Jadwiga Biernacka-Gawell „Edwarda”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Biernacka-Gawell i zamieszkuję obecnie na ulicy Zwycięzców. W czasie okupacji mieszkałam na Targówku.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Chodziłam do szkoły podstawowej. W 1939 roku, jak się wojna skończyła i naszą szkołę na ulicy Oszmiańskiej zabrali Niemcy, chodziłam na ulicę Odrowąża do budynku gimnazjum Lisa-Kuli. Tam skończyłam siedem klas. Później uczyłam się nie na kompletach, tylko w szkole na ulicy Szerokiej (obecnie Kłopotowskiego), tam była Prywatna Szkoła Handlowa imienia Aleksandra Lipy. Do Powstania skończyłam tam cztery klasy, czyli małą maturę. Po Powstaniu kontynuowałam naukę w Prywatnej Szkole Handlowej na ulicy Konopackiej, tak że mam wykształcenie średnie handlowe.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Tak, zapamiętałam bardzo. Pamiętałam, jak na tyłach domu kopano okopy. To doskonale pamiętam i pamiętam, jak w tych trudnych czasach mężczyźni, stale ktoś inny, przynosili na plecach w worku chleb. Wiem, że to były ładne, słoneczne dni. Wtedy miałam, w 1939 roku, trzynaście lat...

  • Czym zajmowała się pani w czasie okupacji przed Powstaniem? Gdzie pani mieszkała?

Mieszkałam na Piotra Skargi na Targówku. Tam moje koleżanki wprowadziły mnie do organizacji. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jaka to jest organizacja, wiedziałam, że to jest jakaś organizacja, która ma służyć Polsce. Zbierałyśmy się na Targówku, na ulicy Olgierda u Janki Sankowskiej. To był domek jednorodzinny, wchodziło się... szło się przez podwórze tego domu i zawsze, bardzo często po lewej stronie na tym podwórzu bawiły się dzieci. A myśmy miały spotkania w takim dużym pokoju po prawej stronie tego domu. Tam przychodziła komendantka – komendantką naszą była „Żaba”, myśmy na nią mówiły „Żabka”. Pamiętam, że uczyła nas musztry wojskowej i ja nigdy nie mogłam na pamięć się nauczyć w kolejności wszystkich stopni wojskowych, bo to było wtedy dla mnie nowością. „Żabka” była bardzo energiczna, ćwiczyła nas w lewo, w prawo, a jeśli chodzi o [sprawy medyczne, to] przychodziła pielęgniarka ze Szpitala Praskiego i udzielała nam nauki – szkolenie sanitarne. Pamiętam tą panią, pamiętam jej sylwetkę. Szczupła, zawsze była na czarno ubrana, uczyła nas opatrunków i pamiętam, jak uczyła nas, żeby rękę owijać tak zwanym kłosem. Ten kłos nawet teraz, jak coś się tam dzieje, to tym kłosem zawsze owijam. Cóż, potem składałam przysięgę. Było dwóch panów młodych, nie pamiętam pseudonimów. Dziewczyny też raczej posługiwały się swoimi imionami, a nie pseudonimami w tym czasie. I tak się działo aż do Powstania.

  • A co oprócz szkolenia pani robiła, nie tylko chodziła na zbiorki...

Jeszcze dostawałam polecenia, chodziłam na zebrania konspiracyjne na ulicę Kamienną, to jest naprzeciwko ulicy 36. Pułku, jak ulica 11 Listopada, i tam byłam kilkakrotnie. Wiem, że jak szłam, to musiałam powiedzieć hasło, dopiero mnie wpuszczano. Tam było zawsze mnóstwo młodych mężczyzn. Pamiętam szczególnie jednego – „Dąbrowę” – bo był w charakterystycznych bryczesach. Szłam tam jako jedna dziewczyna, a tych panów tam było pięciu czy sześciu. Siedziałam cichutko, jakoś mnie tak trochę lekceważyli, bo wtedy miałam cóż – 16 czy 18 lat, ale na te zbiórki chodziłam.

  • Co się działo na tych zbiórkach dokładnie?

Oni rozmawiali na swoje różne tematy. Nie pamiętam dokładnie już tematów, ale wiem, że na rogu był sklep z paszą. Właścicielem tego mieszkania, jak się potem dowiedziałam, był pan Wyganowski. Na rogu Kamiennej i 11 Listopada był sklep z paszą. I ja tam raz zastukałam, pytałam się, czy są papierosy do sprzedania, już nie pamiętam tych wszystkich haseł. Co było charakterystyczne dla mnie, to że jak chodziłam na Olgierda na te spotkania, to tam się bawiła gromada dzieci. No, bawiły się dzieci. Nie wiedziałam, że dzieci zwracają na nas uwagę. I później, pod koniec lat osiemdziesiątych z moim wnuczkiem szłam na Saskiej Kępie ulicą Zwycięzców i zaczął padać wielki deszcz. Schowałam się do takiego sklepu kuśnierskiego. Pani nas bardzo chętnie przyjęła i mówi: „Ja panią znam”. Pytam się: „Skąd pani mnie zna?”. – „Ja panią znam, bo pani przychodziła do Janki Sankowskiej na ulicę Olgierda”. Mówię: „Przecież pani jest młodą kobietą, to skąd pani mnie może znać?”. Mówi: „Jako dzieciaki wiedzieliśmy, że tam jest organizacja”. Tak że szczęście, że te dzieciaki tylko wiedziały i nigdzie nie doniosły. I później, 30 lipca, przyszedł chłopak, posługiwał się moim pseudonimem i powiedział, że mam się stawić na ulicę Jagiellońska 9. 31 lipca moja mama mnie odprowadzała. Jak ja teraz z perspektywy czasu myślę o tym, to – Boże! Ja bym chyba nie była taka, żebym swojego wnuczka odprowadzała. A moja mama mnie na Powstanie [odprowadziła], chyba sobie nie zdawała z tego sprawy. Odprowadziła mnie tam gdzieś do ulicy Jagiellońskiej, zostawiła. Dostałam jakieś wyposażenie, chleb, coś tam jeszcze, miałam taką torbę. To była Jagiellońska 9, to było drugie czy trzecie piętro, rodzina lekarska, córka tych państwa też była lekarzem i jeszcze były dwie dziewczyny. Nie pamiętam ich pseudonimów, pamiętam tylko imiona, jakimi żeśmy się posługiwały. Tam był nasz punkt sanitarny w czasie Powstania. Powstanie na Pradze nie było tak straszne jak w Warszawie, ale ten strach był, bo ciągle słyszeliśmy rakiety, sygnał, że Niemcy chodzą po domu. Ta pani nie wie, co z nami zrobić, gdzie nas schować.Okazało się, że te moje trzy koleżanki, które ze mną były – nie znałam ich przedtem – studiowały zaocznie medycynę, że tam był właśnie taki punkt sanitarny Powstania. Niemcy ostrzeliwali na ulicy Szerokiej czy Jagiellońskiej, już nie pamiętam, jak się ta ulica nazywała, tam była chyba jakaś żydowska synagoga, wtedy tak określano, że to synagoga. I Niemcy bardzo nas stamtąd ostrzeliwali. W razie jakiejś potrzeby żeśmy leciały i zawijałyśmy rękę, nogę. Potem spotkałam się też w okolicy z moimi koleżankami z V rejonu, z Grochowa, z łączniczkami. Pamiętam, to była Krystyna Karwowska i Halina Rechan. To pamiętam. Potem jeszcze z nimi przez pewien czas utrzymywałam kontakty. Powstanie na Pradze było [na całe szczęście] krótko. Nie było takich strat w ludziach.

