Wiktor Kolek „Wrzos”
Nazywam się Wiktor Kolek. Byłem żołnierzem II Dywizji VI Pułku II Batalionu IV kompanii II plutonu 1. drużyny. Mój stopień: starszy strzelec.Urodzony 12 kwietnia 1924 roku w Żyrzynie.
- Proszę powiedzieć w paru zdaniach o latach przedwojennych?
Rozpocząłem szkołę w 1931 roku. Od razu, automatycznie, zostałem harcerzem. Harcerzem czynnym byłem do 1945 roku.
- Gdzie pan przed wojną mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?
Do szkoły chodziłem w Kiełczewicach Górnych, to jest powiat Lublin. Mój ojciec był młynarzem, więc przeprowadzaliśmy się, jak dostawał gdzieś lepszą posadę.
Tak, pięciu braci i dwie siostry. W 1935 roku przeprowadziliśmy się do rodzinnej miejscowości moich rodziców. To jest Końskowola obok Puław, sześć kilometrów od Puław. Mój ojciec i cała jego rodzina stamtąd się wywodzili. Wtedy ojciec kupił młyn na kłodzie, trzy kilometry od Kurowa. Szło nam bardzo dobrze, bo młyn, jak ło wody, posiadał silnik na drzewo, na holzgaz. Była fantastyczna sprawa. Ale obok mieszkał Niemiec Szyszko, bardzo bogaty człowiek. Jednocześnie był posłem na Sejm. Jemu to się nie podobało. Mój ojciec był trochę politykiem, był za PPS, socjalista. Zesłany ze swoim bratem (nie pamiętam, w którym to roku było) na Sybir do karnych kompanii… Był w Merwie [w mieście Merw], nad Morzem Kaspijskim, w twierdzy, cztery i pół roku. Jego brat [był na zesłaniu] dziesięć lat. Twierdza Johannesburg, też na Syberii, daleko. Dziadek był rezolutnym chłopem i kiedyś służył w carskiej armii. Napisał do cara list, że car przecież jest litościwy i nie może dwóch synów jednocześnie skazywać na taką karę. Car po długim czasie, [po tym] jak ów list dostał, wysłał do tych jednostek pismo. Napisał, żeby starszego zatrzymać, a młodszego zwolnić. Ojciec [mój], Feliks, był młodszy. Po czterech i pół roku go zwolnili. Ojciec nauczył nas miłości ojczyzny i służby dla niej. Mówił: „Kto jej służy, to sobie służy”. Mieliśmy jego charakter do końca.
Wrócił. Potem zmarł na serce. W 1939 roku II Batalion Saperów Kaniowskich, który w Puławach stacjonował, przyjechał na tereny, gdzie były lasy. Przyjechała kompania saperów. Nas, harcerzy… Dali ogłoszenie [wzywające] do pomocy. Nad ranem łapaliśmy dywersantów niemieckich, którzy skakali ze spadochronów. Tam były duże lasy, to był odcinek bocznej szosy przez Michów na Lubartów. Kurów-Warszawa to była główna szosa. Boczną można uciekać i wojsko w 1939 roku tędy uciekało, bo szosa warszawska była bez przerwy bombardowana. Kiedy była bitwa pod Kockiem… To było bardzo blisko do nas. Żołnierze nocami przyjeżdżali do nas, zabierali całe zboże. Chłopi mieli dużo zboża do przemiału. Ojciec młyn zatrzymał, bo samoloty latały, Kurów był cały spalony, zbombardowany. Zboże zabierali i matka musiała piec chleb dzień i noc. Przyjeżdżali, zabierali ten chleb. W końcu, jak widzieli, że bitwa jest przegrana, to uciekali chłopcy, którzy na koniach byli […] i u nas w młynie zostawiali szable, karabiny, pistolety, wszystko. Przebierali się w cywilne ubrania i uciekali na koniach do domu. Niemiec [Szyszko] wszystko podpatrzył. Jak w listopadzie, w pierwszych dniach, wjechali Niemcy, poszedł zgłosić. W Kurowie było gestapo. Jego kolega, drugi Niemiec, miał młyn. Nazywał się Urlich. U niego stanęło gestapo. On pojechał i zgłosił: „Stary Kolek w młynie ma magazyn broni, szykuje powstanie przeciwko Rzeszy”. Przyjechali. Ojca aresztowali, a ja musiałem karabiny z bratem wyjmować. Były wielkie kotły do urabiania gazu, myśmy rzucali w te kotły karabiny, pistolety. Musieliśmy to wyjmowaći podawać Niemcom. Tego były prawie dwa [pełne] samochody.Ojca zamordowali 24 czerwca 1940 roku. Nas wyrzucili z młyna. Brat ojca, Antek, stary legionista, przyjął nas. Poszliśmy w rozsypkę. Pracowałem, przyjął mnie dróżnik do roboty. Miałem szesnaście lat w 1940 roku. Pracowałem z kilofem. Było dziesięciu ludzi do konserwowania szosy. Zaraz się zaczęła organizacja, bo była masa młodych podoficerów i nadterminowych, którzy uciekli z niewoli lub którzy nie poszli do niewoli. Powstała pierwsza organizacja: ZWZ […], [utworzono] XV Pułk Wilków Dęblin, bo stał pułk o takiej nazwie w Dęblinie, w twierdzy.
- Jak pan z nimi nawiązał kontakt?
Przychodzili podoficerowie i namawiali chłopaków. Przychodzili do roboty. Znaliśmy się wszyscy. Naszym komendantem został „Mucha”. To był jego pseudonim. Podobno był fryzjerem w Puławach, ale był i oficerem w wojsku. Wszystko grało. Podzielili [nas] na kompanie, należałem do kompanii „Oaz”, to były oddziały specjalne do dywersji i sabotażu. Uczyli nas rozbrajać i zakładać miny, takie rzeczy.
- Wtedy właśnie pan przyjął pseudonim „Wrzos”?
Tak.
Podobał mi się „Wrzos”. Kocham wrzosy, kocham las, kocham przyrodę. Podobał mi się, tylko z tej racji. Jednego razu Niemcy zrobili obławę. To było nad ranem. Całe miasteczko Końskowola, wszystkich na rynek zgonili. Okazało się, że gestapo ma listę. Skąd lista? Urzędnik w gminie… Nazywał się… Ale może szkoda, że podam prawdziwe nazwisko, to będzie dla rodziny niedobre.
Podawać?
Nazywał się Tokarski. Jego teść był rodowitym Niemcem, nazywał się Weiss, ale [był to] bardzo porządny człowiek. Pracował dla Polaków i bardzo Polakom pomagał. Ten [Tokarski] natomiast był pracownikiem gminy w Końskowoli. [Pracownicy] dostawali kartkę. Na sobotę dostawali pół kilo cukru, kilogram mąki i bochenek chleba za cały tydzień pracy. Mogli mieć dziesięcioro dzieci, to okupantów nie obchodziło. Tylko ten, co pracował [dostawał]. Lista była w gminie i ten facet prowadził listę. Gestapo było, kazali mu: „Znasz tu wszystkich ludzi. Przypuszczasz, że któryś jest z organizacji, podkreśl [jego nazwisko] na czerwono. Jak przyjdą po kartki na żywność, my tu będziemy, ten którego [nazwisko] podkreślisz, otrzyma kartkę i my go zaraz zabierzemy”. Tak było, lista była. Jak zgonili nas wszystkich, to oficer stanął na samochodzie i mówi: „Ci, których wyczytam – wystąp”. Mnie nie było na liście, byłem za młody, ale moich dwóch sąsiadów, Heniek Jakubowski i jeszcze jeden, to były chłopaki po skończonej służbie wojskowej, fest działali. Za dwa dni kazali zgłosić się w Puławach, żeby odebrać ubrania po nich, bo wszyscy zostali rozstrzelani. Tam, gdzie dzisiaj jest dworzec Puławy, przed wojną była strzelnica wojskowa (bo tam był las). II Batalion Saperów miał swoją strzelnicę. [Były] wały ochronne, żeby kule dalej nie leciały, przy tych wałach w lesie gestapo rozstrzeliwało wszystkich aresztowanych w Puławach. Kto wydał tę sprawę jeszcze? Młody człowiek był… Za dużo gadam.
Końskowola to wielkie majątki i kościół założony przez Czartoryskich. Do rozbudowy Końskowoli, majątku i urządzeń, Czartoryski sprowadził trzystu specjalistów z Niemiec. Ich cmentarz jest za Końskowolą, tam są pochowani, bo tam zostali. Był w majątku – to był majątek państwowy – zarządca, nazywał się Sudnik. Jego żona była nauczycielką, uczyła mnie. Mieli jedynego syna i ten syn podobno gdzieś wpadł. Jak jego wyczytali – a wyczytanych na rynku, w tym spędzie, zaraz kolbami i na samochód – to oficerowi [matka] całowała buty po nogach, żeby syna uratować, żeby zostawił. Nie dało rady, zginął. Wtedy ja – dawaj drapaka. Dali mi cynk: „Wituś, uciekaj, szkoda cię”. Miałem szwagra w Janowie Lubelskim. Tam już lasy i była rozróba na sto dwa. Przyjechałem do Szastarki. Było trudno przejechać koleją przez Lublin, bo aresztowali. W Lublinie każdy pociąg, który szedł z Warszawy… Wszystkich aresztowali i dawaj dalej. Wysiadłem jedną stację przed Lublinem – Motycz – i na piechotę doleciałem dwanaście kilometrów. Znajomy kupił mi bilet. Pracował w niemieckiej firmie Todt. To była firma… Różne narodowości podbite przez Niemców pracowały dla budowy III Rzeszy, dla frontu. Firma budowę tam prowadziła. Mieli mundury. [Ów znajomy] kupił mi bilet, ale jednocześnie przeprowadził mnie przez dworzec i wsadził do pociągu. Z Szastarki zasuwałem przez pola i lasy dwadzieścia cztery kilometry. Przyleciałem do Janowa. W Janowie Lubelskim na wieczór przychodziło do szwagra dziesięciu chłopaków z lasu, żeby się najeść. Ulica Polna to już był las. Zauważyli mnie. Już miałem przecież osiemnaście lat, 1942 rok. Pytają się: „Kto to?”. „Mój szwagier, uciekł”. „Jak uciekł, to w dobre miejsce wpadł, musi iść do nas – mówią – W takim wieku, to z nami”. Tak się zaczęło. Szwagier pracował w gminie. Podstawili mnie do gminy, szwagier musiał mnie zatrudnić. Byłem potrzebny. Tam żandarmi przyjeżdżali. Na Mokotowie w Warszawie był zorganizowany specjalny batalion do likwidacji partyzantów w Lasach Janowskich i Puszczy Solskiej, to się po niemiecku nazywało
Reitersubkommando. Komendantem był kapitan Hauptmann Szuster. Wiedziałem o wszystkim: co się działo, kto przyjedzie, kiedy kogo będą aresztować, kogo będą pacyfikować, jakie domy będą podpalać. Byłem łącznikiem. Chłopak z lasu przyjeżdżał w umówione miejsce, ja rowerem podjeżdżałem do niego i przekazywałem mu wszystkie dane. Mało! Zorganizowaliśmy dwóch posterunkowych, policjantów granatowych, którzy byli przy gminie. Było ich sześciu, zaciągnęli się w Janowie Lubelskim do żandarmerii. Chcieli mieć siłę pomocniczą do strzelania, to oni poszli. Nocami telefonicznie do gminy [przekazywali], gdzie przyjadą, po kogo, kogo ostrzec. Dyżurowałem zawsze przy telefonie. Znowu szła robota, znowu wszystko żeśmy wiedzieli. To był rok w AK. W 1943 roku, kiedy nikt nie chciał walczyć o Zamojszczyznę, jak Ukraińców obsadzali i z Zamościa mieli zrobić
Himmlerstadt, to po wszystkich wioskach jeździli organizatorzy, którzy tworzyli Bataliony Chłopskie. Wchodzili na stołek… Msze były o godzinie szóstej, a nawet i o czwartej rano, bo potem księża się bali. Jak kościółek był na wsi, to raniutko tylko była jedna msza. Pogrzeby się odbywały w nocy, chrzty w nocy, bo ksiądz uciekał do lasu. […] Agitowali. Stawiali stołek do góry: „Ludzie młodzi! Chłopi! Twórzmy chłopskie wojsko! Nikt nie chce bronić Zamojszczyzny?!”. […]Stała tam wielka jednostka akowców. Dowódcą był major „Kalina” i było około trzech tysięcy ludzi.
