Stanisław Woźniak
Nazywam się Stanisław Woźniak.
- Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny w 1936 roku wyjechaliśmy z Warszawy do poznańskiego, do Rydzyny. Tam ojciec dostał dobrą pracę w zamku imienia Sułkowskich. Byliśmy tam trzy lata. Powiedzmy, moje najlepsze trzy lata w moim dziecinnym życiu, jedynym dziecinnym życiu właściwie, były właśnie tam. Ale ponieważ zadzierałem z Niemcami (zresztą my wszyscy), a połowa ludności była niemiecka, Niemcy po prostu, myśmy jakieś dwa dni przed 1 września stamtąd wyjechali. Po prostu uciekliśmy. 1 września żeśmy dotarli do Warszawy, kupa dzieci bez mieszkania, bez żadnych środków. Żeśmy się rozlokowali po różnych krewnych – u ciotki (ojca siostry) i paru kuzynkach. Wyjechałem z jedną z kuzynek do Pustelnika. Tam myśmy byli aż do października. Warszawa już się poddała. Wróciliśmy do Warszawy i zostałem z [kuzynką] aż do wiosny. Na wiosnę dostałem się do internatu, bo nie miałem gdzie mieszkać. Gdziekolwiek była moja rodzina, tam nie było już miejsca. Zresztą bardzo dobrze, bo w tych internatach było całkiem nieźle. Człowiek miał swoje posłanie, miał wyżywienie. Poza tym od razu poszliśmy do szkoły. Jeszcze wtedy byłem w szkole powszechnej. Tak trwało aż do 1941 roku, kiedy mnie przenieśli do internatu w Otwocku. W Otwocku byłem do 1942 roku i przenieśli mnie do bursy w Warszawie na Sienkiewicza. Ale zanim przyjechałem na Sienkiewicza, to skończyłem szkołę powszechną, siódmą klasę. Jak przyjechałem na Sienkiewicza, poszedłem od razu do drugiej klasy gimnazjalnej – tak można było wtedy zrobić. Chodziliśmy po prostu na komplety, bo jedyne wykształcenie ogólnokształcące można było robić kompletami. Nauczyciele się narażali, myśmy się narażali, rodziny się narażało, bo to było nielegalne. Jeśli Niemcy złapali kogoś na kompletach, to skutki były czasem dość smutne. [Kiedy] byłem w Otwocku, jeden z nauczycieli wprowadził mnie do harcerstwa. Właściwie tam się zaczęła moja konspiracyjna praca, bo żeśmy wychodzili na różne niby harcerskie ćwiczenia, a to już była konspiracja (chociaż wtedy nawet sobie nie zdawałem z tego sprawy). Dopiero jak przyjechałem do Warszawy na Sienkiewicza, jeden z kolegów wprowadził mnie do KEDYW-u. Miałem wtedy czternaście lat. W KEDYW-ie przeważnie przenosiłem amunicję i bibułę, jak myśmy to nazywali. Brałem udział w pewnych akcjach. Na przykład jedną akcją było wykonanie wyroku śmierci na jednym z naszych zdrajców, który zdradził nasz oddział, skutkiem czego wielu ludzi było aresztowanych i [zamkniętych] na Pawiaku. Wyszedł, kilka miesięcy chodził i nic nie powiedział. To była zdrada, bo gdyby coś nam powiedział, [to] byśmy ulokowali go gdzieś, że byłby bezpieczny. A on z Niemcami poszedł. Podziemny sąd wydał wyrok śmierci. Brałem w tym udział. Później odbiliśmy naszego podchorążego ze szpitala. Uciekając po spotkaniu z Niemcami na ulicy Brackiej, wpadł do pewnego domu i chciał na dach się wydostać. Klapa [na] dach była zamknięta. Zaczął się ostrzeliwać. W końcu Niemiec do niego dochodził, on rzucił granatem, ale sam się ciężko zranił. Stracił rękę. Niemcy go wsadzili do szpitala i chcieli go brać na przesłuchanie, ale wiele z sióstr, co tam były, były w organizacji. Za każdym razem, jak oni mieli przyjechać i zabrać go na przesłuchania, to zastrzyki mu dawali, że był nieprzytomny. Jak przyjechali, nie mogli z nim rozmawiać. Aż myśmy go właśnie odbili. Później w 1943 roku myśmy z moim plutonem wyjechali do lasu, do partyzantki. Poprzedniego dnia wysadzili pociąg, który szedł na wschód i było tam masę żandarmerii. Myśmy nie wiedzieli o tym i rozbili nas tam. Ale dowódca dał rozkaz, żeby wrócić do Warszawy i byśmy się przegrupowali, tylko [dowódca] zginął. Jedyny, który zginął, ale już w pociągu. Okrążyli pociąg, a on przecież był ubrany po oficersku – miał broń z sobą i się zastrzelił.
- Wiedział pan o tym, że Powstanie wybuchnie?
Wtedy nie, ale myśmy się do tego szykowali tych całych pięć lat, od 1939 roku. To było naszym celem. Będąc takim młodym, jakim byłem, nie ze wszystkiego sobie zdawałem sprawę... że była Polska podziemna. Mój własny oddział był [tym], o czym wiedziałem. Ale wiedziałem, że jest [konspiracja] na wielką skalę. W 1943 roku zginął mój brat, na samo Boże Narodzenie. Nie wiedział, w jakim ja [jestem] oddziale, ja nie wiedziałem, w jakim on [jest] oddziale, ale przypadkowo znałem jego dowódcę, z którym się widywałem. Później po śmierci brata trochę mnie pomagał i finansowo, i... A ja trochę rodzinie z tego pomagałem, będąc w bursie.
- Czy brat też działał w jakiejś konspiracji?
Tak, był u „Jerzyków”, wtedy dowodził tym [oddziałem] porucznik Jerzy Strzałkowski. Nie wiem, czy to była kompania, czy... Był u „Jerzyków” w każdym bądź razie. On nie wiedział, gdzie ja jestem. Określam w bardzo wielkim skrócie [okres] przed Powstaniem. Jak miało wybuchnąć Powstanie, o czym myśmy jeszcze nie wiedzieli, straciłem kontakt ze swoim dowódcą. Takim bezpośrednim dowódcą był Jan Gozdawa-Gołębiowski. Dzwoniłem do niego, później nawet do jego domu poszedłem. Już go nie było, bo był na Pawiaku i w jakiś sposób się stamtąd wydostał. Szedł już tam, gdzie mieliśmy się zbierać na Powstanie. Wiedziałem, że już się coś szykuje i zadzwoniłem do pani Zofii Klepacz, bo [ją] znałem. To była właśnie matka mojego dowódcy, który zginął. Miałem z nimi bardzo serdeczny kontakt i zadzwoniłem do niej, że nie mogę znaleźć mojego kontaktu. Ona mówi: „Natychmiast przyjeżdżaj tu”. Powiedziałem: „Gdzie?”. To była właśnie ulica Dzielna przy Okopowej. Doszedłem tam jakaś czwarta trzydzieści po południu. Wkrótce po tym zaczęło się Powstanie. Jeden z naszych żołnierzy jeszcze przed piątą, wkrótce po mnie, wchodził do tego budynku i zauważył, że tam... Była tam wojskowa pralnia niemiecka (myśmy ich nazywali
Werkschutze, o ile się nie mylę). On myślał, że nasze miejsce spotkania było nakryte. Zaczęła się przedwczesna strzelanina. U nas Powstanie zaczęło się właśnie około czwartej trzydzieści, to jest szesnasta trzydzieści, a było wyznaczone na piątą, na siedemnastą. Nie wiedząc o tym, dostałem się do plutonu osłony Sztabu Głównego z „Borem” Komorowskim na czele, z rządem z Polski podziemnej, z delegaturą, oficerami sztabu. Myśmy byli plutonem osłony. Było tam trochę gorąco pierwszych kilka godzin, bo to było zaraz koło Monopolu Tytoniowego – był bunkier, karabiny maszynowe. Tam zaczęli nam rzeczywiście [dopiekać]. Było gorąco. Ale później, po kilku godzinach dostał się do nas pułkownik „Radosław”, jak się wycofywał z Woli. Niemcy też mieli tam dość duże siły. Razem z nim zdobyliśmy (jeszcze nasz pluton i kilka innych) Monopol Tytoniowy. Wtedy otworzyła się trochę droga do getta i poszerzaliśmy nasz teren. Tylko Pawiaka żeśmy nie zdobyli. Po sześciu dniach dowódca, porucznik Jerzy Kamler (był dowódcą plutonu 1112, Dywizjon „Jeleń”) zawołał mnie i jednego kaprala, żeby iść na zwiady do getta i znaleźć drogę do Starego Miasta, która jest bezpieczna, żeby przeprowadzić cały sztab na Starówkę. Na Woli się już zaczęło zwężać. Poszliśmy. Przeszliśmy przez całe getto, znaleźliśmy drogę, gdzie można było przejść, chociaż ostrzeliwania były w kilku miejscach. Na drugi dzień cały sztab żeśmy przeprowadzili do Starego Miasta. Na Starym Mieście, mimo że byliśmy osłoną Sztabu Głównego, ponieważ Stare Miasto jeszcze było całe w naszych rękach, wysyłali nas na różne placówki, gdzie było trochę gorąco, gdzie potrzebowali poparcia. W ten sposób dostaliśmy się do Katedry Świętego Jana. Tam z plutonem „Wigry” na zmianę (żeśmy się zmieniali co dwanaście czy dwadzieścia cztery godziny, już nie pamiętam) broniliśmy katedry. Byłem na tej na galeryjce, co prowadzi między katedrą a Zamkiem Królewskim – był taki korytarz. W tym korytarzyku spędziłem dwa tygodnie. Byli tam Ukraińcy, strasznie nacierali. Jeszcze w pierwszym dniu myśmy stracili jednego [żołnierza], później oczywiście więcej. Tam też mieliśmy rannych. Po dwóch tygodniach Stare Miasto też się kurczyło. Jak byliśmy w katedrze, usłyszeliśmy bardzo silny wybuch. Jak się okazało, to był ten wybuch czołgu na Podwalu zdaje się, [na] Kilińskiego, w tej dzielnicy. Najprawdopodobniej bylibyśmy przy tym czołgu, gdybyśmy nie byli w katedrze. Tak że los różnie tym kieruje.
- Czyli walczył pan w pierwszej linii, mając szesnaście lat?
W pierwszej linii i czasem jako łącznik, czy po amunicję, czy coś... wszystko.
Miałem mały pistolecik, to była moja zabawka. Zabawka... mogłem zawsze użyć. Ale później miałem karabin. W międzyczasie, jeszcze przed katedrą, byłem jednym z pierwszych w kanałach. Dlatego napisałem taką małą książeczkę, a przyjaciele nadali tytuł: „Przy sztabie i w kanale”. Już wtedy, mimo że mieliśmy połączenie ze Śródmieściem i innymi dzielnicami, obawialiśmy się, że możemy być odcięci i szukaliśmy dróg kanałami. Porucznik mnie zawołał (to było chyba 7 czy 8 sierpnia, jeszcze przed katedrą). Miałem dwie łączniczki i przewodnika Żyda, który szedł pierwszy. Mieliśmy kanalarza, który nam wyrysował plan kanałów. Mieliśmy wyjść na Nowym Świecie, ale on się pomylił. Myśmy szli, szli, aż doszliśmy do Wisły. Krata nas zatrzymała, zresztą byśmy nie wychodzili, bo tam byli Niemcy. Cały czas żeśmy szli pod niemieckimi stanowiskami. Nie wiem ile [to trwało], ale to musiało [być] jakieś osiem godzin. Wróciliśmy, bo żeśmy sobie zaznaczali drogę, czasem po ciemku, bo latarki się wyczerpywały. Wróciliśmy bez skutku, bo nie znaleźliśmy odpowiedniej drogi. Następni co poszli, mieli inny plan. W ten sposób znalazłem się [jako] jeden z pierwszych w kanale. Później po katedrze... Katedra z nami się właściwie spaliła, musieliśmy wyjść. Z powrotem jeszcze żeśmy weszli (trzeba było po prostu tańczyć, bo tak gorąco było w nogi) po tych gorących gruzach, żeby Niemcy nie wpadli pierwsi. Byliśmy tam jeszcze kilka dni, na tej galeryjce właściwie. Ja przeważnie cały czas [tam] byłem. Było już po 20 [sierpnia]. Później nas posyłali wszędzie, po różnych odcinkach, gdzie trzeba było pomocy. Nie zawsze to wychodziło. Aż pod koniec wysłali nas do Pałacu Krasińskich. Porucznik mnie wysłał tam, gdzie kiedyś było archiwum (zdaje się taki narożny budynek – Miodowa i Plac Krasińskich), tam gdzie właz był i gdzie później wszyscy żeśmy tym włazem przeszli do Śródmieścia, żeby amunicji więcej nam dostarczyli. Wyszedłem, a nadleciały sztukasy i prawie wszyscy zginęli wtedy w gruzach. Kilku zostało i właśnie wtedy natknąłem się na pułkownika Klepacza, który był mężem pani Zosi Klepaczowej (których osobiście znałem jeszcze przed Powstaniem przez ich syna, który zginął). Od razu mnie wysłał z jedną sanitariuszką i naszym rannym dowódcą plutonu, porucznikiem „Jerzym” (nawet nie znam jego nazwiska)... do kanałów od razu nas wsadził. To było chyba 1 [września] (nie jestem pewien tej daty, bo wtedy nawet się nie myślało o datach, później nie mogłem sobie udowodnić, jaki to był dzień). Ale to było już pod koniec, musieliśmy się czołgać do włazu i udało nam się – po kilku godzinach wyszliśmy na Warecką.
- Jak pan pamięta samo przejście kanałami?
Przejście kanałami to była jedna linia. Po sznurku żeśmy szli, po ciemku, cichutko, bo niektóre włazy były otwarte z góry, a to pod Krakowskim Przedmieściem – Niemcy tam byli (dopiero Nowy Świat był w naszych rękach). To było paskudne. Już byłem doświadczony, bo przecież przedtem byłem kilka godzin, ale nie bardzo przyjemna sytuacja. Przeszło się nawet przez kilka trupów. To było najbardziej przykre, bo człowiek zorientował się, że nadepnął na coś i wiadomo, co to było. Po jakimś czasie człowiek się troszkę przyzwyczajał do tego smrodu, który był. Wyjście na Wareckiej to było jak wejście do nieba. Akurat i pogoda była fajna, i od razu kawę żeśmy dostali, mimo że brudni... Wtedy resztka naszego plutonu zaczęła się zbierać w „Palladium”, Złota 7 zdaje się (nie pamiętam numeru) – tam [chyba] było kino „Palladium”. Nas wyznaczyli do warty przy sztabie Warszawa-Północ przy generale „Monterze” Chruścielu, ponieważ było nas za mało – część broni już nam owało, bo część musiała przejść przez kanały bez broni (musieli zostawić, nie wiem dlaczego). Myśmy tam do końca byli, aż do kapitulacji. Jednym z momentów, właśnie z „Palladium”: myśmy mieli dwóch Rosjan, których zrzucili, żeby kierowali artylerią czy czymś. Byli w „Palladium” na wysokim piętrze, a Dworzec Główny wtedy troszkę bliżej Marszałkowskiej był, przeważnie ostrzeliwany. Jeden granatnik wpadł do ich pokoju i jednego zabił. Wtedy to była moja uciecha, bo myśmy sobie zdawali sprawę, że przegraliśmy przez to, że oni nam nie pomogli. Powstanie było obliczone na trzy, cztery dni, a już wtedy było prawie sześćdziesiąt.
- Jak pan wspomina żołnierzy niemieckich podczas walki bądź wzięcia do niewoli – do polskiej niewoli, jako jeńców?
Myśmy na Starówce mieli właściwie jednego Niemca, którego żeśmy zatrzymali. Jakoś nam wpadł w oko, bardzo porządny chłop, młody człowiek. Był u nas, robił dla nas różne usługi, a myśmy go musieli co chwila bronić, żeby go ktoś nie zastrzelił. Tak się do nas przywiązał, że jak myśmy go odstawiali później do punktu zbiorczego, to płakał. Płakał, że w ten sposób się to kończy. Po prostu widać było, [że] sympatyzował z nami. To taki jedyny bezpośredni kontakt, który miałem z niemieckim żołnierzem, a tak to tylko w walce.
- A ludzie innych narodowości po polskiej stronie – byli tacy?
Nie spotkałem się.
- Jakie były kontakty między ludźmi w pana oddziale?
O, myśmy mieli wspaniałe [kontakty]! Wszyscy zawsze byliśmy gotowi na wszystko, pójść gdziekolwiek... Zawsze żeśmy się [zgłaszali]: jak trzeba było sześciu ochotników, to był cały pluton. Mieliśmy wspaniałe współżycie w plutonie.
- Jest jakieś najlepsze wspomnienie, jednak coś, co się dobrze wspomina, mimo walki?
Najlepsze kojarzy się z najprzyjemniejszym. Chyba nie... Poznanie jednej sanitariuszki.
Była taka historia. Kiedyś właśnie byłem wysłany do dowódcy, majora „Sosny”. Byłem po prostu śpiący, zmęczony, tylko mi owało wtedy snu. A tam od razu wyznaczyli mnie na [czujkę], że ktoś musiał w tym pokoju nie spać. Mnie to przypadło. Właśnie taka jedna dziewczynka, [która] była łączniczką u majora „Sosny” (na imię miała Danuta – nazywałem ją Danuśką, a pseudonim miała „Panterka”) zajęła się mną, zupy jakiejś mi przyniosła i kawę. Prosiła, żebym pierwszy nie spał, żebym później mógł spać dłużej. Jak się okazało, ona też przyszła i ze mną siedziała, żebym nie usnął. Nie było tam nic romantycznego, ale... Gdybyśmy się spotkali później (chociaż raz żeśmy się spotkali tylko chwilowo), to może byśmy się lepiej zapoznali.
- Pamięta pan te kilka dni przed upadkiem Powstania?
Byliśmy już bardzo zniechęceni, że to tak długo trwało. Amunicji nam owało. W ostatnie parę dni naszego pieska nawet żeśmy zjedli, bo już tak długo nie było mięsa. Jedna sanitariuszka była dobrą kucharką i upiekła nam tego psa. Nie wszyscy jedli co prawda... Ten piesek się z nami tak pętał już przez parę tygodni. Było dość ponuro, bo wiedzieliśmy, że to się kończy. Zaczęły jeszcze pogłoski chodzić, że są pertraktacje z Niemcami. Było takie trochę odprężenie, ale w dalszym ciągu szły walki, artyleria... „szafy” jeszcze wszędzie wybuchały. Dopiero jakieś trzy dni przed aktualną kapitulacją było zawieszenie broni i wszystko ucichło. Wtedy można było przechodzić z jednego... nawet przez barykady koło Niemców w inne dzielnice. Wybrałem się właśnie... Kogoś znałem na... Miałem koleżankę ze szkoły, jak były barykady na Alejach Jerozolimskich i Marszałkowskiej naokoło. Przedtem nie można było przejść, a wtedy można było przejść koło Niemców, być z bronią (bo wtedy tylko było zawieszenie broni). Ale nie znalazłem [jej], tak że wróciłem wtedy do plutonu.
- Gdy upadło Powstanie, to wyszedł pan jako ludność cywilna, czy jednak z powstańcami?
Miałem ten dylemat... Właściwie nie miałem, bo byłem zdecydowany nie zostać, tylko pójść do niewoli. Trudno wiedzieć, co by było, gdybym został, a nie chciałem się dostać w system komunistyczny. Już wtedy byłem tak uprzedzony do Związku Radzieckiego, że to nie nasi przyjaciele, tylko wrogowie (byłem święcie o tym przekonany). Nie miałem żadnej trudności z decyzją, [czy] pójść do niewoli. Wolałem Niemców niż Rosjan.
Tak. Byłem w obozie. Wpierw musieliśmy złożyć broń, w Pruszkowie zdaje się. Wsadzili nas w wagony bydlęce i przewieźli pod Hanower do Fallingbostel. Tam było nas dużo akowców, ale byli również ci starzy jeńcy, jeszcze z 1939 roku i masa Rosjan. Było tam kilka tysięcy Rosjan. Ich traktowali zupełnie inaczej niż nas. Ja specjalnie nie przeszedłem przez jakiś ciężki okres, nawet zachowałem swoją opaskę i jeszcze kilka pamiątek. Dotychczas mam tą swoją oryginalną opaskę z kurzem warszawskim, ze wszystkim – nigdy nie prana. Ale [jak] siedziało się w obozie, była okazja, żeby pojechać na komenderówkę (to jest komenderówka pracy). Zgłosiłem się na pracę. Wysłali nas do Mönchengladbach, to jest jeszcze za Renem, za Duisburgiem, za Krefeld jeszcze. Byłem tam cztery miesiące, ale zaczęli to miasto strasznie bombardować. Po prostu zaczęło tam ować jedzenia, soli. Nasze baraki były już troszkę połamane. Zdecydowałem uciec! Czterech nas, takich chłopców po szesnaście lat (jeszcze wtedy po szesnaście lat mieliśmy) [chciało] po prostu uciec do oryginalnego obozu. Tam mieli masę amerykańskich paczek ([to] znaczy Amerykański Czerwony Krzyż), które nam przysyłali na komenderówkę, ale już wtedy nie było transportu, bo tak było wszystko zniszczone. Po prostu przestali już te paczki do nas przesyłać, a w obozie spali na nich. Miałem też możliwość, żeby uciekać na zachód przez front. Ale mimo że byłem bardzo młody, pomyślałem sobie – tyle przeżyłem, dlaczego mam się teraz narażać, przechodzić przez front? Tak że poszedłem w przeciwnym kierunku.
- Jakie były pana losy po maju 1945 roku, po zakończeniu wojny?
Po maju? Myśmy uciekli do obozu, udało nam się uciec. Tylko dwóm, bo dwóch się dostało do obozów koncentracyjnych (później się dowiedziałem), ale wkrótce ich stamtąd ewakuowali, bo front się zaczął zbliżać wtedy bardzo szybko. Nas oswobodzili Anglicy 15 kwietnia, to myśmy się sformowali – jakichś dwustu nas, akowców. Rozbroiliśmy swoich wachmanów. To przeważnie byli już starzy ludzie, [ci] którzy pilnowali jeńców. Żeśmy łapali Niemców, wojskowych, którzy uciekali lasami i doprowadzaliśmy ich do brytyjskich obozów jenieckich. Potem [przez] parę miesięcy trochę jeździłem. Pojechałem do Brukseli, wyrobiłem sobie polski paszport. Jeszcze wtedy była przedwojenna ambasada – od razu się tam założyła, bo przecież rząd był w Londynie. To wszystko był jeszcze tak jakby przedwojenny rząd w Londynie. Wyrobiłem sobie paszport, który był ważny na rok. Później jeszcze pojechałem do Paryża. Jak wróciłem do tego obozu, w którym ewentualnie nas ulokowano (obóz – znaczy tam żeśmy mieli kwatery), pojechałem do Włoch i wstąpiłem tam do 2. Korpusu. Ale to już było pod koniec sierpnia.
Właściwie już nie przyjmowali do korpusu, ale spotkałem jednego z kolegów mojego brata (który zginął w 1943 roku) i on mi pomógł. Miał jakieś plecy i przyjęli mnie. Podczas tego spotkania (nie będę używał nazwisk, bo nie potrzebne) była mowa o tym, co chcę robić w wojsku. Powiedziałem, że chcę kontynuować swoją edukację. Tak że od razu poszedłem do Gimnazjum 5. Dywizji Kresowej i tam kontynuowałem [naukę]. Na święta jeździłem do swojego oddziału (5. Batalion Cekeaemów), a [przez] resztę roku byliśmy w gimnazjum w Modenie.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
Nie wróciłem do Polski.
- Czy był taki moment, że w ogóle pan przyjechał?
Pierwszy raz przyjechałem w 1958 roku z duszą na ramieniu. Ale wiedziałem, że mnie się nic nie stanie, bo wtedy już troszeczkę była odwilż. Poza tym... myśmy przynajmniej byli pod tym wrażeniem, że Polska szukała twardej waluty i zaczęli przyjeżdżać Polacy z różnych krajów. Oczywiście każdy coś przywiózł. Musiałby ktoś chyba jakieś przestępstwo zrobić, żeby był w kłopocie. Wpierw się zameldowałem w ambasadzie kanadyjskiej, bo to już z Kanady przyjechałem. Ale byłem na przesłuchaniu w Pałacu Mostowskich. Nie wiem, co oni starali się ze mnie wyciągnąć. Byłem wtedy jakoś dość pewny siebie, nie zwracałem na nich uwagi i na ich pytania. Najczęściej nawet nie odpowiadałem tylko: „A nie wiem”, albo „A po co to panu?”. Nie chciał powiedzieć, dlaczego się pytał. Największe wrażenie, to wychodzę z samolotu... Nie wychodzę – drzwi samolotu się otwierają, pierwszą rzecz, co widzę, to lufa pistoletu maszynowego! Idzie i zbiera paszporty od wszystkich. To był polski samolot, w którym wracali Polacy i to wielu wysokich urzędników z Brukseli (bo przez Brukselę leciałem) z wystawy światowej, która wtedy (w 1958 roku) była w Brukseli. Mimo wszystko [była] lufa pistoletu maszynowego i wszystkim odbierali paszporty, między innymi mnie. Poczułem się niepewny bez paszportu. Ale rodzina na mnie czekała chyba ze dwanaście godzin, bo przyleciałem do Brukseli (miałem bilet aż do Warszawy, tylko że w Brukseli przesiadka) – zawiadamiają, że ten samolot, który miał lecieć do Warszawy z Brukseli, nie leci. Ale po godzinie czy dwóch właśnie ten samolot wracał do Warszawy i znaleźli miejsce dla mnie.
- Po tej sanitariuszce w Powstaniu, czy ożenił się pan?
O nie! Ożeniłem się dopiero w 1964 roku. Najpierw [byłem] ponad rok we Włoszech, później pięć lat w Anglii. [Tam] dostałem stypendium, poszedłem na studia, ale tylko na dwa lata. Jak się stypendium skończyło, to wyjechałem do Kanady w 1951 roku. Tam w 1960 roku spotkałem właśnie moją obecną żonę. Okazało się, że była Niemką, to znaczy urodziła się w Niemczech, tak jak ja się urodziłem w Polsce. Ona o pięć lat młodsza ode mnie, ale cztery lata się borykałem z tym, czy się z nią żenić, czy nie. Byłem taki zacięty przecież, jednakże Niemcy nam dużo krzywdy zrobili... W końcu doszedłem do wniosku – a co ona z tym miała do czynienia?
- Po upływie tylu lat, co pan myśli o Powstaniu? Czy miało sens?
Oczywiście! A kto wie, co by było, gdyby Powstania nie było? Niech mi ktoś odpowie na to pytanie.
Warszawa, 29 września 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Woźniak