Maria Zofia Kędzierska „Myszka”
Maria Kędzierska, z domu Kocówna, fałszywe nazwisko w czasie okupacji – Kowalska.
- Brała pani udział w Powstaniu w formacji?
Brałam udział w Powstaniu, zgrupowanie „Bartkiewicza”, pluton porucznika „Andrzeja”.
- Będziemy mówić głównie o Powstaniu, ale bardzo zależy mi, żeby dowiedzieć się, jak pani zapamiętała, jako naprawdę małe jeszcze dziecko, jedenastoletnie…
No gdzież! Piętnaście lat…
- … jak pani zapamiętała pierwszy dzień wojny, 1 września 1939?
1 września 1939 to był koniec mojego dzieciństwa.
- Jednak to była przełomowa data?
Bardzo.
- Była pani wtedy w Warszawie?
Tak.
Mieszkaliśmy przed wojną na Królewskiej pod [numerem] 2, w tak zwanym domu bez kantów. Ten dom był zajmowany przez rodziny wojskowe, ale to była część komendy miasta z jednej strony, od strony Placu Marszałka były sądy wojskowe, od strony Królewskiej i częściowo od strony Krakowskiego Przedmieścia były prywatne mieszkania.
- Ale mieszkania rodzin wojskowych?
Jedynie. To był dom Wojskowego Funduszu… Nie pamiętam, jak to się nazywało dokładnie przed wojną, w każdym razie to były oficerskie rodziny. Z tego powodu ten dom, jak później się okazało, na niemieckich lotniczych mapach był uważany za obiekt wojskowy, wobec tego otrzymaliśmy sporo bomb i bardzo dużo artyleryjskich pocisków.
Od 1 września. Znaczy nie od 1 września, oczywiście, jak zaczęło się oblężenie Warszawy, a naloty, to właśnie na początku pierwsza bomba chyba spadła. Ale dzięki temu, że dom był bardzo solidnie zbudowany, zawsze nie było ofiar w ludziach w takich wypadkach. Były bardzo dobre schrony, w których w końcu żeśmy mieszkali. Ale 1 września ogromnie się ucieszyłam, że coś się dzieje, że nie trzeba iść do szkoły. Takie było moje pierwsze uczucie, ale bardzo prędko zrozumiałam, co [to] jest wojna.
- Jak wyglądała dla rodziny okupacja?
Okupacja. Rodzina była rozbita. Ojciec był na froncie, nas oczywiście Niemcy usunęli z tego domu bardzo wcześnie i to z wieczora na rano w przeciągu kilkunastu godzin.
- Dokąd się państwo przenieśli?
Naprzeciwko do bramy, żeby byle wynieść, co było można, ale nie zostawiliśmy dużo. Trzeba powiedzieć, że w tym domu bezpośrednio po 1 września zostało bardzo mało lokatorów. Bardzo dużo [było] pań, oczywiście mężowie prawie wszyscy byli w wojsku, byli na froncie takim czy innym, a kobiety z dziećmi przeważnie wszystko poszło na wschód według sugestii od góry. Mój ojciec, jak szedł na front (mój ojciec był w sztabie, ale poszedł na front chyba 6 września), powiedział, że absolutnie, pod żadnym pozorem nie możemy się ruszać z Warszawy. Wiedział, co mówił, bo przeżyliśmy całą wojnę, okupację w Warszawie.
- I przynajmniej 17 września was nie dotyczył.
A nie, absolutnie. Znaczy, dotyczył psychicznie, ale nie fizycznie, powiedzmy.
- Jak liczna była wtedy wasza rodzina?
Byłam z mamą. Rodzina u nas była podzielona, ponieważ jestem córką drugiej żony mojego ojca, a miałam przyrodnie rodzeństwo, z którym byłam bardzo zżyta. Jeden z braci był z ojcem, bo miał szesnaście lat, więc już poszedł z tatą, a reszta była z ich matką na Żoliborzu.
- Czy mama miała źródło utrzymania?
Jak pracowała, to było. Jak nie było, to było głodno.
- Czy zapamiętała pani spektakularne akcje w Warszawie, łapanki na przykład, akcje Niemców przeciwko ludności skierowane?
Oczywiście. Chyba nie ma osoby z Warszawy, którzy przeżyli okupację w tym czasie w Warszawie [nie będąc świadkiem takich akcji], to każdego z nas to dotyczyło.
- Chodziła pani do szkoły, oczywiście?
Tak.
To było przedwojenne gimnazjum imienia Emilii Plater, które miało klasy w prywatnej szkole pani Gertnerówny i ponieważ to nie był przedwojenny lokal i tam gdzie myśmy miały lekcje na początku, to było na ulicy Moniuszki, zaraz przy Filharmonii. Chyba to było Moniuszki, już nie pamiętam. A później były komplety.
- Chodziła pani na tajne komplety?
Nie było innych. Chodziło się do szkoły, początkowo chodziło się do szkoły handlowej tak zwanej, w celu otrzymania…
Tak, oczywiście. Ale tylko do pewnego czasu, a później były tylko komplety.
- Tam szedł normalny program?
Normalny. Było nasz sześć najwyżej, przychodziła profesor Kain i miała z nami lekcje. To nie można powiedzieć, że normalny był. Dużo było zadawane do domu, i dużo dziewczyny musiały pracować nad materiałem same. Ale to było normalne.
- Gdzie wtedy mieszkaliście?
Mama jakimś cudem dostała przydział z magistratu ogólnego mieszkania na Marszałkowskiej i tam żeśmy się przenieśli.
- Czy przed Powstaniem już wciągnięto panią do konspiracji?
Oczywiście, to było absolutnie normalne. Powiedzmy, całe moje rodzeństwo to byli ode mnie starsi, więc oni byli oficjalnie, ja nieoficjalnie długi czas, ale w końcu…
- Kto panią wciągnął, jeśli można wiedzieć?
Kto? Brat, siostra, a poza tym nie... Ponieważ jednak zrozumiałam, że nie można konspirować w rodzinie, że każdy z nas zresztą był w innym oddziale, miał inną funkcję, to właściwie byłam wciągnięta przez panią Jadwigę Niemiżynę, matkę pani Elżbiety Prądzyńskiej, która była dosyć znaną osobą. W ten sposób byłam oficjalnie wciągnięta.
Nie pamiętam.
Chyba 1942? To jeszcze rzeczywiście było dziecinne jeszcze wszystko.
- W takim razie, jak do takich młodych osób…
Nie, miałyśmy kursy przede wszystkim.
Uczono nas podstawowej musztry, to było zabawne, ale to było potrzebne, wyobrażam sobie. Następnie, sanitarny kurs był. I przed samym Powstaniem zaczęłyśmy kurs… W każdym razie o broni nas uczono, rozłożyć, złożyć i tak dalej.
- Czy znała pani inne koleżanki, czy raczej zachowywało się anonimowość?
Nie pamiętam żadnej z nich. Oczywiście, byłyśmy związane w jakiś sposób, ale… W Oberlangen nie pamiętam, żebym spotkała którąś z nich.
- W czasie tych zajęć uczono was przeróżnych, bardzo odległych od siebie także…
Przede wszystkim wychowanie obywatelskie. To było bardzo…
- Czy dawali do zrozumienia, że to się wam wkrótce przyda?
Ale oczywiście, to było celem.
- Jednak mówiono oficjalnie, tak?
Absolutnie, od początku.
Byłam i jestem członkiem wojskowej rodziny i wyniosło się z domu. Mój ojciec był legionistą, był bardzo związany blisko z marszałkiem Piłsudskim, tak, że to nie było wątpliwości z mojej strony. Od małego wiedziałam, o co chodzi.
- O co chodzi i co trzeba robić.
Ale oczywiście.
- Jakie były losy ojca? Poszedł na front i co dalej?
Ojciec, w skrócie powiem, dostał się do niewoli sowieckiej, był w Kozielsku i dosłownie, już jadąc, jak się później okazało, do Katynia na stacji, na której stał pociąg i on z kolegami już siedział w przedziale, został wywołany przez Rosjanina, oficjalistę, żeby wysiąść, żeby się zgłosił i pociąg pojechał. Ojciec z wartownikiem poczekali na inny pociąg, który szedł w innym kierunku. Najpierw pojechał bodajże do Charkowa i później do Moskwy podawany sobie przez różnych oficjalistów z ręki do ręki i został więziony na Łubiance. Później miał proces, został skazany na karę śmierci, która została później zamieniona oczywiście (słoneczko Stalin zmienił wyrok, taka była formuła), na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót i był zesłany na Workutę.
Przeżył. Później był w oddziałach Wojska Polskiego pod generałem Andersem i na środkowym wschodzie później był nadal w wojsku.
- Tyle, że w tamtych czasach pewnie nie znaliście jego losów.
Mniej więcej, bo stryj nasz był już wówczas w Ameryce i kiedy Ameryka jeszcze nie weszła do wojny, to były listy od stryja, a później przez Czerwony Krzyż kiedyś dostaliśmy kartkę, że ojciec jest zdrów i cały. Ale gdzie był, to myśmy nie wiedzieli, ale przypuszczaliśmy, że jest w wojsku. A dowiedziałam się, gdzie dokładnie ojciec był, w Bergen-Belsen, jak nas przeniesiono, jak dostałyśmy się do niewoli po Powstaniu. Byłyśmy w stalagu XI B w Fallingbostel, skąd kobiety zostały przetransportowane do Bergen-Belsen, gdzie dwa baraki zajmowałyśmy. Tam również byli skomasowani oficerowie z Armii Krajowej. Druty jedne, druty drugie i po środku chodził Niemiec, więc jak on był tu, to tu się krzyczało jedni do drugich, więc były możliwości pokrzyczenia do siebie, bo rozmowy to nie było. Wśród znajomych moich ktoś powiedział kiedyś: „Słuchaj, jest tutaj ktoś, kto widział twojego ojca niedawno.” Okazało się, że to był oficer, który został zrzucony do Polski i widział mojego ojca mniej więcej kilka miesięcy przedtem. Pozwolono mu pojechać do swojej żony, która była na środkowym wschodzie i on wiedział dokładnie, gdzie mój ojciec był wówczas, więc oczywiście byłam bardzo rada z tego.
- Niezwykłe losy, bo rzadko aż tyle szczęścia było. Wróćmy teraz do Powstania. Jest rok 1944, 1 sierpnia, zbliża się godzina siedemnasta. Pamięta pani ten dzień?
Ach absolutnie! Dostałam telefon od jednej z naszych komendantek, że mam się prędko stawić tu i tu, bo trzeba holować coś na punkt. Dokładnie mi wytłumaczyła, gdzie mam się spotkać. Po prostu gdzieś na Powiślu trzeba było załadować na wózek dwukołowy, który był ciągnięty przez człowieka, to było normalne w czasie okupacji taki transport. To były duże faski z marmoladą i z margaryną i trzeba było z tym wszystkim dojechać do Placu Napoleona, róg Placu Napoleona i Mazowieckiej, gdzie w miejsce oficyny był mały pałacyk, gdzie mieściła się kawiarnia „U aktorek”. Okazuje się, że tam był punkt przewidziany na punkt wyżywienia w czasie akcji. Złapałam, co trzeba było z domu, znalazłam się na Solcu chyba, nie pamiętam dokładnie ulicy, przyjechaliśmy tam idąc Świętokrzyską do placu. I to była godzina wcześniejsza niż siedemnasta, była czwarta z minutami najpóźniej, że gdzieśmy wjeżdżali w wejście do kawiarni, [słyszeliśmy] strzały na ulicy Mazowieckiej, więc żeśmy zdążyli. I to był, później się okazało, pluton „Rygla”, który zaczął Powstanie, bo oni się koncentrowali w jednej z bram i po prostu… Niemcy wleźli tam, bo po prostu szła kontrola i musieli zareagować, nie mieli wyjścia. Więc nie zostałam ranna przez
friendly fire, jak to się mówi. Ale nic mi się nie stało.
- Co było dalej? Czy jeszcze wracała pani do domu?
Nie, już nie. Znaczy wtedy mieszkałyśmy z mamą na Tamce, więc to dosyć trudno było, zresztą byłam zajęta. Zaczęło się od tego, że w tejże kawiarni zaczęło się… A deszcz był i ogromny był piec kuchenny na środku, było ciepło, paliło się, więc tam gotowało się jedzenie i suszyło się chłopców kurtki, które były przesiąknięte wodą. Ci, którzy byli na rogu Mazowieckiej i Placu Napoleona, to były gruzy, bo to była posesja zwalona w 1939 roku, a do „Aktorek” między gruzami było zbudowane przejście ładne. One były, jak mówię, w małym pałacyku.
- Czy wtedy, kiedy bombardowano Prudential, pani widziała to?
Absolutnie!
- Proszę powiedzieć, bo jeszcze nie spotkałam osoby, która to widziała.
Byłam wtedy na Placu Dąbrowskiego 2/4. Tam była komenda, tam już wtedy był chyba pułkownik Pfeiffer. W każdym razie siedziałam wtedy na punkcie sanitarnym, który był w wysokiej piwnicy z oknem. Trzeba powiedzieć, że pluton był bazowany w biurach gazowni na Kredytowej, ale to było wszystko połączone przejściami pomiędzy budynkami, a Dąbrowskiego 2/4. […] Dom ten, to była bardzo nowoczesna na ówczesne czasy kamienica, tam był punkt sanitarny i tam poszłam, bo ktoś mi powiedział, że one mają barszcz do jedzenia. Siedząc na parapecie okiennym, trzymając w ręku talerz tejże zupy [widziałam, jak] wtedy działo kolejowe bombardowało Prudential. Ponieważ z tego miejsca był widok na Prudential i na Plac Napoleona i siedząc mówię, bo gwizdały pociski: „O, pewnie lombard dostał”, róg Szpitalnej. Rzeczywiście dym, huk. Oni strzelali mniej więcej co dwie minuty, nigdy częściej i nie więcej niż trzy pociski, bo to się grzało. Jak wiadomo działo kolejowe było na szynach i ono przy strzale cofało się i nigdy nie wracało absolutnie na to samo swoje miejsce. Więc następny [strzał obserwowałam], jedząc dalej…
- To znaczy nie przejęła się pani?
Nie, nikt się nie przejmował, nikt nie był bohaterem, ale nikt się nie przejmował. Drugi pocisk rąbnął w Prudential. Mówię: „Oj, Prudential dostał. Następnie pewnie w nas.” Bo to tak było odległościowo. Jedyna rzecz, której się rzeczywiście bałam w czasie Powstania to były tak zwane „krowy”, czyli sprzężone granatniki, bo Niemcy strzelali przeróżnymi pociskami i nieraz fosforem i to było bardzo niebezpieczne, bo człowiek na pewno ginął, bo spalił się. Jak mówię, siedziałam, zaczęłam dalej jeść siedząc na oknie, na parapecie, kiwając nogami, powiedziałam: „Następny pewnie w nas” i słyszymy z Placu Grzybowskiego, z tamtej strony szły „krowy” i to słychać było. Mówię: „Oj, krowy!” Postawiłam jeszcze miskę i wychodzę z kuchni, chciałam pójść do przedpokoju i w tym momencie, nawet chyba nie słyszałam huku, ale nagle zaczęło mi dzwonić w uszach i jedno, co usłyszałam, bo ciemno się zrobiło: „Oj zabili mnie, zabili mnie!” Od razu pomyślałam, że jak krzyczysz, to znaczy, że żyjesz i wyleciałam na klatkę schodową gdzie już biegano, bo okazało się, że byli ranni. I rzeczywiście dostaliśmy pocisk, ale nie całkiem w dom, tylko w pobliże, tak, że podmuch narobił bardzo dużo szkody. Parapet, na którym siedziałam, jak po jakimś czasie zobaczyłam, stał sztorcem naszpikowany odłamkami.
- Ale przeczucie pani miała.
Nie, palec Boży. Nie przeczucie, instynkt. Tak, że byłabym bardzo posiekana. A koleżanka, która mówiła, że [ją] zabili, ona biedactwo dostała cegłą, czy czymś w twarz i wytraciło jej szczękę, ale poza tym nic. To później się nastawiło i ona była w porządku. Tak, że tam było sporo ludzi rannych, ale nie było zabitych mimo wszystko.
- Wnioskuje z tego, co pani opowiada, że w was narastała pewność siebie i lęku.
Im człowiek był młodszy, tym był głupszy i się nie przejmował po prostu. Znam ludzi, którzy byli świadomi tego, co się dzieje, ale to do mnie nie dochodziło i do większości.
- Jakie pamięta pani akcje z okresu Powstania? Czy waszym miejscem pobytu ciągle był…?
Ciągle… Chłopcy byli na Królewskiej, pozycja była
vis a vis Ogrodu Saskiego, tak że było tam nieprzyjemnie, Niemcy cały czas byli na… Nawet nie Niemcy, to zdaje się Ukraińcy również tam byli. Tak, że był obstrzał i tam było… Z tym, że najpierw był zburzony front, później była zburzona pierwsza oficyna, później druga oficyna i siedzieliśmy na gruzach.
- Jak liczny był wasz odział?
Do Powstania weszło chyba pięćdziesiąt trzy osoby. Zaznaczam, że nie byłam w tym oddziale oficjalnie, bo nie doszłam do swoich, tak, że byłam przygarnięta, ale zdaje się, że było ich pięćdziesięciu trzech. Gdzieś wyczytałam, w książce stan plutonu i ile było broni, pożal się boże.
- Początkowo było kiepsko, podobno później coraz lepiej, bo zdobywali chłopcy broń.
I zdobywali i nasze były, produkcja szła i sidolówki były, które były bardzo efektywne przeciwko czołgom.
- Ale pani nie miała do czynienia z bronią?
Nie, skądże, ja byłam na posyłki.
- Jakie miała pani zadania? Dokąd pani biegała?
Różnie.
- A do innych oddziałów też?
Tak.
- Na przykład najdalszą trasę pani pamięta?
To była trasa nie z meldunkiem, ale do mojej mamy. Mama była na Powiślu, później, jak Powiśle padło, to była na Śródmieściu Południe, na Mokotowskiej, więc do mamy szłam. To było najdalej. Migawki są, pamięta się migawki i czasami nie można już dzisiaj trudno mi chronologii się trzymać dokładnie.
- Czy to jest trudne wspomnienie dla pani?
Nie, nie jest trudne. Znaczy nie jest trudne w znaczeniu uczuciowym, wcale nie jest trudne. Nie wchodziłam, jak dzisiaj słyszy się: „Ach, niepotrzebnie było wywołane Powstanie. A to, tamto.” Nie wchodzę w to, wchodzę w to, że ludzie walczyli, że byli bohaterami. Nie toleruję ludzi, którzy mają za złe…
- Wtedy nikt nie liczył na osiągnięcie takiego czy innego stanowiska…
Chyba nie.
- Jak toczyły się dalej pani losy, bo Śródmieście nie upadło nigdy, ale…
Nie, ale myśmy byli całe Powstanie właściwie na tym samym miejscu. Z tym, że oddział chodził na PAST-ę na Zielną, chodzili na inne [ulice]…
Oczywiście. Ich celem było walczyć i utrzymywanie placówki.
- Jak pani zapamiętała potrzeby dnia codziennego? Trzeba było coś zjeść, trzeba było się gdzieś położyć.
Naprawdę się nie zastanawiałam nad tym. Wiele osób też się nie zastanawiało. Owszem, jedno, co człowiek zawsze odczuwał, to umycia się. Jak można było się umyć, to było szczęście.
- Na przykład jak się zaopatrywaliście w wodę? Gdzie najbliższe ujęcie było?
Na Placu Dąbrowskiego był rezerwuar wybudowany w czasie okupacji i była to woda stojąca, która była zielona, obrzydliwa. W czasie wojny ten rezerwuar był uzupełniany, bo to było w razie pożarów, żeby była woda, więc z tego czerpaliśmy wodę. Tam Niemcy strzelali, tak, że to było dosyć niebezpieczne, ale jakoś się brało wodę. Na szczęście gdzieś był skład apteczny, czy coś, na Królewskiej, gdzie mieli filtry i te filtry żeśmy używali do filtrowania wody. Inaczej, to by nie można było [pić], to by wszyscy mieli tyfus chyba. Ale to była woda głównie do jedzenia, do gotowania, a do mycia to było różnie. Kiedyś chłopcy załapali galon, dużą butlę wody kolońskiej, więc to było też ogromnie przydatne.
Kasza „pluj” tak zwana.
- Docierał jęczmień z browaru od Haberbuscha?
Tak, jakieś zboże. Poza tym w naszej dzielnicy prawie zupełnie już nie było ludności cywilnej, wszystko już było ewakuowane stamtąd, bo to była linia frontu i po części zabierało się to, co pozostało. I względnie chodziło się tam, czy gdzie indziej, gdzie wolno było, że należało pójść i się zaopatrzyć w coś.
- Ile pani miała koleżanek tam?
Nas było chyba sześć.
- To spora grupa. Więzy codzienne, nie było konfliktów, nie było problemów?
Nie, nie pamiętam.
- To jest najpiękniejsze dla tego okresu, ludzie potrafili się porozumieć.
Im bardziej były placówki wysunięte, tym mniej było konfliktów, mi się wydaje. To jest też naturalne.
- Jak zapamiętała pani kapitulację?
Jest kapitulacja, co zrobić? Co z nami będzie? Któryś z dowódców powiedział...
Porucznik „Andrzej”. Nie bardzo wiem jakie było jego prawdziwe nazwisko, ale to chyba w książkach będzie. Później, już pod koniec to był dosyć luźny stosunek, to raczej siedziałam na punkcie sanitarnym. Już ostatnie dni, to był bałagan. Znaczy na tyłach.
- Jak wyglądał ostatni dzień, wtedy, kiedy trzeba się było formować i wychodzić?
Człowiek pomyślał, co ma ze sobą zabrać, jak najmniej, a najistotniejsze rzeczy. Trzeba było pójść na Jasną i tam żeśmy się zbierali i tam było dużo ludzi.
- Stamtąd wyprowadzali was Niemcy?
Tak. Znaczy ich wyprowadzali i mnie, bo dowództwo wiedziało jaką trasą mamy iść i po drodze już byli Niemcy z fotograficznymi aparatami, oczywiście robiąc zdjęcia, a szczególnie jak doszło do dziewcząt, to już rzeczywiście trzaskali, ile dało się. Szliśmy ulicą Złotą, później w lewo do Placu Narutowicza i tam w domu akademickim zdawało się broń i już Niemcy formowali nas w kolumnę piątkami, żeby im było łatwiej liczyć, przypuszczam. Dziewczęta szły osobno od chłopców i poszliśmy do Ożarowa.
- A potem był transport kolejowy?
Tak.
Tak.
- Jakie były kolejne obozy?
Nas zawieziono do Fallingbostel.
- Jakie były warunki transportu?
Bydlęcy wagonik zamknięty.
Nas wieźli…, chyba trzy dni to trwało. W każdym razie trasa wiodła przez Poznań, bo ktoś rozpoznał, jak jedziemy i jak dojeżdżaliśmy do Poznania, to oczywiście cały pociąg zaczął śpiewać „Warszawiankę”.
- Byli jacyś świadkowie tego?
Tak. Byłam jedną z najlżejszych, więc mieliśmy odrutowane, małe okienko na górze, więc mnie dziewczyny podniosły, „<<Mysza>>, patrz i opowiadaj, co widzisz.” Dojeżdżaliśmy najwidoczniej już do dworca, bo był bardzo wysoki nasyp i widać było, że był rodzaj parku na górze i stała kobieta, starsza pani, tylko laską krzyżem…
- Krzyż, pobłogosławiła wam.
„Warszawianka” to zrobiła. W każdym razie dojechaliśmy do Wrzeszcza chyba i to już była granica Rzeszy, przedwojenna chyba już była i tam nas…
Liebe Schwestern były, Niemieckiego Czerwonego Krzyża chyba i tam dostałyśmy jedzenie, kawałek chleba, nie pamiętam nawet dokładnie, co to było. I również pamiętam, że… [...] wagon po wagonie w polu szczerym otwierano i wypuszczano nas, żeby po prostu potrzeby załatwić. Człowiek nie zwracał uwagi, czy chłopcy patrzą, czy nie patrzą. Szło się [nie zwracało uwagi], czy
Posten patrzy, tylko robiło się swoje szybko i wracało się. Jednym z panów, który później, ale to już w Londynie mi opowiadał, który jechał tym samym transportem, mówi, że miał ogromną satysfakcję, bo dzieci z wioski sąsiedniej podbiegły i zaczęły grzebać w tym, co żeśmy pozostawili. Ponieważ nie było toaletowego papieru, to niektórzy używali marek niemieckich w tym celu i ludzie mieli ogromną satysfakcję, jak niemieckie dzieci grzebały w naszym g…, żeby wyciągnąć ich własne marki. Jedna z migawek. W końcu żeśmy dojechały. Po drodze na bocznicy, nie wiem, to było niedaleko większego miasta, był nalot aliancki najwyraźniej, bo słychać było bomby i błyski, ale nic nam się nie stało.
- Resztę okresu jenieckiego spędziła pani gdzie?
Najpierw w Fallingbostel pierwszy miesiąc. Później przegnali nas do Bergen-Belsen, gdzie byłyśmy może sześć tygodni, przed samym…, tak, chyba 21 grudnia, w moje urodziny nas zaczęto wieźć. Załadowali nas na transport i zaczęłyśmy gdzieś jechać. Zajechałyśmy na północ do stacji, która się nazywała Lachten i stamtąd
perpedes apostolorum do Oberlangen.
- Na piechotę do Oberlangen?
Tak, od stacji to było chyba kilka, kilkanaście kilometrów, nie dużo. Z tym że te, które nie mogły iść, to jeździł samochód, który je zabrał.
- Samo Oberlangen, rzeczpospolita babska, nazwijmy.
Tak, bardzo dobrze zorganizowane.
- Proszę opowiedzieć o tym. Chodzi mi o to, żeby indywidualne spojrzenie na tę sprawę poznać.
[...] Te koleżanki, które były w naszym baraku, to właśnie trzy czy cztery są tutaj [w Londynie], z tego samego baraku.
- W którym baraku pani była?
W czwartym. Znienawidzony przez innych trochę…
Myśmy były najlepiej zorganizowane. Ale dlaczego? Dlatego że komendantką naszego baraku była pani tak niewojskowa, że nie można było robić jej przykrości, bo jak osoba, która stawała przed frontem kompanii na apelu i mówiła: „Kompania, baczność.” i nie było innej rady, jak stanąć na baczność. To była ukochana przez nas pani Zbigniewa Skrzyńska.
- I mimo u wojskowego dygu byłyście dobrze zorganizowane?
Ach nie, były inne, które nas goniły. Ale główną komendantką naszego baraku była pani Zbigniewa, więc…
- Jak dzień codzienny wyglądał? Co było do roboty?
Bardzo mało było oficjalnie do roboty, ale same żeśmy się zajmowały, czym można było. Miałyśmy wykłady różne, nie tylko z wojskowości, ale z filozofii. Wieśka Krachelska, która nam opowiadała bardzo dużo na temat…
- Rodzina Krystyny Krachelskiej?
Chyba tak. Mi się zdaje, że to były kuzynki. Ona też była Halina.
- Jak pani zapamiętała wigilię w Oberlangen?
W Oberlangen nas akurat przywieziono. 23 [grudnia] chyba. Wiem, że zapasy ktokolwiek miał, to jakoś było to… Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie było to razem i była wigilia.
- A w jakim stanie psychicznym?
W doskonałym.
Absolutnie. Szczególnie smarkate. Im starsze, tym one były bardziej przygnębione, ale nie my. To była wielka, wielka przygoda przecież ciągle, od początku do końca.
- W takim razie czy pamięta pani czołgi Maczka?
Czołg dopiero później, najpierw wjechał motocyklista i łazik i dopiero później czołg, bo czołg to dużo później przyjechał. Ale to było przeżycie.
Nie pamiętam, jak się nazywał, ale był bardzo zdziwiony.
- Sam nie wiedział, co się stało.
Oni absolutnie nie wiedzieli, oni wiedzieli, że jest obóz kobiecy, ale tylko tyle. Więc oni zupełnie, oczy jak talerzyki wielkie. I Dywizja zajęła się nami jak najlepsza niania, mama, babcia, wszystko razem. Nadzwyczajnie się nami zajęli, przecież myśmy były dosyć głodne, bo po prostu przez złośliwość kwatermistrza, który później się okazał, że to był esesman w mundurze Wehrmachtu, po prostu nie miałyśmy wydawanych racji, które były małe, bardzo byłyśmy głodne. A po uwolnieniu, cały magazyn wyładowany po sufit spleśniałym chlebem się znalazło.
- Czy sprawiedliwość go dosięgła?
Tak, bardzo szybko, bo on jedyny właściwie wylazł na wieżyczkę i zaczął się bronić, to go ustrzelili.
- Czy już wtedy pani zadecydowała o tym, że zostaje pani na zachodzie?
Wiedziałam, że się panicznie boję bolszewików.
- A skąd pani wiedziała, że trzeba się bać?
Z historii, z 1920 roku, z książek.
- A czy bieżące informacje docierały, czy nie?
Do nas nie bardzo, przecież myśmy na przykład o Jałcie nie wiedziały nic. Ale wiedziałyśmy, że wojska rosyjskie zajęły już Polskę i to był kwiecień przecież 1945 roku. Moim zdaniem żeśmy mało wiedziały. To, co było można się dowiedzieć z niemieckiej gazety, którą czasami otrzymywałam od utykającego
Postmanken, wartownik, który nas prowadzał do pracy na torf, jak się szło poza obóz, więc musiał nas pilnować, więc on mi od czasu do czasu dawał [niezrozumiałe]. I stąd myśmy się trochę dowiadywały, co się dzieje, między wierszami człowiek kombinował co się dzieje, na jakim froncie i gdzie.
- Jak wyglądała dalsza droga? Tak jak inni może do Włoch i potem do Anglii?
Byłam jedną z pierwszych... Ponieważ wiedząc już, że ojciec mój jest na środkowym wschodzie, że jest w wojsku na zachodzie, to pierwszy odruch było przecież do ojca, do taty, którego nie widziałam od 1939 roku.
- Spotkała się pani z ojcem?
Tak, oczywiście.
- W jakich okolicznościach?
Wkrótce po uwolnieniu nas przeniesiono z Obelrangen do Niderlangen, który był obozem dla niemieckich kryminalistów, czyli był dużo lepszy od naszego. Więc kryminalistów usunięto i myśmy były przekwaterowane tam. Do Niderlangen przyjechał, przyleciał do nas generał Anders z wizytą.
- Kto się wami wtedy opiekował?
Dywizja. To byli najlepsi opiekunowie, jakich mogłyśmy mieć. Jeszcze muszę powiedzieć jedno, o tym, że jestem w obozie, był ojciec powiadomiony, tylko też wyszło
qui pro quo z tego, ale został powiadomiony, że córka jest w obozie. Ponieważ siostrzenice, zdaje się, że siostrzenice majora Ciepielowskiego, który był zastępcą mojego ojca w czasie, kiedy ojciec był dyrektorem, (nie wiem, czy tak to się nazywało, prowadził Wojskowy Instytut Naukowo Oświatowy przed wojną), [przekazały] że Ciepielowski jest w Londynie, czy w Anglii, przez niego prosiłam, żeby skomunikował się z ojcem i powiedział, że jestem na zachodzie, powiedzmy. Starałam się do ojca dotrzeć. Jak mówię, już wtedy wiedziałam, że ojciec jest na środkowym wschodzie i potwierdzone to było… Ponieważ już wiedziałam, że ojciec już tam jest od majora Ciepielowskiego, który napisał do moich koleżanek i wobec tego, jak przyjechał generał Anders, stanęłam na rzęsach, żeby się z nim spotkać, co mi bardzo utrudniał jego adiutant, okropna osoba. Ale postawiłam na swoim i porozmawiałam wtedy z generałem Andersem, który mi przyrzekł, wiedział, że ojciec jest na środkowym wschodzie, mniej więcej, bo już wtedy ojciec był w Libanie, a wiedziałam, że był w Palestynie. Tak, że miał jeszcze świeższe wiadomości i powiedział, że będą transporty z naszego obozu do II Korpusu, tylko to będzie zorganizowane i że mam cierpliwie czekać. Ale popatrzył na mnie, widocznie miałam minę „buu”, powiedział: „A jak się dostaniesz moja kochana na własną rękę, to jeszcze lepiej.” Więc zaczęłam myśleć o tym, ale dużo nie wymyśliłam. W każdym razie życie obozowe mi nie odpowiadało, bardzo mi nie odpowiadało, więc ponieważ moje koleżanki najbliższe, starsze ode mnie wszystkie, zostały zmobilizowane do pracy w Dywizji, w kancelariach w sztabie, więc po prostu zdezerterowałam z obozu i dołączyłam do nich. Byłam więc dezerterką. Ale wolałam być z nimi niż w obozie. Będąc z nimi, [...] mieszkałyśmy w Meten. Bardzo nam tam było dobrze, nic nie robiłam właściwie, one były zajęte, a ja tylko starałam się o jarzyny dla nas. To inna historia. W pewnym momencie ktoś mnie woła do głównej kancelarii, że zjawił się ktoś z samochodem z Korpusu i czy chcę jechać? Mówię: „Oczywiście.” Samochód okazał się trzytonówką i był to doktor Bierzeński, którego siostra była naszą koleżanką w obozie i on zabrał, chyba nas było jedenaście…
Zabrał nas do Korpusu. Z wielkimi przygodami żeśmy jechały przez całe Niemcy, później przez Włochy aż do Porto San Georgio. Bardzo cudowna podróż zresztą.
- Jaki był dalszy ciąg peregrynacji?
Dojechaliśmy do Włoch, więc część dziewcząt, która miała bliskich w Korpusie, to oczywiście rozjechała się, a część z nas została skoszarowana w Macierazie, w byłej włoskiej szkole rolniczej. To duży dom. W końcu było nas tam chyba trzy czy cztery, a z tak zwanego transportu, czyli z naszej jedenastki byłam jedna, a może jeszcze Renata Rościszewska była ze mną. W każdym razie były to początki obozu. To był koniec lipca 1945 roku. Nie wspominam dobrze tamtego okresu.
- Co się takiego tam wydarzyło?
Po prostu trzeba powiedzieć, że ogólnie biorąc stosunek żołnierzy w Korpusie do akowców był negatywny, niezbyt przychylny, a szczególnie do dziewcząt. A niestety dlatego że oni, a szczególnie żołnierze, mieli złe doświadczenia ze swoimi „pestkami” tak zwanymi, bo wolały oficerów od żołnierzy. A w odróżnieniu od nas, myśmy miały kolegów, nie miałyśmy żołnierzy i oficerów, myśmy mieli kolegów, więc raz nawet, właśnie z Renatą, żeśmy chciały pojechać na, znaczy musiałam się dostać do Ankony i nie dano nam przepustki z tegoż obozu na wyjście, żeśmy się wyczołgały stamtąd przez winnicę na szosę i oczywiście na autostop. Jedzie beczkowóz duży i widzimy korpuśny, więc prosimy per kolega, bo tak się mówiło do naszych kolegów, „Czy kolega jedzie w kierunku Ankony?” A jakiś burczymucha patrzy na nas z góry z szoferki, zwraca się do nas i mówi: „Kurwów nie wożę.” I pojechał. W nas jakby piorun strzelił, siadłyśmy w rowie i żeśmy się rozpłakały. Nie było to miłe. W końcu amerykański czy angielski łazik podjechał i zabrał nas do Ankony. Renata poszła gdzie indziej, bo jej kuzyn był w Ankonie, on był oficerem w Korpusie, więc starałam się dostać do generała Andersa, bo oczywiście przeszłam już przez komisję poborową, już oficjalnie byłam w PWSK, ale byłam nadal nie umundurowana. Miałam
paybook, książeczkę wojskową, ale nie byłam jeszcze umundurowana i ciągle w szmatach, w których przyjechałam z Niemiec, chodziłam po słonecznej Italii, w lipcu gorąco było bardzo. W każdym razie najpierw żandarm mi powiedział, że jestem nieprzepisowo ubrana, jak dostałam się do dowództwa, więc, jak on się odwrócił, to weszłam do środka, w końcu skracając długie godziny, nawet chyba dwie godziny to trwało. Dostałam się do generała Andersa i wiedziałam już o tym, że ostatni przewidziany transport u lotników na środkowy wschód odchodzi za kilka dni i później więcej nie wiadomo kiedy będzie, więc myślę sobie: „Nie, tym transportem chcę pojechać.” I z tego względu, mimo że drogą służbową prosiłam o przeniesienie na środkowy wschód jak najszybsze, ponieważ do ojca [chciałam] pojechać i tak dalej. To nie było brane pod uwagę, więc, pomimo że wiedziałam, że ojciec zawsze uważał, że droga służbowa jest jedyną drogą do postępowania, ale tutaj myślę sobie: „No nie, protekcja w tej chwili musi zadziałać, bo nie dostanę się do ojca.” Dostałam się przed oblicze wielkiego generała i on mówi: „A, jesteś!”, więc mówię: „Panie generale…”, referuję moją sprawę, on mówi: „Dobrze, dobrze, zaraz zobaczymy.” Za telefon, poprosił o inspektorkę, w Portorykanacie miały swoją siedzibę i słyszę, jak mówi: „Proszę przygotować rozkaz wyjazdu dla Kocównej, która będzie jechała do bazy w Teranto. Proszę…” i tłumaczy jej, że trzeba załatwić jej transport na południe i stamtąd transport morski. Wysłuchałam to, generał mówi: „Widzisz dziecko, pojedziesz.” Mówię: „Panie generale, jak się tam dostanę?” On mówi: „Dostaniesz się.” Zawołał znowu Łubińskiego, swego adiutanta i mówi: „Proszę dać łazika… i mówi kogo – niech pojedzie z panną Kocówną – jak to powiedział, już nie pamiętam – pojedzie do Recanati, gdzie ona weźmie papiery, później stamtąd do Maczeraty, żeby zabrała swoje rzeczy i wymeldowała się i z powrotem do San Georgio, gdzie nazajutrz rano idzie transport urlopowiczów na południe do bazy.” Więc tak się mną zaopiekował.
Oczywiście że tak.
- Spotkała pani wtedy ojca?
Oczywiście najpierw do bazy, w bazie dwa czy trzy dni jednak i później transport cudownym okrętem, gdzie będąc w okropnym ubraniu po jednym posiłku nie wyszłam z kabiny, bo wstyd mi było wyglądać tak, jak wyglądałam. Jechało kilku naszych oficerów również, bo kobiety jechały zawsze pierwszą klasą razem z oficerami, więc po prostu ktoś się domyślił. Nie kobiety, które jechały, kilka ich jechało, również, „pestki”, żeby któraś mnie się zapytała dlaczego, czy co. Zorganizowali od Angielek spódnicę, pantofle, koszulę, bluzkę i pas, żebym wyszła na górę. Miałam doskonałą podróż wobec tego, bardzo miłą. Oczywiście przebrałam się w ostatni wieczór i doskonały steward, który zresztą cywilny był, starszy pan i opiekował się mną bardzo, mówię: „Trzeba oddać te rzeczy.” On mówi: „Wypiorą, wyprasują i się odda tym paniom.”, bo on był włączony w całą konspirację munduru. Więc wysiadłam już znowu jak kopciuszek. Najpierw znowu w Port Saidzie, z Port Saidu do bazy, tam przyjechał ktoś od mojego ojca mnie zabrać, bo ojciec miał konferencję, której nie mógł opuścić, więc dopiero… Przyjechał kapitan Czerniawski, pamiętam, bardzo miły pan, który mnie zabrał i pociągiem żeśmy pojechali przez pustynię do Hajfy, z Hajfy do Bejrutu.
- Miała pani okazję wycieczki porobić?
Oczywiście.
- A potem był wspólny powrót do Anglii?
O tyle wspólny, że ojciec wyjechał wcześniej, bo później pracowałam w szpitalu, w ósmym szpitalu, który był w Kantarze w Egipcie. Tam siedziałam półtora roku. Ojciec mój wyjechał wcześniejszym transportem. W międzyczasie mój brat się znalazł, który był w koncentracyjnym obozie, później uciekł z Polski i do nas dołączył. Oni wyjechali w sierpniu 1946 roku, ale wybuchła epidemia cholery w Egipcie i wstrzymano transporty.
- Trzeba się było opiekować?
Tak, trzeba było po prostu czekać na następny transport. Przyjechałam dopiero do Anglii w listopadzie.
- I już została pani na zawsze?
Tak.
- Życie rodzinne urządziła sobie pani…
Wyszłam za mąż jeszcze w Jerozolimie. Tak, oczywiście, Kędzierska to jest polskie nazwisko. Już byłam w ciąży, już moja Ewa była w drodze, jak przyjechałam.
Londyn, 29 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt