Anna Tomaszewska „Hanka”
Anna Tomaszewska z domu Stankiewicz. Brałam udział w Powstaniu na Ochocie w I Rejonie, [Batalion] „Gustaw”.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września mieszkaliśmy w Tczewie. To było miasto, w którym mój ojciec był współzałożycielem Szkoły Morskiej. Ja wróciłam w sierpniu z urlopu w Gdyni. 1 [września] wybuchła wojna w Tczewie. Przed piątą rano nadleciały samoloty, koło ósmej ogłoszono Tczew wolnym miastem i kazano nam [je] opuścić. Po trzech tygodniach [wróciłyśmy], bo wojska niemieckie uważały, że będzie lepiej, żebyśmy były w domu.
Tak było do 1 listopada. Wtedy przyszli do nas Niemcy z listą, na której było napisane, że osoby nieurodzone na Pomorzu muszą opuścić miasto. Wobec tego my z mamą dostałyśmy przepustkę i wybrałyśmy się do Warszawy. Pod Warszawą, w Brwinowie była moja siostra [Irena Stankiewicz-Małecka], jeszcze z wakacji nie wróciła. Dzięki mojej koleżance [Halszce Kozłowskiej](z którą skończyłam gimnazjum w Tczewie) dostałyśmy mieszkanie, pokój na Mochnackiego 21. Tam mieszkałyśmy przez pięć lat we trójkę. W Tczewie zostało nasze czteropokojowe mieszkanie. Zaczął się dla nas zupełnie inny etap.
26 listopada [1939 roku dowiedziałyśmy się, zresztą gazety również oddały, że nasz ojciec Mamert Stankiewicz zginął]. Był kapitanem MS „Piłsudski”. Tego dnia „Piłsudski” został storpedowany koło Newcastle. Poprzedniego dnia [okręt] wyszedł w morze, już jako statek przerobiony na transportujący żołnierzy, i w nocy trafiła go torpeda. Cała załoga została uratowana, ojciec się utrzymywał przez półtorej godziny na tratwie i [kiedy]
destroyer angielski przybył na [ratunek], na [pokładzie okrętu ojciec zmarł. Nie było odpowiednich] lekarstw na serce.
Od tej pory [zaczęłyśmy] tutaj życie we trójkę. Zaczęłam pracować, siostra też. Uczyła chłopca, którego rodzice zrobili się folksdojczami. Nie umiał niemieckiego, więc siostra go uczyła. Mama zaczęła pracować w sklepie, gdzie się sprzedawało szyby, bo wtedy Warszawa była bez szyb.
W [1941] roku pracowałam w laboratorium farmaceutycznym [„Dharma” u] pana magistra Czesława Fink-Finowickiego. Pracowałam w biurze, byłam już po pierwszym roku studiów. W 1942 roku [dowiedziałam się, że profesor Edward Lipiński tworzy szkołę – „Miejską Szkołę Handlową” (tajne SGH)]. ogłoszono, że SGH będzie prowadzić dalsze studia pod nazwą Miejska Szkoła Handlowa. [Twórca] – mój szef zapytał mnie, czy chcę się uczyć, oczywiście chciałam. Postanowił płacić za mnie czesne – pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Postanowił mnie wypuszczać trochę wcześniej na wykłady, [które] się odbywały po południu. W ten sposób w ciągu dwóch lat skończyłam studia. To było tajne nauczanie.
1 sierpnia 1944 roku o godzinie drugiej przyszła do mnie [do pracy łączniczka], która powiedziała, że mam się o godzinie szesnastej zgłosić na Grójecką 45. Zdałam swoją pracę koleżankom (szefa nie było, był na urlopie), przyszłam do domu, wzięłam jakąś torbę, napisałam w domu, że na razie wychodzę i wrócę niedługo, i stawiłam się na Grójeckiej 45 [róg Wawelskiej]. Tam już były koleżanki. [Tu czekałyśmy] na to, kiedy z Monopolu [Tytoniowego], gdzie był przygotowywany szpital powstańczy, wyjdą Niemcy.
Trzy dni byłyśmy na Grójeckiej, po trzech dniach, w nocy, nad ranem, przeszłyśmy przez Grójecką na Kaliską 1. Tam był właśnie Monopol [Tytoniowy]. Tam już byli ranni znoszeni z dzielnicy. Jeszcze był drugi szpital [powstańczy przy ulicy] Pasteura [w Instytucie Radowym]. Ja miałam ciężko rannych chorych. Moje dwie koleżanki miały chodzących [rannych], którzy mieli ranne ręce, połamane ręce i coś z nogami, ale mogli chodzić. Była tak ciężka sytuacja, że któregoś dnia ksiądz nam wszystkim udzielił rozgrzeszenia na wypadek śmierci. Chyba po czterech dniach [Niemcy] podpalili Monopol i [zaczęłyśmy] przenosić rannych na Joteyki. Tam [było] opuszczone [mieszkanie], a w przedpokoju lekarze robili opatrunki, operacje. Lekarze to byli: doktor Kuźniecow, doktor Bachańska-Kuźniecow i doktor Niepokójczycka. Myśmy jeszcze przed samym Powstaniem przechodziły kurs sanitariuszek w Szpitalu Dzieciątka Jezus i w prywatnym mieszkaniu na ulicy Niemcewicza u pani Marii Szaad, pseudonim „Marylka”.
Lekarze z nami się przenosili. Nie było światła, tak że było ciężko. Woda była w tych mieszkaniach w wannie. Wieczorami [chowaliśmy] tych, którzy w ciągu dnia umierali. Były [to] ogródki [przy domu]. Po paru dniach trzeba było znowu przenieść rannych na Szczęśliwicką. I to już było króciutko. Tam leżeli chłopcy, którzy mieli poparzone nóżki, bo rzucali granaty (coś w tym rodzaju) na tank, który był na Grójeckiej. Któregoś dnia, to było 10 sierpnia, przyszli „kałmucy”, kazali nam i tym chorym, którzy mogą chodzić, wyjść, a tym leżącym powiedzieli, że odstawią ich do szpitala.
Zaprowadzili nas na Zieleniak. Tam spotkałam swoją rodzinę, która mówiła: „Zostań z nami!”. Ale ponieważ nikt z naszych [kierowników] nie powiedział nam, że jesteśmy już wolne, więc oświadczyłam: „Muszę tu być razem [z moim oddziałem]”. Zorientowałyśmy się, że na Zieleniaku się dzieją niesamowite rzeczy, jeżeli chodzi o młode osoby, więc starałyśmy się stamtąd wyjść. Zawieźli nas do Pruszkowa. Tam był oddział dla sanitariuszy, lekarzy. [Przebyłyśmy] tam nockę chyba i następnego dnia nas znowu wyprowadzili. Wsadzili nas do pociągu i wywieźli. W czasie drogi napisałam dwie kartki, bo w Brwinowie mieszkała ciotka mego ojca [doktor Maria Tarwid]. Napisałam, że wiozą nas w nieznane, módlcie się za nas. Okazało się, że te kartki doszły. Mama te kartki [zachowała].
Powstanie już było dla mnie skończone. Stanęłyśmy na stacji Auschwitz i z początku nie rozumiałam, o co tu chodzi. Potem pociąg ruszył i przywieźli nas na bocznicę, tam już zaczęli nas wyładowywać więźniowie w pasiakach. Zapakowali nas do olbrzymiej hali i tam panie się bały, że już nas będą uśmiercać. Ale my z koleżanką pocieszałyśmy je, że przecież okna są otwarte, więc nie mogą nas zagazować. W Oświęcimiu nasz blok otoczyli [Niemcy] jeszcze drutem kolczastym, bo to był pierwszy transport z Powstania i widocznie chodziło im o to, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Ale Polacy, więźniowie, do nas przychodzili pod pretekstem jakiś poprawek [w bloku] i dopytywali się, co się stało. Myśmy tam [nie pracowały].
Po trzech tygodniach znowu nas wzięli do transportu i przyjechaliśmy do Ravensbrück. [Auschwitz-Birkenau – Brzezinki pobyt od 12 sierpnia do 15 września 1944 roku, Ravensbrück – pobyt od 16 września do 4 października 1944 roku, numer obozowy 79802]. To był taki niby to pokazowy obóz koncentracyjny, więc niektóre prycze miały nawet jakieś powłoczki na siennikach. Wtedy nas wzięli do roboty – woziłyśmy piasek w taczkach. Ładowałyśmy piasek i potem gdzieś wiozłyśmy. To było też krótko.
- Jakie tam warunki panowały w obozie?
Rano [stałyśmy] na apelu, dopóki tak zwane komanda nie [wyszły] do pracy. Wszystkich liczyli, potem wracałyśmy do baraków. Tam dawali nam jakąś zimnawą kawę, kawałeczek chleba i kawałeczek margaryny. Potem, w południe była miska zupy, już nie pamiętam jakiej. W każdym razie nie było to nic nadzwyczajnego.
Tam spotkałam znajomą mego ojca, żonę [jego] przyjaciela. Ona mi dawała
Völkischen Beobachter – gazetę do czytania. Potem nas znowu wymyli, wykąpali, dali inne ubranie (już odwszone, wilgotne) i powieźli nas do Buchenwaldu. [W Buchenwaldzie przebywałam od 4 października 1944 roku do 9 maja 1945 roku, numer obozowy 34324].
W Buchenwaldzie [trafiłyśmy do fabryki „Hassag”], do oddziału, który nazywał się Meuzelwitz i tam pracowałyśmy na dwie zmiany w fabryce amunicji Był tam pas transmisyjny, siedziałyśmy przy tym pasie, [Niemcy] wyrzucali kulki do pistoletu czy do jakiejś broni. Kulki [niewyrobione] albo ukrojone trzeba było wybierać. W ramach sabotażu, oczywiście na ile mogłyśmy, puszczałyśmy wszystkie. W nocy to samo. Na dwie zmiany chodziłyśmy. Codziennie nas liczono, grała nam do wyjścia żydowska orkiestra skrzypcowa.
Blokową była Polka, [Halina]. W blokach było towarzystwo bardzo nieprzyjemne. Były tam prostytutki, były złodziejki, no i my – część, którą blokowa nazywała „te inteligentne”. Po czym ona [nas] poznawała, nie wiem, bo [byłyśmy] ubrane tak samo [jak inne panie]. „Te inteligentne” szły czyścić, na przykład, ubikację. Takie jakieś gorsze roboty to myśmy robiły. To, co piszą doktor Kępiński i pani Kossak-Szczucka [to to], że najgorsze było towarzystwo tych złodziejek i prostytutek, które w tym osiemdziesięcioosobowym bloku zachowywały się [arogancko].
Nie, nawet nie… Przede wszystkim, policjantką była Stefa złodziejka, na którą potem, jak się okazało, ktoś z tych obozowiczów doniósł i ją rzekomo aresztowano, kiedy wróciła do Polski. Ale to jest niesprawdzone.
Tak to trwało. Listów nam ani w Oświęcimiu, ani w Ravensbrück nie wolno było pisać. A jak mogłyśmy pisać w Buchenwaldzie – to nie wolno było do Warszawy, do Generalnej Guberni, tylko na Pomorze.
Miałam koleżankę w Orłowie [Madzię Zegaską], więc do niej napisałam. Ona napisała do mojej mamy i tak nawiązała się korespondencja przez nią. Raz napisała do mnie siostra z Częstochowy – ona też była w Powstaniu, ale była w „Baszcie”. Wyszła szczęśliwie i [w Częstochowie] pracowała w Instytucie Weigla. Karmiła wszy. W ten sposób zarabiała. Pozwolono nam paczki otrzymywać, więc [siostra] jakąś paczkę zorganizowała, ale nie pozwolili jej wysłać. Natomiast moja koleżanka z Orłowa i nasza gosposia z Tczewa dwa razy mi przysłały.
Potem zbombardowali naszą fabrykę i chodziłyśmy znowu pod strażą ją sprzątać. To też trwało krótko i już słuchy były, że nadchodzą Amerykanie. Nad naszym obozem wisiały [race], co oznaczało, widocznie [żeby] nie bombardować. Ale w końcu raz zbombardowali i dużo kobiet zginęło. [Wiele kobiet, które uciekały ze szpitalika obozowego zostało rannych. Ranne nosiłyśmy na noszach do karetek, które podstawili Niemcy. Odnalazły się potem w Szwecji]. Teraz spotkałam jedną panią, która, jak się okazało, była właśnie wśród tych rannych i ją wywieźli do Szwecji. Grubo po wojnie wróciła do Polski.
Coraz to bliżsi byli Amerykanie i któregoś dnia znowu [Niemcy] wpakowali nas do węglarek i wywieźli. Na jakiejś stacji pociąg stanął i podjechał na drugich szynach drugi pociąg z wojskiem niemieckim. Wtedy znowu nadleciały samoloty, zaczęły bombardować i nasz pociąg [również]. Znowu dużo osób zginęło, ale już pociąg dalej nie pojechał. Wobec tego kazali nam wysiąść i zaczęli pędzić piechotą. Piątkami chodziłyśmy przez miesiąc [na terenie Czech]. Nocowałyśmy w stodołach, jadłyśmy kartofle z parników.
Któregoś dnia wchodziła jedna z naszych pań z miską wody do stodoły, a
Aufseherin, dozorczyni, Niemka mówi jej po niemiecku, że nie wolno wnosić wody do stodoły, bo się siano zamoczy. A pani jej wylała tę wodę na twarz. Nie rozumiała, co mówi, już była zdenerwowana. I za chwileczkę przyszedł komendant i przy nas zabił tę panią. A ona ciągle oddawała swoje kawałki chleba na wróżby, [żeby się dowiedzieć,] czy wyjdzie na wolność...
- Przepraszam, jakie to były wróżby?
Nie wiem czy z rąk, czy jakieś inne; któraś pani sobie w ten sposób zarabiała [na chleb]. Niektóre osoby, to ten ostatni kawałek chleba gotowe były oddać, żeby się tylko czegoś dowiedzieć.
8 maja [siedziałyśmy] na łączce, był taki ładny dzień i Niemki nas posadziły pod drzewami. Któraś z pań chciała wyjść na trawkę. Tam był szczaw... [Niemki] nie pozwoliły, [mówiły,] że nie można wychodzić [i] się rozchodzić. [Niemki w pewnym momencie zniknęły]. Okazało się, że już jest koniec wojny.
Zaraz przyszli do nas Rosjanie. Panie poszły do wsi. Tam okazało się, że są gotowe jakieś kotły z jedzeniem. Za dużo zjadły i [zachorowały się na żołądek], od razu trzeba było je odwozić do szpitala. Czesi chcieli się nas pozbyć – bo myśmy cały czas po Czechach chodziły – więc dawali jakieś ciężarówki byle tylko z Czech [nas wywieźć]… Z drugiej strony, znowu Niemcy uciekali z Czech, bo nie chcieli się dostać pod opiekę Rosjan. Więc taka to była mała satysfakcja dla mnie, gdy widziałam, jak oni uciekali. Tak samo my z Tczewa musiałyśmy uciekać, jak było bombardowanie. Matki z dziećmi, wózek, troszkę na tym wózku i koniec… A my [co] tam miałyśmy pod ręką. I oni też tak uciekali.
Któregoś dnia dostałyśmy taki papierek, nawet na parę osób, że mają nas wozić bezpłatnie wszelkimi możliwymi środkami komunikacji. Po drodze zgubiłam się z koleżanką [Eleonorą Borowską], z którą [przebyłam obozy]. Wsadzili mnie do jednego samochodu, ją do drugiego. Dobrnęłam do Morawskiej Ostrawy [sama]. Tam przeczekałam troszkę, myślałam, że ona dojedzie. Tam byli Żydzi, którzy wyjeżdżali już z pełnym ekwipunkiem; też [byli] więźniowie, ale widocznie jakoś tam przeżyli. Jechali do Francji… Załadowałam się na jakiś wóz, na którym Rosjanie wracali z robót niemieckich. Za chwilę ten wóz [zatrzymano, kazano] im wszystkim wysiąść, [zabrali wóz], bo oni się troszkę dorobili w tych Niemczech. Zaczęłam iść piechotą. Ze mną szedł pan w pasiaku i dobrnęliśmy do Dziedzic. Tam już czekaliśmy na pociąg. Ten pan jechał do Krakowa, ja do Warszawy. Dojechaliśmy do Katowic. W Katowicach na dworcu nie rozumieliśmy, o co chodzi. W polskich mundurach byli Rosjanie i ktoś nam powiedział, żeby ten pan się przede wszystkim przebrał, żeby nie chodził w pasiaku, bo momentalnie wyjedzie na Wschód.
Dojechałam jakoś do Warszawy. Tam się dowiedziałam, że mama już jest w Tczewie i [jechałam] do Tczewa… W Bydgoszczy miałam przesiadkę, na dworcu też mi powiedzieli: „Niech pani prędzej jedzie i nie mówi, że pani jest z obozu, bo wywiozą na Wschód”. Ja nie byłam w pasiaku, miałam tylko czarny płaszcz, szary płaszcz bardzo elegancki, a z tyłu miałam krzyż czerwoną farbą namalowany. W ogóle miałyśmy na plecach taką długą linię czerwoną farbą malowaną, tak że ona przechodziła nam na skórę. (Mama [potem] ten płaszcz długi czas przechowywała.)
Przyjechałam do Tczewa i poszłam [do biura, gdzie] mama już pracowała, weszłam tam. Mama [nawet] mnie nie poznała, ale wszyscy się ucieszyli. Mama nie trafiła do swojego mieszkania (bo tam jeszcze była dzielnica niemiecka), ale już dostała jakieś takie mieszkanko trzypokojowe. Nie miała mebli, nic… Ktoś mi jakieś buty przyniósł, ktoś coś [innego]. Siostra pracowała w Domu Marynarza w Gdyni, też przyjechała. Jakaś koleżanka, która była w Powstaniu, też już była w Sopotach… Po dwóch tygodniach zgłosiłam się do pracy w Sopotach, pracowałam w PKS-ie. Pojechałam do Gdańska, bo myślałam, że mnie tam w żegludze zatrudnią. Powiedzieli, że nie mają miejsca i jechałam z Gdańska ciężarówką, bo wtedy tylko ciężarówki tam kursowały, [a ze mną] jechał jakiś oficer z oflagu. Pyta się: „A pani dokąd?”. Ja mówię: „Szukam posady”. „No, to chodźmy do PKS, niech pani pójdzie, tam pani dadzą”. On sobie pojechał, ja poszłam do PKS-u. Tam powiedzieli, że nie mają jeszcze żadnych miejsc wolnych. Po paru dniach znowu spotykam [oficera], on [pyta]: „No, już pani dostała?”. „Nie”. „No to chodźmy razem” – i dostałam posadę. Pracowałam niecały rok, potem wyszłam za mąż.
- Proszę powiedzieć, co pani sądzi o samym Powstaniu?
Myśmy wszyscy byli w euforii, [kiedy] się [dowiedzieliśmy], że nareszcie będzie [się] coś [działo]. Później do Monopolu przychodzili chłopcy, którzy też byli zachwyceni, że im się udało odbić ten Monopol z rąk Niemców. Ale potem, po paru dniach oni zniknęli. Z Ochoty Powstańcy poszli do lasów kabackich. Myśmy właściwie już tylko z chorymi zostały. Ale nigdy nie żałowałam tego i uważałam, że to był dobry zryw. Tyle osób zginęło i tyle młodych ludzi – jak się patrzy na Powązki, na ten mur w Muzeum, to widać najlepiej.
- Czy była pani po wojnie jakoś źle traktowana?
Nie. Pracowałam normalnie, nic, nigdzie… [Tylko] raz chciałam pojechać [na grób ojca do Hartlepool. Ówczesny] minister żeglugi Darski, [przyjaciel ojca], zafundował nam [z siostrą] podróż Batorym [do Londynu], na cmentarz, na grób ojca. [Nawet przeznaczył jakąś kwotę na kwiaty na grób]. Siostra popłynęła, a mnie [odmówiono] paszportu. Nie wiem, dlaczego. To był jeden taki [incydent]… Potem już jeździłam... Do Paryża… Byłam w Londynie i na cmentarzu, [gdzie pochowano mojego ojca], ale to wiele lat potem.
Pracowałam w Instytucie Chemii Przemysłowej przez trzynaście lat, ale przedtem wychowywałam trójkę [dzieci].
Warszawa, 10 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Ada Parzymies