Nie, ja z nimi nie byłem.
- Proszę opowiedzieć o swoich losach.
Dalej byłem w tej gminie. Potem musiałem uciekać z gminy, bo już podpadałem – [dowiedzieli się,] że to ja [ostrzegam partyzantów]. Wtedy byłem w brygadzie kwatermistrzowskiej. Ponieważ był ogromny tyfus organizowaliśmy szpitale i odwszawianie z polecenia ludzi z lasu, oficerów; żeby się bronić, to była samoobrona. Na przykład w gminie Chrzanów szkoła była nieczynna, to w tym nowym budynku zorganizowaliśmy szpital. Organizowaliśmy tak zwany „Zielony Krzyż” z młodych dziewcząt. Tam już były akcje przed wojną robione, przyjeżdżali lekarze. Wszyscy wiedzieli, że wojna wybuchnie, już od marca 1939.
- Co to był „Zielony Krzyż”?
To były młode dziewczęta powyżej osiemnastu lat, do trzydziestu pięciu [lat], [wszystkie] które tylko chciały, nawet mężatki – szkoła pielęgniarstwa. Udzielanie pierwszej pomocy, pielęgniarka, organizacja służby zdrowia, szpitale, [nauka] jak ratować człowieka… To było bardzo potrzebne.
- Dlaczego ta organizacja nazywała się „Zielony Krzyż” a nie „Czerwony Krzyż”?
Zielony, bo to było wiejskie. Z zielonym listkiem. Szpitale były po lasach zakładane, dziewczęta z Warszawy były w lasach zamojskich, w lasach Puszczy Solskiej, w lasach janowskich. Kiedy likwidowano jednostkę „Kaliny”, masa tych dziewcząt zginęła, zginął cały szpital. Dwa lata temu prosiłem mego zięcia: „Zawieź mnie na moje ścieżki partyzanckie, chcę zobaczyć… Szczególnie chcę zobaczyć cmentarz, który był w lasach Puszczy Solskiej, na samym końcu, miejscowości Osuchy i Maziarze”. Skąd nazwa Maziarze? Bo w tych lasach wielkie bagna. Tam była wieś Maziarze. Jak Niemcy likwidowali „Kalinę”, wpędzili go na bagna. Tam wszystkich wymordowali, wytopili i wieś też zniszczyli. Dzisiaj nie ma wsi Maziarze. Osuch też nie ma prawie, tylko zostało w tym miejscu muzeum akowców i jest piękny cmentarz. Do 1990 roku był tylko zwykły cmentarz: kołki powstawiane. Teraz zrobili im piękny cmentarz. Jest około dziewięciuset ludzi na cmentarzu, wszyscy przeważnie nieznani. Kto rozpoznany, ma tabliczkę [na której jest napisane,] jak się nazywał. Tam byłem.
- Ale pan nie brał udziału w bitwie?
Nie. [Służyłem] jako zaopatrzeniowiec i organizator tych rzeczy, o których opowiedziałem. Z ludźmi musieliśmy dostarczać, organizować żywność dla walczących, jak w lasach janowskich była bitwa. To był Sturmwind I, bitwa o lasy janowskie.
- Jak pan organizował żywność?
Zbierało się. Sołtys dawał tak zwaną oblatę.
Karteczka na patyczku. Napisane było do sąsiada. Sam dawał na przykład tyle chleba, tyle słoniny. Zaniósł do sąsiada chorągiewkę. To już było znane. Musiał to dać, ale nie było powiedziane dla kogo i komu. Jak było nazbierane, w nocy były oddelegowane furmanki, jechali w odpowiednie miejsce i tamci odbierali.
Bez słowa szemrania. Bieliznę, wszystko. .Organizowaliśmy łaźnię. Ludzie przychodzili nocami, kąpali się. Wszystko było zorganizowane. Szwalnie były zorganizowane. Gdyby nie te wsie, gdyby nie te ciotki, szpitale polowe po wsiach, to partyzantka by się nie utrzymała. Było tak zorganizowane, że wszyscy pracowali dla jednego celu. Były piosenki piękne, śpiewaliśmy o tym.
- Zapadła panu w pamięć jakaś szczególna, najbardziej przyjazna wioska?
Tak. Tam pracowałem w gminie – Chrzanów, powiat Janów Lubelski. Janów [w sensie administracyjnym] w czasie okupacji przenieśli do Kraśnika, bo partyzanci odbijali kilka razy… likwidowali żandarmów, choć ich było ponad czterystu. Ale przecież tam oddziały były wielkie. Rosyjskie oddziały Kołpaka – to było ponad pięć tysięcy [ludzi]. Tak że Janów nie raz z rąk do rąk przechodził. Tak to się żyło. Kiedy zbliżali się Rosjanie do Bugu i resztki I Dywizji z nimi, myśmy byli już wtedy w lesie i, mówiąc krótko, zostaliśmy aresztowani, bo chowaliśmy broń.
- Przez kogo zostaliście aresztowani?
Przez sowietów. Przez NKWD.
- Jak to wyglądało? Mógłby pan to opisać?
Wojsko rosyjskie z karabinami, pierwsza linia, przeszli, pogonili Niemców. Niemcy odeszli. Tam było bardzo trudno, bo każda wieś wystawiała swoją kompanię bojową i atakowali Niemców. Wiele wsi zostało spalonych. Atakowali partyzanci Niemców. Rosjanie i Niemcy, była mieszanina. Na przykład, szpital w Chrzanowie. Jak odeszli Niemcy, myśmy z powrotem weszli do wioski, mówimy: „Widocznie Niemcy wymordowali naszych partyzantów i rannych, którzy byli w szpitalu”. Rannych było wielu cywilów, bo jak była walka we wsi, domy się paliły, to byli postrzeleni i cywilni ludzie. Wchodzimy, wpadamy do szkoły, do szpitala, a w szpitalu Niemcy położyli swoich rannych, chyba z trzynastu. Zostawili im żarcie i teraz wszyscy [Polacy i Niemcy] się śmieją. Nasi prosili o broń, żeby im zostawić granaty i pistolety. Nie wolno było. Mówiliśmy: „Już ich wymordowali”. Przychodzimy, a oni się śmieją i jedzą razem z Niemcami. Ale jak weszli Rosjanie, to była makabra. Rosjanie zaczęli Niemców oglądać, jak oni wyglądają. Dziewięciu z nich – SS. Zaraz wyprowadzili, za rogiem szkoły rozstrzelali. Za żołnierzami ruskimi, którzy poszli za Niemcami, następna linia – na samochodach, eleganccy panowie, elegancko ubrani, w czerwonych otoczkach – NKWD. Muszę powiedzieć, że oni wszystko wiedzieli, bo w tamtych rejonach była masa zwolenników komunizmu. Oni chyba porobili listy i wiedzieli, kogo łapać, kogo brać.
- Ale pan z kolegami nie występował jako oddział akowski partyzancki?
Jako BCH. Już w 1943 roku [występowaliśmy] jako Bataliony Chłopskie, Batalion Ziemi Janowskiej. Dowódcą był kapitan Krawczyk. Podoficerami byli Piędzio, Szuba, Kłos… Wielu, wielu było. Byłem w BCH. Wszyscy uciekali. To była klęska dla AK wtedy. Był krzyk z Londynu, żeby robić wszystko, żeby powstało zjednoczenie. Ale chłopi nie lubili pańskiego wojska przedwojennego, bogatego w koniki. Przecież syn chłopa nie mógł być oficerem. To było wykluczone. Na ziemi zamojskiej, w powiatach janowskich w trzy tygodnie powstała armia ponad sto tysięcy ludzi BCH. Uzbrojenia była masa, bo jak żołnierze nasi się rozbrajali w lasach, to w wioskach takich jak Chrzanów, Zdziłowice, Łada, Batorz, Malinie, przesiedzieli sobie przez święta Bożego Narodzenia chłopaki, którzy byli zza Bugu, i wychodzili z tych wiosek zakochani, ubrani w cywilne ubrania. Wszystko zostawili – karabiny, broń, amunicję, całe skrzynie granatów. Chłopi nawet armaty rozebrali. Potem z kół robili koła do wozów w oddziałach pancernych. Chłop schował wszystko i jak była potrzebna broń do walki przeciwko Niemcom, nie było zmartwienia. Po nocach tylko drucikami żeśmy pukali, skąd było schowane, wyjmowali, i do roboty.
- Jak wchodzili sowieci, pan z kolegami nie stał jako partyzant z bronią?
Myśmy wtedy w Chrzanowie zakopywali broń, chowaliśmy, bo wiedzieliśmy, że trzeba będzie uciekać, bo AK i BCH było jednakowo traktowane. BCH nie miało nic wspólnego z komuną. Wtedy zostaliśmy aresztowani. Siedzieliśmy w areszcie i padła decyzja – „Wywieziemy was, trzydziestu kilku, do Kraśnika”. Masa chłopaków z XXVII Dywizji była w Kraśniku na stacji, wagony, bo ich też aresztowali. Koło Parczewa rozbroili ich, dalej nie pozwolili im iść, powiedzmy na Warszawę. W wagonach zawieźli nas na Majdanek. Na Majdanku byliśmy dwa dni i dwie noce. Robili kompanie, bataliony. Przychodzili oficerowie rosyjscy i polscy i sobie wybierali chłopaków.
- Pan pojechał na Majdanek zaraz po zdobyciu Lublina?
Tak, Lublin był zdobyty dwudziestego czwartego, a my już byliśmy dwudziestego szóstego na miejscu.
Lipiec. Jeszcze rów palił się z rozstrzelanymi. Drugiego nie zdążyli podpalić, ale były ułożone warstwy trupów, warstwy drzewa, warstwy trupów, warstwy drzewa… To oblewali czymś i się paliło. Jednego nie zdążyli podpalić.Kazali nam w baraki wejść i spać. To było niemożliwe, bo jak żeśmy otworzyli drzwi, to robactwo… To myśmy spali na dworze.
- Byli tam jeszcze jacyś żyjący więźniowie?
Nikt. Nikogo nie było, tylko cała załoga niemiecka była złapana i siedziała na zamku. Co dzień tych Niemców gonili. To była dla nich gehenna. Komendant rzucił się pod czołgi, które wyszły z ulicy Bychawskiej na 3 Maja, jak ich gonili z zamku. Jak Niemcy uciekali, to na zamku wszystkich wymordowali. W te cele wgonili załogę Majdanka i co dzień ich gonili z zamku na Majdanek. Majdanek jest na końcu [Lublina], na ulicy Zamojskiej. Przez pół miasta musieli przejść. Ludzie, szpalery, rzucali [się] na nich, kopali ich, bili. A komendant… Czołgi szły – pod gąsienice. Dał się zadeptać. Wybierali, każdy jednego, nie dwóch… Każdy tylko jednego trupa musiał wybrać i ułożyć. Ludzie przyjeżdżali z różnych stron, część rozpoznała swoich. [Dla tych] rozstrzelanych z zamku, zrobiliśmy dół przy zamku i wszystkich w tym dole zakopali. Dwa lata [temu] tam byłem. Tam jest przebudowa wszystkiego. Jak się idzie z podzamcza do zamku, to już nie ma śladu. Pytałem się ludzi na zamku, pań. Nic nie wiedzą. Tak trafiłem. Ubrali nas. Jak to wyglądało! Przywozili samochodem ubrania, rzucali paczki mundurów i mieliśmy sami sobie dobierać… Kto złapał duże, dawał dużemu, kto mniejsze… Myśmy się ubrali jakoś. Każdy dostał ćwierć kilograma słoniny (ale słonina była gruba jak palec, to była tylko sama skóra wędzona), dwanaście paczek krupczatki, ruskiego tytoniu, siana do palenia, sto kartek do skręcania, zapałki duże, dwa kilogramy kaszy jęczmiennej i herbatę zieloną. Kiedy to było wszystko wyfasowane, przywieźli orkiestrę. Orkiestra grała marsze i kompaniami maszerowaliśmy pod Puławy, do lasu rudzkiego, Młynki-Rudy. Bez karabinów nas prowadzili żołnierze z I Dywizji i Rosjanie.
- Mundury żołnierze dostali polskie?
Tak, mundury polskie myśmy dostali.
- To było przymusowe? Mógł ktoś powiedzieć, że nie chce iść do wojska?
Nie było wyjścia. Byliśmy pilnowani, nie można było uciekać, były straże. Na wieżyczkach stanęli żołnierze, pilnowali nas.
Polacy pilnowali.
Polacy, z I Dywizji, Polacy. Oni obsługiwali wszystko. Ranni niektórzy byli, więc jeszcze w bandażach pilnowali. Dlaczego pilnowali? Żeby nas oddziały leśne nie odbiły. Potem, muszę powiedzieć, bardzo dużo było dezercji. Na przykład, [jak] stanęliśmy na starym Brudnie, na nowym Brudnie, to nocami uciekały całe plutony.
- Na razie jest pan pod Puławami.
Tak. W nocy 29 lipca przywieźli karabiny. Ruskie powiedzieli: „Wy umiecie strzelać, partyzany jesteście”. Wybieraliśmy karabiny, z wazeliny przeczyściło się, dali każdemu sto sztuk amunicji. Mówią: „Przestrzelajcie”. Nad ranem – przeprawa przez Wisłę, do Niemców, do Góry Puławskiej. Na czym przeprawa [polegała]? Przeprawialiśmy się na płaszcz-pałatkach wypchanych słomą, snopkami żyta, pszenicy. To był czas żniw i zboże stało na polach, bo front zastał… ludzie nie mogli sprzątać. Snopek się ładowało, dwa snopki w płaszcz-pałatkę, zawiązywało się i to była jedna belka. Druga belka, drążki dwa i czterech ludzi siadało po rogach. Łopatkami i jazda. Ujechało się pięćdziesiąt metrów i to się topiło. Masa się ludzi utopiła. I Batalion podobno dopłynął do brzegu, ale Niemcy na nich czekali. To była tragedia. Jak dowódca pułku, major Muzorow, zorientował się, że przeprawa się nie uda, bo nie ma środków [do] przeprawy, to mój batalion zatrzymał. Myśmy nie brali udziału w przeprawie. Po dwóch dniach takiego bałaganu ruszyliśmy stamtąd, bo 8 Armię generała Czułkowa pod Pilicą… To jest miasto Warka-Pilica, to się nazywało Wał Marecko-Magnuszewski. Tam moja dywizja… Biegiem gonili nas, bronić 8 Armię, bo niemieckie czołgi Herman Göring „Wiking” (wycofano te dywizje pancerne z Włoch) spychały [ją] do wody.
To już był sierpień.
- Wiedział pan o tym, że jest Powstanie w Warszawie?
Nic nam nikt nie powiedział. Dopiero po bitwie. Tam została włączona nasza brygada pancerna, to była jej pierwsza bitwa. Zginęło naszych chłopaków wielu, ale i niemiecka siła się skończyła, bo ich też… Tam było łeb w łeb. Stamtąd zostaliśmy szybko przerzuceni do Warszawy, bo I Dywizja miała zadanie zdobywać Pragę.
I Dywizja była wcześniej… Rozpoczęła bój chyba 8 września, a 14 [września], o ile się nie mylę, zdobyła Pragę. Myśmy zostali skierowani na nowe Brudno i Pelcowiznę. Zmienialiśmy Rusków w tym miejscu.
- Jak pan wchodził do Warszawy, to tam już byli Rosjanie?
Byli Rosjanie, tak. Myśmy zmieniali na Pelcowiźnie Rosjan o jedenastej w nocy. Myśmy zajęli Pelcowiznę, Wojsko Polskie. Na Pelcowiźnie było przygotowanie, bo musieli wyszukać teren. Już myśmy wiedzieli, że jakaś przeprawa będzie. IV kompania była pierwszą kompanią II Batalionu. Przyszedł rozkaz: „Na dniu wyfasować amunicję. Ile chcesz możesz brać, bo idziemy na akcję”. Politrucy powiedzieli: „Wybieramy przede wszystkim tych ochotników, którzy mają jakieś urazy do Niemców. Kto stracił kogoś z rodziny, [komu] spalili czy zamordowali, tacy chłopcy będą przydatni”. To była zbieranina nie z samej [tylko] IV kompanii. Gros było [ludzi] z IV kompanii, ale byli [też] z różnych innych kompanii. Sto sztuk amunicji człowiek miał zawsze w worku, w czarnym opakowaniu. Tego nie wolno było ruszać. Dopiero można było ten pakiet rozerwać i użyć, jak się było w okrążeniu. Do tego mieliśmy patrontasze, szaliki, ładowało się sześćdziesiąt naboi do karabinu po jednej stronie, sześćdziesiąt po drugiej stronie, to było dodatkowe sto dwadzieścia. Granaty – ile można było unieść. I to była ta akcja. W tym dniu padał deszcz. Pamiętam, wyruszyło trzydziestu dwóch chłopaków ze zwiadu pułkowego. Wyruszyli o dwudziestej drugiej w nocy. Godzinę po nich, może parę minut więcej, wyruszyła moja kompania, [ta] w której byłem. Powiedziałem „moja”, ale byłem tylko żołnierzem. Kompania miała trzy plutony, od trzydziestu dwóch do trzydziestu pięciu ludzi w plutonie, czyli nie było więcej jak stu ludzi. Stu ludzi może było razem z sanitariuszami, telefonistami, oficerami. I tamtych trzydziestu dwóch, którzy poszli przed nami. Przeprawy znowu nie ma. Ale saperzy wykombinowali nam łodzie. Trzy łodzie dla nas, po dwudziestu pięciu siadało w łodziach, w saperskich pontonach, jeszcze wzięli resztę i tak żeśmy wyruszyli. Wisłę przejechaliśmy – tam było chyba siedemset metrów szerokości – niezauważeni. Jak do łachy – widzimy. Wisła miała łachy: kępa piachu, wiklina rośnie, różne krzaki. Łachy były w niektórych miejscach bardzo duże. Na koniec te łachy nas ratowały. Przed samą plażą jeszcze był zalew, jeszcze jedna mała odnoga Wisły. Wylądowaliśmy na tej rzekomej plaży i teraz czołganie, cichutko, Niemcy nas nie widzą. Nikt nie strzela. Zaminowane. Teren zaminowany. Mieliśmy w plutonie sapera, szedł pierwszy. Są miny. Są druty kolczaste. Jak zaczęli przecinać druty, ktoś za mocno potrącił minę. Nastąpił wybuch i Niemcy zauważyli nas. Oświetlili reflektorami. W tym momencie Niemcy byli od nas – od plaży – w odległości jakiś stu dwudziestu metrów. Na wysokiej skarpie… Wysoki wał wiślany. Mieli tam swoje okopy. Ale to nie było tragiczne w tym momencie, bo któryś żołnierz stał na posterunku, obserwował, a reszta spało. Myśmy ten moment wykorzystali. [Lecz] w tej sytuacji, jak jest wybuch, zostajemy odkryci, musimy atakować. Nie ma innego wyjścia, bo przyjdą zaraz moździerze i karabiny maszynowe. Stać w miejscu to śmierć! Na wysokości Potoku, zdaje się (taka miejscowość) wyrąbaliśmy sobie przestrzeń może dwustu, może dwustu pięćdziesięciu metrów w okopach niemieckich. Mój pluton poszedł w lewo, w kierunku, gdzie poszli zwiadowcy, bliżej Cytadeli. To chyba była ulica Krasińskiego, odchodziła w bok Koźmiana, zdaje się. Zwiadowcy nasi dawali nam znak światełkami, że tam są. W kierunku Krasińskiego była skarpa niska, tam było łatwiej przedostać się do góry. Jak mina wybuchła, Cytadela się odezwała z lewej strony. Cytadela (wysokie mury) zaczęła nam dawać czadu z moździerzy i z karabinów maszynowych. Z prawej strony ulica (nie pamiętam – Kamedułów, nie Kamedułów), Niemcy, karabiny maszynowe. Wtedy Niemcy się zdenerwowali, zaczęli dawać w okopy więcej pomocy. I tak tłukliśmy się z Niemcami bez żadnego efektu. My te trzysta metrów mamy i nie dajemy się wypchnąć z okopów, walimy po nich, oni po nas i tak się tłuczemy do rana. Dowódca batalionu na drugim brzegu zrobił błąd, bo w nocy powinien posłać o batalion nasz telefonista: „Dawaj pomoc!”. Myślał cały dzień o tej pomocy i dał [sygnał] dopiero na drugi dzień, to już jest 19 [września]. Dwie kompanie rzucił, czyli cały batalion już teraz mamy. Ale co z tego? Kiedy te dwie kompanie forsowały, to Wisła była czerwona. Jakieś czterdzieści procent do nas dojechało, a reszta – topili się. Pociski moździerzowe trafiały w łódź i tylko wir i koniec – nie ma. Tam masę chłopaków utopionych zostało. Kiedy dołączyli do nas, dowódca batalionu, major Szaciłło, który przypłynął z nimi, daje rozkaz w samo południe: „Chłopcy, musimy atakować. Ambicja jest, musimy zdobyć, opanować Żoliborz”. Kiedy rzuciliśmy się do ataku, wyszło dużo Niemców, może stu, może więcej, i czołg, Pantera niemiecka. Czołg zaczął kropić, Cytadela – z prawej strony karabiny maszynowe. Piekło. Wtedy porucznik Kuźmienko podrywa nas do ataku i pierwsza seria… Jak tylko się podniósł, ginie na miejscu. W ataku zrobiliśmy paręset metrów, doszliśmy do ulicy Promyka, jeśli się nie mylę. Na ulicy Promyka w zamieszaniu… Jest taka sytuacja: partyzanci, akowcy, mieli zaatakować Niemców, którzy byli między nimi a nami, zgnieść ich i przeprawiać się do nas, bo podobno „Żywiciel” prosił o wsparcie artylerii, i urządzić przeprawę. Podobno miał ponad tysiąc ludzi rannych i chorych. To wszystko wpada do nas i uciekają wszyscy nad Wisłę. I w łodzie, bo nasi saperzy łodziami przewożą naszych zabitych i rannych na drugi brzeg. Zabierają wszystkich, którzy się znajdują nad wodą. Sytuacja jest coraz gorsza. Najgorsza sytuacja była w nocy z 20 na 21 [września]. Atakuje kompania czołgów niemieckich. Od Wisłostrady już nad samą Wisłę przechodzą, z prawej strony, i odcinają nas od Wisły. Musimy się wycofać, bo zginiemy w tym okrążeniu. Wycofujemy się z powrotem nad Wisłę i giniemy jak zające, bo mają nas na plaży na otwartym polu. Niemcy zdobyli plażę, my w wodzie, strzelamy do ostatniego naboju i chowamy się w łachach, w krzakach, w wiklinie. Niemcy do wody nie wchodzą, ale wszystko, co było żywe przed wodą… wszyscy zginęli. Resztę, która się poddała, wzięli do niewoli. My w krzakach. Nie ma amunicji. Jedzenie wzięliśmy ze sobą na dwa dni. Już jest dwudziesty drugi. Leżymy w krzakach. 23 [września] idzie pomoc, przyjeżdżają saperzy do nas, bo dostali rozkaz wywozić rannych i zabitych. Nas się zgarnęło do kupy, nie pamiętam, dziewięciu czy jedenastu. Między nami znaleźli majora Szaciłłę, też rannego. Byliśmy ledwo żywi, nawet ci zdrowi. Byliśmy zmęczeni i głodni. Ładujemy [w] ostrzelane łódki rannych i zabitych, sami w wodzie. Nie można leżeć w łódce ani siedzieć, bo karabiny maszynowe… Niemcy rzucają rakiety, widno i ginie się. Trzymamy łódki, popychamy [je], a sami płyniemy w wodzie. Tak żeśmy dopłynęli. Finał był taki, że w moim batalionie znalazło się trzydziestu dwóch chłopaków z tych akowców, którzy w panice [uciekli przed Niemcami na drugi brzeg Wisły]. Nie zarzucam im [tego, że uciekli], byli zszokowani. Z tych trzydziestu dwóch major Szaciłło zrobił zwiad batalionowy, bo to byli warszawiacy, znali okolicę. Teraz musieliśmy walczyć o Żerań, o Kanał Żerański. Piekiełko i Żerań. Potem Jabłonna. Już przyszła zima. 16 [stycznia] z lasów Jabłonny, koło pałacyku, przez wodę [przechodziliśmy]. Deski mieliśmy ze sobą, bo Wisła na środku była niezamarznięta, dwa trzy metry – wiry, chociaż zima była solidna. Deski żeśmy rzucali i po deskach przeskakiwało się. Zdobyliśmy Łomianki i Buraków na drugiej stronie.
- Wracając do desantu, to byli ochotnicy na pierwszy desant?
Nie mogę mówić za wszystkich, tylko z tych, których widziałem koło siebie, w IV kompanii. Powiem jedno: nas z Lublina wyszło osiemdziesięciu czterech chłopaków, postrzelonych, jak to się mówi, [chłopaków] z jajkami; to były lwowiaki, były wilniaki, akowcy, były z Zamościa chłopaki, z Janowa, z całej ziemi lubelskiej partyzanci. Wszyscy żeśmy się prawie znali i trzymaliśmy się, a na tę przeprawę to chyba nas poszło dwudziestu, nie więcej, z tych znanych, a wróciło nas żywych, z mojej kompanii, dziewięciu czy jedenastu. Z tych prawie stu, którzy razem pojechali.
- Miał pan wybór? Mógł pan iść na desant albo zostać?
Mogłem zostać, ale zawsze się kierowałem tym, co mówił ojciec: nie wolno odmówić. Byłem zdrowym mężczyzną, miałem dwadzieścia lat. [Nie] mogłem powiedzieć oficerowi; „Nie panie poruczniku, bo mnie serce boli, albo mam stracha”.
- Ale desant był kompletnie nieprzygotowany.
Wszystkiego było , bo takie było biedne wojsko ludowe.
- Myśli pan, że Rosjanie celowo nie dali pontonów?
Oni wszystko mieli. Na pewno tak. Dzisiaj, kiedy jestem już stary i dużo czytam (bo historia, książki, to moja miłość), dochodzę do wniosku, że to była tylko jedna wielka polityka. Przecież mogliśmy atakować Warszawę na wprost, przez mosty i jazda, stolicę. A dlaczego stanęli po zdobyciu Pragi? Dlaczego się zatrzymali? Powiedzieli, że amunicji, bo amunicja jest robiona na Uralu. Głupstwo. Jeżeli idzie cały front, to idzie z nim amunicja. Tak sądzę.
Nie, to ja sam sobie tak mówię.
- To co mówili? Jak uzasadniano to, dlaczego nie atakujecie Warszawy? Mówiono, że amunicji?
Tak pisały gazety: zatrzymał się front, bo nie ma środków do walki, bo amunicja i wszystkie czołgi… wszystko produkuje [się] za Uralem. Daleka droga. 18 czy 19 [września], kiedy była walka, widzieliśmy olbrzymie ilości samolotów amerykańskich, jeśli się nie mylę, bombowców. Wszystkie samoloty, wszystkie spadochrony szły do Niemców. Nawet do nas, na drugą stronę Wisły, bo wiatr znosił. Tak się wszystko sprzeciwiało Powstaniu. Co do tych chłopaków, akowców, mogę nawet podać parę nazwisk. Dowódcą ich był starszy sierżant podchorąży Henryk Lubiejewski. To był dowódca zwiadu batalionowego. Kapral Żołądek, kapral Szczepański, kapral Laskowski, Wąsik i Gil – te nazwiska pamiętam. Potem żeśmy się skumali. Oni mieli swoją ziemiankę. Jak żeśmy stali nad Wisłą, to żołnierz bombardowany dzień i noc w okopie na wale wiślanym wytrzymywał sześć dni i sześć nocy. W nocy była zmiana. Z Grzybowej… Chyba się miejscowość za Rembertowem Grzybowa czy Grzybno nazywa… [Grzybowa –przyp. red.] W lasach był poligon centralny, bo Rembertów [to] było przed wojną centrum wyszkolenia oficerów piechoty, więc tam były poligony i my na drugiej linii żeśmy ćwiczyli. W tych lasach mieliśmy swoje ziemianki, dla każdego batalionu. Tylko batalion [był oddalony] od batalionu kilometr, żeby samoloty, jak będą bombardować, nie zniszczyły wszystkiego. Elegancko, ziemianki jak koszary były budowane w ziemi. Nawet świetlica była, areszt, wszystko. Wyrąbaliśmy plac alarmowy, żeby były msze polowe na drugiej linii. Tam był odpoczynek, pięć dni i pięć nocy. I znowu zmiana, na Pelcowiznę. Na Pelcowiźnie, pamiętam, przechodził tor kolejowy i był kościółek. Tośmy w nocy swoich zabitych i rannych znosili do tego kościółka. Jak nad ranem nam przywozili jakieś żarcie z nowego Brudna, to zabierali zabitych i rannych. Tak to wyglądało.
- Pan, jako żołnierz będący tam, po drugiej stronie Wisły, uważa, że gdyby Rosjanie chcieli pomóc Powstaniu, mogliby?
Nie jestem politykiem i tu nie powiem nic. Proszę się samemu – jesteście ludzie dorośli – domyślić, jak to było, patrząc, jak dziś wygląda sytuacja.
- Ale pan jest świadkiem, pan wtedy tam był.
Nie mogę powiedzieć.
Nie jestem politykiem, nie mam prawa tego mówić. Powiedzieli nam: „Nie ma amunicji i koniec. Na Uralu się robi amunicję. Zało”. Jeszcze jedno mogę powiedzieć… Kiedy myśmy przyszli na Pelcowiznę, to i tak szlag by trafił wszystko, bo chłopaki nie wytrzymywali nerwowo. Przez siedemset metrów słyszeliśmy – to był chyba park Krasińskiego […] na Żoliborzu – bez przerwy straszne krzyki, rozpacz. Podobno tam się działy wielkie gwałty i mordowanie młodych ludzi, co wychodzili. Niemcy podobno prosili: „Wychodźcie do nas, trzeba już wychodzić z piwnic”. Zatrzymywali ich w parku, gwałcili i mordowali te młode dziewczęta i tych chłopców. Więc tu wojsko, oficjalnie chłopaki mówiły: „Idziemy”. Bez komendy. Przecież Berlinga zabrali, Berling za to zapłacił głową. Bo to Berling dał rozkaz: „Musimy pójść, musimy pomóc”. Choćby nie było rozkazu, ludzie by poszli. Już oficerowie i wszyscy się buntowali. Gros oficerów mieliśmy z 1939 roku. Z tych, co byli w Rosji, co nie poszli do armii Andersa, bo siedzieli w więzieniach. Jak się tworzyła armia Berlinga, na co Stalin zezwolił, to się zgłosili. Mój późniejszy dowódca kompanii, porucznik Barcz, to był zawodowy oficer przedwojenny XI Pułku Ułanów Rydza-Śmigłego, który stał w Ciechanowie. [Ów Barcz] pasł [po klęsce wrześniowej] konie w Mongolii. Była Wigilia w 1944 roku. Zrobiliśmy [uroczystość] w lesie, w Grzybnie. Święta mieliśmy cały dzień, a w nocy szliśmy na zmianę i do okopów. Taśmami z karabinów maszynowych żeśmy opasali choinkę, błyszczała się elegancko. Chłopaki zmartwieni byli, ja odsunąłem się od wszystkich, siadłem sobie na pieńku i widziałem mój dom, mój pokój, moją choinkę, widziałem moją matkę. Ojciec już nie żył, był rozstrzelany, ale widziałem wszystkich, jak siedzą, co jedzą. Tak mi było ciepło, byłem z nimi. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, tylko u siebie… A porucznik do nas mówi: „Nie rozpaczajcie chłopcy, bierzcie się do kupy, ja w Wigilię dwa lata temu, to rozmawiałem z końmi w stajni. Opiekowałem się mongołami, końmi mongołkami małymi. Z koniem się mogłem dogadać, a z Mongołem w ogóle”. Tak nas pocieszał. Teraz opowiem o Warszawie. 16 stycznia, już jest 1945 rok. Jabłonna. Z lasu do Wisły było pięćset metrów. Musieliśmy wykopać transzeję, okopy, żeby okopami dolecieć do Wisły. W tym czasie, od 10 do 12 [stycznia], rosyjskie jednostki atakowały Modlin. W Modlinie było ponad trzydzieści tysięcy wojska i nie mogliśmy iść na Warszawę, dopóki Rosjanie nie zdobyli Modlina, bo Modlin by nam zagrażał. 12 [stycznia] padł Modlin. Tak artyleria rosyjska biła, że nie można było usnąć, drzewa chodziły w lesie. Jak jedliśmy zupkę, czy coś, to się trzeba było opierać, wszystko chodziło, ziemia się ruszała. Masa Rosjan tam zginęła, dopiero przysłali karnańską dywizję. Specjaliści przyjechali, sybiraki. Poszli po lodzie i nad ranem Modlin padł. 16 [stycznia] nad ranem mamy mszę polową. Jak zwykle to było wzruszające. Było wielu oficerów rosyjskich: dowódcy plutonów, dowódcy kompanii. Był ołtarz zrobiony z pontonów, mieliśmy kapelanów, normalnie, wzór z 1939 roku, Wojsko Polskie jak w 1939 roku. Byłem ciekaw czy, jak będzie [ksiądz] podnosił monstrancję, to Rosjanie nie padną na kolana. Oni byli bardzo ciekawi mszy i siadali na stołkach, na ławach porobionych z drążków, w pierwszych rzędach. Chcieli widzieć obrzęd. Ksiądz podniósł kielich i mówi: „Żołnierze, jest wojna, jesteśmy na froncie, ktokolwiek z was zginie, wina, choćby był największym zbrodniarzem, jest mu darowana, bo giniecie za ojczyznę”. Jakby kosą podciął batalion. Siedmiuset osiemdziesięciu chłopa – wszyscy na śnieg. To była moc, to była siła. Jeszcze jeden obrazek. Ta sama msza polowa. Był las wyrąbany, odkryty. Żeby się batalion zmieścił, musi być przynajmniej tysiąc metrów, hektar, albo więcej, ze cztery lasu hektary wycięte. Samolot z góry może widzieć to bardzo dobrze. Samoloty niemieckie, tak zwane sztorchy, czyli wywiadowcze, obserwowały nas co dzień. I teraz są te samoloty nad nami. Wszyscyśmy zamarli, jak stoimy, w czworoboku. Mówią: „Teraz będzie artyleria niemiecka”. Oni mieli baterię ciężkich dział na torach kolejowych i obsługiwali nas tymi działami po lasach. Myśmy mieli składy żywności, amunicji po lasach. Jak pocisk namacał takie coś, to był tylko jeden wielki wybuch – benzyna i tak dalej. Samoloty są nad nami. Mówimy: „Będą pociski”. Nie ma nic. Lotnicy, zwiadowcy, widzieli nas, ale nie przekazują dalej, żeby nas niszczyć, bo widzą, że to jest szyk mszy polowej, oni robili to samo. I mieliśmy prezent. Nie było nic. Cisza. Dowódca na wale stał za pałacykiem, ze swoim sztabem. Mówi: „Chłopcy, na lód! Nie ma Niemców! Naprzód!”. Rzuciliśmy się: kompaniami, batalionami. Mój batalion atakował Buraków i Łomianki. To było zdobyte gdzieś o jedenastej w nocy. Już na drugim brzegu Wisły wyciągaliśmy… Bo były schrony. Niemcy mieli lekkie schrony, to po rosyjsku się nazywało doty i dzoty. Jak betonowy, to był dzot, jak drewniany – dot. Wyciągaliśmy Niemców. Nie chcieli walczyć. Specjalnie nie strzelali do nas. W kożuchach białych, w czapach. Zaraz była wymiana. Myśmy im dawali swoje płaszczyki i ubieraliśmy ich kurteczki. Mieli fajne kurtki: jak walczył na trawie, to przewracał [kurtkę na stronę w kolorze] zielonym, jak walczył na śniegu, przewracał na drugą stronę i była biała. Tośmy im rekwirowali i dawaliśmy płaszczyki. Jest jedenasta w nocy. Przywieźli nam trochę żarcia. Zbiórka oficerów do dowódcy pułku. Króciutka odprawa i pada komenda: „Nie możecie całą jednostką wchodzić na Bielany, bo nie wiemy, ilu jest nieprzyjaciół, gdzie oni są, jak są okopani”. Później zwiad pułkowy wzmocniono IV kompanią. Na samochodach przywieźli białe chałaty. Ubieramy wszyscy białe chałaty i idziemy. Rozkaz jest taki: „Po kilometrze jeden się cofa i składa meldunek, jaka jest sytuacja”. Tak się posuwamy. Ten, który został, zdając meldunek, już nie wraca do nas. Jesteśmy na Żoliborzu. Tu znowu straszny obrazek. O ile się nie mylę – Plac Inwalidów. Na Placu Inwalidów była masa młodych ludzi z opaskami rozstrzelanych, bardzo dużo dziewcząt. Te twarze… To już jest długi czas, już […] trzy miesiące… Szczury… Twarze powygryzane, okropny widok. I cmentarz. Na chodnikach cmentarze, krzyżyki – tego było masa. Jest krzyżówka, nie pamiętam [gdzie], nie umiem tego powiedzieć. Barykady z tramwajów, wielkie, wykopane rowy. Wchodzimy w to, przechodzimy dalej i posyłamy gońca. Nie ma nic. A za barykadami z tramwajów dostajemy ogień. XV Dywizja SS Lettland – Ukraińcy i Łotysze. Mieliśmy z nimi walkę. Teraz już się rozpoczęła strzelanina, ale oni się wycofują. Tak doszliśmy do Dworca Gdańskiego. Jest wiadukt. Zwiadowcy podeszli, podejrzeli, że są założone skrzynki (pakunki, skrzynie), żeby wysadzić wiadukt. Wszystko jest połączone lontami, sznurkami. To się nazywało lont Bickforda. Musimy zniszczyć, odciąć te lonty. Mieliśmy taki rozkaz: „Jak najszybciej zdobyć wiadukt, bo jednostka musi przejść na drugą stronę, bo o jedenastej musi być spotkanie z I Dywizją na Placu Bankowym”. Rozpoczęła się walka. Już nas było tylko pięćdziesięciu czterech. Na moście ginie sześciu, chyba z jedenastu jest rannych. Zwyciężyliśmy. Odcięliśmy sznurki. Jest godzina siódma rano. Pułk przeszedł i dowódca pułku, Józef Góranin, uradowany – to był taki polski Rusek – mówi: „Dawajcie mi tych, co zdobywali most. Muszę ich widzieć. W nagrodę dostaną pierwsze kociołki gorącej zupy”. I tak było. Była zupa. My wymazani, ubrudzeni jak diabły, bo po rowach, po tramwajach, po piwnicach… Trzeba było łazić po gruzach, żeby nie dawać się zabić. Ustawił nas jedenastu. I Krzyż [Walecznych]… Nosiłem go jeszcze długo w wojsku, zniszczona tasiemka… Dostałem wtedy od pułkownika Krzyż Walecznych i awans na kaprala. Byłem kapralem. Tyle zarobiłem w Warszawie. Mało, za Warszawę przysłali mi z Ratusza, wiele lat temu, złotą odznakę Zasłużony dla Miasta Warszawy. Mam legitymację, bardzo się z tego cieszę.
- Jakie wrażenie na panu sprawiła wyludniona Warszawa?
Okropne wrażenie. To było miasto trupów. Te domy, gdzie zostały same ściany… Jak wychodziliśmy na przykład na stare Miasto z Żoliborza (nie pamiętam, jaka to była ulica, Świętojerska czy coś takiego), to ściany stały… trupie oczodoły, bo okna wypalone, tylko kawałki ścian. Coś potwornego. Na Starym Mieście masa szczurów. Szczury jak koty. Zapach trupów. Jeszcze wszystko się tliło. Na przykład na ulicy [Długiej], chyba pod numerem szóstym czy jedenastym (nie pamiętam) były takie bloki, które tworzyły kwadratową studnię. Tam Niemcy wpędzali ludzi i rozstrzeliwali. To się tliło jeszcze. Oni musieli wchodzić jedni na drugich. Na rozstrzelanych następni wchodzili, był wielki wał trupów na ulicy Długiej. Cóż mogę powiedzieć więcej… Grób Nieznanego Żołnierza – tak wyglądało, jakby tam czołg wjechał. Płyta była zgnieciona, rozdeptana, zniszczone wszystko. Kolumna Zygmunta była połamana, w kilku kawałkach wszystko leżało. Wielkie wrażenie na mnie zrobił Kościół Chrystusa, gdzie dzisiaj są msze, na Krakowskim Przedmieściu [Kościół pod wezwaniem Św. Krzyża – przyp. red]. Chrystus z podestu, na który się wchodzi po bokach, był zwalony na chodnik, leżał na chodniku. Nie było wież, nie było nic, wszystko było zrąbane, zniszczone. Moja drużyna, mój pluton, dostał rozkaz pilnować Belwederu. Po drugiej stronie ulicy (o ile się nie mylę Parkowa) – urzędowe budynki. Na bramie od Belwederu miałem… Przywieźli mi na miękkiej płycie napisane czarną farbą: „Tu będzie siedziba rządu”. Kazali nam pilnować Belwederu. Poznałem wtedy Belweder od każdej strony. W bocznych skrzydłach były konie, była kupa gnoju. W Sali Pompejańskiej, największej, były w ścianach naokoło wywiercone dziury, format półkilogramowego słoika, jedna od drugiej [odległa o] metr. Ładunków nie było. Czyli to było do wysadzenia, ale nie wysadzili, nie zdążyli. Dostaliśmy rozkaz pilnować jednocześnie Państwowego Instytutu Higieny. Pamiętam nazwę. To był kompleks bloków. Tam była masa różnych spirytusów. Popili się niektórzy, potruli się, cholera. Do szpitala do Rembertowa musieli ich wozić, ratować. W Instytucie zostałem ze swoją zmianą, ze swoją drużyną. Mówimy: „Pochodzimy, obejrzymy te wszystkie sale, te laboratoria”. Chodzimy, chodzimy, w końcu idziemy na górę, żeby obejrzeć wszystko, aż po sam sufit. Wchodzimy na górę i co się dzieje? Jest ciepło za drzwiami, czuję ciepło. Klamka jest umazana, farba przy drzwiach, tak że ktoś używał klamki. Otwieram drzwi. Otwierają się. Jest przedpokój, kuchnia. W kuchni jest żelazna koza, piecyk. Przy piecyku leży młody człowiek i leży kupa, może z półtora kilo, obierków od kartofli. A obok piecyka siedzi stary człowiek, wygląda na ojca tamtego. Oni to jedli, tym żyli. Stary nam powiedział tyle: „Byłem tu woźnym, a to mój syn”. Alarm żeśmy zrobili, przyjechała sanitarka i ich zabrali, chyba do szpitala, do Rembertowa.
- To byli pierwsi cywile, których pan zobaczył w Warszawie?
Pierwsi cywile, których zobaczyłem w Warszawie. Potem rozminowaliśmy Cytadelę, bo była zaminowana. Oficerowie wiedzieli, że Cytadela to nie tylko amunicja i karabiny, ale i żywność. Rozminowaliśmy tylko jedną ścieżkę, bo nie było czasu [rozminować innych], bo wszystkie kompanie były zaangażowane do odgruzowania ulicy Marszałkowskiej. Tam gdzie jest dzisiaj rondo, bank, była defilada robiona. Wszystkie jednostki odgruzowywały, dzień i noc. […] Nie wiadomo jak, z podziemia, pojawiają się ludzie, cywile. Przechodzili przez Wisłę po lodzie, z wiosek. Ciągnęły babcię na sankach – byłem świadkiem – dzieci opatulone. Tragedia. I do nas – głodne, jeść. Mówimy: „Ludzie, ustawcie się w kolejce, będziemy wam wydawać. Nie wchodzić na boki, bo zginiecie! Miny!”. Nie dało rady, rzucili się. Wiele było trupów. Dopiero jak zobaczyli skutek tego, uspokoili się. Tam były całe skrzynie eleganckiej wódki, konserwy. Była nawet wódka w glinianych gąsiorkach, nazywała się starka. Ludziom tośmy dawali całe skrzynki konserw. Niemcy mieli suchary w paczkach, całe kartony tam były. To się nazywało
Knäckebrot. Tośmy wydawali ludziom i tłuszcze, margarynę. Mało. Brali wszystko. Buty wojskowe filcowe i kożuchy. Co tylko szło, rozebrali ludzie. W Warszawie żeśmy zrobili defiladę. Był rozkaz: „Chłopaki, oczyścić się!”. Kwaterę mój batalion miał przy Dworcu Gdańskim. Były [tam wcześniej] bloki kolejowe. Bloków [teraz] nie było, ale były piękne piwnice. Myśmy odgrzebali piwnice, ściany żeśmy przebili z piwnicy do piwnicy. Zrobiliśmy sobie piękne koszary dla całego batalionu. Na balkonach, na oknach, na ścianach, które pozostały, wisiały kołdry, pierzyny. Jak bomba trzasnęła, to wszystko to fruwało. Myśmy ściągali to, szczególnie kwadraty materacy. Poukładaliśmy sobie w piwnicach jeden przy drugim, żeby spać. Z Cytadeli wódeczki się naniosło, jedzenia. Jak przyjechał dowódca na kontrolę, to zrobiliśmy kawał. Całą sypialnię żeśmy ściągnęli z jednego mieszkania, tę sypialnię żeśmy postawili w piwnicy i elegancko żeśmy pościel naszykowali na kompletne łóżko małżeńskie. Z jednej strony leżał sobie szef kompanii jako matka, przebrany za kobietę, w koszuli nocnej, a po drugiej stronie dowódca kompanii. Mieli na łóżku skrzyneczkę gorzałki i konserw. Jak dowódca wszedł, mówi: „Boże, co wy wyprawiacie?!”. A wszyscy byli lekko na rauszu. Żeśmy śpiewali. Śmiał się, cieszył. Wszystko było śmieszne. [Przed defiladą] mówią: „Oczyścić”. Czym oczyścić? Oliwą od karabinów buty troszkę się obtarło, hełmy oliwą i pogoliliśmy się. Przecież w mundurach myśmy spali i w mundurach myśmy walczyli. Powiem więcej: [pierwszą] koszule dostałem na Majdanku, a drugą dostałem w szpitalu. [Z] Majdanku wyruszyłem w lipcu, a w szpitalu znalazłem się na drugi rok w marcu. Z koszuli trochę się trzymało płótna przy szyi, a wszystko było obszarpane. Mało, z koszuli trzeba było urwać kawałek i zrobić sobie naszywki kaprala.
- Szykował się pan na defiladę.
Tak. Kompanie ze swoich piwnic wyruszyły na koncentrację, na ulicę odgruzowaną, Marszałkowską. Padła komenda, godzina punkt dziesiąta, orkiestra dywizyjna zagrała Warszawiankę. Niezapomniany dla mnie moment. Warszawiaków masa. Po obydwu stronach szpaler. Myśmy szli z defilady wprost na front. Jak grali Warszawiankę Kurpińskiego, tę piękną, którą zawsze gra wojsko przy defiladzie… Teraz, kiedy jest defilada, […] to ja sobie zawsze wypijam kieliszek wódki i zawsze ubieram się [w mundur] – jestem żołnierzem. Jak grają Warszawiankę, to idę z nimi. To była moja pierwsza defilada w Warszawie. A ludzie, te szpalery… Ludzie starzy, chłopi, zdejmowali czapki i płakali. To był niezapomniany moment. I przez Sochaczew, Włocławek, Brześć Kujawski, Radziejów, Bydgoszcz… Tu zostałem przydzielony do kompanii fizylierów współpracujących z czołgami, do I Brygady. Bydgoszcz już zdobywałem w brygadzie pancernej. 23 [stycznia] już byłem na ulicach Bydgoszczy. 24 [stycznia] mieliśmy pół Bydgoszczy pod Brdę zajęte, 27 [stycznia] całą Bydgoszcz. 27 [stycznia] z Osowej Góry, z lasów, gdzie są składy amunicji – tam jeszcze Niemcy się trzymali – wyruszyliśmy na zachód. Nakło, Mrocza – to mój szlak frontowy – Złotów, Jastrowie, Podgaje, Mirosławiec, Żabin, Nadarzycie – Rederitz po niemiecku)… Mirosławiec – Märkisch Friedland. Jest miejscowość… ostatnie bunkry Wału Pomorskiego i miasteczko. Cholera, jak ono się nazywało? Zawsze zapominam. Tam byłem ranny 20 lutego. Była godzina piętnasta. Miałem dziewięciu ludzi jako kapral. Już byłem plutonowym. Za Bydgoszcz dostałem plutonowego, bo mocna była robota na ulicy Grunwaldzkiej. Dzięki temu, że umiałem rozminowywać i zaminowywać, już miałem zaprawę, bo bez przerwy byłem na pierwszej linii, tam podobno się zasłużyłem jakoś, więc dali [mi stopień] plutonowego. Major przyjechał na koniku z lasu. Tam wygląda teren tak: pięćset metrów lasu, pięćset metrów pola, znowu pięćset metrów lasu i trzy jeziora, albo pięć jezior, jedno z drugim połączone, między jeziorami bunkry. Na brzegu lasu moja kompania stała. Miałem w drużynie chłopaków z uzupełnienia, surowych. Nas starych chyba było trzech. Jeszcze jeden, który zginął… Tak rozpaczał, bo był stolarzem meblowym… Najpierw mu rękę urwało przy mnie. Jeszcze był przytomny, a potem dostał serię w piersi, padł. Szubert z Mińska Mazowieckiego, spod Warszawy. Jak ręka odleciała, to mówi do mnie: „Wituś, jak ja będę zarabiał na chleb?”. Ale nie zdążył się przytulić do mnie i już była seria, już niepotrzebny był stolarz. Poszedł do nieba meble robić. Wtedy złapałem jego karabin maszynowy, bo widziałem, że idą Niemcy na nas z lasu i zacząłem strzelać do nich. Wtedy zobaczyłem z lewej strony błysk żółto-czerwony. Błysk i huk. Mina upadła koło mnie, chyba w odległości pół metra i mnie rozharatało na fest. Bok mi poharatało, żebra, rękę. Oko zepsute […]. Snajper jeszcze, jak się wycofywałem… Pociski padały, jak upadł pocisk, to śnieg rozprysł, było czarne błoto. Jak wjechałem, wczołgałem się w to błoto, to on mnie nie widział. Snajper był na drzewie. Chciał mnie dobić, kule koło mnie… Mówię: „Skurwiel snajper poluje na mnie”. Wjechałem do wody, bo widziałem oczko wody. Tak mi się pić chciało i do tej wody… Wjechałem na białą łachę śniegu, bo przede mną było parę metrów śniegu białego i zaraz [była] woda. Ja do tej wody za wszelką cenę… Wjechałem na białe, on mnie widział. Jeszcze mnie trafił w rękę, całe szczęście mięso mi tylko przestrzelił. Wtedy powiedziałem: „O nie, skurczybyku! Udam trupa, bo mnie dobijesz”. Zostałem na śniegu, nieruchomy. Myślał, że nie już żyję. Szło natarcie drugie, następna linia, bo widzieli, że moja drużyna nie dała rady, że jest sporo Niemców w lesie i znaleźli mnie. Poprzecinali wszystko, założyli bandaże i mówią: „Leż. My musimy iść do przodu. Nie ma kto cię zabrać”. Ale dwieście pięćdziesiąt metrów [dalej] – były nasze moździerze, artylerzyści. Obserwator nasz siedział na drzewie, patrzył, gdzie są Niemcy i kierował ogniem artylerii, moździerzy. Zauważył mnie. Doczołgałem się do wody, myślałem, że to jest zwykły dołeczek, a to był bardzo głęboki lej po pocisku. Dużo wody i śnieg. Poślizgnąłem się i wpadłem w ten lej, w wodę. Topię się. Teraz pije całe ciało wodę. Obserwator mnie zauważył. Telefonicznie podał do baterii, do dowódcy: „Lećcie! Niech ktoś wyciągnie tego żołnierza, bo się utopi w tym bajorze. Ranny jest na pewno”. Przyszedł ogniomistrz Habora, sąsiad z domu i z partyzantki. Mówi: „Wituś, to ty?”. „Tak”. Na plecy mnie [wziął] i przyniósł do domu. W domu rzucili mnie na łóżko. Mówię: „Pić!”. A dowódca baterii przyszedł do mnie, mówi: „Dajcie mu pić, niech się jeszcze napije spirytusu, bo i tak zaraz umrze”. Byłem cały we krwi. Przynieśli garnek, w garnku były plastry miodu. Rozwalili ule za stodołą. To, co było w ulu, brali i rzucali w gary. Garnki mieli gliniane i spirytus, bo masę było gorzelni wszędzie. Gar mi przystawili, mówią: „Pij”. Piłem, piłem, piłem, w końcu – łup! Już nie wiedziałem nic o świecie. Wsadzili mnie, takiego pijanego na jaszcz od artylerii i dwa kilometry mnie wieźli, trzymali. Miejscowość Szwecja – w szkole był [niezrozumiałe] (to po rosyjsku polowy szpital), gdzie robili lekkie operacje, wycinali wszystko. Tam nie opatrzyli. Jak oprzytomniałem, bo zimno mi było (byłem nagi, bez koszuli, bez munduru), jak zdjęli mnie z jaszczyka, prowadzą do szkoły, patrzę na lewo, a chłopaki poukładane jak drzewo, sztywne. Wielki sztapel, wielka pryzma z tych, co poumierali. Ze szkoły wynosili i układali ich. [Położyli] mnie zaraz na stół i miałem pierwszą operację. Habora nie zostawił mnie. Wniósł mnie do piwnicy, bo już nie było miejsca [nigdzie indziej], tylko w piwnicy. Przyniósł snopek słomy, rozgarnął, rzucił na to płaszcz, pałatkę i mnie na tym ułożył. Mówi: „Wituś, muszę wracać. Ty leż, z Bogiem”. I uciekł. W piwnicy już było ciasno, tylko w rogu dla mnie było trochę miejsca. Jak się obudziłem rano, patrzę, gdzie jestem? A mój kolega – urwana ręka. Stachu Kwiatkowski trzyma się za kikut, ma obandażowaną rękę i mówi: „Wituś, ja ci zazdrościłem”. Mówię: „Stachu, czego?”. „Ty żeś chrapał, aż wszyscy cię przeklinali, a myśmy robili w pory ze strachu, bo esesmani atakowali szkołę. Ruskie przyszli nam z pomocą, jakaś jednostka i wszyscy ranni zdolni do noszenia broni byli w sadzie, ratowali się. A my wiedzieliśmy, że wejdą do piwnicy, rzucą granaty, nas tu wymordują. A ty żeś nic nie wiedział, bo tyś chrapał jak cholera”. Tak przespałem atak. Odegnali Niemców. Nie mogli nas wywieźć z piwnicy, bo
Volkssturm, czyli jednostki starych Niemców i młodych
Hitlerjugend, przerywały szosę. Byli w lasach i wszystkich rannych tłukli. Zatrzymywali samochody i karetki, lekarzy i żołnierzy wybijali. Sprzęt, jaki szedł, amunicję i żywność do frontu, wszystko rozchrzaniali. Musieli [Rosjanie] wycofać jednostkę liniową do wyłapania ich. Była wolna droga. Dopiero nas załadowali na samochody, na słomę, zima, i tak nas wieźli. Pamiętam, jest wioska. Samochody zostały zauważone, bo kilkanaście [ich] jechało i artyleria niemiecka położyła na nas ogień. Wieś była na dole, szosa wyżej, u góry. I co się stało? Tylko patrzymy, kiedy łupnie w nas pocisk i będzie marmolada. Lecą dziewczęta w kufajkach ze wsi. Mówię: „Cholera, kobiety tu, na Pomorzu w takich kufajkach jak Ruskie? Co to jest?”. [To były] dziewczęta ruskie, które obsługiwały reflektory. Jak one dopadły! Odpinają burtę od samochodu i żadna nie patrzy, czy cię boli czy nie, tylko chłopaka na plecy i do chałupy. Podziwiam te dziewczęta. Ktoś im dał komendę: „Ratować chłopaków!”. To była sojusznicza pomoc. Jak ogień ustał, wynieśli nas, znowu żeśmy odjechali. Przywieźli nas z powrotem do tej samej Szwecji, do szkoły, w której tam kiedyś byłem. Położyli nas na podłodze, słomy nakładli i leżymy jeden przy drugim. Nie ma co jeść, nie ma nic, nie wiadomo, kto nas dalej zabierze. Samochody odjechały. Jest rano. Koło mnie leży czołgista, podporucznik i ma Nagant, bo im wolno było zatrzymać krótką broń przy sobie. Mówi do mnie: „Wiesz, tu mogą przyjść Niemcy. Patrz, las obok, a masa jest maruderów, co nie chcą walczyć, tylko zostali w tyle. Jak przyjdą, to nas wymordują. Ale zanim nas zabiją obydwu, to ze dwóch położę z Naganta w drzwiach. Jak tylko mi się pokaże [Niemiec] w drzwiach, zaraz łupię”. Mówię: „Daj spokój, nie wiadomo, jak to wyjdzie”. Wygadał. Robi się rano, godzina gdzieś ósma, drzwi się otwierają, w drzwiach stoi oficer niemiecki w białym kożuchu, w białej czapie, MP ma, na piersiach lornetkę i po niemiecku coś szwargocze do nas. A ten już w słomie szuka swojego nagana. Położyłem mu rękę na Nagant, mówię: „Zostaw, zobaczymy, czego on chce. Zawsze zdążysz strzelić”. Patrzymy, co on mówi, a on gada i gada, ale nie rozumiemy. Mieliśmy Żyda sanitariusza, Nycz się nazywał. [Był] z okolic Lublina, […] Kalinowszczyzna. [Oficer] mówił po niemiecku, Żyd rozumiał. Mówi: „Słuchajcie chłopcy, on przyszedł się poddać. Ma całą kompanię żołnierzy w lesie i pyta się, czy tu jest jakiś oficer zdolny do odebrania komendy, bo on chce zrobić defiladę. Chce podać komendę: »Baczność!«. Złożą broń i [chcą,] żeby ich zabrać na samochody, wywieźć do jakiejś polskiej jednostki. Nie do Rusków, broń Boże. Zobaczył, że Polacy leżą”. Mówimy: „Musi długo czekać, bo jeżeli pod wieczór przywiozą coś do żarcia z jakiejś jednostki frontowej, to będziemy szczęśliwi. Wtedy on się skontaktuje”. […] Czekał. Przyjechali, kuchnia przyjechała, na samochodzie przywieźli dwa termosy jedzenia i dogadali się. Zabrali oficera, kilku podoficerów i pojechali. Potem przyjechało kilka samochodów, zabrali ich, zrobili im jeszcze defiladę i odjechali.
Teraz to będzie. Przywieźli mnie do szpitala do Złotowa. W Złotowie byłem chyba dwa dni, leżeliśmy z Niemcami na podłodze, w jednej sali Niemcy, w drugiej my. Ze Złotowa jechaliśmy całą noc, była ewakuacja w wagonach towarowych do Bydgoszczy. Przy ulicy Artyleryjskiej, przy cmentarzu, stanęły dwa pociągi rannych, ponad dziewięciuset chłopaków. Wozili nas cały dzień z pociągów po różnych szkołach, po wszystkich szpitalach. Trafiłem do szpitala na Bielawki, na Jurasza [szpital ten otrzymał imię Antoniego Jurasza dopiero w 1951r. – przyp. red.]. To był nowoczesny szpital zbudowany przed wojną, tam były przed wojną wszelkie specjalistyczne oddziały. Trafiłem na pokój 224, do kapitana Matuszewskiego, [był to] zawodowy lekarz, kapitan z III Pułku Artylerii z Zamościa. Oni szpital zorganizowali w Zamościu, bo wszyscy lekarze byli w partyzantce, w lesie. Jak Ruski weszli, to wywiesili plakaty: „Lekarze niech się zgłaszają, potrzebni są do szpitala”. [Lekarze] zgłosili się i zaraz w Zamościu zorganizowali szpital. Nadali im [Rosjanie] numer i swoją pierwszą pracę wykonali [ci lekarze] w Otwocku. Z Otwocka przyjechali do Bydgoszczy. Zajęli cały szpital, do pomocy zaangażowali cały cywilny personel. Moja przyszła żona była pielęgniarką. W dwa dni ubrali ich w mundury, było prowizoryczne WKU na ulicy Dworcowej i każdy dostał stopień z racji funkcji, jaką wykonuje. Ona została siostrą oddziałową, stopień sierżant. Na sali nas było ośmiu. Dwóch Francuzów, dwóch Anglików, jeden Amerykanin. Zbieranina. Dlaczego? Myśmy zdobyli na Wale Pomorskim obóz lotników, jeńców zestrzelonych nad Niemcami. Różna zbieranina – Kanadyjczycy, Francuzi, Węgrzy, wszystko było. Jak myśmy podchodzili pod ten obóz, oni rzucili się na Niemców i był masa rannych. Potem razem żeśmy zdobyli obóz. Oni szli z nami do szpitala. Ta dziewczynka, oddziałowa, Irena było jej na imię… Leżałem pierwszy, jak się otwierało drzwi na salę, po prawej. Spodobałem jej się. Tylko u mnie przesiadywała na łóżku. Opowiadała mi, że jest harcerką, że w [czasie] okupacji była w AK, że szefową jej była doktor Janczarowa, [która] prowadziła całą grupę harcerek. Jej teczka z dokumentacją działań jest w Toruniu, w muzeum pani profesor „Zo” […]. Ta pani „Zo” [Elżbieta Zawadzka – przyp. red.] to była cichociemna, skoczka. Zabrała dokumentację wszystkich akówek z Gryfu Pomorskiego. [Irena] należała do Młodych Polek, a ich instruktorem była pani Ozdowska, organizatorka harcerstwa i obrończyni Orląt Lwowskich, [która] walczyła we Lwowie. Całe życie pracowała w wychowaniu młodzieży i w przysposobieniu młodych kobiet w wojskowości.
- Pana żona pochodziła z Bydgoszczy?
Tak, [to była] bydgoszczanka.Poznań ma ulicę pani Ozdowskiej i jest tramwaj, [który] ma nazwę Ozdowska, [to] chyba trzynastka w Poznaniu. Był maj. Ona [tj. Irena] mówi: „Wituś, ja cię bardzo kocham. Ubiorę cię w płaszcz lekarski i wieczorem… Tu bliziutko do naszego domu. Przez ogród pójdziemy do naszego domu, bo mój ojciec chce cię poznać”. Jej ojciec był żołnierzem. Został ranny, jako pruski żołnierz, w czasie I wojny światowej. Poszliśmy. Byłem mocno chory jeszcze, nie mogłem chodzić, ona mnie trzymała. Mówię: „Boże, po co ja idę? Taka biedota. Jak mnie jakoś przyjmą, to tak, ale jak nie, to tam więcej się nie pokażę”. A tam był wspaniały obiad, wino, ojciec fajny, fajno mnie przyjął, i matka… To mi się spodobało, ta szczerość, taka polska. W lipcu powiedziałem jej: „Irka, jak mi wierzysz, wierzysz w słowo harcerza, to czekaj. Pójdę na granicę, ale jestem inwalidą”. Po wypisaniu ze szpitala zakwalifikowano mnie do II grupy inwalidów wojennych. Wiedziałem, że już na linię nie pójdę. Pojechałem do jednostki, jednostka stała, pilnowaliśmy granicy od Bielska Białej, Głuchołazy, sztab był w Nysie. Tam powiedziałem, jak było. Dowódcą pułku (bo mój dowódca zginął przy forsowaniu Odry) został późniejszy generał i dowódca garnizonu w Warszawie, pułkownik Waryszak. Jak mnie zobaczył (a ja go znałem jeszcze jako majora z linii, poznaliśmy się pod Puławami), mówi: „Wituś, na linię nie pójdziesz. Zrobię cię zaopatrzeniowcem, będziesz woził z Poznania żywność dla całego batalionu”. Wszystkie jednostki, które stały na Śląsku, zaopatrywały się w Poznaniu.
- Kiedy pan wyszedł ze szpitala?
W lipcu.
Tak, wojna się skończyła. Koniec wojny zastał mnie w szpitalu. Jeszcze muszę opowiedzieć jedną scenę. Ja umrę, ale niech to będzie chociaż nagrane. Leżymy w szpitalu. Między nami jest drugi mój kolega. Nazywał się Jerzy Trawiński. [Był] z Wilna. Nawet pamiętam [jego] adres, ulica Mickiewicza 68. Te same lata co ja, dwadzieścia jeden lat. Jak przywieźli mnie na salę z segregatora, gdzie zostałem wygolony, wykąpany i tylko nie wolno było opatrunków maczać, położyli mnie na czyściutkim łóżku. Patrzę, leży przede mną [taki] jeden. Nic, leży, to leży. Przytuliłem się do koca, zasypiam już. Ale on mruczy coś. Mówię: „Przestań, daj spać, prześpię się trochę”. A on mówi: „Nie mogę, bo mnie bardzo boli”. Mówię: „Co ci jest?”. „Mam przestrzelone… kula przeleciała od snajpera przez brzuch. Tu wpadła, a tu mi wyrwała dziurę i nie mogę nic jeść. Wszystko, co napiję się, to zaraz woda mi wylatuje bokiem. Nawet bandaży dla mnie nie ma, tylko papierem toaletowym mnie owijają”. Przynosi pielęgniarka cały talerz chleba nasmarowanego masłem i kakao. Chleba dawno nie widziałem. Postawiła talerz. Mówię: „Ile kromek?”. Policzyłem kromki. Tak jak w wojsku, pół moje, pół jego. Zasuwam tak, aż mi zęby trzeszczą. Mówię do niego: „Czego nie jesz?”. A ten mówi: „Wituś, proszę Boga, żebym umarł. Nie mogę umrzeć. A jeść nie mogę. Po co mam zjeść, kiedy mi to zaraz wylezie i tylko bólu mi narobi?”. Zabrałem swoją połowę, a to zostawiłem. Z ozdrowieńców stworzyła się orkiestra. W Niemczech chłopaki sobie pobrali to, na czym który umiał grać: ten trąbę, ten klarnet, ten harmonię. Stworzyli orkiestrę. W świetlicy szpitalnej po południu, po zajęciach, kto ma zdrowe nogi – idzie na tańce. Z pielęgniarkami tańczą. Potem, jak byłem zdrowszy, też tańczyłem. Miałem rękę długo w gipsie na temblaku, tu na szyi. Ale ręka… Tu dziewczynkę i tańczyło się. Kiedy szliśmy na tańce, on zostawał sam. Kiedyś mówi do mnie: „Weź buta mego, dobij mnie”. Mówię: „Nie mogę tego zrobić”. Chłopaki śpiewają, grają. Na korytarzu drzwi pootwierane. Kwiecień kończy się, piękna pogoda. Matuszewski wchodzi z pielęgniarką do pokoju, wychyla się do nas i mówi: „Chłopcy, cisza!”. Jak cisza, to cisza. Nie śpiewamy, nie gramy. Nie upłynęło piętnaście minut, Matuszewski wychodzi z siostrą, mówi: „Możecie śpiewać i grać. Trawiński umarł. Trawiński nie mógł umrzeć, już od kilku dni powinien nie żyć. Ale was słyszał, jak śpiewacie, śpiewał z wami, był z wami wszędzie. ” Tak… Koniec.
- Wyszedł pan ze szpitala w lipcu.
Tak, 15 lipca.
- Co powiedział pan do swojej narzeczonej?
Tak: „Irka, czekaj, ja na pewno gdzieś na Nowy Rok wrócę, bo mnie zwolnią. A jak nie zwolnią, to będę pisał do Żymierskiego, że po diabła mnie trzymają, takiego kalekę”. Miałem fajną fuchę, bo woziłem żywność. Magazynier rozliczał rodziny oficerów, bo nie było stołówek, nie było nic. Tylko rodzina, jak były dzieci. Była lista i żona pobierała wszystko, za całą rodzinę. To była laba. Węgiel, wszystko się rozliczało tym rodzinom. Kwaterowali w Zielonej Górze. Szpital mój się przeniósł do Zielonej Góry, Irka [przyjechała] do Zielonej Góry, [była] blisko mnie. Mówię do Waryszaka: „Chłopie, pomóż mi, chce się żenić”. Mówi: „Masz dziewczynę?”. Pokazałem mu dziewczynę. On mówi: „Załatwione, dawaj ją. Zwolnimy ją ze szpitala. Co się nie robi dla druha? Koniec, ona nie może być w szpitalu. Dziewucha zdrowa, puszczę cię do cywila, to będzie ją kto inny obskakiwał”. Napływało do szpitala wielu żołnierzy, saperów szczególnie, bo te tereny rozminowywali. Niemcy się wycofali, a wszystkie pola zaminowali i chłopaki lecieli w powietrze. Bez nóg…Zwolnił. Raz dwa ślub cywilny. Dostałem tydzień wolnego na przygotowania do wesela. W tym czasie została zwolniona. Ślub cywilny mieliśmy 26 października, to była sobota. [Ślub] kościelny – w niedzielę, w bazylice, w tym pięknym kościele, bo to nasz kościół parafialny, na Bielawkach. Oni tu mieszkali. Tu ślubowaliśmy. Kościół był rozbity, bo tu stały czołgi niemieckie SS. Ślubowaliśmy w ołtarzu głównym. Był tylko krzyż zrobiony z deski na gruzach. Taki mieliśmy ślub. Ale wszystko było fajno. Wesele, miło, rządził pułk. Na weselu był kwatermistrz, dowódca pułku, byli koledzy. Zrobili nam szpaler. Super było. Zastępca dowódcy pułku, major, to był szlachcic, hrabia Dębiński z Rosji. Był oficerem w 1939 roku. Wywieźli go gdzieś na Kamczatkę, tam kopał węgiel w kopalni. Był starym kawalerem. Jak nas przywitali solą i chlebem rodzice, to on do mnie mówi: „Wituś, pozwól że za stołem będę siedział z twoją żoną chociaż pół godziny, będę udawał, że to ja, że to mój ślub”. Mówię: „Dobrze”. Wesele zrobił mi pułk. Miałem pieniążki, ale nie pozwolili mi nic… Wszystko przywieźli, wszystko było fajno. Było śpiewanie, było wszystko. Ach, szkoda słów. A miłość była do grobowej deski i mogę powiedzieć dzisiaj, jako stary człowiek, że miłość jest silniejsza ponad śmierć. Jej nie ma siedem lat, a ja ją kocham dalej. I jest mi jej . I bardzo tęsknię. To chyba wszystko…
Na Chodkiewicza, w domu teściów. Tam było duże mieszkanie, były trzy pokoje. Jeden pokój miał dwadzieścia sześć [metrów], drugi dwadzieścia cztery, potem [trzeci] osiemnaście, tak że było miejsca dosyć. Wojskowa orkiestra, wszystko było. Cały dom się bawił. Było pięciu lokatorów, wszyscy szaleli, drzwi pootwierane, wszyscy się bawili. Mówię: „Niech wszyscy się bawią. Będzie hałas, ktoś wystrzeli nawet, czy coś takiego. Żeby ludzie nie mieli pretensji”. Wszyscy byli zaproszeni.
- Doczekali się państwo dzieci?
Tak. Matka była pielęgniarką. Nie doczekaliśmy się tylko syna. Mieliśmy cztery córki. W 1956 roku jeszcze byłem wzięty na ćwiczenia.
- Kiedy pana zwolnili z wojska?
19 grudnia 1946 roku. Wszystko załatwił dowódca pułku. Przyjechałem na Wigilię do domu, do rodziców. Przywiozłem cały worek czekolady, konserw. Cywilne ubranie mi jakieś dali, tylko że wielkie, [więc je] oddałem szwagrowi. Dwóch facetów takich [jak ja] by w to ubranie weszło. […]
- Pamięta pan może imiona, nazwiska kolegów, z którymi pan robił desant na Żoliborzu?
Nie. Wszyscy, których pamiętam, to zginęli w Jabłonnie, w ostrzale. Artyleria nas tam mocno prześladowała. Tadzio Żłuda z Lublina zginął, potem Jasiński z Turkli zza Lublina. Wszystko stare kumple, zginęli. Józef Sowita, ruskie nazwisko miał, fajny chłopak, żołnierz z 1939 roku, kapral, zginął w Jabłonnie. Pocisk wpadł [w] ognisko. Nie wolno było palić ogni, a myśmy zrobili wielkie ognisko, żeby było cieplej. Któryś głupek rzucił zieloną gałąź, buchnął dym. Artyleria niemiecka… obserwator, zauważył i posłali nam prezent. Pocisk upadł tak, że wszystkie karabiny, które stały w kozach, [były] zniszczone przez odłamki. Było wielu rannych i zabitych. Tak że nie mam kolegów.
- W II Dywizji dużo było oficerów Rosjan?
Nie. Dowódca batalionu był Rosjaninem, ale to był anioł-człowiek. To był nauczyciel z wykształcenia, z Leningradu. Wiktor Szaciłło. Jak się dowiedział, że jestem Wiktor… Boże Narodzenie [było] i wszystkie posterunki… Dopóki nie poszliśmy dalej, to tylko prosił mnie, żebym u niego miał wartę. Bo co się działo u niego? Nocami przyjeżdżały dziewczynki, Rosjanki, przyjeżdżał dowódca pułku, pięknie się bawili. Patefon, tańce. Nie chciał, żeby ktoś miał długi język. Mówi: „Wituś, ty mój imiennik. Mam syna. Gdzieś walczy, ale nie ma od niego listu. Przypominasz mi jego. Będę o ciebie dbał. Ale pamiętaj, musisz mieć buźkę zamkniętą. Co tu zobaczysz, nikt nie może [o tym] wiedzieć. Dostaniesz jeść, wszystko co trzeba”. Dzwonił dowódca kompanii: „Zmieniamy Wiktora, bo już dwie godziny minęły”. „Nie wolno, Wiktor jest u nas i czuje się bardzo dobrze. Nie wolno nikogo podmieniać”. Tak było.
- Chodzili w polskich mundurach?
Tak, w polskich mundurach. Jego zmiennik… paskudnie chłop zginął. Myśmy byli na Nowym Brudnie, na drugiej linii. Został zaproszony… Rozkaz przyszedł przez radio: „Ma się stawić natychmiast w Zielonce, w sztabie pułku”. Na odprawę pojechał ze swoim adiutantem konno. Niemcy pociskami macali – to tu, to tam. Nie mieli szczęścia. Pocisk upadł obok koni. Do nas dzwonią, jest godzina jedenasta, mówią: „Co, do piernika, jest z dowódcą waszym, dlaczego się nie stawił?”. Melduje chorąży Domański: „Pojechał już przecież”. „Nie ma. Dobrze, zaraz wyślemy zwiad”. Zwiad znalazł szczątki. Za chwilę dzwonią: „Przyjedźcie samochodem, pozbierajcie swojego dowódcę w kawałkach”. Konie rozniosło, wszystko.Miał ordynansa. Nie wolno było mieć ordynansów, u Rusków nie było ordynansów. Ale mieliśmy starego żołnierza ze Lwowa, z zawodu był fryzjerem, miał pięćdziesiąt dwa lata, nazywał się Zając. On za nami nie nadążał, żal nam było tego chłopa. Przed wyjściem na zachód, robiliśmy marsze nocne Rembertów – Mińsk Mazowiecki. To jest chyba ponad szesnaście kilometrów w jedną stronę i z powrotem. Tam musieliśmy jeszcze robić pozorowany atak na nieprzyjaciela i wracać z pełnym obciążeniem. On nie dawał rady. Tośmy go chwalili do dowódcy kompanii: „Poruczniku, bierz Zająca na ordynansa”. Mówi: „Wezmę go. Będzie palił w piecu, w ziemiance, oczyści broń. Ale żeby nikt nie powiedział, że on jest moim ordynansem”. To było w tajemnicy. Jego [tj. Zająca] posłali, żeby pozbierał [szczątki rosyjskiego oficera]. Ten człowiek bardzo się opiekował Zającem, starym żołnierzem. To jak on przyjechał, w skrzyni przywieźli resztki, to [Zając] tak płakał prawdziwie, jakby syna mu zabili.
- Myśli pan, że Wojsko Polskie mogło być wcześniej na Pradze, zająć Pragę w sierpniu?
Nie. To było niemożliwe. Gdyby nas nie zaprosili bronić Czujkowa, nad Pilicę – tak. Ale z Pilicy potem przyszła ofensywa, przyczółek styczniowy. Stąd uderzyli. Ruskom bardzo zależało, żeby ten przyczółek utrzymać.
- Jak ludność na Pradze was przyjęła?
To był raj. Tam byli ludzie, a długo się ludzi nie widziało. Opowiem o takiej sprawie: każda kompania miała swój kocioł, mongołek przyjeżdżał z kotłem pod kompanię i ludzie pobierali jedzenie; pobieraliśmy z kotłów mniejsze porcje zupy, żeby w kotle coś zostało. Wtedy się robiło… Wieczorem dowódca kuchni i podoficerowie, co byli zawsze przy kuchni, kucharze [brali] wiadra zupy i do ludzi, i na panienki. Była zupa i była miłość.
- Ostatnie pytanie: czy jakby pan miał znowu dwadzieścia lat, przepłynąłby pan Wisłę, żeby pomagać Warszawie?
Fogg śpiewa: „Warszawo ty moja kochana, jam gotów ci życie poświęcić”. Jako dziecko marzyłem o Warszawie. Jako dziecko śniłem o niej. W końcu trzy miesiące się tłukłem o Warszawę. Poznałem ją. […]Katedra Świętego Jana była w gruzach. Zaraz po wojnie pojechałem z żoną, bo chciała zobaczyć gruzy Warszawy. Nie było dworca, nie było nic. Na dworcach były baraki postawione. Dla ruskich oficerów był osobny, dla polskich inny. Waryszak załatwił mi, że miałem parę biletów darmowego przejazdu i miałem mundur. Mam mundur w szafie na śmierć. Mam mundur, elegancko, muszę być w nim pochowany. Moje córki wiedzą. Buty, krawat, wszystko wisi gotowe. Tak chcę być pochowany, bo służyłem ojczyźnie [tak], jak tylko potrafiłem, całe życie. Po wojnie jeszcze trzydzieści cztery lata pracowałem bardzo ciężko, bo nie chciałem przyjąć partii. Partia mnie zaraz atakowała. Zabrali mnie do komitetu partii, mówią: „Masz tu legitymację i funkcję do szkoły. Skończysz uniwersytet”. Mówię: „Słuchajcie, Pan Bóg mi zostawił jedną rękę bardzo słabą, bo byłem ranny. Drugą też, ale mocna. Ja sobie na chleb zarobię. Ale o partii nie chcę słyszeć”. Musiałem pracować. Śmieli się ze mnie koledzy w fabryce: „Widzisz głupcze, takie głupsze od ciebie…” Bo potrafiłem i na maszynie pisać i byłem gramoty, oczytany. Ale pracowałem na trzy zmiany.
- Ale popłynąłby pan? Nie żałuje pan tej decyzji?
Zawsze! Gdybym miał dwadzieścia lat! Bez namysłu.
Bydgoszcz, 13 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama