Nazywam się Tadeusz Sułowski, pseudonim „Tadek”.
W 7. Pułku Piechoty Okęcie kryptonim „Garłuch”.
Najpierw od 1941 byłem w harcerstwie.
Tak w 16. Warszawskiej Drużynie Harcerzy, która się wtedy konspiracyjnie reaktywowała, poczym przeszła w 1944 roku do „Szarych Szeregów”.
Byłem wtedy na wakacjach u mojej babci w powiecie płockim w Kobylnikach. To był majątek ziemski niedaleko Wyszogrodu. Wyszogród, bardzo ładne miasteczko położone na wzgórzu nad Bzurą. Bardzo emocjonowałem się komunikatami radiowymi już na parę dni przed wojną, parę tygodni przed wojną. Pamiętam Radio Breslau, obecny Wrocław, nadawało audycje mające na celu załamanie ducha Polaków.
Tak, tam się bardzo często powtarzały takie zdania: „Polska będzie kupą gruzu…” Co zresztą częściowo się sprawdziło, ale wtedy w to nikt nie wierzył. Już pierwszego dnia wojny, moja mama, która na szóstą rano chodziła do kościoła, jak wracała, to słyszała odgłosy bombardowań.
Nie, też była ze mną na wakacjach, była u swojej matki, mojej babci. Przyszła z wieścią, że chyba wojna się zaczęła albo manewry, bo słychać armaty. Ona przeżyła 1920 rok i tamtą wojnę, dla niej ważne były armaty. Pewno nie spodziewała się, że Niemcy natychmiast użyją samolotów, z których to [będą] rzucali bomby na cywilną ludność. Tak to wyglądało. Rzeczywiście, komunikaty radiowe nadały z samego rana, przy śniadaniu byliśmy, że wojna wybuchła, że Niemcy zaatakowali Warszawę przed godziną szóstą rano chyba. Zaraz były komunikaty prezydenta Starzyńskiego, który ogłaszał alarmy. Jednym słowem była wielka konsternacja, zmartwienie jeszcze większe.
My w tej chwili nie mieliśmy nic do gadania. Musieliśmy tam być, aż się rozwiną dalsze okoliczności. Nie wiedzieliśmy jak to dalej będzie. Nikt nie przypuszczał, że w trzecim czy czwartym dniu wojny, już się pojawią tam niemieckie patrole motocyklowe, a w ślad za tym masy polskich jeńców, których trzeba będzie w budynkach gospodarczych, w oborze, w stodole kwaterować. To były setki ludzi. Pierwszego dnia wojny, 1 września 1939, już popołudniu nadleciały samoloty niemieckie i w Kobylnikach, w tej miejscowości, w której ja byłem, rzucili bomby na najbardziej okazały, najbardziej przyzwoity budynek gospodarski. Tam się spaliła stodoła. To byli zwykli gospodarze, ale lotnicy wybrali sobie najładniejszy budynek w okolicy.
Tak, później wszyscy pobiegli do lodowni. Lodownia to był budyneczek murowany z czerwonej cegły. W środku był wykopany dół. Dół napełniało się lodem po to, żeby różne produkty jak szynki, nie szynki, kiełbasy tam trzymać. Ponieważ to było dosyć nisko położone w parku, to był mały budyneczek, to moja babcia i ciotka, które tam rządziły w majątku, uznały, że tam będzie najbezpieczniej. Wszyscy z dworu tam uciekli. Ja nie zdążyłem, chwyciłem babcię za rękę i zaprowadziłem ją szybciutko w bardzo gęste krzaki do parku. Tam był bardzo piękny park. Babcia mi do końca swego życia nie zapomniała, że nią się zająłem, nie do żadnej lodowni, tylko w krzaki. To było najbliżej. Byliśmy opóźnieni. Wszyscy nas ubiegli z lodownią. W każdym razie, od pierwszych chwil rozpoczęcia wojny, już wieczorem słychać było strzały. Oddziały polskie już się chyba wycofywały, trochę się broniły przed Niemcami. Strasznie szybko oni pokonali tę odległość między granicą, a Płockiem. Już na drugi dzień przywieziono rannych polskimi wozami taborowymi. Polskie wojsko przywiozło bardzo ciężko rannych żołnierzy. Oni nie mieli żadnego sanitariatu. Matka moja się nimi zajmowała, bandażowała.
Nie, nie mieli nic. Żołnierze byli poranieni pod Mławą i Działdowem. To nie było bardzo daleko. Konnymi wozami ich przywieziono. W ślad za wozami wojskowymi zaraz pojawiły się furmanki, karety, powozy uchodźców, którzy opuszczali swoje rodzinne strony. To był strasznie przykry widok. Był cały przekrój społeczeństwa. Byli młodzi ludzie, starsi ludzie, bardzo starzy ludzie i dzieci, prawie że niemowlaki, zwierzęta, psy, koty. Dzieci nie chciały odstąpić od zwierząt. To robiło strasznie przykre wrażanie. U nas po uchodźcach został pies, bardzo brzydki żółty kundel, któregośmy wszyscy ogromnie pokochali. Niestety nie przeżył wojny, bo Niemcy go zastrzelili. Nie lubił Niemców i oni się odegrali na piesku.
Niemcy przyjechali w październiku. Władze przywiozły Treuhaendera To był pan Edbrüger, Niemiec pochodzący z Królewca, który w wojsku, w lotnictwie był obserwatorem. Został zestrzelony nad Polską. Był ranny, wyleczył swoje rany. Hitler prawdopodobnie jako ekwiwalent ran, dał mu posadę Treuhaendera , opiekuna majątku ziemskiego mojej babci. On już się tam przedstawił jako zarządca tegoż majątku.
Tak, te tereny były Reichem, Rzeszą. Niemcy od razu zrobili tam Reich. Polacy niewiele mieli do gadania. Oni tam opanowali wszystko, [mieli] swoją administrację i tak dalej.
Babcia została z ciotką i moją cioteczną siostrą. Nas, ponieważ mieliśmy meldunek warszawski, to już w lutym 1940 roku wysiedlili do Warszawy. One zostały, ale źle się stało, że zostały. Potem wysiedlono je do sąsiedniego majątku. Tam, ta dziewczynka, moja cioteczna siostra, nie mogła tego strawić i chyba to ona podpaliła stodołę w sąsiednim majątku. Ona to zrobiła jako protest, bo chciała wracać do swoich ukochanych Kobylnik. Niestety, to się bardzo smutno skończyło. Babcię i ciotkę aresztowano. Edbrüger albo gestapo chyba uznali, że ciotka ją namówiła,. Nie wiem, kto był inspiratorem aresztowania mojej ciotki i namalowania aktu oskarżenia, że to ona namówiła swoją siostrzenicę.
Babcia przeżyła. Ciotkę wywieziono do Płocka do więzienia, babcię też, potem z więzienia w Płocku do Fordonu. Dostała karę śmierci. Pisaliśmy do Hitlera różne prośby, naturalnie z adwokatami, z tłumaczami i tak dalej. Hitler ją ułaskawił na dożywocie, ale zaraz została przewieziona do Oświęcimia. Natychmiast po przyjeździe do Oświęcimia została spalona w piecu. Tak, że łaski Hitlera nic nie pomogły, od razu przewidziano ją do zgładzenia.
Kierowniczką mojej powszechnej szkoły, bo tak to się wtedy nazywało, była pani Maria Mitkiewiczowa. Szkoła była prywatna. Jej siostrzeńcy byli w 16. Warszawskiej Drużynie Harcerzy, bardzo znanej w Warszawie drużynie. To była jedna z lepszych drużyn w Polsce. Właśnie ta pani zwróciła się do moich rodziców z zapytaniem czy ewentualnie zgadzają się na to, żebym przystąpił do drużyny konspiracyjnej. Rodzice wyrazili zgodę, ja naturalnie też. W 1941 roku w lutym zostałem członkiem tej drużyny. To była pełna konspiracja, nawet nie wtajemniczono nas, co to jest za drużyna, jaki ma numer, jakie imię nosi i tak dalej. Nie można było dopuścić do tego, żeby jej członkowie z nowego naboru o tym wiedzieli, bo w razie jakiejś wpadki czy coś, to posypałyby się natychmiast głowy. Parę lat nie wiedzieliśmy, w jakiej jesteśmy drużynie, dopiero po jakiś czasie się dowiedzieliśmy.
Zbiórki mieliśmy raz w tygodniu, przeważnie po prywatnych domach naszych kolegów. Czasem wyjeżdżaliśmy poza miasto. Obozy były też organizowane poza miastem, ale niestety nie w namiotach, nie w żadnych szałasach, tylko w wynajętych pomieszczeniach, ewentualnie w pomieszczeniach należących do rodziców czy działaczy harcerskiej drużyny. Tak to mniej więcej wyglądało. Pierwsze lata mojego pobytu w drużynie, mojego członkostwa, to było szkolenie i jeszcze raz szkolenie.
Dużą wagę przywiązywano do tego, żeby wyrabiać w nas orientację, spryt. Musieliśmy znać doskonale geografię Warszawy. Im kto więcej znał bram przechodnich w Warszawie, tym było lepiej i korzystniej. Głównie w tym kierunku nas szkolono. Naturalnie przechodziliśmy bardzo dokładnie sprawności, jak pomoc w nagłych wypadkach, samarytanka tak zwana, terenoznawstwo, musieliśmy dokładnie orientować się na mapach.
Tak, cały czas, bo obrony jeszcze nie było żadnej. Natomiast, jeśli chodzi o samarytankę, o terenoznawstwo, sygnalizację, alfabet Morse’a, alfabet semaforowy, musieliśmy dokładnie to opanować. Zresztą mogę powiedzieć, że przydała mi się sygnalizacja, ale niestety nie przy Niemcach, tylko przydało mi się to w czasie Polski Ludowej, jak mnie zamknęli. Muszę powiedzieć, że harcerze, którzy znali Morse’a dobierali się do ścian, pukali do sąsiadów, kto siedzi, dlaczego siedzi, z kim trzeba skontaktować kogoś i tak dalej…
Tak, jedyny, w więzieniu jedyny. To ogromnie komplikowało śledztwa naszym oprawcom.
Przed godziną „W”, na trzy dni przed Powstaniem, drużynowy Michał Wojnicz - Sianożęcki, wezwał nas, całą kadrę młodzieżową, która razem ze mną wstępowała do drużyny, na ulicę Filtrową. Tam mieszkał. Wybijających się chłopców, powyżej piętnastego roku życia, drużynowy chciał ustawić jako kierownictwo drużyny w chwili Powstania. Nasi wodzowie, drużynowy, przyboczni, plutonowi, zastępowi, to byli chłopcy, którzy skończyli osiemnaście lat i mieli przydziały wojskowe w Armii Krajowej. Oni wszyscy szli do akcji w Armii Krajowej. Dlatego drużyną musieliśmy się zająć my. Jak się drużynowy dowiedział, że też mam przydział do Armii Krajowej, to ode mnie odstąpił.
W 1943 roku w październiku.
Moi dwaj wodzowie harcerscy zapytali, czy bym chciał. Mówię „Ja bym chciał, naturalnie, ale przecież jestem małolat, kto mnie przyjmie?” „Oj, zbujamy wiek, ty wyglądasz poważnie.” Oni się orientowali, że trochę współpracuję z moim bratem, który był dowódcą komórki wywiadowczej nielegalnej organizacji. Nie była to Armia Krajowa, to było prawicowe PPS. Władze tego PPS-u były w Londynie, nie w Moskwie. Był [także] PPS tak zwany RPPS, którego władze były w Moskwie. Ale PPS, do którego należał mój brat, miał swoje zwierzchnictwo przy naszym Rządzie Londyńskim. W każdym razie brat się zorientował, że nas w harcerstwie szkolą, bardzo duży nacisk kładą na spryt, na szybką orientację, na psikusy, które Niemcom robiliśmy. Wiadomo było, że to wyrabia zaradność. Potrafiliśmy sobie radzić w różnych sytuacjach ekstremalnych. Dlatego poznał mnie ze swoimi kolegami, nawet ze swoimi dowódcami. Wykorzystywany byłem właśnie w sprawach wywiadowczych, jak trzeba było wytropić kogoś, kogo poszukiwali i nie mogli go znaleźć. Trzeba było wiele godzin wystawać gdzieś na kolejce WKD. W tych miejscach, gdzie dzisiaj jest ambasada radziecka, rosyjska, to tam była stacja kolejki WKD, była pętla. Kolejka tam przychodziła, na pętli zawracała i jechała z powrotem do Konstancina, do Piaseczna. To była bardzo mądra kolejka. Mnóstwo szmuglerów korzystało z tego pojazdu, przywozili dla Warszawy żywność. Pierwsza moja styczność z pracą w PPS-ie była taka, że wszyscy koledzy mojego brata się pochorowali. Mieli ustalić, gdzie przebywa człowiek, którego poszukiwano. Miał być to konfident, który chyba odmówił dalszej współpracy, czy coś takiego. Wiadomo było, że on mieszka na terenie Konstancina lub Skolimowa, ale bardzo często przyjeżdża do Warszawy. Oni wystawali na stacji kolejki, gdzie dzisiaj jest ambasada rosyjska. Nie mieli szczęścia, a ja tylko raz, pierwszy raz… Powiedziano mi, że facet musi być ubrany w szary garnitur. To nie był typowy garnitur, tylko to były spodnie i bluza zapinana w pasie. Na głowie nosi szarą czapkę, à la maciejówka Piłsudskiego, podobna czapka, jak nosili piłsudczycy. Chodzi z laską, charakterystyczna sprawa, że skrzypi mu lewa noga, bo ma protezę w nodze. Tylko wszedłem na stację kolejki, ostatni z ludzi, jaki wysiadał, to był właśnie wysoki pan, powyżej trzydziestu paru lat, czapka maciejówka, szary garnitur bez marynarki tylko z bluzą sportową, laska w ręku. Człowiek zaczął maszerować. Podsłuchałem czy mu skrzypi [noga], czy nie skrzypi. Skrzypiało rzeczywiście, to myślę sobie „To jest mój.” Udałem się za nim. Jeszcze wtedy nie było tyle zabudowań, ile dzisiaj jest na terenie ambasady rosyjskiej. To były działki, ogródki, trochę gruzu. Widać, że tam były w czasie 1939 roku poburzone domy. Między gruzami, trochę między zielonymi krzewami, mój podopieczny posuwał się w kierunku ulicy Puławskiej. Szedłem za nim w odległości pięćdziesięciu metrów tak, żeby specjalnie nie zwracać na siebie uwagi. Przeżyłem trochę stracha, bo ktoś mi położył rękę na ramieniu i po niemiecku się do mnie odezwał. Obejrzałem się i zobaczyłem starszego żołnierza niemieckiego, który niósł worek na plecach. Prosił mnie, żebym mu podał worek, to był ciężki worek, bo on mu opadał. Naturalnie ja mu ten worek podałem tak, że sobie dobrze na plecach umieścił. On poszedł dalej, w tym samym kierunku zresztą szedł. Strachy na lachy, nic się złego nie stało, po prostu Niemiec potrzebował pomocy, to mu ją udzieliłem. Mój podopieczny przeszedł ulicę Puławską, przeciął ją, wszedł w ulicę Rakowiecką. Maszerowaliśmy koło więzienia Mokotów. Nawet nie przypuszczałem, że za ileś lat będę miał nieprzyjemność w tymże więzieniu siedzieć. Skręcił w aleję Niepodległości, maszerował dosyć długo aleją Niepodległości chyba w okolice obecnej ulicy Woronicza, może Odyńca. Tam wszedł w bramę, zadzwonił. Nie wiem, czy brama była otwarta. On wszedł. Drzwi były nieduże w tym budynku, ładny budynek. Dalej po schodach za nim nie wchodziłem, bo to mogłoby zwrócić uwagę. Natomiast wtedy w Warszawie, to było bardzo wygodne, że w sklepikach były telefony. Wszedłem do sklepiku, który był w tym samym domu, co brama mojego podopiecznego. Zatelefonowałem do mojego brata, że ciotka się znalazła. Gdzie? W alei Niepodległości numer taki i taki. Bardzo mi podziękował. Powiedział, że już im to wystarczy, że on wie, do kogo ciotka tam chodzi. Po prostu mój podopieczny miał tam przyjaciółkę i oni o tym wiedzieli.
Potem już ośmielili się mnie brać na poważniejsze różne [akcje]. Jeszcze razem z braćmi Grocholskimi… Było siedmiu synów i trzy córki pana Remigiusza Grocholskiego, który był pierwszym dowódcą „Wachlarza”. „Wachlarz” to była organizacja najpierw ZWZ-tu, potem Armii Krajowej, która działała na terenach wschodniej Polski, zajętych przez Związek Radziecki. Chodziło o to, żeby utrzymać tam polskość, żeby panować nad sytuacją. Tam były zupełnie dobrze uzbrojone oddziały ZWZ-tu, późniejszej Armii Krajowej, których to oddziałów pierwszym dowódcą był major, potem podpułkownik Grocholski pseudonim „Doktor”. On był ojcem moich przyjaciół. Powiedzmy trzech czy czterech było w moim wieku lub trochę starsi chłopcy. Były dziewczyny. Basia Grocholska wspaniała późniejsza narciarka, która reprezentowała nasz kraj w zjazdach i slalomie, to miała już dziewiętnaście lat. Wszyscy starsi, od piętnastego roku w górę, byli w konspiracji. Pana Remigiusza Grocholskiego w czasie wojny nigdy nie widziałem. On w ogóle nie bywał w domu, cały czas się ukrywał. Miał bardzo poważne stanowisko i bardzo niebezpieczne. Jako szef „Wachlarza” był nieprawdopodobnym kąskiem. Niemcy chcieliby o nim coś więcej wiedzieć. Miałem przyjemność poznać pana Grocholskiego dopiero po wojnie, na zawodach, jak Basia startowała w 1956 roku. Z braćmi Grocholskimi robiliśmy prywatną wojnę z Niemcami. Na czym ona polegała? Na częściowym dewastowaniu niemieckich, szczególnie wojskowych, samochodów. Chodziło o swastyki, chorągiewki, które oni mieli na błotnikach, nakrętki od baków. Nawet była już poważniejsza akcja wpuszczanie do baków z benzyną… Wtedy baki nie były na kluczyk, tylko normalnie nakrętkę można było odkręcić. Jak ktoś chciał dużą przykrość zrobić kierowcom tegoż samochodu, to można było [wsypać] dwie łyżeczki cukru. To jest z reguły po silniku. To była niebezpieczna rzecz, bo gdyby to się wydało, to straszne rzeczy by się działy. Kiedyś wróciłem dosyć wcześnie ze szkoły. Miałem trochę czasu, to był maj 1942 rok. Poszedłem sobie w Aleje Ujazdowskie. Tam było dużo pięknych niemieckich samochodów. Na rogu Alei Róż i Alei Ujazdowskich stał bardzo piękny Opel Admirał. To był dom, w którym później w 1943 mieszkał kat Warszawy, sławetny Kutschera. „Kama”, która była łączniczką dywersyjnych grup szturmowych, pod tym domem wiele godzin przestała, żeby poznać Kutscherę osobiście, to znaczy, żeby dowiedzieć się jak on dokładnie wygląda i żeby wiedzieć jakim jeździ samochodem. Samochód był chyba ten sam, bo Kutschera zginął w zielonym butelkowym Oplu Admirale. Bardzo możliwe, że tam w domu mieszkał bardzo wysoki dostojnik niemiecki. Miałem się okazję przekonać, że to był bardzo ważny osobnik w hierarchii Niemców, jako że w tej zabawie, prywatnej wojnie z Niemcami, wpadłem. Zabrałem nakrętkę, a za mną posłyszałem kroki, że ktoś idzie. Szybciutko odłożyłem na miejsce nakrętkę, już nie zakręcałem jej, tylko odłożyłem na miejsce, żeby on nie zauważył, że coś złego tam zrobiłem. On nie zauważył. Wszedł do domu w Alei Róż 2, taki był adres, a ja zamiast zostawić nakrętkę i uciekać, to ją wziąłem, schowałem do kieszeni. Widziała to prawdopodobnie Niemka, kucharka, która w suterenie szykowała posiłki Niemcom, obsłudzie domu. Musiała to zauważyć. Skierowałem się w Aleje Ujazdowskie. To były głównie wojskowe domy, gdzie były bardzo ważne esesmańskie urzędy. Tam na warcie przed domem, w bramie, stał granatowy polski policjant. Akurat przechodziłem koło niego, kiedy za sobą usłyszałem Halt! Halt! Policjant zrobił kilka kroków, złapał mnie, chwycił mnie za rękę i mówi „Co zrobiłeś, bo cię zaraz zastrzeli. Zatrzymaj się, nie uciekaj! Niemiec trzyma pistolet w ręku.” Zatrzymałem się. „Co zrobiłeś?” Mówię „Ukradłem im nakrętkę z baku.” Pokazuję mu nakrętkę, nie ma co się wygłupiać, stało się, to się stało. Podbiegł podoficer SS, trzymał rzeczywiście w ręku pistolet parabellum. Przełożył go do lewej ręki, prawą uderzył mnie mocno w twarz tak, że policjant mnie trochę podtrzymał, bo bym upadł. Potem poprawił, przełożył parabellum do prawej, dał mi z lewej. Kazał policjantowi granatowemu mnie prowadzić do gmachu Aleja Róż 2. Tam mnie przyprowadzili we dwóch. Za chwilę mnóstwo wojska, esesmanów zgromadziło się na klatce schodowej. Tam [były] bardzo piękne marmurowe schody, to jest bardzo elegancki dom. Tam niebywała figura musiała mieszkać. W każdym razie poprosili szefa, przyszedł szef. To był bardzo wysoki, bardzo przystojny mężczyzna, w wieku trzydziestu paru lat, koło czterdziestu, łysiejący w żółtej partyjnej bluzie NSDAP, w czarnych spodniach, w wysokich butach. Był to bardzo wysoki człowiek. Jego jedna noga, była prawie taka, jak ja cały. Wtedy miałem trzynaście lat, to był 1942 rok. On się uśmiechał, wydawał dyspozycje. Coś posłyszałem, zdołałem zrozumieć, że mają wezwać żandarmerię i zawieść mnie do Kryminal Polizei na ulicę Daniłowiczowską. Tak też się stało. Przyjechało szupo , [żandarm] miał śmieszną czapkę z tyłu daszek opadający na kark, z przodu daszek podobny, jakieś tam znaki. Trochę czapka była podobna do czapki niemieckiej z pierwszej wojny światowej. Żandarmeria, jak nie w hełmach, to chodziła w takich czapkach. W międzyczasie szef, bardzo ważny Niemiec, polecił mnie sprowadzić do sutereny. Tam mieszkał podoficer, osiłek, wielki chłop, blondyn, typowy Niemiec. Chwycił mnie za kark i zaczął sprowadzać dosyć brutalnie do sutereny. Naturalnie mieliśmy czekać na żandarma. Na zakręcie, pod kątem prostym był zakręt, to mnie prawie że uniósł w górę. To był naprawdę bardzo silny mężczyzna, a ja byłem wiórek, byłem młody chłopaczek. Jak mnie dmuchnął w ścianę głową, to myślałem, że to już mój koniec. Gwiazdy, iskry mi się pokazały, ale nawet nie straciłem przytomności. Naprawdę bardzo mocno mnie uderzył, ale nie upadłem. Zaprowadził mnie do swojego pokoju. Tam stanąłem pod ścianą, on usiadł na tapczanie. Czyścił swój pistolet, też parabellum jak się zdążyłem zorientować. W ogóle się nie odzywał. To był maj. Okna sutereny wychodziły na Aleje Ujazdowskie. Piękne kwiaty, gałęzie zielone, liście, trochę bzów, zaglądały w okienko. Myślę sobie „To chyba twoje ostatnie zieloności, jakie oglądasz. Pewno żywy nie wyjdę.” My świetnie wiedzieliśmy, co Niemcy wyprawiali. Dzisiaj ludziom, którzy nie otarli się o okupację w Warszawie, trudno jest wytłumaczyć, jaka to była groźba. Niemcy byli niesamowici, straszne represje były za nic, że człowiek nic nie zrobił, a przecież ja ukradłem. Zupełnie nie wiedziałem, jaki los mnie czeka. Przyszedł żandarm. Wyjął z kieszeni przyrząd, to był rzemień skórzany o długości mniej więcej czterdzieści centymetrów. Zawinął mi rzemień na przegubie dłoni, a na końcu rzemienia były dwa metalowe patyki w kształcie palców. Zebrał patyki, skręcił rzemień, żeby mieć dobry uchwyt, żebym mu nie uciekł. Jakby mnie trzymał ręką za moją rękę, to bym się mógł mu wyrwać, a już z objęć dwóch patyczków metalowych, na pewno bym uciec nie mógł. Dwa patyki były zrobione ze stali i skręcony rzemień na przegubie ręki. Poprowadził mnie do tramwaju, do przystanku tramwajowego. Wsiedliśmy do tramwaju „zero” nur für Deutsche w Alejach Ujazdowskich, róg obecnej Pięknej. Wtedy ona się nazywała Piusa. To była moja ulica, tam wtedy mieszkałem, tylko bliżej Marszałkowskiej. Dojechaliśmy „zerem” do placu Teatralnego. Tam wysiedliśmy. On mnie trzymał jak pieska na smyczy i zaprowadził mnie na ulicę Daniłowiczowską 18. Teraz [pod] numerem 18 to są wojskowi krawcy. Często bywam na różnych partyzanckich spotkaniach. Koledzy mnie prosili, żebym im baretki odznaczeń załatwił w Warszawie. Kiedyś to miały sklepy wojskowe, a teraz wojskowi krawcy na Daniłowiczowskiej 18 to robią. Właśnie jest śmieszne to, że po tylu latach znalazłem się w tym samym domu, gdzie tamten żandarm mnie przyprowadził. Muszę powiedzieć, że tam się wcale nie zmieniło. Na Daniłowiczowskiej było więzienie i na klatkach schodowych były przewieszone siatki ogrodzeniowe w pozycji poziomej, żeby więźniowie nie ratowali się samobójstwem przed śledztwami. Siatki na Daniłowiczowskiej rok temu jeszcze były. Tam zdaje się po ucieczce Niemców z Warszawy, weszły wojska polskie i radzieckie i tam chyba był Urząd Bezpieczeństwa albo NKWD. Od tamtych czasów nic się nie zmieniło. Teraz są wojskowi krawcy, ale siatek nikt nie zdjął.
Na Daniłowiczowskiej żandarm wprowadził mnie najpierw do szefa. To był gruby esesman, oficer w stopniu kapitana. Tłumacz mu coś tłumaczył, bo zawezwali tłumacza. Najpierw mu Niemiec przekazał, że coś ukradłem. Tłumacz zreferował szefowi, co zrobiłem, a szef kazał mnie wprowadzić na dosyć dużą salę. Przy stołach siedzieli śledczy, tajniacy. To byli Polacy na usługach niemieckich, zwłaszcza z kryminalnej policji. To nie była polityczna policja, tylko kryminalna policja Kryminal Polizei. Żaden nie chciał mnie… Oni [byli] po pijaństwie, po imieninach, czy coś. [Na jednego mówili Kocio]. Tego Kocia tam dopadli, żeby mnie wziął, a Kocio nie chciał „Słuchajcie, jeszcze nie wytrzeźwiałem, całą noc się bawiłem.” W końcu Kocio się zgodził. Posadził mnie na krześle przy stole, sam siadł naprzeciwko. Kazał wyjąć wszystko z kieszeni. Miałem portfelik bardzo zniszczony. Trochę zamarłem, bo miałem bardzo ważną rzecz w portfeliku. Miałem zdjęcie „Bolka Róży”, był to bardzo groźny konfident, który narobił mnóstwo wsyp na Marymoncie. Na Żoliborzu i Marymoncie były dosyć silne organizacje PPS-u. Tenże „Bolek Róża” był wprowadzony do PPS-u jako robociarz, a potem okazało się, że jest to konfident, że zdradził. Zupełnie nie mogli go dopaść, nie mogli go wytropić gdzie, jakimi ścieżkami on chadza. Dostałem to zdjęcie, ponieważ miałem jeden udany wyskok. Od razu człowieka znalazłem, to myśleli, że może mi się poszczęści, że „Bolka Różę” trafię. Był to nieprawdopodobnie brzydki człowiek. To była tak wstrętna morda, rudy, brzydki, okropny. Tajniak przegląd różne zdjęcia, notatki z mojego portfela. Wypadło z fotomatona szybkościowe zdjęcie„Bolka Róży”, które w pięć minut można było zrobić. „Kto to jest?” Najgorzej to się zastanawiać, trzeba strzelać. Mówię „Szwagier.” „Ale masz pięknego szwagra.” Przyznałem mu rację, że szwagier niepiękny. Co mi do łba strzeliło mówić, że szwagier, to nie wiem. Musiałem coś powiedzieć bez specjalnego zastanowienia. On to przyjął do wiadomości. Zdjęcie schował z powrotem do portfela. Czemu ja ukradłem tę nakrętkę? „Bo byłem głodny.” „Co? Będziesz jadł nakrętkę?” „Nie, ale myślałem, że może chłopakom sprzedam, oni może popielniczkę by zrobili.” Coś zacząłem wymyślać. Uważałem, że to jest wartość i że może to sprzedam, może bym sobie kupił chleba czy coś. On to wszystko zapisał. To trwało z półtorej godziny, [tyle] mnie trzymał przy stole. Za bardzo mnie nie gniótł. On był okropnie skacowany, jemu się nie chciało specjalnie mnie badać. Z powrotem zaprowadził mnie do Hauptmana, kapitana, który dosyć długo do mnie przemawiał. Tłumacz mi to tłumaczył, że tutaj władze niemieckie dbają o porządek, kraść nie wolno. „Szef mówi, że jeżeli jeszcze raz cię złapią na jakiejkolwiek kradzieży, to już żywy stąd nie wyjdziesz. Żebyś to dobrze zapamiętał, to jeszcze szef ci da parę razy w mordę.” Szef wykonał to, co miał wykonać. Od uderzenia w ścianę, to miałem banię [nie] głowę. Czułem, że mam obcą głowę, prawie nie widziałem na jedno oko. Dostałem jeszcze od szefa parę razy w łeb. Powiedzieli mi, że mogę iść do domu. Niemcy byli naiwni, oni zupełnie nie podejrzewali, że może to być polityczna sprawa, że tacy młodzi patrioci już nastają na ich oporządzenie wojskowe. Puścili mnie. Niemniej jednak za dwa tygodnie dostałem oficjalne pismo, żebym się zgłosił na ulicą Daniłowiczowską w celu odsiedzenia kary za czyn jaki zrobiłem. Ukarali [mnie] paroma tygodniami więzienia, aresztu. Ojciec kończył studia w Niemczech, bardzo dobrze znał niemiecki. Natychmiast namalował prośbę, poza tym jeszcze się oparł na tłumaczach przysięgłych. Na rogu ulicy Skorupki i Marszałkowskiej był tłumacz. Żeby żadnego błędu nie popełnić, to trzeba było tam się udać. Tam z ojcem poszedłem, pan tłumacz namalował pisma do władz niemieckich, które nam przysłały to pismo, że młody wiek, że trzynaście lat, że mi szkołę przerwą. Poszły pisma i za tydzień czy za dwa, oni odpisali, że z uwagi na młody wiek, sprawa Tadeusza Andrzeja Sułowskiego została umorzona. Darowali mi, lekko mi to przeszło.
Przyszli do domu, zrobili bardzo dokładną rewizję, ale już mój mądry tatuś przed nimi zrobił rewizję. Wszystko, co było kompromitujące z mojej strony, to wyrzucił do śmietnika. W sumie mi to lekko przeszło.
Zacząłem barwnie.
Potem w harcerstwie coraz wyżej się posuwaliśmy w przeszkoleniu. Już w 1944 roku, mnie jako starszego chłopaka dali do „BS-ów”. „BS-y” to były „Bojowe Szkoły”. Harcerstwo, „Szare Szeregi”, to były oddziały „Zawiszy”, potem były „BS-y” „Bojowe Szkoły” i „GS-y” „Grupy Szturmowe”, z których to „Grup Szturmowych” składały się bataliony: „Zośka”, „Parasol”, „Miotła”, później „Żywiciel” i tak dalej. To były dywersyjne bataliony, wyższy stopień wtajemniczenia. Każdy marzył o tym, żeby być w „Grupach Szturmowych”. Mimo tego, że trochę zbujałem swój wiek, to w „Grupach Szturmowych” niestety nie byłem, tylko byłem w „Bojowych Szkołach”. Już w 1944 roku nas przydzielono do „Szarych Szeregów”. Wtedy były dwa harcerstwa tak jak dzisiaj ZHR i ZHP, tak wtedy był ZHR i Hufce Polskie. Hufce Polskie to było harcerstwo narodowe. Żeby było śmieszniej, to nasz drużynowy Michał Wojnicz-Sianożęcki, był właśnie w Stronnictwie Narodowym i w Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW). On bardzo chciał, aby „szesnastka”, nasza 16. Warszawska Drużyna Harcerzy imienia Zawiszy Czarnego, została przyłączona do Hufców Polskich. Większość rady drużyny należała do Armii Krajowej. Jednak u nas była już wtedy prawdziwa demokracja. Większością głosów zostało ustalone, że 16. Warszawska Drużyna Harcerzy przechodzi do „Szarych Szeregów”. Po wojnie pisałem trochę historię okupacyjnej „szesnastki”. Widziałem pisma z głównej komendy harcerstwa z Londynu, gdzie rozkazem „szesnastka” warszawska zostaje przydzielona do „Szarych Szeregów”. Tu trzeba duży hołd oddać Michałowi Sianożęckiemu, że mimo tego, że sam był narodowcem, że był w oddziałach wojskowych narodowych, jednak zgodził się na to, żeby drużynę w sposób bardzo demokratyczny przyłączyć do „Szarych Szeregów”. Na parę dni przed Powstaniem wezwał nas do siebie. Sami starsi chłopcy, od piętnastego roku życia w górę, znaleźli się u niego w domu. Powiedział „Chłopcy, zabawa się skończyła, zaczyna się prawdziwa wojna. Powstanie wisi na włosku, lada dzień możemy pójść do Powstania. Chciałbym usłyszeć jakie są wasze plany. Wiem, że niektórzy z was są już w Armii Krajowej, jak ‹‹Tadek››. On już wiedział o mnie. Cały czas mieli mnie na uwadze, bo rozrabiałem. O każdym skoku, to oni musieli wiedzieć, bo to zagrażało dekonspiracją. Oni mnie pilnowali, bali się, że jakiś numer im mogę wyciąć.
Miałem wielkiego przyjaciela, mojego zastępowego, Zbyszka Stoka, który był potem jednym z moim dowódców w „Garłuchu”. Tenże Zbyszek czuwał nade mną i nie pozwalał mi na bardziej ryzykowne akcje. O moich kontaktach z PPS-em też absolutnie doniósł drużynowemu. Drużynowy wziął mnie na dywanik i zakazał jakichkolwiek dalszych akcji. Dowiedział się, że wziąłem udział w dosyć groźnej dywersyjnej robocie.
Muszę wrócić. To był październik 1942 rok. Mieliśmy spalić samochody wojskowe pod mostem Poniatowskiego. One tam garażowały, parkowały. Tam właśnie parkowały samochody policyjne i wojskowe. Grupa dywersyjna organizacji PPS-u stwierdziła, że taki młody człowiek jak ja, bardzo im się przyda do pewnej czynności, jaką trzeba tam wykonać, żeby akcja sprawnie poszła, żeby ona się udała. Najpierw przyszedł dowódca całej grupy. Miał pseudonim „Robert” albo „Hagen”. To był poeta z PPS-u, bardzo nieduży człowiek, bardzo inteligentny, bardzo bystry, krótkowidz, miał bardzo grube szkła. Pytał mnie czy bym chciał wziąć udział w akcji dywersyjnej. Powiedziałem, że tak, naturalnie. „To wszystkiego się dowiesz od swojego brata, który cię wtajemniczy, na czym będzie polegała twoja czynność.”
Zostałem zawiadomiony, że o godzinie, chyba godzina policyjna była o dwudziestej, [więc o] dziewiętnastej miałem być na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu. Później Armia Ludowa podłożyła w tym miejscu bombę w restauracji „Cafe Klub”. To była niemądra akcja Armii Ludowej. Tam dużo niewinnych ludzi przez to zginęło. W każdym razie umówiliśmy się przed „Cafe Klubem”. Tam się spotkałem z moim bratem i ze starszymi przyszłymi kolegami. Pomaszerowaliśmy ulicą Smolną. Kolegów było trzech, mój brat był czwarty, ja byłem piąty. Oni parami szli przed nami. Jeden z nich miał laseczkę i tą laseczką tyk, tyk, w asfalt uderzał. Może to było po to, [że] jeżeli będzie strzelanina, [to] będzie łatwiej nam się znaleźć, jak będzie tupał w chodnik laseczką. Nie wiem, po co on to miał. Szliśmy za laseczką, za odgłosem laseczki ja z moim bratem. Zdarzył się dosyć śmieszny incydent, bo mój brat mówi, że mamy podpalić samochody, użyjemy do tego bomb zapalających. Bomby wyglądały w ten sposób, że to były bombki podobne do kartonika z mlekiem na czasy obecne. Na najwyższym punkcie kartonika, na suficie kartonika, było kółeczko dwa centymetry średnicy oblane folią. Trzeba było folię przebić, wyjąć z kieszeni zapalnik. Zapalnik wyglądał jak palec, w kształcie palca, był z bakelitu. Trzeba było koniec zapalnika, palca, zgnieść obcążkami, skaleczyć go, żeby uzyskać spływanie płynu, który w zapalniku się znajdował. Trzeba było przebić celofan, folię i włożyć zapalnik w okienko.
Tak, tuż w momencie podłożenia ładunku pod cel. Mówię „Dobrze, jak to wybuchnie, to przecież raz, że się możemy poparzyć, a po drugie, że się od razu wyda.” „Nie, to w zależności od tego jak się silnie zgniecie zapalnik, tak będzie dużo czy mało tego płynu spływało i łączyło się z trotylem czy termitem, który tam jest w środku. Dopiero jak pewna ilość płynu tam się dostanie, to dopiero to się zapali. Temperatura będzie taka wielka, że stal się [będzie] topić. Bombki będziemy podkładać między koło samochodu, a błotnik. Już reszta, płomienie, temperatura swoje zrobi, że samochód musi spłonąć. Twoja rola ‹‹Tadek›› polega na tym, że nie będziesz podkładał bomb, tylko damy ci papierosa, którego zapalisz i będziesz chodził naprzeciwko wartownika. Tam wartownik niemiecki w hełmie, w kożuchu, pilnuje samochodów. On spaceruje sobie od [jednego] przęsła mostu Poniatowskiego do [drugiego] przęsła w odległości trzydziestu, czterdziestu metrów. Będziesz stał pod domami w Alei 3-go Maja, tam są domy, jest chodnik. Jak ty będzie widział biały kożuch wartownika, będziesz się posuwał tak jak wartownik po chodniku. Wartownik pójdzie w stronę Wisły, to ty pójdziesz tym samym krokiem, tym samym tempem, co wartownik w stronę Wisły. Po co to robimy? Obserwując twoją iskierkę papierosa na chodniku, my wtedy wiemy, w którym miejscu będzie się znajdował wartownik.”
Tak, wartownik będzie mnie widział, a ja jego. Natomiast oni będą skuleni pod kołami samochodu i ich wartownik nie powinien widzieć w żadnym wypadku, a mnie może widzieć. Chodzi sobie młody chłopak tak jak wartownik. Nie pomyśleli o tym jak się mam tłumaczyć. Pewnie bym się tłumaczył, że mi się tak podoba, że też bym chciał być wartownikiem. Byłem młodym chłopaczkiem, to mogłem różne rzeczy wymyślić. Znalazłem się naprzeciw wartownika, naturalnie odnalazłem go, gdzie on jest. Jak on się posuwał w stronę Wisły, to ja w stronę Wisły, jak on się cofał w stronę obecnego Pałacu Kultury, to ja z nim tym samym mniej więcej krokiem. To była jesień, październik i wiał straszny wiatr. Nie wiem jak to się stało, że któryś kolegów zakładających ładunki, potrącił maskę, która prawdopodobnie nie była zamknięta. Maska upadła na samochód i narobiła okropnego łomotu. Widziałem, że wartownik się trochę zdenerwował. Zaraz poszedł w tym kierunku. Naturalnie poszedłem też tak, jak widziałem, jak on się posuwa, tak żeby być zawsze naprzeciwko niego. Prawdopodobnie chłopak, który miał nieszczęście maskę potrącić, zorientował się, położył się od razu pod samochodem. Wartownik tam nawet świecił latarką, ale [ich] nie dopadł. Przeżyłem dużo strachu i oni też. My wszyscy byliśmy przekonani, że to się rypnie. Jak on zobaczy, naturalnie od razu będzie strzelał. Punkt zborny po akcji mieliśmy na placu Trzech Krzyży. Jeszcze do niedawna tam stał miejski szalet składający się z dwóch części. Jedna część była murowana, biały domeczek, a druga część, dla panów, to był okrąglak z blachy. Właśnie w tymże okrąglaku mieliśmy się po akcji spotkać. Uważaliśmy, że to się uda i że nie będzie żadnej awantury. Tak się stało, nie było żadnej awantury, spotkaliśmy się. Gdyby była awantura, gdyby była strzelanina, to [ci co] przeżyją, też tam mieli się spotkać. Na szczęście wszystko się pięknie udało. Oni podłożyli ładunki, spotkaliśmy się na placu Trzech Krzyży. Już było mało czasu, bo każdy miał kilometr, czy dwa, do domu. Miałem najbliżej, brat w domu nie nocował. Naturalnie tam sobie pogratulowaliśmy. Wszyscy ochrzanili kolegę, który potrącił maskę. To było bardzo niebezpieczne i wszyscy najedliśmy się stracha. Na drugi dzień w rano w szkole Jurek Suchanek, mój kolega, który mieszkał w Alejach 3-go Maja 3 (tam bardzo często mieliśmy zbiórki harcerskie. To był kolega też harcerz) i właśnie Suchanek mi mówi „Słuchaj, jaka u nas awantura była w nocy! O jakiejś dwunastej w nocy pożar, sabotażyści podpalili samochody, Niemcy strzelali.” Pytam „I co? Złapali kogoś?” „Nie, chyba nikogo nie złapali. My to przez okna obserwowaliśmy. Huku było mnóstwo, strzelali z pistoletów maszynowych. Żandarmeria przyjechała, wozy, syreny.” „Ale co się stało?” „Chyba podłożyli ładunki zapalające, nikogo nie uchwycili.” Już miałem z pierwszej ręki wiadomości, że akcja się udała. Mówię „Spaliło się trochę [samochodów]?” „Podobno dwanaście czy trzynaście samochodów się spaliło.” Bardzo byłem zadowolony.Po południu skontaktowałem się z moim bratem. Zdałem relację, bardzo byli zadowoleni. Za dwa dni „Hagen” przyszedł, składał mnie gratulacje. Powiedział mi, że zostanę odznaczony za tę akcję, że bardzo fajnie się stało, że mnie wzięli, bo bardzo im się przydałem. […]
Jeszcze dygresja z Suchankiem. Strasznie smutna była sprawa z jego siostrą. Dwa lata po tym zdarzeniu w kościele Świętego Aleksandra, siostra Jurka Suchanka z „Grup Szturmowych”, ona chyba była z „Parasola”, brała ślub ze swoim kolegą. Ten ślub został wydany przez konfidenta, [który doniósł], że para dywersyjna będzie brała ślub i że będzie bardzo dużo członków Armii Krajowej z dywersji w tymże kościele. Zgarnęli cały kościół, wszystkich gości weselnych, rodziców, parę młodych i tak dalej. Już nikt żywy nie wyszedł z tego towarzystwa. Wywieźli gdzieś do Oświęcimia. Nikt już ze ślubu niestety nie wrócił. To była straszna sprawa, bardzo smutna i bardzo znana w Warszawie. Wracamy do Powstania. Michał rozdzielił stanowiska. Powiedział, że on idzie walczyć ze swoimi władzami wojskowymi. Miał swoją bazę na Starym Mieście. Drużynę musi objąć jeden z braci bliźniaków. Mieliśmy dwóch braci bliźniaków „Jacek” i „Placek”, bracia Przewłoccy, nie mylić z Kaczyńskimi, bardzo bojowi chłopcy, wspaniali sygnaliści, świetni w terenoznawstwie, bardzo sprytni, bardzo wsławili się w Powstaniu Warszawskim. Oni byli znani w „Szarych Szeregach” [z tego], że to są niebywałe kozaki. Bardzo zgrani to byli bliźniacy, świetnie z sobą umieli współpracować. Oni jako pierwsi kanałami mieli dostać się na Czerniaków, a z Czerniakowa do Wilanowa, z Wilanowa do Lasów Kabackich. W Lasach Kabackich stała bardzo silna węgierska artyleria. Dowództwo Armii Krajowej bardzo chciało tę artylerię pozyskać dla Powstania. Tam były rozmowy przeprowadzane. „Jacek” i „Placek” doszli do Kabat, zanieśli meldunek. Dowiedziałem się po Powstaniu, że moja siostra, pseudonim „Dzidzia” z „Baszty”, też chodziła jako łączniczka. Ona miała tam blisko przez Czerniaków. Koło fosy przez Sadybę tam się też dostała i chodziła do Węgrów. Węgrzy chcieli gwarancji, żeby Armia Krajowa im wystawiła, że oni rzeczywiście pomogli Powstaniu. Nasza Główna Komenda Armii Krajowej gwarancji nie chciała im udzielić. Do przejęcia artylerii przez Armię Krajową nie doszło. Szkoda, może by to się trochę inaczej rozegrało. W każdym razie Michał mianował drużynowym jednego z braci Przewłockich, chyba „Jacka”, to był Zygmunt Przewłocki. Michała Dowbora przydzielił jako dowódcę patrolu sanitarnego. Od razu mu wyznaczył miejsce na placu Narutowicza, ze swoim patrolem miał tam się zjawić w godzinę „W”. Godzina „W” jeszcze nie była wiadoma, ale już za dwa czy trzy dni była wiadoma. Naturalnie powiedziałem mu, że ja razem ze Zbyszkiem Stokiem i z Jankiem Stokowcem jesteśmy w Armii Krajowej w „Garłuchu”. My po prostu z drużyną nie możemy wziąć udziału w Powstaniu. Mamy przydziały wojskowe. Na to pokornie drużynowy się zgodził „Wojsko to wojsko, trudno nie mogę inaczej zrobić. Musicie iść tam, gdzie macie rozkaz.” W maju 1944 roku zostałem przyjęty do szkoły młodszych dowódców, do szkoły podoficerskiej w ramach „Garłucha”. Tę szkołę przed samym Powstaniem ukończyłem. Nie było wyjścia, musiałem iść z „Garłuchem” do Powstania. Michał się z nami rozstał, uściskaliśmy się, ucałowaliśmy.
Michał zginął. On był młodym inżynierem, bardzo zdolnym. Zdobyli na Starym Mieście czołg. Jako jeden z pierwszych, jako młody inżynier, postanowił czołg uruchomić, bo tamta załoga nie bardzo chciała. Oni aresztowali ich załogę, załoga miała dowodzić tym czołgiem. Chcieli rozeznać czołg. Wjechali czołgiem na ulicę Podwale, chyba numer 1. Mieliśmy tam kolegów z Armii Krajowej, tam potańcówki piękne urządzaliśmy przed Powstaniem. Miałem trzy siostry tak, że mieliśmy z kim potańcówki urządzać. Czołg ten nagle wybuchł. Kompletnie nikt się nie spodziewał. Tam zginęło ponad pięćset osób. Mój przyjaciel, też z harcerstwa, ale z Harcerstwa Narodowego, Janusz Zadarnowski [to widział]. Jest w tej chwili szefem żołnierzy Armii Krajowej na Amerykę, Don Zadarnowski. Don Zadarnowski akurat [stał] w oknie domu, u swojej ciotki. Przyszedł pożywić się do cioci, jadł tam coś w oknie. To wszystko widział, ręce wiszące na balkonach i tak dalej. To było coś potwornego. Naturalnie od razu zbiegł na dół ratować to, co się jeszcze dało ratować.
Godzina „W” była już wyznaczona. Dostałem rozkaz od 1 sierpnia od ósmej rano wozić zawiadomienia o godzinie „W”. Przydzielono mi Warszawę-Pragę, bo tam mieliśmy dużo kolegów.
Rowerek miałem, na rowerku jeździłem. Nie, rano to jeszcze tramwaje chodziły. Później profesor Sierpiński - muzykolog późniejszy, który niedawno umarł, to on wywołał Powstanie na Żoliborzu, chyba o godzinie trzynastej - szedł z grupą już uzbrojonych żołnierzy na kwatery. Jechała ciężarówka z wojskiem niemieckim. Prawdopodobnie dowódcy wojska coś się nie podobało, że ci ludzie dziwnie wyglądają, może za bardzo po wojskowemu się zachowywali. Zatrzymał ciężarówkę, a Sierpiński zaczął strzelać. Koledzy Sierpińskiego podjęli ogień i tak się rozpoczęło Powstanie na Żoliborzu. To bardzo źle, bo Niemcy już byli uprzedzeni. Godzina „W”, godzina siedemnasta, miała być zaskoczeniem, ale już zaskoczeniem nie była.
Do piętnastej rozwoziłem karteczki z godziną „W” po Pradze. Wróciłem do domu na ulicę Piusa 23.
Mała PAST-a była pod dziewiętnastym albo pod dwudziestym pierwszym. Pod dwudziestym pierwszym. Powstańcy przechodzili przez piwnice naszego domu po to, żeby PAST-ę zdobyć, przekopy robili. To mi mama opowiadała. Zastałem tylko matkę i babcię, bo już moje siostry godzinę przede mną wyszły na swoje kwatery wyjściowe. Jedna, Maria Dmochowska, była na Kolonii Staszica w Batalionie „Odwet”, a Teresa, moja siostra, była w „Baszcie” na Mokotowie, ona była szyfrantką. Już ich nie było. Trzecią siostrę miałem w Laskach w zakładzie ociemniałych. Ona też zajmowała się ratowaniem rannych, w Kampinosie było dużo wojska.
Tak. O godzinie piętnaście po czwartej wyszedłem z domu pożegnany przez mamę i babcię. Wskoczyłem w tramwaj, ulicą Śniadeckich dojechałem do placu Narutowicza. Tam wyskoczyłem z tramwaju, poszedłem na ulicę Sękocińską, bo tam mieliśmy swoją kwaterę Sękocińska 5 mieszkania 3 w mieszkaniu państwa Marszałków. Adam Marszałek był naszym kolegą. U jego rodziców mieliśmy kwaterę. Stamtąd mieliśmy się udać na Okęcie. Po co poszliśmy na Sękocińską? Po to, żeby zebrać wszystkich i zaprowadzić ich na Okęcie. Niestety, na Sękocińską ,oprócz jednego kolegi „Bociana” Bogdana Szeliskiego, nikt nie doszedł, jeszcze chyba dowódca drużyny doszedł, podchorąży „Witold”, Jurek Wisławski. Jurek Wisławski mówi „Słuchajcie, to jeszcze chwilę zaczekajcie, jak ktoś przyjdzie, to dobrze. Kto przyjdzie, zabierać na Okęcie, maszerujemy piechotą.” Już na placu Narutowicza tramwaje nie ruszały, trzeba było iść piechotą.
Żadnej broni jeszcze nie mieliśmy. Oblecieliśmy jeszcze plac Narutowicza dookoła. Na rogu Kotlińskiej i placu Narutowicza był sklepik. Jak my tam trzy dni przed Powstaniem kwaterowaliśmy obok na Sękocińskiej, to już dziewczyny z tego sklepu nas poznały. Weszliśmy do sklepiku i mówimy „Dziewczyny zwijajcie się stąd, zabierajcie swoje manatki, bo nie dojdziecie do domu.” „Co? To już?” Wszyscy młodzi ludzie wiedzieli, że będzie za chwilę Powstanie, ale tak dokładnie dziewczyny nie wiedziały. Myśmy je dopiero uświadomili. One z mety zamknęły sklep i poszły. Jeszcze napiliśmy się po szklance kwasu chlebowego, bardzo dobry. Oblecieliśmy plac Narutowicza. Myśleliśmy, że może na placu jeszcze znajdziemy kolegów, ale nie było nikogo. Poszliśmy we dwóch z kolegą Bogdanem Szeliskim, pseudonim „Bocian”. Weszliśmy w Grójecką i dosyć szybkim marszem skierowaliśmy się na Okęcie. Tramwaje stały normalnie na Grójeckiej, żaden tramwaj nie był uruchomiony. Dlaczego? Nikt nam tego nie umiał powiedzieć. Po dojściu do Opaczewskiej stała się nieprzyjemna sprawa. Obok Opaczewskiej były działki, pola, tam nie było takich domów jak dzisiaj. Działkami, ścieżką, szła grupa młodych ludzi. Było ich może siedmiu, może sześciu. Minął ich na rowerze niemiecki żołnierz z karabinem na plecach. Oni do niego strzelili. On się naturalnie przewrócił, ale chyba nie dlatego, że został zabity czy ranny, tylko dlatego że [to] był dobry żołnierz i wiedział co ma robić. Zdjął karabin i normalnie zaczął wystrzeliwać chłopców, którzy do niego strzelili. Aleją Krakowską szło co najmniej dwa tysiące ludzi. Pułk „Garłuch” liczył trzy tysiące. Podejrzewam, że wtedy, w tym momencie w Alei Krakowskiej było przynajmniej dwa tysiące młodych ludzi i dziewcząt, głównie mężczyzn. Każdy z nas miał chlebaczek z zawartością rzeczy osobistych zawiniętych w gazetę. Z takim skromniutkim bagażem wszyscy szliśmy na Okęcie. Niemcy również szli na Okęcie, ale inni Niemcy szli z Okęcia do miasta. Naturalnie ci Niemcy byli też zaskoczeni strzelaniną. Położyli się pod tramwajami, które już stały, pod wozami tramwajowymi, poodpinali kabury. My z Bogdanem usiedliśmy sobie między tramwajem, a rowem. Bogdan mówi tak „Mam proszki na nerwy, puszkę portugalskich sardynek od wujka z obozu, ze stalagu i ćwiartkę wódki. Co z tym robimy?” „Jesteśmy harcerzami: wódki nie pijemy, proszki na nerwy dawaj, to je zjemy i sardynki dawaj, bo jak nas zabiją zaraz…” Liczyliśmy, że pewnie Niemcy zaczną strzelać i nas wytłuką. Ale nie zaczęli strzelać, oni mieli gorszego stracha niż my. Jak się rozegrała sprawa między żołnierzem… To był dobry, dzielny żołnierz, Wehrmachtowiec. On wiedział co ma robić, nie załamał się. Zdjął karabin zaczął strzelać, do tych, którzy go zaatakowali. My tak szybko zaczęliśmy się chować, że nie wiem co się stało z tamtymi. Podejrzewam, że kilku zastrzelił, albo postrzelił. W każdym razie widziałem potem, że wsiadł na rower i pojechał. Oni postąpili idiotyczne. To byli strasznie młodzi ludzie w euforii, że to się za chwilę zaczyna Powstanie. Dochodziliśmy już do obecnej Łopuszańskiej. Wtedy ona się nazywała Włochowska. Na rogu Grójeckiej i Włochowskiej stała budka z żandarmami. Budka była w pasy czarno-czerwono- białe. Tam był posterunek żandarmerii. Jak dochodziliśmy do rogu Włochowskiej, to już z placu Narutowicza dochodziły odgłosy serii karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych, granatów, granatników.
Już się zrobiła godzina siedemnasta i ktoś na placu Narutowicza zaczął strzelać, może do samochodu niemieckiego, może do żandarmów, którzy zajmowali Dom Akademicki. Tam stała żandarmeria.
Tak, jedni szli na Okęcie razem z naszymi powstańcami, a inni szli w drugą stronę do placu Narutowicza. Oni byli obok. Na wysokości Opaczewskiej, jak się zrobiła ta strzelanina, co młodzi ludzie zaatakowali żołnierza niemieckiego, to Niemcy się też zdenerwowali. Poodpinali kabury i pokładali się pod tramwajami, też byli niespokojni. Naturalnie nikt im nie robił żadnej krzywdy, nie było żadnego rozkazu. Tamci się wygłupili, bo nie wolno takich rzeczy robić. Jak nie ma rozkazu, to nie wolno.
Do Łopuszańskiej. Na rogu Łopuszańskiej już byli nasi chłopcy, których znaliśmy. Oni polecili nam skierować się na ulicę Krakowiaków na kwaterę „Bomby”. To był nasz kolega, prosty chłopak, robotnik. U „Bomby” mieliśmy mieć pierwszą kwaterę, a od „Bomby” znowu mieliśmy iść na inne kwatery. Tak się stało. Doszliśmy do domku drewnianego, gdzie mieszkał tenże „Bomba”. Tam już był dowódca kompanii, już był dowódca drużyny, dowódca plutonu. Polecili nam maszerować na ulicę Słowiczą. Tam miała być fabryczka marmolady. Mieliśmy zająć fabrykę, tam się rozgościć. To był jednopiętrowy, czerwony domek, gdzie prywatna firma produkowała marmoladę.
Cała nasza drużyna liczyła dwudziestu dwóch ludzi, przynajmniej dwudziestu tam doszło.
Tak, doszliśmy do fabryki marmolady. Zaczął padać niesamowity deszcz. Nad Warszawą wywiązała się ogromna burza z piorunami, z wichurą, z wielkim deszczem. Przed fabryczką marmolady rósł piękny len. W tym lnie pochowaliśmy się, bo przecież dwudziestu paru ludzi zwracało uwagę. Zauważyliśmy, że przy Grójeckiej był gmach, mieszkalny dom, który stoi do dzisiaj i tam przez okna obserwowali nas Niemcy, [którzy] tam mieszkali. Nie było to dobre miejsce. W każdym razie my tam nic złego nie robiliśmy, tylko siedzieliśmy w lnie i bardzo mokli. Ulewa w końcu się uspokoiła, zrobiło się cicho i spokojnie. Weszliśmy do fabryczki. Tam było bardzo dużo stołów, rozstawionych pod oknami, nie pod oknami. Wybrałem sobie stół jako swoje stanowisko. Kilku ludzi przyniosło kosze, a w koszach były granaty. To nie były dobre granaty, bo to były granaty polskiej, konspiracyjnej produkcji, robione z byle czego, z gwoździ, z odłamków. To wyglądało tak, jak obecna puszka do piwa, tylko blaszka była trochę grubsza.
Tak, mówię o sidolówkach. Ona wyglądała podobnie jak puszka od piwa. Obecne puszki nie mają nakrętek, a tamte puszki miały na górze nakrętki. Jak się nakrętkę odkręciło, to wyskakiwała fasolka i za fasolkę trzeba było uchwycić, ona była na sznureczku. To już był zapalnik, już wystarczyło wyszarpać te fasolkę ze sznureczkiem. Wtedy zapalnik zadziałał i już granat był gotowy do rzucenia. Trzeba było szybko go rzucać, żeby nie wybuchł czasem w ręku. Niestety to była wada sidolek. To była konspiracyjna szybkościowa produkcja, pewnie niedokładnie wykonana. To były bardzo niebezpieczne granaty, bo one potrafiły [przedwcześnie] wybuchnąć. Granat powinien być rzucony i dopiero po rzucie powinien wybuchnąć. One nieraz wybuchły, zanim się je zdołało rzucić, były bardzo niebezpieczne. Dostaliśmy po dziewięć sidolek. Pomaszerowaliśmy trzysta metrów, jeszcze w deszczu, niedaleko do sąsiedniej willi. Przynieśliśmy z sąsiedniej willi dwa karabiny z pierwszej wojny światowej firmy Lebel, długie, niezgrabne. To byśmy im darowali, że były niezgrabne, ale tego, że nie miały podajników na naboje, to tego już darować nie mogliśmy. Właściwie karabiny były bezużyteczne. Trzeba było naboje mieć w kieszeni i każdą kulę w lufę wkładać osobno. Gdyby podajniki były… Podajnik to jest łódka, [w którą] powinno wejść pięć naboi. W łódkę się wkłada pięć naboi, zatrzaskuje się karabin i już wystarczy zarepetować zamkiem broń, żeby kula weszła do komory nabojowej.
Siedzieliśmy całą noc w fabryce marmolady, jedni spali, drudzy nie spali. Każdy zjadł kanapkę jak mu mama czy babcia dała i tak zeszło do rana. Słychać było odgłosy Powstania z Warszawy, z placu Narutowicza, z Ochoty. Tam się rzeczy straszne działy. Ochota i Wola przyjęły na siebie największy ciężar represji niemieckich. Tam trudno mówić o walce, bo tam jeszcze nikt nie walczył. Po prostu Niemcy zaczęli pacyfikować dwie dzielnice z cywilnych ludzi. To im było najłatwiej robić. Naturalnie były na Woli „Grupy Szturmowe”, które tam swoje zadanie spełniały właściwie, to co kazali im robić, to robili. Niemcy na to zupełnie nie zwracali uwagi, tylko po prostu dom po domu wybierali ludzi i tych ludzi pędzili na stadion. Tam był stadion sportowy i ludzi rozstrzeliwali. W ciągu dwóch dni tam zginęło pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Coś okropnego. My siedzieliśmy i nie mieliśmy żadnych rozkazów. Nasz dowódca kompanii porucznik „Andrzej” wysyłał łączników do dowództwa pułku, ale niestety łącznicy nie wracali. Co się z nimi dalej działo, to nie wiem. Następnego dnia rano zrobiliśmy się wszyscy głodni. [W pobliżu] były działki, pola kartofli. Z kolegą Jankiem Stokowcem pobiegliśmy trochę ziemniaków ukopać. Ale okoliczne mieszkanki powiedziały nam „Uważajcie, wy tak śmiało nie spacerujcie po polu kartofli, bo w snopkach zboża…” Tam stały mendle, to jest piętnaście ustawionych snopków. To już po żniwach było, żniwa są w lipcu, a to był sierpień. Mendle zboża stały, suszyło się zboże, aby je kiedyś zebrać. Tam [wewnątrz] były stanowiska niemieckich karabinów maszynowych. Nasze kwatery były dokładnie chyba rozeznane i Niemcy wiedzieli, gdzie mają stać. Zanim myśmy tam przyszli, to oni już tam stacjonowali.
Wydaje mi się, że dowódca pułku został powiadomiony o tym, że Niemcy bardzo wzmocnili swoje siły na Okęciu wokół lotniska. Podobno o godzinie szesnastej wydał rozkaz, aby nie nacierać na hangary. [Wcześniej] był rozkaz, że o godzinie siedemnastej mają chłopcy nacierać na hangary. On wydał rozkaz o szesnastej, aby na hangary nie nacierać. Rozkaz dotarł, ale o godzinie siedemnastej trzydzieści. Już wtedy stu dwudziestu pięciu ludzi z baterii „Kuby” nie żyło. Oni atakowali hangary z miejscowości Zbarż, to wioska między Okęciem, a Służewcem. Druga wioska, obok niej leżąca, nazywała się Zagościniec. Z tych dwóch wiosek [wyruszyła] grupa pod dowództwem podporucznika „Kuby”. Nazywało się to bateria, jako że „Kuba” był artylerzystą. Bateria, jedna czy dwie, miały stamtąd około kilometra przemaszerować gołymi polami do lotniska i tam zaatakować hangary. Uważam, że klęska polegała na tym, że zanim wojsko doszło do odległości, gdzie granaty zakichane można było rzucić, to Niemcy już otworzyli do nich ogień i po prostu wystrzelali. Od razu zginął „Kuba” i zaraz zginął jego brat, który był zastępcą „Kuby”. Bateria została bez dowódców. W ogóle zginęło stu dwudziestu pięciu ludzi, a atakowało prawdopodobnie stu sześćdziesięciu. Rozkaz doszedł, ale wpół do szóstej, kiedy już stu dwudziestu pięciu ludzi nie żyło.
Nie, my mieliśmy pewno w dalszej fazie wziąć udział, ale do żadnej fazy już nie doszło. Dowódca pułku zorientował się, że bez broni z tak mocną siłą, jaką Niemcy stanowili na lotnisku, nie ma dalej co ludzi wytracać i rozwiązał pułk. To była strasznie smutna sprawa. Mój dowódca drużyny, podchorąży „Witold”, to się chciał zastrzelić. Z jeden strony od tyłu złapał go porucznik „Andrzej”, dowódca kompanii, ja złapałem go za stena, bo dowódca drużyny miał stena. Dowódca kompanii od razu mówi „Panie Witoldzie, my jesteśmy żołnierzami, taki jest rozkaz, musimy się słuchać.” On prawie że płakał „Jak to? Pięć lat przygotowań, szkoła podchorążych. Już wszystko wiadomo, że Powstanie wybucha, tam nasi walczą w Warszawie. A my co tutaj będziemy robić?” Naprawdę chciał się zastrzelić, ja mu też [to] wyperswadowałem. On mnie bardzo lubił, bo byłem najmłodszy w jego zespole ludzi, w drużynie. Mówię „Panie ‹‹Witoldzie›› wojna się dopiero dla nas zaczyna. Co pan? Jeszcze będziemy mieli niejedną okazję. Przecież mamy…” Była melina we Włochach, gdzie mieliśmy szkołę podoficerską. „Może zbierzmy się w szkole podoficerskiej na Słowackiego we Włochach. Jak tam się wszyscy znajdziemy, to pomyślimy czy przechodzimy do Kampinosu, czy przechodzimy do Powstania, przebijamy się na Wolę. Coś wtedy wymyślimy, jak wszyscy tam będziemy. Tutaj już za chwilę Niemcy zaczną nas wybierać.” Tak się stało.
„Witold” się opanował, wydał rozkaz, że wszyscy się zbieramy. Każdy, kto może dostać się do Włoch, niech przechodzi do Włoch. Adres każdy znał, przecież my tam szkołę podoficerską robiliśmy. Jak się tam zbierzemy, to dopiero wymyślimy co robimy dalej. Kto w pierwszą parę idzie? Podniosłem rękę, że ja pierwszy. Uważałem, że kto pierwszy ten lepszy. Kto szybciej zdecyduje, tym się może uratuje. Jak się czeka, to Niemcy zmądrzeją. Poszedłem w pierwszą parę z dowódcą drużyny „Witoldem”. Przed nami wyszła kobieta z wiadrami po wodę. Tam nie było kanalizacji, jeszcze w niektórych domach do dzisiaj chyba nie ma. Ją z mety zastrzelili, pani koło czterdziestu lat zginęła tuż przed nami. Myśmy wyszli zaraz za nią, nikt do nas nie strzelił. Doszliśmy do kościołka. Od ulicy Słowiczej do kościoła jest sto pięćdziesiąt, dwieście metrów. Tam był wtedy kościołek drewniany, teraz jest piękny murowany, już drewnianego nie ma. Doszliśmy do drewnianego kościołka, nikt do nas nie strzelił. Zatrzymaliśmy się, podaliśmy sobie ręce. „Witold” mi powiedział „Możesz mi mówić teraz po imieniu, bo przeszliśmy pierwszą akcję, gdzie trochę stracha było, że nas zastrzelą. Już ona jest za nami.” Podaliśmy sobie dłonie. Co robimy teraz? Mówię „Idziemy do Niemców, do żandarmów.” „Co się wygłupiasz? Jak to do Niemców?” „Tak, zapytamy ich o drogę do Włoch.” My doskonale tę drogę znaliśmy, ale jak tam przejść, jak oni stoją przy szosie Włochowskiej […]. Oni tam mieli swój posterunek, budkę i w tej budce siedzieli z pistoletami maszynowymi. Twardo idziemy prosto do Niemców, w ogóle nie kryjąc się, spokojnie, tak jak byśmy szli do cioci na imieniny. Naturalnie broń, niedobre granaty, kazali nam oddać. On opłakał stena, wtedy się chciał zastrzelić, jak mu stena chcieli zabrać. Musiał oddać, nie było rady.
Bezbronni zupełnie. Idziemy do Niemców. „Witold” trochę lepiej znał niemiecki niż ja. Pytamy się ich po niemiecku „Jak tu się dostać do Włoch, bo ciotka nas przysłała po kartofle, a tu niespokojnie, jakaś wojna, tu strzelają.” Niemcy mówią „Wojna jest! Co wy się tu włóczycie, obierki żryjcie jak nie macie co jeść. A droga do Włoch to jest ta.” Pokazali nam. Oni się bali, że my jesteśmy uzbrojeni. Jeden do drugiego jeszcze mówi „Wiesz co, oni wszyscy chodzą w wysokich butach.” Pewnie myślał o powstańcach. Rzeczywiście byliśmy ubrani, tak jak… Wtedy tak młodzież męska chodziła: wysokie buty, bryczesy. Witold miał na wysokich butach kombinezon roboczy, a ja nawet nie miałem kombinezonu. Też miałem wysokie buty, tylko bez kombinezonu, jeszcze [bardziej] byłem podpadający. Pokazali nam żandarmi drogę, nie zastrzelili nas. Grzeczni byli, oni chyba mieli stracha. Pewnie myśleli, że tu narwańcy wywołali Powstanie. „Pewno są uzbrojeni, jak ich zatrzymamy, to mogą nam krzywdę zrobić.” Puścili nas, poszliśmy na Włochy.
Tak, tylko z przygodami. Po drodze jak maszerowaliśmy, to zaczęła jechać kolumna niemieckich samochodów od strony Okęcia w stronę Włoch. Chyba Niemcy podprowadzali poznańską armię czy coś, bo tam i artyleria była i samochody opancerzone. Jechało to, jechało. Cały pochód niemieckich samochodów zamykał osobowy mercedes. Jak nas mijali, to zatrzymał się i wysiadło dwóch. Jeden był major lotnictwa, a drugi podoficer SS. Esesman wyciągnął szmajsera, pistolet maszynowy. Myślę sobie „Niedobrze, jak wyciąga broń, to już jest niedobrze.” Major podszedł do nas i mówi „Co wy się włóczycie? Dlaczego wy tu chodzicie?” To my znowu swoją bajkę o kartoflach i o ciotce, która nam kazała z Włoch na Okęcie iść po kartofle i teraz wracamy bez kartofli. Tam niespokojnie, tam coś się dzieje, strzelają, wojna. „Właśnie, wojna tam jest. Nie wolno tu chodzić.” Na mnie wskazał major: „Co on ma na szyi?” Miałem bandaż na szyi, dlatego że akurat nad ranem 2 sierpnia zrobił mi się na szyi czyrak, nie wiem skąd i dlaczego. Nasza oddziałowa sanitariuszka zabandażowała [mi to], ichtiol położyła. Podchorąży „Witold”, mój starszy kolega, mówi, że on ma absces , to po łacinie [znaczy wrzód, czyrak], międzynarodowe słowo. On zrozumiał, kazał odgarnąć bandaż. „Witold” odgarnął, on obejrzał, ichtiol było można poznać. „Prawda, macie szczęście. Idźcie, ale jeszcze raz jak was zobaczymy, to żywi nie wyjdziecie.” Puścili nas. Pomaszerowaliśmy dalej, doszliśmy tam. Do nas doszedł jeszcze tylko jeden, stryjeczny brat malarza Franciszka Starowieyskiego, Staszek Starowieyski się nazywał. On był ze mną w harcerstwie, a potem był również w „Garłuchu”. We Włochach nad stawem mieszkali kuzyni podchorążego „Witolda”. Byliśmy strasznie głodni. Tam były dwie panie, mama, córka i był pan zapomniałem jak oni się nazywali, cała rodzina: ojciec matka i córka. Naturalnie nas podkarmili. Na nocleg wróciliśmy do lokalu szkoły podoficerskiej. To było opuszczone mieszkanie. Tam mieszkał stryjek Janka Stokowca. Niestety z Okęcia nikt tam nie doszedł.
Nie mieliśmy, komórkowych telefonów nie było, ani żadnych innych. W każdym razie to się stało, co ja od razu przewidziałem. Niemcy się szybko zorientowali, że jest bardzo dużo powstańców w tych domach. Normalnie zaczęli chodzić dom po domu i wybierać. Kierowali wszystkich wybranych powstańców na lotnisko. Tam ich albo rozstrzeliwali, albo małe obozy z nich robili i potem wywozili. Na Okęciu się zrobiło bardzo groźnie. Miałem rację, że namówiłem „Witolda”, żeby w pierwszą parę stamtąd odchodzić. Jeszcze jeden doszedł do nas, Staszek Starowieyski. On opowiadał, jakie tam przeżył gorące chwile, kiedy żandarmeria wybierała stamtąd ludzi. Jemu się udało po krzakach uciec i na szosę Włochowską się dostać. Tam go już nikt nie zatrzymał, do Włoch doszedł.
Tak. Dwa dni czekaliśmy na naszych kolegów, nikt z nich już nie doszedł. Po dwóch dniach postanowiliśmy maszerować do Kampinosu. Wiedzieliśmy, że w Kampinosie są oddziały naszego wojska polskiego, duże oddziały partyzantki. Tam, jak już będziemy razem z oddziałami, to dowódcy już wymyślą, co dalej z nami robić. W Ursusie trafiliśmy na łapankę i skierowaliśmy swoje kroki w lewo, w kierunku Lasów Sękocińskich. Po drodze znaleźliśmy się na polach, gdzie w pobliżu był majątek Pęcice. Doskonale znałem Pęcice, bo rodzice braci Grocholskich mieli mająteczek Michałowice, obok Pęcic. W Michałowicach ze dwa razy z rzędu spędzałem wakacje razem z nimi. Do pana Marylskiego do Pęcic do pałacu chodziliśmy, chociażby po to, żeby obejrzeć śliczny pałac otoczony fosą. To był piękny pałac, do dzisiaj można go obejrzeć, on stoi niezniszczony. Ciekawostka taka, że on był otoczony fosą. Z tym, że fosa była bez wody, to był suchy rów. Maszerując po polach pęcickich, zorientowaliśmy się, że coś tu się działo, tu krew była, tam części oporządzenia wojskowego, lornetka, granat, filipinka. Wydawało nam się, że coś się stało w Pęcicach. Rzeczywiście stało się, bo 1 sierpnia na placu Narutowicza zebrało się sześciuset harcerzy, między innymi z mojej drużyny z „szesnastki” Michał Dowbor z patrolem sanitarnym. Dowództwo nie bardzo wiedziało, co z tą masą młodzieży zrobić, broni nie było. Pułkownik „Grzymała” wymyślił, że młodzież trzeba ratować i wyprowadzić do Kampinosu, że tam w Kampinosie są oddziały leśne, to się młodzieżą zaopiekują, skierują gdzie trzeba, czy uzbroją, w co trzeba. W każdym razie pułkownik „Grzymała” miał prowadzić młodzież, sześciuset chłopców, głównie harcerzy, do Puszczy Kampinoskiej. Zebrali się na ulicy Niemcewicza. Wsiedli w kolejkę EKD, teraz się nazywa WKD, ta sama kolejka i dojechali kolejką do Reguł. Stacja Reguły jest bardzo blisko od Michałowic i od Pęcic. W Regułach byli około czwartej nas ranem. Ludność okoliczna powiadomiła pana pułkownika „Grzymałę”, że w pałacu w Pęcicach stacjonuje wojsko niemieckie na urlopie. Wojsko przyjechało z frontu wschodniego i w pałacu w Pęcicach oni leczą swoje rany, dochodzą tam do siebie. Pułkownik „Grzymała” postanowił dozbroić się w pałacu.
Tak, okoliczni ludzie powiedzieli, że tam stoi wojsko na urlopie. Pan pułkownik, jak był pułkownikiem Wojska Polskiego, to powinien wiedzieć, że żołnierz frontowy, który jest na urlopie, to jest groźny żołnierz. Jeżeli się ma sześciuset chłopaków bez broni, bo oni nie mieli żadnej broni, to z czym zdobywać. Pałac w Pęcicach jest otoczony pięknym, bardzo gęstym parkiem. Park z kolei jest otoczony fosą, rowem. Niemcy mieli idealne warunki, żeby najpierw przez pola dojrzeć hurmę chłopców. Sześciuset ludzi to jest bardzo dużo, to się da zauważyć, nawet jak jest godzina czwarta rano. Prawdopodobnie wartownicy, którzy na pewno pilnowali pałacu i swoich kolegów, dali znać, że zbliża się do pałacu wielka grupa ludzi. Oni przecież wiedzieli, że w Warszawie jest już Powstanie. W związku z tym przygotowali się, ułożyli karabiny maszynowe w rowie i godnie przyjęli chłopaków, którzy tam się zbliżali. Przecież oni od Reguł szli zupełnie odkryci, tam nawet zboża nie było, tylko były pola, łąki. Opowiadał mi to wszystko Michał Grocholski, który był w patrolu Michała Dowbora. Wywiązał się duży ogień. Karabiny maszynowe ze strony niemieckiej zaczęły do chłopaków strzelać. Michał Dowbor został ciężko ranny, Michał Grocholski próbował go ratować, ale Dowbor mówi „Ratuj swoje życie, bo mnie już nic nie pomożesz. Ani mnie nie weźmiesz na ręce, bo jestem za ciężki, ani mnie nie wyprowadzisz. Już trudno, muszę się pogodzić z tym, co mnie dalej czeka. Ty masz rozkaz ode mnie siebie ratować.”
Niemcy cały czas strzelali do bezbronnych chłopców, a chłopcy prawdopodobnie ratowali się jak mogli. Jak kto zobaczył kawałek drzewa, to się chował za drzewo, kto zobaczył trochę zboża, to szedł w zboże.
Bez sensu zupełnie. Michał znalazł rzeczkę, strumień, gdzie mógł się skryć z pola obstrzału. Dotarł chyba do Brwinowa, to niedaleko. W Milanówku miał rodzinę, do Milanówka doszedł. Potem chyba miał kontakty z partyzantką.
Pomaszerowaliśmy w kierunku lasu. Na polach pęcickich jeździł na motocyklu na cindapie żołnierz niemiecki w hełmie z pistoletem maszynowym na plecach i rozwoził kabel telefoniczny. Bęben się za nim ciągnął i on to rozwoził. Jak nas zobaczył, to od razu dodał gazu i pojechał w stronę pałacu. Prawdopodobnie myślał, że powstańcy znowu będą nacierać. Odjechał, on miał więcej stracha niż my. Szybkim krokiem udaliśmy się do pobliskiego lasu, który był w odległości kilometra od tego miejsca, gdzie zobaczyliśmy żołnierza. Doszliśmy do lasu i usłyszeliśmy jeden strzał. Po wejściu do lasu zauważyliśmy grupę partyzantów, bryczkę. Kilku ludzi kopało dół. Obok dołu leżał żołnierz niemiecki, którego zastrzelili. Ten strzał, to pewno był strzał do tego żołnierza. Zobaczyliśmy cały pogrzeb. Niemca wrzucili do dołu, zasypali. Też bez sensu, pewnie sobie żołnierz poszedł na grzyby. Oni, partyzanci z grupy pruszkowskiej, jak się przedstawili, akurat byli w pobliżu i go zastrzelili.
Nie, oni nie chcieli nas przyjąć. Powiedzieli, że też mają rozkaz rozejścia się do domu, rozwiązania. Nie wiem, co to były za rozkazy. Możliwe, że rozkaz dowódcy pułku na Okęciu ich też obejmował, bo blisko. W każdym razie tak nam powiedzieli, że oni też mają rozkaz rozpuścić oddział. Przenocowaliśmy bardzo blisko partyzantów w lesie. Zimno było bardzo, bo to już sierpień, noce chłodne. Przeżyliśmy to i rano udaliśmy się dalej. Doszliśmy do miejscowości Walendów. Tam były siostry zakonne Magdalenki. U Magdalenek zatrzymaliśmy się w stodole. One nam dały coś do jedzenia. Tam na podwórzu zobaczyliśmy pierwsze grupy uchodźców z Warszawy, uciekinierów, w strasznym stanie, strasznym. Tak przestraszonych ludzi, to ja dawno nie widziałem. Wśród przestraszonych ludzi byli i powstańcy, jednego poznałem. Był z grupy mojej siostry z Batalionu „Odwet”. Jak on się tam znalazł, to nie wiem. Pewnie nie dotarł do oddziału i tam go zgarnęła cała nagonka, obława. Niemcy wyjmowali ludzi z domów. Dobrze Waldka znałem przed Powstaniem.
To byli ludzie, którzy się spod kordonów niemieckich wyrwali, uratowali się. Oni byli bardzo szczęśliwi, że już z Ochoty wyszli. Oni pierwsi nam powiedzieli i siostrom, mieszkańcom, co Niemcy wyprawiają, że wyciągają z domów i natychmiast rozstrzeliwują. Na Zieleniaku własowcy gwałcą i tak dalej. To wszystko, mimo że to były pierwsze dni Powstania, my już wiedzieliśmy od ludzi, którym z Ochoty udało się uciec. Tam były kobiety, mężczyźni, starzy ludzie i młodzi ludzie. Waldek to był całkiem młody człowiek, może dwudziestoletni, z Batalionu „Odwet”. Prawdopodobnie nie doszedł na kwaterę i Powstanie go zaskoczyło nie w ramach oddziału.
Tam przyjechali Niemcy, siostry nas zawiadomiły. Uciekliśmy i schowaliśmy się w mendle zboża, bo na polach stały snopki. Potem już nie wracaliśmy do stodoły. Stamtąd udaliśmy się w kierunku Rawy Mazowieckiej, jako że miałem tam rodzinę. Rodzina Sułowskich i nie tylko Sułowskich, miała tam majątki ziemskie i tam przychodzili partyzanci. Wiedziałem o tym przed Powstaniem. Porozumiałem się z podchorążym „Witoldem”, że tam na pewno kontakt znajdziemy i tam się udaliśmy. Tak się też stało. Doszliśmy do majątku Rylsk Wielki. To był majątek mojego wuja i ojca chrzestnego Stanisława Pokęckiego, niedaleko Rawy Mazowieckiej. Tam zajął się nami od razu dowódca miejscowej konspiracji. Był na etacie niby pisarza, a pełnił rolę dowódcy jednostki miejscowej konspiracji, Armii Krajowej, która tam stacjonowała. W każdej wiosce, w każdej miejscowości, małym miasteczku, taki pan się znajdował. Przecież my byliśmy jedynym [w świecie] Państwem Podziemnym, które miało swoją administrację, swoje szkolnictwo, swój uniwersytet, swoje wojsko.
Polskie Państwo Podziemne. W ramach Państwa Podziemnego porucznik „Osuch” był tam na stanowisku. Miał etat, pensję brał pewno, a zajmował się polityką i konspiracją, organizowaniem oddziałów zbrojnych i tak dalej. On nas wziął pod swoją opiekę, bardzo dokładnie nas przesłuchał. My od razu stwierdziliśmy, że chcemy iść do partyzantki. „Chwilowo zostańcie u nas, my też tutaj mamy różne akcje, bronimy lasów przed chłopami, bo chłopy wycinają drzewo. Będziecie u nas mieli robotę.” Pobyliśmy tam parę dni. Jesteśmy na podwórzu. Pełniliśmy tam od razu funkcje, musieliśmy pomagać w gospodarstwie. To było duże gospodarstwo. Ciągle jeździłem konno rozwożąc wiadomości. „Osuch” mnie w ten sposób zatrudniał. Kiedyś wróciłem z rajdu po okolicy, miałem coś do załatwiania. Porucznik „Osuch” przekazywał mnie rozkazy. Jesteśmy na podwórzu, a na podwórze z drogi wjeżdża pięciu ułanów polskich w polskich mundurach, dwóch oficerów, dwóch podoficerów. Strasznie się ucieszyliśmy. Od razu zameldowaliśmy się, że jesteśmy powstańcami, że chcemy iść do partyzantki. „Tylko, że dowódcy naszego w tej chwili nie ma, bo „Osuch” gdzieś pojechał. Jeżeli my bez jego wiedzy wyjdziemy, to nas mogą posądzić o dezercję.” Na to jeden z oficerów powiedział „Kto idzie walczyć do wojska, to nie dezerteruje. Nic się nie bójcie, jedźcie z nami.” W majątku mojego wujka zarekwirowali konie. Jeździłem konno, bo pochodziłem z takiej rodziny, że umiałem jeździć. „Witold”, absolutny mieszczuch, zupełnie nie umiał. Jeden z podoficerów dał mu swojego podobno bardzo spokojnego konia, bardzo pięknej maści, jasny bułan, ale bułan nietypowy z białą grzywą. „Witold” dosiadł konia i przez całą noc uczył się jeździć. Pomagałem mu, podpowiadałem. W następnym majątku w Małym Rylsku trafiliśmy na naszego dowódcę „Osucha”, który jeszcze przedtem widział się z patrolem partyzanckim. To był patrol oddziału pod dowództwem „Lancy”. Oddział był w Lasach Chojnowskich. Tam dotarło mnóstwo ludzi z „Baszty”. Potem mój serdeczny kolega Konrad Stanisławski „Pilawa” też przez Lasy Chojnowskie przeszedł. Spotkałem się z nim w oddziale partyzanckim u „Lancy”. Konrad był z „Baszty”. Do oddziałów w Lasach Chojnowskich dotarli ludzie i z „Baszty” i z Okęcia. Ci co przeżyli, przemycili się do Lasów Chojnowskich.
„Lanca” nas przyjął do oddziału. Całą noc z patrolem na koniach goniliśmy oddział. Po całonocnym marszu już za Pilicą… Pilicę przekroczyliśmy promem. Obudziliśmy promiarza, prom uruchomił i przewiózł nas na drugą stronę Pilicy. Tam już trafiliśmy na właściwy oddział, który liczył koło stu pięćdziesięciu ludzi. Był to oddział „Lancy” dobrze uzbrojony. To był w ogóle oddział Armii Krajowej, tak się przynajmniej legitymował porucznik „Lanca”. Zauważyliśmy bardzo nietypowe uzbrojenie, którego nigdy u Niemców nie widzieliśmy. Okazuje się, że to była zrzutowa broń. „Lanca” miał dobrego radiotelegrafistę i dobry aparat nadawczo–odbiorczy. On miał chyba świetny nasłuch na Londyn, który organizował zrzuty. Myślę, że robił to bezprawnie, że podbierał zrzuty, które były przeznaczone dla Warszawy.
Tak. Jak wiadomo mi było później, on stał może tydzień, może dwa w Lasach Chojnowskich i tam prawdopodobnie były zrzuty. Piękne pistolety maszynowe firmy Fiat, okazuje się, że Włosi oprócz samochodów robili pistolety maszynowe Fiaty. To była piękna broń. Zazdrościliśmy im, że w Warszawie nie mają nic do strzelania, a tutaj w partyzantce w oddziale, który nie bardzo ma co robić, jest tyle pięknej broni.
Nie, „Lanca” nic nam z początku nie dał. Bardzo forsownymi marszami posuwaliśmy się dalej. Doszliśmy w tereny województwa… Jeszcze wtedy nie było takich województw, jak po wojnie. W piotrkowskim znaleźliśmy się, w opoczyńskim. Bardzo blisko Opoczna stacjonował wielki oddział partyzancki 25. Pułk Piechoty Piotrkowskiej. „Lanca” dotarł do Pułku Piechoty Piotrkowskiej i wyraził chęć dołączenia się do pułku. Przykro mi jest to mówić, ale wydaje mi się, że nie można tego ukrywać. Różni ludzie byli i różnie ludzie na swój sposób chcieli walczyć, jedni uczciwie, drudzy nieuczciwie. 25. Pułk liczył około tysiąca ludzi. Miał bardzo kompetentnego, fachowego dowódcę majora „Leśniaka”, „Romana”. Miał dwa pseudonimy, jeden pseudonim to był major „Roman” my go jako takiego poznaliśmy, drugi pseudonim to był major „Leśniak”, a nazywał się Rudolf Majewski. Był chyba szefem wyszkolenia we Włodzimierzu Wołyńskim, w lekkiej artylerii. On był bardzo dobrym fachowcem jeśli chodzi o sprawy artylerii lekkiej. Dołączyliśmy się do pułku. Jeszcze tej samej nocy „Lanca” kazał siodłać konie. Oddział „Lancy” miał bardzo dużo zwiadu konnego. Ponieważ dobrze jeżdżę konno, to dostałem się do zwiadu. Kazał siodłać konie, pakować wozy taborowe i w bezwzględnej ciszy bardzo ciemną nocą, polecił nam wymaszerować z lasu. Dosłownie trzymaliśmy się końskich ogonów, żeby się nie pogubić.
Tak, jak się potem okazało, ale to jeszcze nie wszystko. Całą noc maszerowaliśmy, bardzo ciężkim, trudnym, dosyć szybkim marszem. Doszliśmy do wsi Hucisko, to była wieś hubalowska. W Hucisku „Hubal” stoczył swój pierwszy bój. Wieś Hucisko straszliwie odpowiedziała za bitwę „Hubala”, bo wszystkie chaty spłonęły, Niemcy spalili. Wszystkich mężczyzn albo wystrzelali, albo powywozili do obozów koncentracyjnych. Po drodze, jak maszerowaliśmy dochodząc do wsi Hucisko, jadąc na koniu, ciągle musiałem kursować między szpicą, to znaczy oddziałkiem, który prowadził oddział na przedzie, a końcem oddziału, gdzie na bryczce jechał i spał „Lanca”. Musiałem mu meldować, co się dzieje na przedzie. Dowódca szpicy wysłał mnie kawałek do przodu. Jak zacząłem jechać do przodu, to zobaczyłem, że z tej niby wioski… To były zbudowane budy, lepsze niż budy psie, ale niewiele. Kobiety po „Hubalu” sobie takie domki zbudowały i tam mieszkały, wegetowały. Wyszła delegacja kobiet prosząc, aby ich skontaktować z dowódcą, że ona błagają, żeby oddział nie wchodził do wsi. One przeżyły straszne rzeczy za „Hubala”. Wszystkich chłopów wywieźli, one są same i proszą o widzenie z dowódcą. Pogalopowałem na tyły oddziału, zameldowałem „Lancy”, że kobiety proszą o widzenie się z nim. Mówi „Podaj mi konia.” Miał do bryczki uwiązanego konia, to mu odwiązałem konia z poręczy. Bryczkę kazałem zatrzymać, „Lanca” wysiadł, wsiadł na konia „Prowadź!” Zaprowadziłem go do kobiet. Aż mi głupio było, jak biedne kobiety go po strzemionach całowały, żeby nie wchodził do wsi. Bardzo miło z nimi rozmawiał „Kobietki, rozumiem, wyście bardzo tu dużo straciły, chłopów wam zabrali. Wsi nie macie, bo spalona. Stanę za wsią, tylko przejdę przez waszą wieś i staniemy kilometr za wsią. Pozwalacie mi stanąć za wsią?” Kobiety mówią „Tak panie komendancie, niech pan staje za wsią, ale nie we wsi.” Tak zrobiliśmy, tak było do wieczora. Chłopcy odpoczywali, trochę spali, trochę się myli, różnie tam było. Wieczorem [„Lanca”] zrobił zbiórkę oddziału. Powybierał, głównie warszawiaków takich jak my, słabo ubranych, pobandażowanych. Niektórzy chłopcy byli w bandażach, bo zanim się dostali do „Lancy”, to już byli poranieni. Było dużo z poobcieranymi nogami, butów nie mieli, tylko bandaże na nogach. Takie wojsko „Lanca” wybrał. Co trzeciemu czy czwartemu wręczył bardzo już zużyty czy niesprawny karabin i mówi „A teraz wracajcie do 25. Pułku, bo mnie czekają bardzo poważne marsze. Idę w Góry Świętokrzyskie, a może do Warszawy wrócę. W związku z tym was nie zabiorę, bo jesteście za słabi zdrowotnie i za słabo ubrani, za słabo uzbrojeni, żebym was z sobą brał. Wracajcie do 25. Pułku.” Nie mieliśmy nic do gadania. Było dwóch oficerów, więcej, trzech: porucznik „Osuch”- Zdzisław Suszycki, porucznik „Godzimierz” - Janek Herbich i porucznik „Digan”- Daniel Gidziński, żadnych podoficerów. Podchorążego „Witolda” zostawił przy sobie, podobał mu się „Witold”, nie oddał go. Kawał chłopa, przystojny, nieźle ubrany, to zostawił go. Nam kazał dołączyć do 25. Pułku. Dołączyliśmy w nocy do 25. Pułku. Trafiliśmy pościgówkę na wozach. Jak oni się dowiedzieli, że to odłamek oddziału „Lancy”, to chcieli z mety otworzyć ogień do nas. Dobrze, że mieli przyzwoitego dowódcę porucznika „Bończę”. Już repetowali broń, już chcieli nas zastrzelić. Byłem [jako] jeden z nielicznych zdrów i ciągle chodziłem na szperacza. Szperacz to jest taki człowiek, który idzie obok wojska albo przed wojskiem, szpera, żeby główna siła wojska nie była zaskoczona przez nieprzyjaciela. Trochę się poświęca takiego człowieka. On jak trafi na nieprzyjaciela, to przeważnie ginie, ale ktoś taki musi być. Głównie byłem szperaczem. Akurat furmanki posłyszałem, że jadą wozy. Zatrzymałem „Stój! kto idzie?” Z jednej strony drogi szedł „Kruk” kolega nasz, a z drugiej strony ja. To jechała kompania „Bończy” 25. Pułku. Oni nas pytają „Kto pyta?” Mówię „Oddział Lancy.” A ten taki owaki… Zaczęli repetować broń. Porucznik „Bończa” ich powstrzymał „Najpierw wyjaśnimy sprawę, a potem będziemy strzelać.” Rano na dywanik do dowódcy pułku. Gdyby „Osuch” nie był również oficerem artylerii z Włodzimierza, to ten typowy zupak, zawodowy oficer, [pewnie] by nas rozwalił. Oni się dobrze znali z porucznikiem „Osuchem” z Włodzimierza Wołyńskiego. „Osuch” go ugadał i on nas przyjął do pułku. Zaraz nas ustawił na ubezpieczenie pułku. Ubezpieczenie mieściło się we wsi Mechlin. Wioska była od pułku położona o cztery, pięć kilometrów. Mieliśmy ubezpieczać 25. Pułk od strony Giereniowa, Przysuchy.
To były już pierwsze dni września.
W tym oddziale byłem pewnie z miesiąc, a później znalazłem się w oddziale „Szarego”. Major wydał rozkaz „Obuchowi”, żeby wziął sobie kilku ludzi i poszedł w teren pozbierać oddziały partyzanckie i powstańcze, które się wycofują z Warszawy. „Osuch” wybrał mnie i jeszcze kilku ludzi.
Nie, bo to już było po wojnie. Z „Szarym” rozstałem się w momencie wielkiej akcji, największej akcji, jaką „Szary” kiedykolwiek miał. Tam byliśmy otoczeni przez kilkanaście tysięcy własowców, żołnierzy radzieckich, którzy zostali wzięci w kocioł niemiecki i za cenę życia zdecydowali się współpracować z Niemcami. Te oddziały używali Niemcy na Zieleniaku, na Woli. Największe egzekucje na Polakach, to robiły te oddziały. Myśmy tam byli otoczeni przez takie oddziały. Byłem akurat strasznie chory, miałem zakażenie krwi w nodze. Wtedy rozstałem się z oddziałem „Szarego”. Już mnie brali do niewoli. Akurat znalazłem się w grupie kucharzy, sanitariuszek. Byłem chory, nawet dowódca plutonu dał mi swego konia. Otoczyli nas, my się wycofywaliśmy w bezpieczniejsze tereny. Wydaje mi się, że „Szary” w pewnym momencie zdecydował się przyjąć walkę i zatrzymał się. Jak się zatrzymał, to wtedy nas zaatakowali. „Szary” kazał mnie wsadzić na konia, jakiś żołnierz miał mi pomóc, bo byłem bardzo chory. Nie mogłem nogi w pionie trzymać.
Nie, to było chyba przez wszy. My tygodniami nie zdejmowaliśmy wysokich butów. Jak się zdjęło buty, tak to swędziało, człowiek drapał nogi. Pewnie od drapania powstała infekcja. Rzeczywiście nie mogłem do pionu sprowadzić nogi, tylko mogłem ją trzymać w poziomie. Jak mnie wsadzili na konia, to na łbie konia nogę trzymałem i tak się z koniem poruszaliśmy. Niemcy, właściwie własowcy, zaatakowali nas, dosłownie wleźli nam do obozu. Akurat koło mnie i koło „Szarego” koło dziewczyn, koło kucharzy, kotły rozstawiliśmy. Już się obiad zaczął gotować, bo od szóstej rano wycofywaliśmy się w inne, bezpieczniejsze miejsce.
To były niekłańskie lasy, też hubalowskie tereny.
Byłem w tej akcji. W ogóle akcję rozpoczął 25. Pułk, bo on był największy, najszybciej się do niego dobrali. Uważali, że to jest największa siła, trzeba ją zlikwidować. Osaczyli ich we wsi Boków, a my byliśmy pięć kilometrów od Bokowa, w lesie. „Szary” we wioskach starał się nie stawać. Bardzo słusznie. Strzały całej akcji od 25. Pułku przechodziły w naszym kierunku. To słychać było od szóstej rano. Alarm w oddziale, zaczęliśmy się przemieszczać dalej od strzałów. Las się kończył, „Szary” miał mapy. Uważał, że już nie ma sensu dalej się wycofywać. Postanowił przyjąć walkę i zatrzymał oddział. W międzyczasie uważał pewno, że może zdążymy coś zjeść, kazał gotować obiad. Akurat koło mnie zebrały się sanitariuszki, łączniczki, kucharze. Jak nas ostrzelali, to tylko z kotłów zupa do góry pryskała. My byliśmy już tak otoczeni, że nie można było w żadnym kierunku podbiec nawet kilkunastu kroków. Ze wszystkich stron dostawaliśmy zawsze ostrzał. Widać było między drzewami mundury własowców. Oni byli ubrani tak jak Niemcy, w niemieckie mundury.
Moja wojaczka, to się właściwe skończyła. Musiałem przynajmniej z tydzień, dwa tygodnie, odpocząć, wyleczyć nogę, żeby móc dalej działać w oddziale.
Nie. „Szary” mnie kazał wsadzić na konia, jak nas ostrzelali. Swojemu zastępcy kazał pójść do wojska. Mój pluton, w którym byłem, akurat poszedł na ubezpieczenie, bo widziałem ich jak szli na ubezpieczenie. Leżałem obok „Szarego”, jakiś żołnierz też koło nas leżał. To był postój, a na postoju, to się leży, odpoczywa. „Szary”, jak nas bezpośrednio ostrzelali, to kazał żołnierzowi pomóc mi wejść na konia. Chłopak pomógł mi wejść na konia. Wysoko siedziałem, bo koń wysoki. Od razu nas ostrzelali. Kule śmigały koło mnie, przecież byłem dobrym celem. Koń siwawy, jak posłyszał strzały, kule gwizdały, to zaczął galopować. Utrzymywałem się na nim. Było masę rozwalonych drzew, przez wiatrołomy prawdopodobnie, przez wichry, wiatry. Bardzo dużo było zwalonych pięknych, bardzo grubych jodeł. Koń skakał. Na którymś skoku przez jodłę, czuję, że mi zsuwa się siodło na brzuch konia. Okazuje się, że chłopak, który pomagał mi wejść na konia, nie podciągnął popręgów. To są pasy pod brzuchem konia, które koniecznie trzeba bardzo mocno zaciskać, żeby siodło się trzymało. W nerwach, w strachu to i on nie pamiętał i ja nie pamiętałem. Świetnie wiem o tym, że popręg, to jest najważniejsza rzecz w siodle.
Słychać było strzelaninę parę godzin. Własowców było dużo. Nikt nie wiedział, że oni ominęli drogi leśne, tak zwane dukty, tylko poszli tyralierą między drzewami, przez las. Wleźli nam dosłownie do obozu.
Koń skakał, w końcu razem z siodłem spadłem z konia. Podniosłem się, stena podniosłem i patrzę, że mogę chodzić. [Przedtem] w ogóle mnie tam nosili, żeby siku zrobić. Myśmy w szałasach stali. Chłopcy mnie wynosili normalnie na rękach poza szałas. Co robi z człowiekiem strach i podbramkowa sytuacja. Stena podniosłem, stanąłem, parę kroków podbiegłem.
Tak, koń poszedł, bo tam jeszcze inne konie były. „Szary” miał parę koni zwiadu konnego. Tam były i taborowe konie. Pourywały się, jak nas ostrzelali. Ten koń za innymi końmi pobiegł. Już nie miałem nic do gadania. Byłem nieruchawy z nogą. W ogóle nie wiedziałem, że mogę krok zrobić, a okazuje się, że całkiem dobrze mogłem biegać.
Bardzo było groźnie. Tam trafił się konny człowiek, podoficer, chyba sierżant, prosiliśmy go: „Panie sierżancie, niech pan pojedzie na lewo, jak tam jest? Czy tam są Niemcy, czy nie ma Niemców.” On pojechał, mówi „Tam jest kordon.” Wrócił, nie da rady. „To pójdź pan w prawą stronę.” To samo, kocioł. Jeszcze w życiu nie byłem w takim kotle i „Szary” chyba, co najważniejsze, nie był. Dosłownie tak było, że po dwadzieścia kroków pobiegliśmy w lewo ostrzał, w prawo ostrzał, w tył ostrzał, w przód ostrzał. W końcu któryś z chłopaków mówi „Co robimy? Nie ma już czasu.” Mówię „Połóżmy się.” Szybko staram się rezygnować. Jak nie ma wyjścia, to trudno, trzeba życie oddać. „Połóżmy się tutaj, drogo się sprzedamy i już.” Ale to się nie podobało. Jednak ludzie zawsze wybierają życie niż śmierć. Któryś z chłopców mówi „Słuchajcie, w te krzaki nikt nie wejdzie.” To były ciernie, chyba [takie] jak Pana Jezusa ukoronowali cierniową koroną. W życiu tam by nikt nie wszedł, normalny człowiek by nie wszedł, bo by się pokłuł, bo by się bał. Karabinami podnosili krzaki i wleźli tam. Jak już się przez pierwszą fazę krzaków weszło, to polanka się zrobiła. Tam ze trzydziestu nas się schowało. Uważaliśmy, że oni tam nie wejdą. Ale oni byli rozwścieczeni. Poza tym każdy z nich miał w manierce bimber. Oni zawsze szli na cyku. Własowcy nigdy trzeźwi nie chodzili. Dla pijanego, to nie ma przeszkód. Każdy [z nas] w kucki siedzi w krzakach, żeby mniej miejsca zajmować. Ktoś wysoki, to mógłby ponad krzakami się pokazać. W kucki siedzieliśmy w krzakach. Patrzę, a w krzaki włazi Ukrainiec z tryzubem na czapce. To jest godło Ukraińców. Ma karabin maszynowy Diegtiariowa w rękach. Posunął serię, jedną, drugą, ale nad naszymi głowami. Już było po Powstaniu Warszawskim. Może oni się liczyli z Konwencją Genewską. Może już Niemcy dali im rozkaz, żeby brali do niewoli, a nie strzelali. Nie zastrzelił nikogo. Ja go chciałem zastrzelić.
Widział, wszedł w krzaki, a my tu jeden przy drugim siedzieliśmy. Trzydzieści osób, to trudno nie zobaczyć. Dziewczyny [były] w strojach opoczyńskich bardzo podobnych do łowickich. Myśmy swoje dziewczyny ubrali w takie stroje, że w razie jakby wpadły do niewoli, żeby je ratować. One były w wełniakach nie łowickich tylko opoczyńskich, ale to prawie to samo.
Własowiec posunął serię. Chciałem go zastrzelić, podnoszę stena,. Żeby chwycić dobrze za stena, to trzeba złapać za jego rączkę, a rączką jego jest magazyn z amunicją. Chciałem złapać, a tu nie mam magazynku. Okazuje się, że jak spadłem z konia, to magazynek musiał mi uciec. Nie zauważyłem tego w ogóle. To była nerwowa sytuacja. Nie dziwię się, że nie zauważyłem. Złapałem stena, wsadziłem na ramię i zadowolony byłem, że go mam. To jest ciekawe. Czy on był tak pijany, czy zauważył, że nie mam magazynku, nie wiem. Do niego celowałem, a on nie strzelił, tylko kazał nam wychodzić z krzaków. Pierwsi, co bliżej niego byli, to wychodzą. Człowiek był wychowany bardzo bogoojczyźnianie. Jak to, wyjdę z krzaków i oddam się do niewoli? Co powie moja matka? Co powiedzą moje siostry, że ich brat, odważny żołnierz, oddał się do niewoli. Wychodzę, łeb wystawiłem. Patrzę, że wiążą moich kolegów, z tyłu ręce im wiążą. Przed nimi leży stos naszej broni, karabiny, pistolety maszynowe, erkaemy. Wszystko to leży na stosie. Jak to zobaczyłem „O nie!” Cofnąłem się z powrotem w krzaki. To były tak cierniste i tak gęste krzaki, że tam trudno było szukać, żeby kogoś znaleźć. Schowałem się pod jałowiec, czy inny kolczasty… Stena wadziłem między nogi, ukląkłem, zrobiłem się malutki, jak najmniejszy. To już był zmierzch. Potem słyszałem jak moich kolegów odprowadzali.
Nie zauważyli, przecież nikt nie wiedział, jak to jest liczna grupa. Kazali wychodzić, oni myśleli, że wszyscy wyszli. Okazuje się, że jeszcze czterech się znalazło, którzy też nie wyszli z krzaków. Jak się zrobiło zupełnie ciemno, to któryś z uratowanych w krzakach zaczął gwizdać „Jeszcze Polska nie zginęła.” To ja mu odgwizdałem, jeszcze ktoś odgwizdał. Zaczęliśmy wołać na siebie „A skąd ty jesteś? Z którego plutonu. Wyjdź z krzaków, jak mamy zapałki, to zobaczymy jaką masz gębę, może się znamy.” Tam nie wszyscy się znali. Oddział „Szarego” liczył pięćset osób. My w ramach kompanii, stu pięćdziesięciu ludzi, która dołączyła do „Szarego”, to się trochę znaliśmy.
Potem maszerowaliśmy przez las, który był pobojowiskiem. Trafiliśmy na rozbity wóz taborowy. Tam był rozsypany cukier, to się pożywiliśmy cukrem. Buty własowca chłopcy znaleźli dla mnie, bo jedną nogę miałem bosą, tylko w bandażach. Buty zawiesiłem na szyi, ale założyć ich nie mogłem, bo noga była spuchnięta i bardzo boląca. Znaleźli worek chyba od cukru i mi piękny but zrobili z worka. To byli chłopcy, którzy przyszli z Wileńszczyzny, oni z Kampinosu szli. Jak to się stało, że takich ludzi spotkałem? Osuch mnie wziął do szukania różnych powstańców, partyzantów, którzy od Warszawy idą na Kielecczyznę. Chodziło o to, żeby wyłapać i żeby ich do oddziału przyciągnąć. Myśmy trafili [na] kompanię wojska, stu pięćdziesięciu ludzi i te kompanię wojska przyprowadziliśmy do „Szarego”. Stąd się znalazłem u „Szarego”.
Do oddziału już nie wróciłem. Dotarłem do wioski Skłoby. Wszyscy całą piątką czy czwórką zauważyliśmy, że w tych szałasach została balijka mała, to się szaflik nazywa z mięsem. Słyszeliśmy jak „Szary” strasznie beształ kucharza, że zostawił szaflik z mięsem dla Niemców czy własowców. Myśmy dwa dni nic nie jedli. Myśleliśmy, że to mięso znajdziemy, ale nie znaleźliśmy mięsa. Własowcy pewnie zabrali. Wiedziałem, że niedaleko jest wioska. Koledzy, z którymi razem się uratowałem, twierdzili, że idą do Wilna. Oni stamtąd są, oni tylko Wilno kochają. Poszli, pożegnałem się z nimi. Uważałem, że muszę się znaleźć w najbliższej wiosce. To była wieś Skłoby. Też bardzo ucierpiała za „Hubala”. Szedłem do Skłobów. Byłem ubrany w niemiecki płaszcz wojskowy esesmański, furażerkę z proporczykiem biało–czerwonym, sten na piersiach. Schodzę z nasypu kolejki wąskotorowej, bo tam wąskie tory były, tam chodziła ciuchcia. Ciuchcia służyła pewnie do wożenia buraków cukrowych do cukrowni.Jeszcze przedtem spotkałem kobietę, która zbierała chrust ze swoim wnuczkiem, czy synkiem. Ona mi zaraz miraże zaczęła roztaczać, że mi mleka da, że mnie położą, że odpocznę, że się wyleczę.
Na chwilkę pomogła, bo mi dała nadziei trochę.
Muszę po kolei. Furmanka, którą jechałem zatrzymała się przed domostwem we wsi Skłoby. To była wieś spalona w okresie walk „Hubala”, bardzo ucierpiała. W związku z powyższym ludzie byli ostrożni. Pomogli mi zejść z trudem z furmanki. W pozycji siedzącej wmaszerowałem w zagrodę, poczym zastukałem w drzwi. Nie mogłem wstać, aby dosięgnąć do klamki. Otworzył mi gospodarz. Nazywał się Zagdan. W izbie było trzech ludzi. Na patelni smażyła się, podskakiwała słoninka, pół litra stało na stole. Zaprosili mnie do biesiady, chętnie skorzystałem.
Gospodarz skierował mnie do swojego brata, do sąsiedniego domu, który to brat Bronek Zagdan udzielił mi czasowego schronienia. Były tam dwie warszawianki z Pragi, które się bardzo serdecznie mną zaopiekowały. Dali mi jeść, zanocowałem tam. Miałem wielką gorączkę, całą noc wydawało mi się, że mi się śni, że gospodarz mnie budzi, że jadą Niemcy, jadą kozacy. Okazuje się, że to była prawda. Mnie to się nie śniło, tylko tak było. Szczęśliwie nikt z maszerującego obok wojska nie wszedł. Rano gospodarz mi powiedział, że całą noc jechała kawaleria kozacka. Drżał ze strachu, że wejdą i wtedy byłoby wielkie nieszczęście, ale udało się. Znowu mnie nakarmili. Ponieważ wiedziałem, że jestem zupełnie niezdolny do wstawania, do ewentualnego uciekania, chronienia się [poprosiłem] o żyletkę i zapałki. Zapałkami upaliłem żyletkę, żeby ją zdezynfekować, odwiązałem bandaż z nogi. Postanowiłem sobie zrobić mały zabieg, żeby móc się uczynnić zdrowotnie, żebym się mógł poruszać. Gospodarz się przeraził, zamknął oczy. Upaliłem żyletkę, dotknąłem ją do miejsca bardzo spuchniętego nabranego ropą, przycisnąłem, pociągnąłem sprawiając sobie wielką ulgę. Wszystko, co niepotrzebne, z nogi zeszło, znaczy ropa. Zrobiłem sobie opatrunek i poczułem się jak nowonarodzony do dalszych zmagań z życiem i z trudną sytuacją. Przeleżałem tak jeszcze parę godzin. Po kilku godzinach wbiegł gospodarz zawiadamiając, że znowu jedzie przez pola kawaleria kozacka, że strzelają do ludzi. Wszyscy uciekają do lasu. Takie były czasy, że tak się często zdarzało. Wyjrzałem oknem, rzeczywiście zobaczyłem ludzi uciekających do lasu. Wybiegłem tak jak stałem, zarzuciłem na siebie mundurową zieloną bluzę. Nic więcej nie miałem, żadnych butów nie miałem. Na bosaka, na deszcz na błoto wyskoczyłem i razem z ludźmi zacząłem kierować się w stronę lasu. Kawaleria kozacka pięćset metrów od nas jechała i w biegu, w galopie strzelali do ludzi. Naturalnie słabo trafiali, bo jak można trafiać w galopie, ale strach był duży. Przeskoczyłem szosę, płytką rzeczkę. Nad rzeczką był młyn, kobieta się tam nawinęła i zaprosiła mnie do drewutni. Obok młyna była pakamera pełna narzędzi chłopskich, części od wozu. Ona odgarnęła części z ziemi i tam się znalazł właz do piwniczki, klapa. Odsunęła klapę, schowała mnie i do nocy mnie tam trzymała. Dała mi bardzo podziurawiony kożuszek swojej babci, a nocą przez łąki przeprowadziła mnie do chaty. Uważała, że gospodarz zabudowania ma kontakty z partyzantką, jest w tak zwanej miejscowej konspiracji. Niestety, w tym domu nikogo nie było. Obeszliśmy dom dookoła, pukaliśmy w okna. Postanowiliśmy mnie umieścić w stodole. Tam było siano. W stodole w sianie się zagrzebałem słysząc, że obok na klepisku stoi koń. Koń wydaje charakterystyczne parskania i tupania. Doczekałem, dospałem do rana. Już po operacji, jaką sobie wykonałem, bardzo mi się zachciało spać. Dobrze noc przespałem. Rano obudziła mnie znowu kawaleria kozacka, która jechała tuż, tuż obok. Któryś z kozaków wjechał do stodoły. W stodole słyszałem, jak konia, który stał obok mnie obrządza jakaś kobieta. Kobieta wołała „Nastąp się, dam ci jeść.” Kozak chciał zabrać kobiecie konia, ale ona mu tłumaczyła trochę po rosyjsku, trochę po polsku, że koń jest chory i ona dać go nie może. Kozak nabrał sobie siana. Rzeczywiście zamarłem, bo siana wziął obok mnie. Posłyszałem kroki konia, który się już oddalał i wtedy wyszedłem. Zobaczyłem, że kobieta kończy obrządzać konia. Jak przyjrzałem się koniowi, to stwierdziłem, że to był ten mój koń, na którym jechałem. Po prostu koń z siodłem na brzuchu wpadł do wioski. Ludzie go chwycili i zaprowadzili do gospodarza, o którym wiedzieli, że ma kontakty z partyzantką. Bardzo słusznie, bo gospodarz koniowi udzielił schronienia.
Tak, dowiedziałem się od gospodarza i od pani, która potem przez łąki mnie prowadziła, że z Przysuchej jedzie furmanka codziennie rano o dziewiątej do Nowego Miasta. Pod Nowym Miastem miałem wuja w dużym majątku ziemskim Rylsk Wielki. Postanowiłem do wuja zdążyć, bo to była najbliższa odległość. Jednak z uwagi na swój stan zdrowia potrzebowałem pomocy. To trzeba powiedzieć, bo to bardzo ważne dla charakterystyki tych stron i czasów. Cała młodzież z wioski nocowała w jednej chacie najbliższej lasu. Gospodarz skierował mnie do chałupy, gdzie cała młodzież w nocy rezydowała. Oni wystawiali warty, wystawiali czujki. Jak Niemcy zbliżali się przeważnie nad ranem do wsi, to cała młodzież uciekała do lasu. Razem z młodzieżą przebyłem noc. Rano obudzono mnie, na godzinę dziewiątą już stanąłem na szosie. Tam miała iść furmanka. Rzeczywiście furmanka była przystosowana do wożenia ludzi, głównie woziła warszawiaków, którzy będąc w kieleckim na wygnaniu wracali do Warszawy. Warszawa jeszcze była zajęta przez Niemców. Niemniej jednak próbowali dostać się tam i wynieść trochę swoich różnych przedmiotów, jakie pozostawili w mieście. Przysiadłem się na furmankę. Za osiemdziesiąt złotych, bo za tyle sprzedałem jeden but, który miałem z sobą - gospodarz, u którego się zatrzymałem był szewcem, więc kupił jeden but, nie wiem po co - miałem pieniądze na furmankę. Rzeczywiście bardzo sympatycznie przyjechałem do Nowego Miasta. Trochę strachu było po drodze. Przy Nowym Mieście jest rzeka Pilica. Na moście stał wartownik, który na ogół wszystkie furmanki legitymował. Ludzie zorientowali się, że wiozą między sobą partyzanta. Zebrali trochę papierosów i dali wartownikowi w łapę. Nikogo nie zatrzymał, nikogo nie legitymował, puścił furmankę do Nowego Miasta. Tak dojechałem do stacji kolejowej. Na stacji kolejowej już się rozstałem ze wszystkimi pasażerami furmanki. Oni wsiedli w kolejkę, pojechali w stronę Warszawy, prawdopodobnie do Grójca, bo dalej to nie chodziło. Piechotką, już siedemnaście kilometrów, musiałem się udać do Rylska Wielkiego. Padał śnieg z deszczem. To był 11 listopada 1944 roku, była bardzo zła pogoda. Wyszedłem z zabudowań Nowego Miasta, kierowałem się szosą. Drogę znałem, bo kiedyś tą drogą już maszerowałem.
[...] Zupełnie swobodnie mogłem maszerować. Gospodarz, który mnie wygnał z chaty, jak kawaleria kozacka jechała… Do tej chaty w międzyczasie wróciłem. On mi dał buty wojskowe, które koledzy po całej akcji z trupa własowca ściągnęli, założyłem buty. Już miałem na sobie obuwie.
Wieczorem dotarłem do wuja. Po drodze też się najadałem trochę strachu. Jechała żandarmeria, ale przed żandarmerią jechała furmanka. Przysiadłem się do furmanki, a na furmance jechał rządca Małego Rylska, który mnie znał. Kazał mi się schować między kilku ludzi, którzy na wozie jechali. W ten sposób Niemcy, żandarmi, którzy nas wyprzedzili, nie zauważyli nikogo podejrzanego, a podejrzanym byłem ja. Dojechałem do Małego Rylska swobodnie. Z Małego Rylska do Dużego Rylska miałem dwa kilometry, które pokonałem piechotą, już było ciemno. Zastukałem w okna. Tam naturalnie poproszono mojego ojca, który tam już od końca Powstania przebywał. Pomagał gospodarować mojemu wujowi. Bali się mnie tam trzymać, ponieważ tam były duże aresztowania. Raniutko, o czwartej rano, podjechała bryczuszka. Stangret Edward razem z ojcem zawieźli mnie do majątku ziemskiego pani Czermińskiej. Stara Wieś, to jest niedaleko Grójca. Około dziesięciu kilometrów trzeba było pokonać. Pani Czermińska to była dobra znajoma mojego ojca i wuja, udzieliła mi pomocy. Było bardzo wielu warszawiaków wysiedlonych z Warszawy po Powstaniu. Niemcy po prostu przesiedlali na wioski, na majątki ziemskie. Tam miałem wielkie szczęście, bo trafiłem na profesora Laskowickiego, profesora medycyny, chirurga, który pochodził ze Lwowa. Wraz z bratanicą generała Andersa, Zosią Anders znęcali się przez tydzień nad moją nogą ratując ją naturalnie. Nogę mam, ale gdybym ich nie spotkał, to nie wiem czy nogę miałbym dalej.
Tam byłem dwa, trzy tygodnie. Moi koledzy, moi wodzowie harcerscy i z „Garłucha” po różnych wojaczkach znaleźli się w Milanówku. Dowiedzieli się, że jestem w Starej Wsi, chyba przez mojego ojca, czy przez siostrę, która również była w Milanówku. Leżała ranna w szpitalu, Teresa teraz Bojarska, kiedyś nazywała się Sułowska. Prawdopodobnie od niej się dowiedzieli, że tam przebywam. Była łączność między Teresą, a Rylskiem. Przyjechał kolega, zaprzęgli sanie. To była zima, to był już grudzień przed świętami. Zabrał mnie do pociągu, który chodził pod Nowym Miastem. Jechaliśmy przez wioski zajęte przez kozaków. Trochę było strachu, ale udało nam się, przejechaliśmy. W Nowym Mieście albo w Grójcu wsiedliśmy w kolejkę i dojechaliśmy do Nowej Wsi. To już jest niedaleko Leśnej Podkowy. Z Nowej Wsi piechotą dostaliśmy się do Milanówka. Tam starsi państwo Kondraccy, dziadkowie trzech młodych dziewczyn, udzielili mnie i moim przyjaciołom z harcerstwa i z „Garłucha” kwatery. Tam przebywaliśmy do tak zwanego wyzwolenia.
19 stycznia.
Przede wszystkim szturm o Warszawę, największy ogień, największe wybuchy artylerii, odbył się chyba w sylwestra. Akurat szedłem z Włoch do Milanówka na sylwestra, którego mieliśmy spędzać w Milanówku. To była noc. W nocy Rosjanie strasznie przyszturmowali. Pocisk [był chyba] niemiecki z „grubej Berty”, która między Milanówkiem a Warszawą kursowała i czasem strzelała. Huk był tak niemożliwy i błysk tak wielki, że idąc z Włoch do Milanówka przewróciłem się. Podmuch powietrza mnie zdmuchnął. Nie wiem czy to Rosjanie strzelili zza Wisły, czy Niemcy z „grubej Berty”. W każdym razie sylwestra spędziliśmy w Milanówku. Obok stali Niemcy i na wiwat strzelali. My tuż, tuż obok również strzelaliśmy na wiwat, że kończy się wojna, że wreszcie Niemców się pozbędziemy. Następnego dnia po sylwestrze Rosjanie zrobili wielki nalot na wojska wycofujące się z Milanówka w stronę Grodziska. Tam szła kolumna koni, jechała artyleria niemiecka. To wszystko zostało zbombardowane. My natychmiast udaliśmy się na zbombardowaną szosę. Zdobyliśmy tam trzy karabiny, rower. Wróciliśmy ze sprzętem do domu. Następnego dnia już razwietki radzieckie pojawiły się w postaci czołgów i fizylierów. W naszych oczach strzelili do domostwa, które zupełnie usiadło pod wpływem wybuchu działa czołgowego. Za domem schowali się Niemcy. Oni pewnie do Niemców chcieli strzelić i dlatego dom zlikwidowali. Uważali, że nasze, polskie tereny to już są Niemcy i nie oszczędzali ani ludzi, ani domostw. Wzięliśmy karabiny na plecy. Jeden z naszych kolegów, moich wodzów harcerskich i z „Garłucha”, z Kampinosu miał pseudonim „Kędzior”, on był lwowianinem. Pamiętał jak Rosjanie weszli do Lwowa. Kazał nam założyć czerwone opaski na ręce i na opaskach sobie farbą namalowaliśmy „16.zgrupowanie PPR”. Karabiny na plecy i tak uzbrojeni maszerowaliśmy do Warszawy. To już był wieczór. Rosjanie już weszli. Mijający nas Rosjanie pytali się: Szto wy za sołdaty? Mówiłem, że milicja robotnicza, bo tak nam „Kędzior” kazał mówić. W ten sposób doszliśmy do Warszawy. Po drodze mieliśmy swoją metę we Włochach, tam gdzie mieliśmy bazę szkoły podoficerskiej. Tam zostawiliśmy karabiny. Następnego dnia rano, to był 19 stycznia, dotarliśmy do stolicy. Naturalnie sprawdzaliśmy swoje domy. Ponieważ Zbyszek Stok nasz główny dowódca mieszkał na Kolonii Staszica, więc najpierw odwiedziliśmy jego zburzony dom. Potem udaliśmy się na Żoliborz, gdzie mieszkała nasza koleżanka, która straciła męża w Powstaniu. Tam na ścianie jej domu ulica Dymińska 10, znaleźliśmy tylko patelnię i łyżkę wazową. Dom był wypalony, ale łyżka i patelnia się zachowały. Wynaleźliśmy sobie koło Cytadeli willę, w której nasza koleżanka pracowała w czasie okupacji jako fotografka. Jej szefem był folksdojcz i on zajmował willę. Zajęliśmy willę folksdojcza i zamieszkaliśmy tam. Za parę dni zaczęliśmy organizować młodzież do harcerstwa. Chcieliśmy odrodzić na Żoliborzu harcerstwo. Poznaliśmy nowe dziewczyny, które nam naraiły dom na ulicy Pogonowskiego, tuż koło Urzędu Bezpieczeństwa. Napisaliśmy tam kredą czy farbą Hufiec Harcerski Warszawa Żoliborz. Zaczęliśmy werbować harcerzy.
Mieliśmy cały czas [kontakt] z komendantem „Jerzyków”, u którego byli moi przyjaciele. Po wyjściu z Okęcia oni byli w Kampinosie, byli w kompanii „Jerzyków”, Polskie Oddziały Specjalne „Jerzyki”. Dowódcą „Jerzyków” był komendant „Jerzy”, nazywał się Strzałkowski. To był psycholog z wykształcenia, bardzo lubił otaczać się młodymi ludźmi. Uważał, że może coś dla nich zrobić, przede wszystkim uchronić ich od obozu lub śmierci. Tak ludźmi żonglował, że z Powstania ze Starego Miasta i z Woli wyprowadził ich do Puszczy Kampinoskiej, gdzie też było niebezpiecznie, ale dużo bezpieczniej niż w Powstaniu Warszawskim.
Po rozwiązaniu Armii Krajowej, on nas cały czas trzymał jakby w odwodzie. Nie wiedział, co z nami zrobić i co samemu robić. Ciągle opowiadał nam, że dogadamy się z władzą ludową i pójdziemy razem na Berlin,. W marcu aresztowali nam cały sztab Armii Krajowej i aresztowali Delegata Rządu i generała Okulickiego, „Montera” zastępcę generała „Bora”. Generał „Bór” poszedł do niewoli, natomiast zostawił po sobie swój sztab. Ten sztab miał się dogadywać z władzą ludową i Rosjanami. Pod pretekstem dogadywania się, oni się umówili na spotkanie i natychmiast aresztowali szesnastu członków właściwie rządu. Wywieźli na Łubiankę do Moskwy. Wtedy wszelkie mrzonki o pójściu razem na Berlin z Wojskiem Polskim przeminęły. „Jerzy” rozkazał nam umieścić się na Żoliborzu, pochwalił sprawę organizacji harcerstwa. Zalecił nam abyśmy się nie kłócili, przynajmniej chwilowo z władzą ludową, że może to się z czasem wyjaśni. „Jeżeli możecie, to panujcie nad młodzieżą, która do was, do harcerstwa się zapisze.”
Natychmiast powstało harcerstwo. Mieliśmy bardzo dużo zgłoszeń. W ciągu dosłownie jednego tygodnia zorganizowaliśmy Hufiec Harcerski Warszawa Żoliborz, który na pewno liczył ponad sto osób. Tam się bardzo dużo powstańców zgłaszało, chłopców starszych, ale również dużo młodzieży w wieku dwunastu, piętnastu lat.
Uważaliśmy, „Jerzy” nam przynajmniej zalecił, żeby trochę nad młodzieżą panować, żeby nie pozwolić młodzieży pójść na pasku komunistów. Oni natychmiast zaczęli organizować Związek Walki Młodych. Ubrali ich w białe koszule i czerwone krawaty, też zajęli im jeden dom na Żoliborzu. Komuniści zaczęli bardzo aktywnie na młodzież wpływać. My chcieliśmy być konkurencją. Oni nie zorientowali się w naszych zamierzeniach, bo pozwolili nam na to. Jeden z nas Zbyszek Stok, najstarszy stopniem, bo był już oficerem, podporucznikiem, miał papiery z Okęcia… Na Okęciu powstała tuż przed Powstaniem Polska Armia Ludowa. Nie miało to nic wspólnego z Armią Ludową, natomiast nazwa była bardzo dobra. To komunistom się podobało, bo oni zupełnie się nie orientowali. Na Okęciu był generał Borucki i generał „Skała” Pieńkoś. To byli działacze tejże Polskiej Armii Ludowej. Oni prawdopodobnie chcąc ratować akowców założyli Polską Armię Ludową. Tam przyjmowali akowców i wydawali im nawet dokumenty, że byli w Polskiej Armii Ludowej. To nam bardzo pomogło. My chodziliśmy w mundurach trochę harcerskich, trochę wojskowych. Dowódca ZWM-u na Żoliborzu był oficerem odrodzonego Wojska Polskiego. Nazywał się Karol Frankowski. Bardzo chciał z nami nawiązać współpracę „Wy z młodzieżą macie dobry kontakt, jesteście harcerzami, to wy nam bardzo pomożecie w ZWM-ie.” W ZWM-ie przekrój środowiskowy ludzi był bardzo różny. Tam byli ludzie z półświatka, byli patrioci, byli bardzo różni ludzi. Najwięcej było ludzi, którzy najchętniej by poszli na pasek propagandy komunistycznej. Jeżeli Frankowski pozwolił nam działać, to myśmy się z tego bardzo ucieszyli. Komendant „Jerzy”, który cały czas miał z nami kontakt, powiedział „Trzymajcie to, bądźcie tam, nie dajcie grupy ZWM-u skomunizować, chociaż wy im mówcie prawdę, jaka powinna być Polska.”
Trochę tak, my nawet założyliśmy szkolenie na terenie nie harcerstwa, tylko ZWM-u. Oni nas ogromnie polubili, my tam mieliśmy autorytet. Chodziliśmy w mundurach, nie kryliśmy się.
Tak, że byliśmy powstańcami, że byliśmy partyzantami. Moi koledzy też w Kampinosie byli w partyzantce. Przed Frankowskim też tego nie kryliśmy. Frankowski to był dosyć przyzwoity człowiek. Jeszcze nie bardzo chyba wiedział, co komuna potrafi z Polską robić. To byli ludzie z lagrów wyjęci, ze wschodu zaciągnięci do Polskiego Wojska, którzy bardzo chętnie do wojska się przyłączyli, przyszli. W łachmanach szli do wojska, tam zostali ubrani w biedne, ale polskie mundury i do Polski doszlusowali.
Działalność trwała do lipca 1945 roku. W lipcu ZWM zorganizował rajd kajakowy Warszawa - Gdańsk. Zbyszek Stok popłynął na kajakach do Gdańska. My założyliśmy w ZWM-ie nielegalną organizację. Już po drodze nasze dziewczyny, łączniczki, ZWM-ówki, zawiadomiły nas, że bardzo się pytają o nas, a szczególnie o Zbyszka Stoka, który był, że tak powiem, naszym dowódcą hufcowym harcerstwa na Żoliborzu, że prawdopodobnie będzie aresztowany. Dziewczyny dały mu do zrozumienia, że dobrze będzie, jeżeli do Gdańska nie dopłynie, tylko urwie się po drodze. Tak też on zrobił. Jeszcze przed zakończeniem rajdu w Gdańsku, przyjechał do Warszawy na Żoliborz. Wtedy, kiedy jego nie było i jeszcze moich dwóch pozostałych kolegów Janka Stokowca i instruktora „Marka” z harcerstwa, który był też naszym kolegą, był powstańcem z grupy narodowej… Oni walczyli u „Harnasia”, tam gdzie walczył późniejszy marszałek sejmu Wiesiek Chrzanowski. To była grupa narodowa i instruktor „Marek” stamtąd się wziął. Pracowaliśmy z nim przed Powstaniem dla dobrych dokumentów w niemieckiej fabryce u Paschalskiego na Woli, na ulicy Żytniej 15. Heniek Bieniewski był tam jako urzędnik, chyba w dziale kadr. Nas tam specjalnie harcerstwo umieściło. Paschalski był bardzo przyzwoitym człowiekiem i przyjmował młodych ludzi, po to żeby chronić ich dając im bardzo dobre dokumenty. W fabryce pracowałem jak uczeń ślusarski. Dokumenty miałem oblewane, tak jak dzisiejsze prawa jazdy, w plastik czy celofan. Jak się patrolowi, żandarmerii pokazywało taki dokument, to oni z mety puszczali, nie dochodzili kim człowiek jest. Właśnie od Paschalskiego mieliśmy kolegę, który z Powstania przepłynął Wisłę, dostał się do Wojska Polskiego za Wisłą. Tam, razem ze swoim plutonem i ze swoimi jeszcze dwoma kolegami od „Harnasia”, opuścili wojsko. Zdezerterowali razem ze swoimi plutonami. Ujawnili się tam jako oficerowie, jako podchorążowie, byli dowódcami plutonów. Razem z plutonami uciekli z wojska do lasu, właśnie Heniek Bieniewski, a potem jeszcze dwóch jego kolegów. Imion nie pamiętam, „Sokół” i „Czarny” to były ich pseudonimy. Zbyszka Stoka nie było, bo był na rajdzie. Wracam do domu, do willi na ulicy Mierosławskiego 3. A pod domem siedzi dwóch młodych ludzi w kapelusikach, bardzo opaleni, w wysokich butach. Zapytałem ich, co oni tu robią, bo w tym domu mieszkam. Oni się bardzo ucieszyli „Wiemy, że tu jest harcerstwo, wiemy, że możemy tu spotkać harcerzy. My tu mamy naszego kolegę instruktora Marka.” Mówię „Marek jest w tej chwili w hufcu. Przyjmę was tutaj. Znam instruktora Marka, słyszałem o was. Wy jesteście prawdopodobnie ‹‹Sokół›› i ‹‹Czarny››. Macie u nas schronienie i naszą przyjaźń.” Drzwi otworzyłem, wpuściłem, nakarmiłem. Wieczorkiem wrócił Heniek Bieniewski, instruktor „Marek”. Na noc już chyba przybył Zbyszek Stok, już byliśmy w komplecie. Bardzo groźnych ludzi z partyzantki nie mogliśmy trzymać. Już byliśmy przecież na świeczniku, byliśmy obserwowani. Jak nam nasze łączniczki z ZWM-u powiedziały, że Zbyszek będzie aresztowany i że nami się interesują, trzeba było natychmiast się zwijać.
Tak, musieliśmy absolutnie urwać się stamtąd. Nie można było czekać dłużej. Całe transporty szły do Rembertowa, z Rembertowa do Kaługi i do Kołymy. My nie chcieliśmy podzielić losu naszych kolegów z Armii Krajowej, bo tak władza radziecka z nimi robiła. Stok wziął dwóch partyzantów dezerterów, Heniek Bieniewski, instruktor „Marek” też z nimi pojechał do Włoch. We Włochach mieliśmy swoją metę. Mieszkanie szkoły podoficerskiej, to było mieszkanie naszego wujka.
Wcale nie było bezpieczniej, bo tam był cały sztab Wojska Polskiego i tego nie przewidzieliśmy. Oni tam pojechali, natychmiast wpadli. „Sokoła” i „Czarnego” poznali inni oficerowie, którzy nie zdezerterowali, tylko służyli dalej w armii Wojska Polskiego. Ich poznano, a byli różni ludzie w Wojsku Polskim. Byli prawdziwi patrioci, na pewno było dużo akowców, ale było również wielu ludzi oddanych władzy radzieckiej i Polsce Ludowej.
Aresztowali ich wszystkich, zamknęli do placówki NKWD na terenie Włoch, gdzie bardzo dużo było wojska. Tam NKWD od razu miało swoje bazy. Najbardziej się poszczęściło Jankowi Stokowcowi, bo od razu uciekł, wyrwał się im. Strzelali za nim, ale nie trafili. Tamtych aresztowali na poważnie. Przy Zbyszku Stoku znaleźli broń, na którą zresztą miał od porucznika Frankowskiego, szefa ZWM-u, zezwolenie. Pewnie Frankowski nie miał prawa udzielać zezwoleń. Oni naturalnie to zakwestionowali, broń zabrali Zbyszka aresztowali, „Sokoła” i „Czarnego” również aresztowali. Co dalej było? Przynajmniej przez miesiąc nic nie wiedziałem. Po miesiącu odnalazłem narzeczoną Zbyszka Stoka, oni w tajemnicy brali ślub. Lilka stwierdziła, że uciekają za granicę, że Zbyszek wyszedł. On miał bardzo dobrze ustawionych chyba w wywiadzie Armii Krajowej rodziców, matkę i ojca. Chyba rodzice wyciągnęli go za pieniądze z Rembertowa, już był przewidziany na transport. Co się z stało z „Sokołem” i „Czarnym” tego jeszcze przez jakiś czas nie wiedziałem. Potem, chyba we wrześniu 1945, „Sokoła” spotkałem w jedynym w Warszawie kinie „Polonii”. Był tam z dziewczyną. Jak go zapytałem, jak mu się udało być na wolności, tylko zdołał mi szepnąć, że mieli bardzo dobrego adwokata, który był chyba ojcem „Czarnego”. Adwokat ich wyciągnął. Prawdopodobnie za duże pieniądze wyszli. Oni tak narozrabiali z plutonami, z których zdezerterowali z wojska i potem byli w partyzantce, że dostaliby po wiele wyroków kar śmierci. Udało im się. Takie były czasy, jednym się udawało, a drugim nie, oni tutaj wygrali.
W mieszkaniu na ulicy Mierosławskiego w ogóle zmieniliśmy dokumenty. Po wojnie została nam minidrukarenka do fałszowania różnych kennkart i tak dalej. Wykorzystaliśmy te urządzenia i zrobiliśmy sobie dokumenty na braci Zakrzewskich. Już od maja 1945 byliśmy pod innymi nazwiskami. W każdym razie kwaterę na Mierosławskiego 3 opuściliśmy i każdy pojechał w swoje strony. Jeszcze raz we Włochach wszedłem na enkawudzistów, którzy z początku się mną nie zainteresowali. Jak wyszedłem razem ze swoją siostrą z domu, to natychmiast wrócili i pytali się o harcerza. Aresztowali tamtych pięciu i owało im harcerza. [Mieli] informacje, że my w harcerstwie działamy i że jeden harcerz zawsze chodzi w mundurze. Ja chodziłem w mundurze, mnie im owało. Zorientowałem się, że to są oficerowie NKWD. Natychmiast uciekłem z tego domu zabierając swoją siostrę. Wpadliśmy tam, żeby się dowiedzieć, co się dzieje ze Stokiem. Stok w tym czasie, razem ze swoją już żoną, uciekał przez zieloną granicę. Dostali się do Andersa. Tam Lilka dostała pracę jako fotografka w laboratorium jednostki u Andersa, a Zbyszek był w komandosach również u Andersa.
Mnie dopadli dopiero parę lat później. Tak się potoczyły moje losy. Chciałem się zabezpieczyć, żeby mnie nie dopadli. Bardzo zaangażowałem się w pracę sportową w klubie sportowym RKS Marymont, Robotniczy Klub Sportowy Marymont na Żoliborzu, gdzie bardzo dużo młodzieży się spotykało. Tam spotkałem swojego bardzo serdecznego kolegę z partyzantki. Byliśmy razem u „Szarego”, a on przedtem był w Batalionie „Miotła”. Miał duże kontakty z kolegami od „Radosława”. W 1945 roku, to był chyba wrzesień, spotkałem go na placu Wilsona. W ogóle codziennie widywaliśmy się w klubie. On szedł z grupą kolegów też z Batalionu „Miotła” i pyta mnie „Czy idziesz z nami się ujawniać? Pułkownik „Radosław” ujawnia Armię Krajową, bo doszedł do przekonania, że trzeba rozładować lasy. To jest bez sensu, że ciągle giną nasi ludzie i nie tylko nasi, bo ci z PPR- u też. Uzgodnił z władzą ludową, że trzeba ujawnić Armię Krajową, po to żeby raz na zawsze przestali się nas czepiać.” Mówię „Gdzie jest to ujawnienie?” „W BGK na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu.” Z nimi pomknąłem. Jeszcze przedtem rozmawiałem ze Staszkiem, że „Radosław” był aresztowany i siedział w Urzędzie Bezpieczeństwa, stosunkowo mało chronionym, na Pankiewicza. To było też obok Alei Jerozolimskich. Chcieliśmy go stamtąd po prostu odbić. W międzyczasie władza ludowa zaczęła z nim rozmawiać. Prawdopodobnie uważali, że on może im dużo pomóc rozładowując lasy. Oni go pewnie namówili na to ujawnienie. Cała sprawa trochę upadała, tym bardziej że jego przewieziono na ulicę Środkową na Pragę, gdzie obok stał duży garnizon NWKD. Właściwie odbicie „Radosława” stało się niemożliwe. Planowano zrobić to zupełnie inaczej. Chcieli „Radosława” wyjąć w inny sposób, nie przez odbicie. Chcieli wziąć zakładnika. Zakładnikiem miał być ambasador Związku Radzieckiego Lebiediew, który mieszkał w Zalesiu pod Warszawą. Codziennie przyjeżdżał do pracy do Ambasady Radzieckiej eleganckim samochodem. Jego markę i numer samochodu już chłopcy z „Zośki”, „Miotły”, „Parasola” [znali]. Jak zwykle te trzy zgrupowania, miały porwać Lebiediewa. Kwatera dla Lebiediewa już była przygotowana w bunkrze w Puszczy Kampinoskiej. Tam mieliśmy go przechować, jednocześnie dać ultimatum do NKWD i do UB, że natychmiast puścimy ambasadora, jak nam puścicie „Radosława”. To był chyba dobry plan, bo na pewno by puścili „Radosława” jako wymianę. Okazuje się, że Rosjanie są strasznie przebiegli. Lebiediew nie pojechał samochodem, którym zawsze jeździł, tylko obskurną rozlatującą się dekawką. Chłopcy nie zatrzymali dekawki, tylko zatrzymali elegancki samochód, jakim [zwykle] jeździł pan ambasador Lebiediew. Tam go naturalnie nie było. To była akcja może dobrze zamierzona, ale nie wyszła pewnie dobrze. Za tę akcję i tak się posypały wyroki śmierci, co prawda niewykonane. Posypały się, ale później, to było dopiero jak nas dorwali w 1949 roku. Dorwali nas po ujawnieniu. Ujawnienie odbywało się w BGK. Byłem na ujawnieniu, również z nimi się ujawniałem. To bardzo fajnie wyglądało. Przychodzili chłopcy z Batalionów „Zośka”, „Parasol”, „Miotła”, „Żywiciel”, przynosili czasem zdezelowaną broń. Broń oddawali. Było dużo oficerów Wojska Polskiego, między innymi obserwator Ministerstwa Bezpieczeństwa przystojniaczek, pan podporucznik tam siedział. Z naszej strony był również przystojniaczek Stasio Sieradzki „Świst”, który był adiutantem pułkownika „Radosława”. „Świst”, jako oficer, był ubrany również w mundur. „Radosław” był po cywilnemu. „Radosław” zapytał mnie „Gdzie ostatnio byłeś?” „Ostatnio byłem już po Powstaniu u Jerzyków.” Mówi „Zapiszcie, że był w Miotle.” Zostałem zaszeregowany do „Miotły”. Parę lat było spokoju. Na Żoliborzu był wspaniały ksiądz, miał pseudonim „Alkazar”, ksiądz Zygmunt Trószyński. Był wspaniałym ofiarnym kapelanem powstańczym w czasie Powstania Warszawskiego. Ksiądz Trószyński ogromnie się nami zaopiekował. Już wtedy w 1945 roku w styczniu, mnie jako najmłodszego, wysłano do księdza Trószyńskiego. Znała go osobiście żona Zbyszka Stoka, Lilka i mówi „Ty jesteś najmłodszy, będziesz najlepiej umiał z księdzem rozmawiać. Nie mamy chleba, nie mamy pieniędzy, mamy tylko kwaterę i jest nas czworo z tobą. Może ksiądz nam będzie mógł pomóc.” Udałem się do niego pod wskazany adres. Ksiądz był nieprawdopodobny. Poszedł nabożeństwo odprawiać. Powiedział „Ty tu poczekaj, zaraz przyjdę. Po nabożeństwie jak zbiorę trochę pieniędzy, to ci pomogę.” Przyszedł, to co miał na tacy, to mi zrzucił w obie ręce. Schowałem to do kieszeni. Kościelnemu kazał dać bochenek chleba i już mi pomógł. Najważniejsze, to mi pomógł na przyszłość. Powiedział mi „Od września masz u mnie pracę. Jestem prezesem Czerwonego Krzyża i Caritasu. W ramach tych dwóch instytucji będziesz u mnie gońcem, a jak masz siostrę, to ona będzie przedszkolanką i zajmie się sierocińcem.” Sierociniec był wtedy bardzo potrzebny. Już mieliśmy bazę. Rzeczywiście od września pracowałem jako goniec u księdza Trószyńskiego, a moja siostra była przedszkolanką. Było względnie spokojnie. Ponieważ bardzo mieszałem w harcerstwie na Żoliborzu, często robiono mi zdjęcia i to na ulicy. Jak poszedłem z panną na randkę, powiedzmy na gruzy Marszałkowskiej, bo tak to trzeba nazwać, to zawsze jeden, dwóch fotografów robiło mi zdjęcia. Pewnie się trochę podkładałem, bo chodziłem po wojskowemu w mundurze. Niby to był harcerski strój, ale bardzo na wojskowo, wysokie buty, bryczesy, na zielono. Tak młodzież wtedy chodziła, taka była moda popowstaniowa, nie odbiegałem od reszty. W klubie sportowym bardzo często spotykaliśmy się, zupełnie sportowo, abstrahując od jakiejkolwiek polityki. Ale już nas mieli ujawnionych na listach. Poza tym u księdza Trószyńskiego zaczęła się budowa. Prawdopodobnie „Radosławowi” zostało trochę pieniędzy z Powstania. Pieniądze chciał wykorzystać godziwie, bo zaczęli tam budować bursę dla dzieci po poległych powstańcach. Miała się ona nazywać bursą imienia generała „Grota” Roweckiego. Bursa w dosyć szybkim czasie powstawała. My, powstańcy, trochę pomagaliśmy. Poza tym „Radosław”, z którym czasem spotykaliśmy się w budynkach plebanii księdza Trószyńskiego, bardzo zalecał nam, aby zajmować się i czuwać nad ekshumacjami naszych kolegów, powstańców, którzy w końcu byli wszędzie i na Żoliborzu i na Starym Mieście i w Śródmieściu. Trzeba było wiele starań, żeby udokumentować, kim ci ludzie są, żeby mieli własne groby. Bardzo zajmowaliśmy się ekshumacjami. Dochodziło do różnych awantur na cmentarzu wojskowym powązkowskim. Jak my sobie przygotowaliśmy trumienki dla naszych kolegów na kwaterze, czy „Zośki”, czy „Parasola”, czy „Żywiciela”, to rano przychodziliśmy i naszych trumienek często nie było. Dozorca dyskretnie nam mówił „Poszukajcie trumienek w kwaterze Armii Ludowej.” To szliśmy do kwatery Armii Ludowej i te trumienki znajdowaliśmy. Potem to je znakowaliśmy, żeby łatwiej było je znaleźć. Bardzo często były telefony do „Radosława”. Władza ludowa z nim się liczyła, przez to, że on ujawnił Armię Krajową. On miał stały kontakt z ministrem bezpieczeństwa Radkiewiczem. Jak my dzwoniliśmy do „Radosława”, że mamy kłopoty, bo nam kradną trumienki, to on natychmiast interweniował u ministra Radkiewicza. Złodzieje trumienek nam je oddawali bez większych awantur. Czasem dochodziło do potyczek słownych, czasem ręcznych. Był telefon zwykle do administracji cmentarza od Radkiewicza i natychmiast to było likwidowane. Dawaliśmy sobie z tym radę. Niemniej jednak niemile byliśmy widziani u władz Polski Ludowej. Chyba we wrześniu, na rocznicę Powstania, została otworzona bursa generała „Grota” naturalnie z występami artystycznymi członków Armii Krajowej: „Już czas, już czas, Bór wzywa nas”, marsz AK, patriotyczne piosenki, trochę poezji. Między innymi Dzidek Nimirowicz mówił przepiękny, bardzo znany wiersz: „Czekamy ciebie czerwona zarazo…” W zasadzie wszystkie nasze spotkania były meldowane w starostwie. Jako goniec Czerwonego Krzyża i Caritasu miałem przykaz księdza, żeby o spotkaniach meldować. Myśmy na ogół wtyki ubowców znali. Wtedy, kiedy ich na sali nie było, to bardziej ostrą poezją próbowaliśmy upiększyć spotkanie. Nie wszyscy słuchali takich wierszy. Jak widzieliśmy, że jest dużo ubiaków na sali, to Monte Cassino się zaśpiewało, czy wiersz: „Tu zęby mamy wilcze i czapki na bakier, tu u nas nikt nie płacze w walczącej Warszawie…” Cały czas były pretensje powstańców warszawskich do Londynu, że nam nie dają zrzutów. Jak wiedzieliśmy, że jest niebezpiecznie, to mówiliśmy taki wiersz. Jak czasem ubowcy się nudzili i wychodzili z sali, to się mówiło trochę ostrzej. Wszyscy trochę pracowaliśmy na akt oskarżenia, który w przyszłości nam przedłożono.
13 stycznia 1949 aresztowali w Warszawie około pięciuset ludzi, albo więcej, właśnie ze zgrupowania „Radosława”. Wygarnęli Batalion „Zośka”, „Parasol”, „Miotła” i „Żywiciel”. Z „Żywicielem” miałem największe kontakty, bo mieszkałem na Żoliborzu i stamtąd miałem najwięcej kolegów. Ujawniłem się przecież ze zgrupowaniem „Radosława”, zapisali mnie jako [żołnierza] „Miotły”. Mnie również, nad ranem, miedzy trzecią a czwartą, aresztowano.
Tak, zaczął się dla nas akowców, powstańców i partyzantów, ostatni, nieprzyjemny etap. W każdym razie tak się stało, jak się stało. Niektórych naszych chłopców wywieźli do ministerstwa bezpieczeństwa róg ulicy Koszykowej i Alei Ujazdowskich, a wielu z nas wywieziono od razu na dziesiąty pawilon na Rakowiecką na Mokotowie.
Na dziesiąty pawilon do Mokotowa, od razu na pojedynkę. Na parterze w tym pawilonie, oparty o poręcz schodów, stał radziecki oficer, pan pułkownik Serkowski.
Tak naturalnie. Około rok trwało śledztwo. Zaraz wsadzili mnie do celi numer trzydzieści cztery na pojedynkę. Wieczorami było zawsze wystawianie kibli. Kible to były pojemniki na odchody, blaszane, śmierdzące metalowe. Jak wystawialiśmy kible, to straszny hałas był na terenie pawilonu. Wtedy otwierały się okna, to była zima. Więźniowie, głównie świeżo aresztowani, najwięcej było z grupy „Radosława” nawoływali się. Po nawoływaniach zorientowałem się, że jest to bardzo ogólna sprawa. To nie chodzi o mnie jednego, tylko że tu cała wielka grupa ludzi siedzi chyba ze zgrupowania „Radosława”, do których władza ludowa ma wielkie pretensje związane z obaleniem Polski Ludowej i tak dalej. Już byłem trochę mądrzejszy po wysłuchaniu nawoływań. Ale w każdym razie śledztwo szło w tym kierunku, że my się tam bardzo często spotykaliśmy … Mówiłem wtedy „Pewnie, że się spotykaliśmy, wy też byście się spotykali jak byście tylu przyjaciół i kolegów wytracili. Ekshumowaliśmy ich, nosiliśmy im kwiatki, lampki, najpierw chodziło o to, żeby ich pochować. Poza tym cieszyliśmy się, że [chociaż] nieliczna grupa nas przeżyła, że możemy się spotkać u księdza na plebanii, że możemy pośpiewać wspólnie piosenki.”
[Przez] pierwsze dni nas wzywali dosyć często, co parę dni. Później, po osiem miesięcy nikt nas nie ruszał, nikt nas o nic nie pytał. To była chęć zgnębienia. Siedziałem z Jankiem Ernstem, któremu miało się dziecko urodzić. Strasznie się martwił jak on się dowie, co mu się urodziło. W końcu, w paczce dostał kartofla. Janek Ernst dostał kartofla, bo mu się urodził syn, Jurek Ernst.
Był bardzo ciężko ranny, [Waldemar] Milewicz był zabity, a Jurek był ranny. Wtedy po to, żeby Janek, nasz kolega z celi, zorientował się, że ma syna, to mu żona w paczce przysłała wielkiego kartofla. Od razu mu powiedzieliśmy „Janek, masz syna!” To był sygnał, że urodził się Jurek Ernst, przyszły operator filmowy, który był ranny w Iraku. W zasadzie nic nie ukrywałem, bo spotkania były legalne. Mówiliśmy tak jak było. Ich prokuratorzy przez dziewięć, czy dziesięć miesięcy śledztwa, bo tyle to trwało, budowali akt oskarżenia. Zbudowali go w ten sposób, że na podłożu kontaktów towarzyskich zmontowaliśmy zgrupowanie „Radosława”, które miało na celu obalić ustrój Polski Ludowej. Na podstawie kontaktów towarzyskich, bo się spotykaliśmy i utrzymywaliśmy tak zwaną więź bojową w ich interpretacji. To była po prostu przyjaźń ludzi, którzy podobnie myśleli. Mnóstwo kolegów poszło na studia, mnóstwo, tak jak ja, zaczęło kończyć szkoły średnie i tak dalej.
Każdy osobno i to w poszczególnych celach, które zostały zamienione na pokoje śledcze. W pokojach śledczych odbywały się sądy kapturowe. Na sprawie był sędzia. Nas z grupy „Radosława” przeważnie sądził major Widaj, bardzo inteligentny prawnik pochodzący ze Lwowa, przed wojną skończył studia prawnicze. Potem całkowicie oddał się władzy ludowej, robił karierę. Najtrudniejsze sprawy sądził Widaj, wydał ponad sto wyroków śmierci. W naszej sprawie też były trzy. Za Lebiediewa był skazany na karę śmierci kapitan Janicki z Batalionu „Miotła”, Henryk Kozłowski „Kmita” z Batalionu „Zośka” i Włodek Steyer, syn admirała Steyera, z Batalionu „Zośka”.
Nie wykonano, ułaskawiono ich, to przecież była lipa.
W 1949 zostali nasi koledzy skazani. Wyroki mieli, ale ich nie wykonano. Jeszcze w 1949 lub w 1950 roku wszyscy koledzy zostali ułaskawieni. Tam córka Bieruta bardzo interweniowała. To była koleżanka naszych kolegów z Politechniki. Bierut niewiele chciał jej obiecać, ale powiedział, że niewinni zostaną wypuszczeni, a winni zostaną ukarani. Przeciętnie wyroki były między sześć, a osiem lat, ja miałem osiem.
Prawie sześć.
Tak. Wiem, że w 1951 roku w Rawiczu wykonywaliśmy seans spirytystyczny. Chyba Mickiewicz do nas przyszedł, powiedział, że Churchill przeżyje Stalina i że Stalin umrze w 1953 roku. To była prawda, bo tak było.
Na Mokotowie siedziałem do października 1949. Potem mnie przewieziono na dwa miesiące na ulicę Cyryla i Metodego. Wielu naszych kolegów ze sprawy „Radosława” też tam było: Staszek „Świst” Sieradzki, pani Ślesicka z „Parasola” i wiele różnych osób. Potem nas znowu przewieziono do Mokotowa. Wtedy mieliśmy już po kolei sprawy sądowe. Jak powiedziałem, sprawy odbywały się w celach. Był stół, była ławka dla oskarżonego, za stołem siedział major Widaj, po dwóch jego stronach dwóch szeregowych żołnierzy z ogolonymi głowami. Oni byli ławnikami. Widaj był zarazem prokuratorem i sędzią. Nie było osobnego prokuratora. On odczytywał akt oskarżenia, zadawał pytania i on sądził.
Był obrońca, do mnie przyszedł obrońca chyba przysłany przez dom. To nie był obrońca z urzędu. Jak ktoś nie miał swojego adwokata, to przychodził adwokat z urzędu. A mój obrońca chociaż nie był z urzędu, a był najęty przez rodzinę, to rozmawiał ze mną dziesięć minut przed sprawą. Nigdy przedtem ze mną nie rozmawiał, nigdy do mnie nie przyjechał.
Myślę, że tak. Obrońca to był dziwny człowiek. Kazał mi robić z siebie głupiego, nie umiem tak. Wiedziałem, że trzeba walczyć o życie. Rzeczywiście broniłem się jak lew na sprawie. Na każde pytanie majora Widaja miałem odpowiedź. Mówiłem, że przecież my byliśmy wszyscy wychowywani z myślą, że nas wyzwolą Wojska Polskie z zachodu, które tu przyjdą desantami, nie desantami, w różnej formie. Było wielkie zaskoczenie, że wyzwolenie przyszło ze wschodu. [Z tego powodu], że władza ludowa bardzo ostro się z nami obchodziła, że aresztowali akowców, to proces przekonywania się do władzy ludowej, był bardzo powolny. Nie możecie się temu dziwić. Ale przecież ilu z naszych kolegów poszło na studia, ilu kończyło szkołę. Myśmy głównie o tym myśleli, a nie o żadnym obalaniu Polski Ludowej. Ławnicy, to byli naprawdę szarzy żołnierze, do nich trafiałem. Oni mi przytakiwali. W końcu major Widaj się zdenerwował. Jednemu coś na uszko szepnął, drugiemu. Od razu się chłopcy wyprostowali, już przestali przytakiwać. W każdym razie wyszli na pięć minut. Po pięciu minutach wrócili, ogłosili wyrok: osiem lat więzienia.
Nie było wesoło.
Raczej źle. Raz na tydzień była łaźnia, codziennie był piętnastominutowy spacer. Bardzo duszno w celach, cele były maleńkie, dwa metry na trzy metry, dwa i pół metra na trzy metry. Siedziało po ośmiu, po dziesięciu, czasem po dwunastu w celi. Spało się na siennikach, które się na dzień składało w kostkę, a na noc rozkładało.
Raczej tak, czasem się ktoś trafił z pospolitych, ale to tacy bardzo kontrowersyjni, nie wiadomo było czy to polityczny, czy to… Byli chłopcy od „Ognia”. Traktowali [ich] jak bandytów, ale głównie siedzieli polityczni.
Tak, listy i po wyroku raz na miesiąc były widzenia. Widzenia naturalnie były przez dwie siatki. Za jedną siatką siedział więzień, za drugą siatką…
Tak, a dopiero potem odwiedzająca osoba. Strażnik sobie chodził korytarzem między siatkami. Naturalnie nie wolno było nic zdrożnego mówić, żeby się nie narazić, żeby ten ktoś kto na widzenie przyjechał, nie miał przykrości.
W 1954 roku [Aleksander] Zawadzki, to był przewodniczący rady państwa, miał dobre przemówienie w sejmie, które podchwyciło radio, nasze kołchoźniki, które mieliśmy. Wtedy byłem wywieziony do Jelcza. Z przemówienia wynikało, że władza ludowa doszła do przekonania, że się działo dużo niesprawiedliwości w rządach władzy ludowej. Bardzo wielu niewinnych ludzi było aresztowanych, osądzonych. Więzienia są przepełnione i należy z tym zrobić porządek. Władza ludowa czasem musi swoich synów karać, ale że władza ludowa rozumie, że trzeba im to teraz wynagrodzić. Z moim kolegą Wojtkiem Danowskim z „Zośki” natychmiast napisaliśmy prośbę o zastosowanie amnestii z 1952 roku, na którą to amnestię wypuszczono głównie złodziei. Amnestię, w ciągu trzech miesięcy i Wojtkowi i mnie, zastosowano. Wypuszczono nas na podstawie amnestii z 1952 roku.
Pewnie tak, myślę, że tak. Co prawda pracowaliśmy tam. Ze dwa lata byliśmy w pracy. Tam nam liczono [jeden] dzień za dwa. Jeżeli wyrobimy sto dwadzieścia pięć procent normy, to za dzień pracy, [policzą] tak jakby dwa dni odsiedziane. Myśmy zarabiali powoli na szybsze zwolnienie. Nikt w to naturalnie nie wierzył. Napisaliśmy prośbę o amnestię i nam to zastosowano.
To był 20 sierpnia 1954 rok. Pracowałem w byłych zakładach Kruppa. My tam remontowaliśmy samochody, głównie „Warszawy”, taksówki i tak dalej. Wszedł strażnik i wywołał moje nazwisko, żeby pakować swoje rzeczy. Pytam „A po co? Znowu mnie gdzieś wywozicie?” „Nie, idziecie na wolność.” To trwało cały dzień, tak jak obiegówkę w zakładzie pracy się podpisuje i chodzi się z działu na dział… Myśmy tam brali różne narzędzia, przyrządy potrzebne do pracy. Trzeba się z tego było rozliczyć. To dosyć długo trwało. Najpierw chodziliśmy po terenie zakładów, w którym pracowaliśmy, a potem po terenie ośrodka więźniów. To był obóz pracy więźniów. Tam dobrze było, był kontakt z cywilami. Tam pierwszy raz po wielu latach zobaczyliśmy żywe, prawdziwe dziewczyny. Wielu naszych kolegów się pożeniło z dziewczynami. Zostali w Jelczu, dalej pracowali na tych stanowiskach, co byli przedtem jako więźniowie, albo na innych. Już tam znaleźli domy, potrafili się zagospodarować, ożenili się. Po wielu latach się z nimi spotkałem.
Wydaje mi się, że raczej jako życie przegrane. Bo co to było za życie? Najpierw walka z Niemcami, to była walka z wiatrakami. Potem za to wszystko, to było wiele lat więzienia, patrzenia na to jak koledzy umierają na gruźlicę. W więzieniach szerzyła się bardzo gruźlica. Pracowałem jakiś czas w Rawiczu w szpitalu jako sanitariusz, to miałem z tym wiele do czynienia.
Miałem kilkakrotnie namowy na współpracę z organami, że tak powiem, za cenę skrócenia wyroku. [...]
Nigdy w życiu, przeciwnie. Miałem bardzo dobrą pracę w szpitalu i bardzo dużo dobrego mogłem robić. Miałem beczkę tranu, którą mogłem dysponować dowolnie i różnym bardzo zasłużonym ludziom, delegatom rządu i tak dalej, próbowałem tran dostarczać. Na tym wpadłem, bo zakapował mnie porządkowy, Niemiec Szmidke się nazywał.
Tak, żyłem tak jak lubiłem, jak chciałem żyć.
Wydaje mi się, że Powstanie Warszawskie było dziwnie wywołane, że nam nie dano powalczyć. To, co z nami zrobili na Okęciu, to były żarty. Tak nie powinno być. To był najmocniejszy punkt w Warszawie, który powinniśmy zająć. Niestety, tam było najsłabsze uzbrojenie. Po dwóch dniach rozpuścili nas do domu.
Bezwzględnie próbowaliśmy cały czas, ale nie zawsze one były spełnione, tak jak byśmy chcieli.