajek, drugi raz żywą kurę].
- Ale mnie interesuje ten wątek, więc proszę opowiedzieć.
Bardzo ciężko było z nimi rozmawiać. Niektórzy umieli parę słów po rosyjsku. Kto z Polaków znał język niemiecki? A więc na migi i piło się bimber – przychodzili coś z sortu wojskowego sprzedać za bimber. Nie mówię, że byli pijakami, [ale działał handel wymienny].
Powiedziałbym coś ciekawszego. Gdzieś na trzy tygodnie przed wybuchem Powstania Warszawskiego co dzień późnym wieczorem (zaznaczam: jeśli było gwiaździste niebo) pojawiały się dziwne samoloty: par, par, par, par! Okazało się, że to były rosyjskie PO-2, tak zwane kukuruźniki. Ponieważ latały nisko, to było nawet widać wybuchy z rur wydechowych, błyski. Jak przelatywał nisko, to zasłaniał gwiazdy – było widać cienie. Oni niemal co wieczór bombardowali stacje kolejowe, węzły niemieckie. Najbardziej bombardowali Warszawę Zachodnią, Piaseczno, wyścigi na południu Warszawy. Gdy wybuchło Powstanie, Rosjan jakby wymiotło. Ani jeden samolot rosyjski się więcej nie pokazał. [...] [Po 13 września 1944 roku Rosjanie wznowili nocne loty, zrzucając ludności polskiej zaopatrzenie].
Gdzieś po dwóch tygodniach po wybuchu Powstania nad moim domem przelatywały wyprawy niemieckich sztukasów na Warszawę. To były dokładnie dwadzieścia dwie sztuki w regularnych kluczach. Pierwsza wyprawa była około godziny wpół do dziesiątej z rana. Wtedy było widać z mojego domu szpital przy Alejach Niepodległości. Dziś to jest zabudowane i już nie widać. Było widać, jak Niemcy się rozdzielają. Ta kawalkada dwudziestu dwóch sztuk rozdzielała się na mniejsze grupy. Wracały też nie pojedynczo, widocznie się bali Rosjan (którzy nigdy im nie przeszkadzali). Przecież bombardowali szczególnie złośliwie Czerniaków, bo tam trzymali się żołnierze Romockiego, Mazurkiewicza, żeby nawiązać z Rosjanami pomoc. Tam Wisła ma sześćset metrów [szerokości] i Rosjanie nie raczyli odganiać nadlatujących nad ulicę Czerniakowską sztukasów. To była rozpacz, jak myśmy patrzyli, jak bezkarnie bombardują! Tylko że jak odlatywali po bombardowaniach, to gdzieś po pięć, sześć sztuk. Widocznie byłby za długi czas formowania kawalkady. Druga wyprawa po trzynastej, trzecia wyprawa po siedemnastej, w każdy powszedni dzień. Te samoloty widocznie nie były zwalczane, bo zawsze ich było dwadzieścia dwa.
Pamiętam, nie ustaliłem, co za duży nalot był w dzień Matki Boskiej Zielnej, czyli 15 sierpnia. Od strony Warszawy nadleciały nad Raszyn czarne samoloty większe od wyścigowców, czyli tak jakby szturmowe. Obrzuciły nas bombkami. Dwie bomby widziałem, jak leciały. Przeleciały najwyższy dom sąsiada (myśmy myśleli, że on celuje w ten najwyższy dom) i zaryły się w ziemi. Mój ojciec pobiegł, bo obydwie nie wybuchły. Co było ciekawe – że te bomby były niemieckiej produkcji (były wybite sokoły w blasze na statecznikach kierunkowych). Pamiętam doskonale, bo trudno było nie pamiętać, 17 września 1944 [roku], kiedy nadleciała ta olbrzymia kawalkada amerykańskich czterosilnikowych bombowców. Leciały z północnego zachodu na wschód. Jednemu płonęło skrzydło. Próbowałem je liczyć – to było niemożliwe. Zresztą potem prasa podawała po wojnie: było ich sto osiem czy sto dziewięć. I znowu reakcja Niemców: w dzień po wybuchu wynieśli się z Raszyna, a potem po jakichś trzech tygodniach znowu obsadzili [pozycje]. W Raszynie są dość duże stawy hodowlane, mieli gdzie się tam biwakować. Jak ten zrzut się zaczął, myśmy myśleli, oszaleli z radości, że to jest wyzwolenie. Było widać, że są [jakby] skoczkowie, ale i skrzynie jakieś. To nie budziło zastrzeżeń, bo sprzęt powiedzmy zrzucają. Jak myśmy się cieszyli! A wtedy stacjonujący Niemcy wysadzili w powietrze dwa samochody, widocznie uszkodzone i spalili mały magazynek obuwia wojskowego. I znowu uciekali... Jakie to było smutne, że było niestety nieprawdziwe...
Potem dochodził do nas rzadko „Nowy Kurier Warszawski” wydawany w Berlinie (na tyle już byłem ciekaw [i odkryłem adres drukarni]). Był drukowany w Warszawie, ale w czasie Powstania – jak? Niemcy chwalili się, jak smakuje im czekolada z tych zrzutów (było sporo zdjęć), które nie trafiły niestety do powstańców. [W każdym numerze „Kuriera…” dużo pisano o Powstaniu i o tragedii mieszkańców i o głupocie rządu londyńskiego].
- A te sztukasy, które latały nad Warszawę trzy razy dziennie, to z którego lotniska?
Właśnie ze Słomczyna latały. Na Okęciu Niemcy już dawno nie mieli samolotów. Nie było komunikacji, więc z Raszyna do tramwaju numer 7 chodziło się pieszo. [Ja też] chodziłem. Niemcy rozbudowywali płytę lotniska, to było widać: samolotów niemieckich na Okęciu w 1944 roku nie było. Pojedyncze dyspozycyjne parkowały podsunięte gdzieś pod chałupki i przykrywali je gałęziami.
- Jak było Powstanie, to już tramwaj nie kursował.
Smutno wyglądało, bo jak szedłem po wyzwoleniu, to dwie „siódemki” (bo przed wojną był tylko jeden tor na Okęciu) na mijance stały. Zresztą po całej Warszawie tramwaje stały. Jaki to był smutny widok! Niby tramwaj, jak tramwaj, tylko stoi martwy. Około roku tak stały, zanim je pościągano, bo stopniowo linie były uruchamiane.
- Gdzie pan mieszkał w Raszynie, w którym miejscu dokładnie?
Dokładnie przy drodze na Piaseczno, kilometr od Janek, do tej pory jest moja chałupa rodzinna.
- Węgrzy byli zakwaterowani u jakiejś miejscowej ludności?
Nie, w namiotach. Tam jest dużo olszyny i [mieszkali] w namiotach. Kiedy się wynieśli – nie mam pojęcia. Potem drugą plagą byli Ukraińcy. Ci doprowadzili do tego, że ludność sama organizowała obronę przeciwko bandom Ukraińców w niemieckich mundurach. Moją chałupę dwa razy obrobili. Postawili nas pod ścianę [domu, ręce do góry – jeden trzymał nas pod bronią, a trzech rabowało]. Z tym że trzeba przyznać, że Niemcy [gardzili ruskojęzycznymi sprzymierzeńcami]. Rozstrzeliwali na miejscu. Jeżeli dorwali Ukraińców w swoich mundurach, rozstrzeliwali na miejscu, [a konie i wozy pozostawiali polskiej ludności].
- Pamięta pan również Warszawę, która wychodziła?
O! Bolesna rzecz, bardzo bolesna rzecz! Jak dorosłem, zacząłem się nad tym zastanawiać. Eryk Lipiński kiedyś pisał [w tygodniku „Przekrój”] o obozie przejściowym w Pruszkowie. Potwierdzam, bo widziałem. Ale to było troszkę z innych chyba pobudek. Rolnicy podwarszawscy organizowali eszelony furmanek i wozili żywność do obozu przejściowego w Pruszkowie. Ale to było tak trochę z konieczności, bo rynek, jakim była olbrzymia Warszawa, im upadł, więc kalafiory, kalarepa i inne warzywa – trzeba było coś z tym zrobić. Potwierdzam – to była prawda. Rolnicy wozili. Jakoś sołtysi tam [załatwiali] i Niemcy to wpuszczali. Kiedyś czytałem w jakimś artykule politycznym, że Niemcy zdawali sobie nawet sprawę, skąd się bierze mięso [i tłuszcz potrzebne do gotowania zup] w obozie przejściowym – a to było zakupowane na czarnym rynku za pieniądze rządu londyńskiego.
Tym obozem ogromnie opiekował się lekarz szwajcarski. O tym się raczej nie pisało po wojnie, bo to Szwajcar. Gdyby nie [to, że] Szwajcar, to może by się pisało .Niemcy rozpuszczali ludność w różny sposób, chcąc rozładować to przeszło milionowe miasto. [Przed] kościołem w Raszynie była przed wojną stacja benzynowa [okolona jezdnią, na której kilkukrotnie zatrzymywały się niemieckie ciężarówki z ludnością z Powstania. Niemcy otwierali tylne klapy i warszawiacy zostawali sami na ulicy. Jako dziecko rozumowałem to dosłownie: a sio idźcie gdzie chcecie! Na miejscu był czynny urząd gminny z wójtem Janem Sitarskim – działał od przed wojny. Do Powstania karczma Rzepniewskiego wydawała posiłki w ramach Rady Głównej Opiekuńczej. Z posiłków korzystali też nauczyciele]. Niemcy z rana po kilka ciężarówek ludności cywilnej: a sio! i rozpuszczali – idźcie, gdzie chcecie! W Raszynie było czterech księży, okolica niebiedna. Niestety nie przypominam sobie, żeby ktoś próbował tych ludzi nakarmić. Po tylu dniach (powiedzmy po sześćdziesięciu) żadnego odruchu [pomocy i współczucia]. Aż mnie to boli do tej pory! Mało tego, znam przypadek, kiedy warszawiak w ciężkiej jesionce (bo tak wyszedł), prosił o wsparcie, o coś do jedzenia. Mój sąsiad (nieżyjący już dzisiaj): „Ma pan pieniądze?”. – „Nie mam”. A mój sąsiad mówi: „Ale ma pan obrączkę na palcu. Pan sprzeda obrączkę, to sprzedam panu żywność”. Smutne to, ale niestety [tak było]. [Tenże nieżyczliwy sąsiad w dniu 11 listopada 1946 roku na czele miejscowego koła PPS składał kwiaty na zbiorowej mogile pomordowanych Polaków na miejscowym cmentarzu]. [Było pytanie] o szmalcowników. […]
- Widział pan, zapamiętał pan tą płonącą Warszawę? Jeszcze był pan w Warszawie?
[Nie. Byłem w Raszynie – Falenty Nowe. Niemcy miażdżyli Warszawę dzielnica po dzielnicy. Dorośli kuzyni orientowali się po odgłosach wybuchów, którą część stolicy atakują Niemcy. Grozę pożarów lepiej było widać w nocy]. Pamiętam to i z powstania w getcie, i potem. To było widać dzielnicami. Dorośli mężczyźni (w mojej chałupie też dużo rodziny się nazbierało)... Częściowo Niemcy nie mogli sobie dać rady z taką masą ludzi. Na przykład spora część rodziny – wartownik niemiecki pędząc pod Ursusem, zachęcał, żeby uciekali. Jeżeli ktoś miał rodzinę, to ludzie z tego korzystali. Jedyne, co było dobre [początkowo, to fakt, że Niemcy nie panowali nad ewakuacją ludności warszawskiej]. [Jak] Niemcy potem się jakoś uporali z tym natłokiem ludności warszawskiej, zaczęli ją wyłapywać. Robili to w różnych punktach, jak ludzie szli (a ludzie szli masowo pieszo, bo komunikacji nie było po Powstaniu Warszawskim) [w kierunku] na Grójec. Przecież komunikacji nie było, więc ludzie z tobołkami masowo szli. To co było pozytywne: urząd gminy, [który] nazywał się Falenty, ale mieścił się w Raszynie, masowo przystemplowywał meldunki. Jak to robili, nie wiem, ale potocznie było wiadomo... Na pewno z narażeniem życia to robili. Te obławy niemieckie – jak się trochę uporządkowało (pamiętam, to była późna jesień), kto miał meldunek warszawski, to go aresztowali i rozwozili. Część mojej rodziny zginęła w ten sposób w Oświęcimiu. Część żołnierzy niemieckich kazała uciekać – różnie to było. [Bardziej po ludzku zachowywali się żołnierze niemieccy w starszym wieku. Do rodzinnego domu w Raszynie w ten sposób dotarło najpierw dwoje, a następnie pięcioro krewniaków].
- A pana sąsiad, jak się nazywał?
Nie powiem tego nazwiska, nie mogę tego powiedzieć. On nie żyje od dawna. Ale autentycznie z bólem [wspominam]: „Ma pan przecież obrączkę, niech pan sprzeda, to panu...”. Jestem wierzącym, mocno wierzącym, ale gdy dorosłem, dziwiło mnie to: czterech księży w bogatej parafii przeżyło, ale żeby nie zorganizowali jakiejś pomocy charytatywnej, zupki – niestety nie.
- Był pan w Raszynie aż do wkroczenia wojsk sowieckich?
Do 1960 roku byłem. A dlaczego [opuściłem Raszyn. Otóż i powrocie do cywila nie miałem pracy, rodziców i fachu. Miałem tylko etykietkę: „syn wroga ludu”. Chciałem żyć normalnie: zmieniłem miejsce zamieszkania, nie przyznawałem się do zawodu ojca, zresztą rodzice już umarli. Uczyłem się zaocznie i pracowałem do siedemdziesiątego trzeciego roku życia].
- Ale chodzi mi właśnie o koniec wojny, bo Niemcy się wycofali z Warszawy...
[16 stycznia1945 roku Niemcy podminowali dwa mosty w Raszynie na szosie do Grójca. Nie zdążyli odpalić lontów. Niemcy późną jesienią wycofali broń pancerną z okolic Warszawy, szykując się do ostatniej ofensywy w Ardenach]. W ogóle się nie mieli czym bić. Warszawa była opuszczona i nie ma o czym nawet [mówić]. Mówiło się o walkach – to nie prawda. Wojska nasze i rosyjskie wkroczyły po mostach pontonowych z Góry Kalwarii i z Jabłonny, a przez Wisłę w ogóle nie. Zresztą brzeg był kompletnie zaminowany.
- A Niemcy szybko w popłochu uciekali z Warszawy?
[Po ciężkich i przegranych dla Niemców walkach na przyczółku magnuszewskim w dniach 15 i 16 stycznia 1945 czołgi rosyjskie zdobyły Grójec i rozdzieliły się: jedna kolumna pojechała na Sochaczew, a druga na Warszawę. O godzinie dziewiątej rano 17 stycznia 1945 roku Raszyn był wolny. W nocy 17 stycznia1945 roku, z kierunku Góry Kalwarii, kierując się na Pruszków, przejechało koło mojego domu kilka niemieckich wozów konnych].
Ja jako dzieciak nie widziałem. Bili się mocno pod Goszczynem, na przyczółku magnuszewskim, były błyski w nocy. Do tej pory z Pilicy wyciągali [różny sprzęt wojskowy] – jest taki samochód pancerny wyremontowany przez Polaków. W Warszawie był pokazywany niedawno. [Nazywa się „Różyczka”]. To właśnie z Pilicy. Tam były błyski trzy noce, ale w Raszynie dzięki Bogu w ogóle nie było nic. Było fajnie. Przeżyliśmy dzięki przezorności ojca, że nas tam ulokował.
- Dlaczego pan wyjechał z Raszyna?
A właśnie, dlaczego. Przecież nie mogłem po wojnie pracy dostać, przecież z powodu tego, że mój ojciec był aż kapralem policji, służyłem w karnej jednostce. Mimo że już był Gomułka [po1956 roku dalej prześladowała mnie siedmiostronicowa ankieta personalna. Pierwsze dwa pytania] dotyczyły: zawód wyuczony i zawód wykonywany, a trzydzieści pytań dotyczyło, co rodzice i rodzeństwo robili przed wojną, w czasie okupacji i po wojnie. [Zachowałem na pamiątkę ankietę z 1957 roku – ostemplowaną przez niedoszłego pracodawcę].
- Ale jak ojca sądzili, to za to, że był granatowym policjantem? Czy wiedzieli też, że był w Armii Krajowej?
O Armii Krajowej ojciec się nie chwalił na szczęście. Zresztą mówiłem na początku, że ojciec zasług nie miał. Dzięki tragicznemu przypadkowi tych [z] Pęcic ojciec ocalał.
- Pamięta pan może, jaki miał pseudonim?
Nie, nie. Ojciec był sądzony jako policjant.
- Ale później został zrehabilitowany?
I to ładnie zrehabilitowany, bardzo szybko. Ojciec siedział chyba trzy lata, bo się nie ukrywał. [Został aresztowany w1952 roku i był sądzony za współpracę z okupantem]. Jak tylko [po śmierci Bieruta] nastał Ochab, to w marcu 1956 roku mój ojciec został zwolniony. Ale tak się tylko mówi – plama [na] mnie do końca życia została. [Mogłem pracować i pracowałem tylko w przemyśle, w innej części kraju].
Włocławek, 17 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na życzenie rozmówcy.