  • W jakich warunkach pani pełniła służbę, jakie to były warunki?

Tam gdzie byłam na tej Jagiellońskiej? No, jak nas było cztery, to żeśmy na jednym tapczanie w poprzek spały. Ta pani nam dawała jeść, co mogła, resztę to co miałam z torby, to dojadałam. Nie było to wiele dni na szczęście.

  • Z jak dużym ryzykiem wiązała się pani praca, jakie były trudności?

Trudności to były takie, że w każdej chwili mogą Niemcy [zaatakować]… Tym bardziej że też raz jakieś hasło ktoś puścił, że Niemcy latają po tym domu i ta pani właśnie, gospodyni tego mieszkania, nie wiedziała, co z nami zrobić. Bo były cztery dziewczyny, a tutaj słyszymy, że Niemcy latają. Ale jakoś szczęśliwie się wszystko skończyło. O tyle znowu, że Powstanie na Pradze nie było tak straszne jak w Warszawie.

  • Może pamięta pani, jak ludność cywilna reagowała na walkę?

Nie potrafię tego określić, jak reagowała. Na ulicy były pustki, od czasu do czasu ktoś przeleciał i wtedy właśnie Niemcy ostrzeliwali z tej synagogi żydowskiej. Ona była jakoś tak na rogu ulicy Szerokiej i Jagiellońskiej. Pamiętam optycznie ten budynek, to był jakiś taki żydowski dom, nie wiem co...

  • Było dużo rannych? Jak pani pamiętała tych rannych?

Nie, to były raczej takie drobne, nie było takich rannych wielkich przypadków. Bo wszystko się raczej działo koło rzeźni, tak jak słyszałam potem z opowiadania, że tam Niemcy bardziej atakowali. Rzeźnia się znajdowała na ulicy Sierakowskiego, to jest jak gdyby przedłużenie Szerokiej czy Brukowej, bo te nazwy się pozmieniały. Szeroka nazywała się za moich czasów Szeroką, a teraz nazywa się księdza Kłopotowskiego, Brukowa się nazywa Okrzei. Nie wiem, czy pozmieniali te nazwy.

Nie było dużo rannych?Nie, nie było tu w okolicy, gdzie byłam na Jagiellońskiej, nie było dużo rannych. Były jakieś takie drobne przypadki.

  • Oprócz tego, że pani pomagała tym lekko rannym, to jeszcze miała pani jakieś zadanie dodatkowe?

Nie było żadnego zadania dodatkowego. Czekaliśmy ciągle, że będzie jakaś potrzeba, że będziemy udzielały pomocy. Ale tam było wyjątkowo spokojnie. Z tym że żeśmy tam podwórkami, piwnicami nawiązały kontakt z naszymi koleżankami z V rejonu z Grochowa, no i one też. Po prostu na Pradze nie było tak strasznie jak było w Warszawie. Współczuję tym wszystkim, co przeżyli Powstanie w Warszawie.

  • Co wtedy pani myślała o toczącej się walce?

Co ja myślałam? Ja w ogóle pochodzę z rodziny patriotycznej. Ojciec mój był odznaczony medalem niepodległości i w ogóle w domu panowała taka [patriotyczna] atmosfera. Może dlatego że ta atmosfera była, to i moja mama mnie [puściła]. Też widziała, że coś się dzieje przeciwko Niemcom.

  • Myślała pani o tym, żeby jakoś pomóc?

Oczywiście. Tylko że tam nie było aż tak dużo przypadków w tym miejscu, gdzie ja byłam.

  • Ale proszę mi jeszcze raz powiedzieć, co pani wtedy myślała o tej drugiej stronie, czy wiedziała pani, co się dokładnie tam dzieje, czy dochodziły jakieś wiadomości?

Dochodziły te wiadomości, że bez przerwy słyszałam strzelaninę z tyłu, tam bez przerwy była strzelanina. Nie widziało się tam tylu rannych, ile się słyszało strzałów. Gdzie ci Niemcy strzelali, nie wiem? Kogo oni zabijali czy ranili, też trudno mi powiedzieć.

  • Ale dochodziły jakieś konkretne wiadomości?

Nie.

  • Brak wiadomości?

Tak, było wiadomości.

  • A jak wyglądała kapitulacja?

Już nie pamiętam, jak to było, ale jakieś było zawiadomienie. Ktoś zawiadomił, że mamy się rozejść do domu i po prostu żeśmy się rozeszły. To chyba było… Konkretnej daty w tej chwili nie pamiętam, mając już te lata, to mimo dobrej pamięci, ale czasami nie pamięta się niektórych dat,

  • Była pani wtedy zła, że nie może dalej walczyć?

Oczywiście, bo jak wiedziałam, że Warszawa walczy! Przecież to było okropną rzeczą. Wróciłam do domu, widziałam płonącą Warszawę, a ja już byłam w domu... A tam to, co się działo po stronie lewobrzeżnej Warszawy, to przecież tragedia.

  • I co wtedy pani robiła w domu?

Co ja robiłam w domu? To był wrzesień. Wtedy weszły wojska polskie, wojska rosyjskie. I pamiętam, że jakaś znajoma z drugiej strony ulicy zaproponowała mi pracę społeczną, że organizuje się Komitet Obywatelski. Okazuje się, że Komitet Obywatelski to były pierwsze organizacje Rad Narodowych. Ale mnie tam wciągnęła. To biuro się mieściło chyba na ulicy Tykocińskiej. Ja tam rano leciałam, do którejś tam godziny byłam, za to dostawałam raz w tygodniu czy dwa razy w tygodniu bochenek chleba i konserwę rosyjską, co się tuszonka nazywała. Wtedy to była moja [praca]…

  • Czym się pani dokładnie zajmowała?

Tam przywozili jakieś transporty żywności i rozdawało się to ludziom, którzy się zgłaszali. Poza tym powstał tam kwaterunek i też gdzieś dla tych ludzi bezdomnych ze zniszczonych domów, spalonych, robiło się zakwaterowanie. Ja w tej komisji nie byłam, raczej się zajmowałam wydawaniem tych posiłków, jakaś marmolada. Pracowałam chyba do lutego, do momentu kiedy później przekształcili to w Rady Narodowe. Pracowałam i później nas z Targówka przenieśli, byłam na ulicy Małej, później też na ulicy Jagiellońskiej, ale w innym miejscu, pod numerem 1. Tam była pierwsza... to się nazywało chyba Dzielnicowa Rada Narodowa Warszawa Praga. Najpierw pracowałam w ogóle darmo. Robiłam to, co mi kazano robić, już nie pamiętam dokładnie co. To co kazano, to robiłam. Ale to się robiło bezpłatnie. Dopiero później pierwsza moja płaca to była gdzieś w lutym 1945, jakieś minimalne wynagrodzenie nam dawali. Później prowadziłam naukę, organizowałam kursy nauczania alfabetu – w tym czasie było bardzo dużo ludzi niepiszących, nieczytających. Wiem, że organizowałam kursy, namawiałam ludzi od korzystania z tej nauki i tak pracowałam w tej Radzie Narodowej może do 1951 roku.

  • A kiedy pani zobaczyła zburzoną Warszawę?

Zburzoną Warszawę... zaraz po wejściu do Warszawy wojsk polskich i radzieckich. Pamiętam, wieźli nas takim ciężarowym samochodem mostem pontonowym, wieźli nas – nie pamiętam gdzie. Pamiętam doskonale plac Trzech Krzyży – wszystko w gruzach, okropny widok. To są obrazy nie do [zapomnienia]… które zawsze się ma przed oczami… Wszystko zniszczone okropnie. Wiem, że długo potem nas gdzieś wywieźli za Warszawę, nie mieliśmy drogi powrotu do domu, bo mostem już nie można było wracać. To było zaraz po wejściu wojsk polskich i rosyjskich.

  • Jak pani w takim razie dostała się z tej strony do swego domu, jak pani wróciła?

Tym samochodem potem nas przywieźli, tą ciężarówką.

  • A co pani pomyślała, gdy zobaczyła pani zburzoną Warszawę.

To trudno powiedzieć, co się myśli. Przecież to tragedia. Wszystko zniszczone. [...]

  • Chciała pani odbudować, już zacząć działać?

O tak! Skończyłam pracę w Radzie Narodowej, potem miałam krótką przerwę, bo wychowałam moją córką, następnie pracowałam w Zjednoczeniu Przemysłu Koncentratów Spożywczych. Pamiętam, jak wtedy organizowano prace przy odbudowie Warszawy. Pamiętam, na Starówce coś się robiło przy tej odbudowie. Ale to były akcje organizowane w pracy.

  • Ludzie chętnie pracowali?

Oczywiście, oczywiście, że chętnie.

  • A jak było na przykład z pożywieniem?

Pamiętam w czasie okupacji... Ojciec mój zmarł w 1941 roku, mama nas sama wychowywała, było nas trzy wtedy. Pamiętam, że jak przychodziłam ze szkoły, to bardzo często moim obiadem to było takie coś: patelnia, do tego trochę skwarek i na tym się smażyło cebulę i chleb.

  • A w czasie i zaraz po Powstaniu?

No, po Powstaniu to samo przecież było, bardzo źle było po Powstaniu początkowo. Okropnie, okropnie...

  • A jeśli chodzi o informacje ze świata.

Jak ja teraz patrzę na dzisiejszą młodzież i [porównuję] czasy moje… Pamiętam, w naszym domu pierwszym radiem to był kołchoźnik, taka skrzynka, nie wiem, to się kołchoźnik chyba nazywało. A przed wojną mieliśmy radio w 1935, 1936 roku, to było radio na kryształki – tak się mówiło, na słuchawki. Później, jak już rodzice kupili Telefunken w którymś tam roku, to był wielki szał. Aha, radio trzeba było oddać Niemcom, jak tylko weszli. Pamiętam, jak moja mama, ponieważ to nowe radio było u nas niedawno kupione, moja mama jak do komisariatu policji niosła to radio, to jeszcze zawinęła kocem, żeby ono się nie zniszczyło. A przecież ono już nigdy do nas nie wróciło. To w ogóle nie ma porównania teraz a kiedyś. Sprawa ubioru. Przecież jak się chodziło ubranym!

  • Też marnie było? Stare ubrania?

Aj! Sprawa jedzenia! Wiem, że na kartki się dostawało marmoladę, chyba to były kartki. Ta marmolada to była w takim blokach. To nie tak jak teraz, patrzę i nie wiem, co kupić, co zjeść.

  • Proszę powiedzieć, a co z życiem kulturalnym?

Życia kulturalnego to ja nie pamiętam żadnego. Jak tam mogłam mieć życie kulturalne? To znaczy, w jakim okresie?

  • W czasie okupacji i zaraz po Powstaniu, po wojnie.

W czasie okupacji to żeśmy się czasami spotykały w jakimś mniejszym gronie – koleżanki ze szkoły. Pamiętam taka u nas w naszej klasie była Zuźka Walterówna, ojciec jej miał jakiś zakład szklarski... gdzieś na Targówku, na Ziemowita. I tam, jak były tej Zuzi imieniny, to nas zapraszano. To się spotykało pięć, siedem, dziesięć osób. Ale tak to żadnego innego życia nie było, przecież do kina nie chodziłam, do teatru nie chodziłam, nigdzie. Poza jakimiś spotkaniami takimi z racji imienin którejś z koleżanek.

  • A czy zaraz po Powstaniu próbowano stworzyć jakieś życie kulturalne?

Nie pamiętam. Jak [było] wszystko zniszczone, więc co tu o życiu kulturalnym wtedy myśleć. Byłam szczęśliwa, że mogłam kontynuować naukę, zrobiłam potem te dwie klasy. Później zamierzałam studiować prawo, ale wyszłam za mąż w 1948 roku i już moje plany się zmieniły. Zajęłam się domem, dzieckiem.

  • A jak było z przyjaźnią?

Z przyjaźnią, jaką przyjaźnią? A, jeszcze co… Na przykład w którymś roku, chyba w początkowym okresie, w jakiejś ankiecie musiałam napisać, ze należałam do AK. Potem to jakoś przy następnej zmianie pracy udało mi się skasować, ale zawsze byłam w pracy – nie wiem skąd jakieś wiadomości były, bo mam nawet w domu takie zaświadczenie, jak personalne pod względem zawodowym raczej się wyrażały o mnie pozytywnie, ale mam w takim jednym zaświadczeniu napisane o mnie, że pod względem zawodowym wszystko dobrze, pozytywnie, ale potem jest napisane: „Skryta, należy zachować czujność”. Zawsze byłam tym innym obywatelem niż tamci, co latali w zielonych bluzkach z czerwonymi krawatami.

  • Czuła to pani jakoś? Odczuwała pani, że jest inaczej?

Odczuwałam, że nie jestem z tego grona latających w czerwonych krawatach.

  • Jak to wyglądało? Plotkowano o pani?

Jeżeli taką opinię się pisze o mnie, że „skryta i należy zachować czujność”, to znaczy jakieś przecieki widocznie były, że ja należałam do AK.

  • Co pani zrobiła, wyjechała po wojnie, po 1945, czy została pani w Warszawie?

Nie, no mieszkałam cały czas na Pradze. Zostałam w Warszawie, nigdzie nie wyjeżdżałam.

  • I działała pani, żeby odbudować Warszawę?

Odbudowywać to ciągle, ale to z pracy nam organizowali tę odbudowę Warszawy. Chodziło się sprzątać gruzy, na Starówkę też. Pamiętam, nad Wisłą pamiętam.

  • Tak jak pani wspomniała, z chęcią to się robiło?

Oczywiście!

  • Nie było tak, że ktoś nie chciał?

Ależ skąd, z chęcią, jeśli chodziło o odgruzowanie, to na pewno z chęcią.

  • A jak było z przyjaźnią? Bo pani nie odpowiedziała.

To znaczy z jaką przyjaźnią? Nie wiem, o jaką przyjaźń chodzi. Chodzi o takie indywidualne przyjaźnie?

  • Tak.

To kontakty żeśmy utrzymywali ze sobą na pewno

  • Zawsze?

I w dalszym ciągu teraz też się spotykamy. Przecież należę od Związku Powstańców, spotykamy się, niedawno było spotkanie w naszym okręgu. I w związku też będzie spotkanie – 13 grudnia opłatek wspólny.

  • Zawsze sobie pomagano?

Oczywiście. Szczęście od Boga, że się przeżyło. Można było [wpaść], chociażby jak te dzieciaki małe wiedziały, że tu jest organizacja. No, niechby gdzieś ktoś doniósł, to cała ta gromada, która tam była, to już by w ogóle nie wyszła stamtąd.

  • Czy może ma pani jeszcze jakieś wspomnienie z okresu okupacji albo z Powstania?

Wspomnienia mam, na przykład ze szkoły. Szkoła moja mieściła się na Szerokiej 38, to jest ta obecna Kłopotowskiego, i pamiętam, że był taki moment, że Niemcy buszowali i wszystkich ze szkoły z całego pierwszego piętra spędzili, tam była taka studnia. No i wszyscy żeśmy czekali na tym podwórzu, Niemcy latali po całej szkole, my dziwiliśmy się, co będzie dalej. Poza tym koleżanki moje dwie pamiętam. Jedną nawet pamiętam, jak Niemcy ją z ulicy złapali do „budy”, bo to były takie łapanki na ulicy i koniec. Następna też gdzieś była złapana. Tak że do szkoły się nie szło tak, że ja idę sobie spokojnie jak teraz, tylko różne mogły być przypadki. Poza tym pamiętam, jak nagle w tym domu gdzie mieszkałam na [ulicy] Piotra Skargi, tylko nie wiem czy to było 1939 rok, czy to w okresie okupacji, słyszy się, że Niemcy, Niemcy! Na parterze, tam gdzie był sklepik już nieczynny była piwnica. To wszyscy schodzili po schodkach do tej piwnicy ze strachu i tylko czekaliśmy czy Niemcy do tego domu nie wejdą i nas tam nie znajdą. To okropne rzeczy. Albo w 1939 roku – dom był drewniany, piętrowy, a myśmy w czasie bombardowania chowali się do piwnicy. Co by ta piwnica nam pomogła…

  • Tak, ale wtedy człowiek nie myślał, tylko to był strach…

Tak, okropny strach. Słyszy się świst samolotów i tylko oddech się wtedy łapie, kiedy już usłyszy się, że bomba gdzieś… Pamiętam rowy takie, kopali mężczyźni rowy za tym domem, to miały być doły takie ochronne. No, gdzieżby ten dół kogo ochronił. Lepiej tego nie wspominać. Ja jestem tak szczęśliwa, że moi wnuczkowie żyją w innych czasach.

  • A czy z tego krótkiego okresu walki pamięta coś pani? Zapamiętała pani jakąś tragiczną sytuację?

To znaczy wtedy, kiedy tam byłam na Jagiellońskiej?

  • Tak.

No, pamiętam, bo pamiętam, że chłopak taki był z rozszarpaną ręką… Ja byłam sanitariuszką, ale co innego się uczyć przez instruktorkę bandażować, a co innego wtedy, kiedy się człowiek z tym spotka i widzi, jak ta krew leci. Tak że to było dla mnie przeżyciem okropnym.

  • Ale w końcu przyzwyczaiła się pani.

Musiałam, nie było wyjścia. Po prostu wtedy, jak się widzi taką sytuację, to no niestety…

  • Co pani myśli o Powstaniu?

Co ja myślę? Stało się, było, nie miałam wpływu na to, nie ja decydowałam. Najgorszą rzeczą jest to, że tyle Polaków zginęło. Boże!

  • Czyli nie może pani powiedzieć czy to było słuszne czy nie?

Nie, na ten temat nie zabieram głosu, nie do mnie należy. Zresztą są historycy, którzy oceniają. Nie do mnie ocena należy. Jest mi tylko szkoda tylu ludzi, co zginęło. Ja pamiętam – idzie się normalnie ulicą i ni stąd, ni z zowąd podjeżdża, staje samochód i się mówi: „Buda jedzie!” i jest łapanka. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś nie jest niczemu winien i raptem go biorą za kołnierz do samochodu. Jeszcze na Pradze, na ulicy Skaryszewskiej w szkole był taki obóz przejściowy dla tych, co ich na ulicy złapali i to bez żadnego powodu ludzi łapano. To trzeba przeżyć wszystko. Jak się opowiada, to jest zupełnie co innego. Żyjecie państwo teraz w zupełnie innym okresie. Jak ja patrzę na życie moich wnuczków: studiują spokojnie, grymaszą, to, tamto, mogą wyjeżdżać razem z rodzicami. Czy ja myślałam o jakimś wyjeździe? Po prostu się żyło, to była wegetacja nie życie.

  • W takim razie bardzo dziękuję.

Dziękuję bardzo.
Warszawa, 6 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Ada Parzymies
Jadwiga Biernacka-Gawell Pseudonim: „Edwarda” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter