Maria Tworkowska „Wilga”, „Maryla”, „
Maryla Tworkowska. Pseudonim „Sosna”, „Wilga”.
Harcerstwo „Chorągwi Warszawskiej”. Hufiec „Wybrzeże Kościuszkowskie”.
- Czyli Powiśle, Śródmieście?
Nie, my byłyśmy w Śródmieściu, tylko nazwa hufca była „Wybrzeże Kościuszkowskie”. My byłyśmy u Głuchoniemych w czasie Powstania. Na placu Trzech Krzyży. […]
- W 1939 roku 1 września wybuchła wojna. Pani miała lat piętnaście. Od sześciu lat mieszkała pani w Warszawie. Jak wyglądał ten dzień? Pamięta pani początek wojny?
Tak, pamiętam. Wcześnie rano był nalot i były zrzucone bomby. Rodzice mieszkali na Mokotowie. Pamiętam, że rano wyszliśmy do ogrodu z tatą i jeszcze obok sąsiedzi. Zaczęła się dyskusja, kto, co i jak, i co [to] za samoloty, że to ćwiczenia wojskowe, bo [takie] były w tym czasie, przed samym wybuchem wojny. Nikt nie przypuszczał, że to był właściwy nalot.
- Czy w pobliżu gdzieś były jakieś straty?
O ile sobie przypominam [bomby] spadły na Okęciu. Dlaczego to pamiętam? Bo mój ojciec był związany z Okęciem z fabryką samolotów PZL i naturalnie rano pojechał, bo my już wiedzieliśmy, że trochę Okęcie dostało, ale niespecjalnie.
- Jak to zaważyło na życiu rodziny?
Muszę wtrącić, że mój wuj był w pułku lotniczym i był oblatywaczem samolotów. Jego żona i syn, który dopiero miał rok, mieszkali na Okęciu. Po południu wszyscy przyjechali do nas i mój ojciec i wuj wyekwipowali ciocię z synem i mamę z moją siostrą, która była dużo młodsza ode mnie, poza Warszawę. A ja zostałam ze służącą w domu.
- Piętnastolatką opiekowała się ta dziewczyna?
Tak. Po prostu dlatego, że byłam uparta i powiedziałam, że nie pojadę, że dojadę za trzy dni. Byłam do końca działań wojennych. W połowie, jak tata zlikwidował to co trzeba było w swoim departamencie… nie zdążył już, bo wyjeżdżali wszyscy poza Warszawę. Tata likwidując to, nie zdążył, wyjechał z ostatnią ekipą. Oni dojechali do Garwolina. Na drugi, czy trzeci dzień, jak skończyły się działania, jeśli chodzi o Warszawę, mój tata zjawił się z powrotem w domu.
Już [się] nie dało, bo z tamtej strony już była wiadomość, że idą Rosjanie. Tak że ci co pojechali, to przyjechali, a reszta już wróciła, było dwóch czy trzech inżynierów, z tatą wrócili. […]
- Jak wyglądało kilka lat okupacji, do Powstania?
Do Powstania do nas przychodziło bardzo dużo wysiedlonych. Po pierwsze, my mieliśmy od razu gestapo w domu. Zaraz dosłownie w trzy dni, jak ojciec wrócił. Miałam kuzyna, który był szpiegiem w Niemczech. Uciekł tuż dosłownie przed samą wojną, przed piętnastym sierpnia, jego komórka była w Bydgoszczy, zameldował się i kazali mu iść na Wschód. Miał też swoje przeżycia. Doszedł do Równego. Najpierw był we Lwowie, duże przeżycia miał.
Przeżył. Zjawił się u nas w Warszawie.
Podczas okupacji i krótko po pobycie gestapo u nas. Była w projekcie nowa maszyna – samolot. Tata miał wszystkie rysunki tej maszyny. Część maszyn była zrobiona, część była u Wawelberga, część była na lotnisku, ale oni szukali rysunków dalszych, nie wiem jak to nazwać.
Tak. Z tym przyszli. U nas nie znaleźli, również się pytali o mojego kuzyna.
- Ojca oszczędzili, nie zabrali?
Trzech gestapowców weszło. Otworzyła służąca. Pierwsze słowa były „Gdzie jest?”. Ponieważ było to zaraz po działaniach, więc nie było światła, my wszyscy siedzieliśmy w kuchni, było dwóch młodych uciekinierów z poznańskiego i myśleliśmy, że [to] oni po drodze gdzieś [się] narazili, że po nich przyszli. Pierwsze zapytanie po niemiecku było do [służącej] „Gdzie jest twój mąż?”. Ona nic nie rozumiała, więc mój ojciec wyszedł, mówił świetnie po niemiecku. Oni naturalnie z góry, z krzykiem. Było ich trzech, pełno wszędzie. Ojca wzięli natychmiast na przesłuchanie do jednego pokoju. Nas zamknęli w kuchni i przerzucili całe mieszkanie. Nic nie znaleźli.
Nie, ale musiał się meldować na gestapo raz na tydzień, ponieważ wiedzieli, że jest bez pracy. Pracy nie ma. Termin dali, jeżeli nie znajdzie pracy, to proponowali mu pracę w Berlinie, w jego zawodzie. W międzyczasie tata znalazł pracę, ale musiał się meldować na Szucha na gestapo, że jest. Potem już ja byłam w domu. Zaczęło być za bardzo wesoło u nas w domu. Było dużo z poznańskiego wysiedlonych. Mieszkało u nas małżeństwo.
- To wszytko byli krewni, powinowaci?
Nie tyle krewni, ile znajomi, znajomi krewnych, tak jak kto mógł. Wtedy wstąpiłam do harcerstwa, to był chyba 1941 rok. Wprowadziła mnie Hanka Witkiewiczówna, koleżanka z mojej szkoły. Chodziłam do Królowej Jadwigi w Warszawie. Ona mnie wprowadziła do drużyny, była Szara Jedynka, hufiec był „Stare Miasto”. Wtedy jeszcze komendantką Chorągwi była druhna Jaga Falkowska. Była harcmistrzem Rzeczypospolitej. Zresztą cudowna osoba.
- Czy prowadzona była jakaś działalność szkoleniowa?
Tak. Miałyśmy rozmaite [zadania], różne rzeczy trzeba było robić.
- Jak wyglądały zbiórki? Czy ma pani w pamięci obraz?
Zbiórki, zbierałyśmy się, zastęp miał po osiem dziewcząt, to się zbierałyśmy bardzo wcześnie rano, tak jak czas pozwolił. Dziewczęta miały różne zadania do wykonania.
- Pani udziałem, jakie było na przykład?
Nie pamiętam.
- Czego was uczono, bo mówiła pani, że były szkolenia?
To były szkolenia sanitarne, które były prowadzone przez zawodowe osoby.
Tak. Podlegałyśmy pod panią Hankę Wojewódzką. Lekarzem naszym była doktor Burska od Głuchoniemych, która była lekarzem głuchoniemych jednocześnie.
- Jaki był zakres tego szkolenia?
Cała możliwa pierwsza pomoc rannym, zastrzyki, opatrunki, to co jest możliwe, [jeśli] ktoś nie zna medycyny, ani nie ma specjalnego szkolenia pielęgniarskiego.
- Wszystkie te wiadomości przydały się pani w czasie Powstania?
Naturalnie, że to się przydało.
- Właśnie do tego zmierzamy. Czy zechciałaby pani przypomnieć sobie ten bardzo ważny dzień 1 sierpnia 1944 i Godzinę „W”?
Tego nie pamiętam. My musiałyśmy być u Głuchoniemych wcześnie, [wraz z] Jolą, która była hufcową, a ja byłam jej przyboczną, ona była kierowniczką. Przydzielono nam mały szpitalik u Głuchoniemych jako szpital polowy. Mały, to były dwie duże sale właściwie. Sala opatrunkowa, gdzie lekarz przyjmował. To co pamiętam. Może więcej było […]
- Pani wiedziała, że trzeba stawić się tego i tego dnia u Głuchoniemych?
Tak. Podano nam godzinę. To było wcześnie, pierwsza czy któraś, [miałyśmy się stawić] z ekwipunkiem. Wszyscy byli tajemniczo ważni. I konspiracja. Brało się plecaki, które były widoczne. Plecaki, gdzie [każda] miała zmianę bielizny, żeby mieć w czasie Powstania. Nikt nie liczył, że to tak długo potrwa. Tam u Głuchoniemych nas było kilka, dokładnie nie powiem. Hanka Kościa [pewnie] by powiedziała. Miałyśmy salę, na której miałyśmy biwaki swoje, że można się [było] przespać. Była jedna dla nas wszystkich.
- Czy pamięta pani swoje pierwsze zetknięcie z rannymi?
Pierwszych rannych miałyśmy natychmiast po wybuchu Powstania. Postrzelili Niemców, którzy byli… szczególnie jednego Niemca pamiętam, właśnie pierwszego na placu Trzech Krzyży, który przyjechał ze wschodniego frontu na urlop. Został postrzelony i jego przynieśli. Nie był specjalnie bardzo ranny. Doktor od razu go opatrzyła i poszedł. Pierwsze słowa jego były: „Czy wojna się skończyła, czy on może do domu wracać?”.Tego też nie zapomnę. Trochę niemieckiego wtedy znałam. To byli pierwsi nasi ranni. Potem zaczęli przynosić Polaków. Jeden był bardzo ciężko ranny. Miał przestrzelone płuco. Był krwotok, [który] doktor zatrzymała. On byłby wyszedł [z tego], gdyby nie to, że koledzy przychodzili w odwiedziny już później i namawiali go, żeby przeszedł do szpitala na Mokotowską. Krucza-Mokotowska było przejście, był szpital. Notabene myśmy tam były. W końcu go namówili, zabrali. Doktor powiedziała, że jeżeli go ruszą, to będzie krwotok i koniec. Rzeczywiście tak było. Oni uważali, [że u nas jest niebezpiecznie, bo] u nas snajperzy ostrzeliwali nas z budynku YMCA. To skrzydło, gdzie był szpitalik, wychodziło na ogród Głuchoniemych. Tak ostrzeliwali na przełaj. Mówili mu „Tam będziesz bezpieczny”. Było zorganizowane jakieś życie. Na Kruczej były panie „peżetki”, jakieś życie towarzyskie, czego u nas zupełnie nie było. Myśmy byli odcięci zupełnie.
- U was była opieka. Czy Niemcy wiedzieli, że tam jest szpital?
Nie wiem.
- Ale ostrzeliwali was, a pierwszymi rannymi byli Niemcy.
Dlatego że najpierw był z nami pluton chłopców, który wyszedł w stronę Czerniakowa przez ogrody. Zostałyśmy same, bez żadnej opieki chłopców.
- Żadnej ochrony w razie czego nie było?
Nie było ochrony. Do tego stopnia, że na samym początku wjechał czołg prawie do bramy Głuchoniemych. Była brama z boku. Stał dwa dni.
- To znaczy nie było możliwości poruszania się?
Nie, absolutnie. Wtedy zupełnie, także my [również] zlikwidowałyśmy się z góry, wszystko do piwnicy. Była ludność cywilna, Niemcy zaraz pierwszego dnia z tym czołgiem wjechali. Ludność cywilna, która nie doszła do domów. Część rannych, którzy mogli chodzić, też zeszli na dół do piwnicy. Porozstawiałyśmy się razem z ludnością cywilną. W razie gdyby Niemcy weszli, to my jesteśmy ludność cywilna. To trwało dwa, trzy dni. Czołg się wycofał. Wtedy mogliśmy wrócić na górę.
- Jak byłyście zorganizowane, same kobiety były rozumiem?
Same kobiety. Było trochę chłopców głuchoniemych. Oni mieli swoje zajęcia.
- Jak wyglądało zaopatrzenie?
Zaopatrzenie, słabo. Jak się wycofali Niemcy, to była możliwość przejścia pod barykadą przez Wiejską, koło [liceum] Królowej Jadwigi i przez Aleje Ujazdowskie, na rogu była kawiarnia, na Mokotowską. W gmachu Królowej Jadwigi, na ścianie, która była tylko ścianą od Wiejskiej, Niemcy pobudowali garaże. Niemcy zajęli budynek w czasie wojny. Tam były zapasy żywności w tych garażach. Nas odbili, mówiło się, że nas odbili, ale kto to nie wiem. W każdym razie można było przejść do Królowej Jadwigi. Uznałyśmy, że [trzeba zdobyć] trochę jedzenia dla tych dzieci, dla głuchoniemych, dla ludności. Była kuchnia u Głuchoniemych.
- Oprócz rannych byli tam jeszcze cywile?
Ludność cywilna, która do domów nie doszła.
- Zdobyliście w tych garażach żywność?
Nie. Poszłyśmy, [ale tam] już były panie „peżetki”. Powiedziały, że one to przejmują. Jak będzie jedzenie gotowe, [to] można zabrać. Hania Kościa, wtedy jeszcze nie była Kościa tylko Hanka Czarnocka, poszła jeszcze z którąś, z takim wielkim garem po zupę. To był kapuśniak, czy zupa pomidorowa z czymś. Musiały iść pod barykadą z tym. Dostały tę zupę, ale jak wróciły, to powiedziały, że przyniosły tylko kluski, bo zupa wyleciała, bo je ostrzelali. Później, my byłyśmy u Głuchoniemych. Było bombardowanie. Zbombardowali kompletnie Królową Jadwigę, całe jedzenie przepadło, bo panie „peżetki” …
Nie. Broń Boże. To należało do kuchni, to wszystko przepadło. Na rogu był tak zwany Dom Włoski. Mała uliczka Konopnickiej prowadziła od Wiejskiej do YMCA, to na rogu był Dom Włoski i było kino przedtem w tym domu również. Były schrony bodajże na trzy piętra w dół. Niemcy zbombardowali ten dom. Całe zapasy wody, które tam były, to wszystko zostało zalane. Były ofiary, bo było też sporo ludzi w schronach.
- Kto mieszkał w Domu Włoskim, też ludność cywilna?
W każdym razie tam było też sporo ludzi, właśnie w schronach. Jakie były ofiary, nie pamiętam. Część się uratowało. To było zrównane z ziemią, zbombardowane. Na placu Trzech Krzyży stał budynek Głuchoniemych nietknięty przez bomby, obok budynek był zbombardowany i z drugiej strony cała część była zbombardowana. A myśmy stali. Taki kikut stał właściwie.
- Jak długo przetrwaliście w tym Instytucie?
Pewnego dnia zjawił się pułkownik „Sławboj” – taki miał pseudonim. Jakie było jego nazwisko, nie pamiętam. Stwierdził, że szpital nie może istnieć na pierwszej linii frontu. To już było dość późno na to. Trzeba było ewakuować szpital właśnie na Mokotowską. Nas rozdzielono. Część przeszła jako łączniczki. My trzy, hufcowa, Hanka Czarnocka i ja zostałyśmy odkomenderowane do lekarza pułkowego, którym był doktor Hołomnicki-Buraczewski, nie wiem, który pseudonim, które nazwisko – jako patrol wypadowy.
- Ten doktor Hołomnicki-Burakowski był tylko lekarzem, czy także żołnierzem?
Był lekarzem pułkowym.
- Gdzie był zorganizowany ten punkt, gdzie musiałyście się przenieść?
Byłyśmy na Mokotowskiej 55. Obok, czy w tym budynku, były siostry. Szpital był na tyłach tego budynku. Przechodziło się od nas. My mieliśmy ambulatorium, doktor [dyżurował]. Rannych, których przynieśliśmy, można było opatrzyć, to doktor opatrywał, a tych których nie, to odsyłali do szpitala.
- Czy pani praca polegała także właśnie na dostarczaniu rannych czy tylko na opiece już na miejscu?
Zasadniczo to my na miejscu przyjmowaliśmy rannych, to była nasza praca.
- To był ciągły dyżur szpitalny można powiedzieć?
Tak, stale.
- Czyli działań wojennych mogła pani nie widzieć?
Nie. Widzieć to się widziało, słyszeć też się słyszało i nad głową też leciało.
- Na przykład „krowy” leciały
Tak. Właśnie.
- Tak sprowokowałam odpowiedź, ale chciałabym wiedzieć, co z tych działań przetrwało w pani pamięci?
To co pamiętam. Musiałyśmy pójść do Komendy Głównej Sanitarnej, która była po drugiej stronie Alej Jerozolimskich. Trzeba było przeskakiwać przez Aleje Jerozolimskie, był duży ostrzał z czołgów, to nie było przyjemne. Przechodziłyśmy, czekało się na dole w piwnicach, pod domem, który stał w płomieniach, było ciepło. Potem trzeba było przeskakiwać pomiędzy jednym wystrzałem a drugim wystrzałem czołgu na drugą stronę. To są takie momenty, które człowiek pamięta.
- Właśnie o coś takiego mi chodziło.
Drugi moment. Tego też nie zapomnę. Wracałyśmy Hanka, Jola i ja z Komendy właśnie wtedy, spotkałyśmy na środku Mokotowskiej, to już było w nocy, jedną z naszych dziewcząt „Myszkę”, która miała wtedy trzynaście lat, była przydzielona jako łączniczka gdzieś i wracała. Stanęłyśmy pod barykadą i wyrżnął pocisk artyleryjski po tej stronie. Nie zapomnę relacji Hani, [którą podmuch] wsadził między barykadę, która powiedziała w pewnym momencie „Idzie olbrzymi pocisk i odłamek na nią leci”. I ręce wysuwa, okazało się, że to była właśnie „Myszka” a nie odłamek. […] Miałyśmy kwaterę do spania w piwnicach, to były sklepy szewca, w piwnicy na rogu Wilczej i Mokotowskiej, właśnie ta ostatnia „krowa” [tam] na wszystkie piętra wleciała. Stamtąd trzeba było wiać, bo się wszystko waliło.
- Ta „krowa” wyrżnęła w ten dom?
Tak, bo to jest iks pocisków. Oni zdaje się sześć strzelali. To zależy ile, bo to jest sprzężone.
- Dlaczego się wybieraliście na przeciwną stronę Alej Jerozolimskich?
Tam była Komenda Główna Sanitarna. Było kino na ulicy Zgoda.
Wiem, że kino, tylko nie pamiętam jakie. Była Komenda Sanitarna. Szłyśmy po dalsze meldunki, czy coś.
- Potem musiałyście wracać do siebie?
Tak. Naturalnie, do doktora.
- Czy miałyście informacje, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Częściowo tak. U nas wychodzili [ludzie] z kanałów ze Starówki, dużo wychodziło.
- Widziała pani taki obraz ludzi wychodzących z kanału?
Tak. Oni wychodzili, na froncie był otwór, tamtędy wychodzili.
- Jak to wyglądało, słyszała pani z opowieści?
Były opowieści. Każdy to przyjmował, współczuło się, ale szło się dalej. Nikt się nad tym nie zastanawiał. […] Oni szli dalej i my dalej, jak możliwe.
- Kolejne etapy, jak Starówka padła, widziałyście?
Tak. Później ostatnie chwile, po tej „krowie” właśnie, przed wyjściem, przed umową podpisaną, doktor powiedział, kazał nam pójść, mówi „Prześpijcie dobrze noc”.
- Przewidywał, że będzie ciężko.
Tak. Była zbiórka na placu przed Politechniką. Stamtąd wyszliśmy do Ożarowa.
- Wychodziliście jako żołnierze?
Tak.
- Były panie wszystkie, wasza grupa?
Było dużo.
Chłopcy wszyscy.
- Chłopcy należeli do jakiego Zgrupowania?
Nie pamiętam. Mam na legitymacji podpis „Radwana”. To różne [były], człowiek się nie pytał.
- Jak wyglądało zdawanie broni?
Była zbiórka, wszyscy szli przygnębieni, szło się w niewiadomą. Doszliśmy do Ożarowa. Tam nas wpakowali [do] jakiejś fabryki.
Spałyśmy na drzwiach, podmokłe wodą było wszystko.
Prowadzili nas. My szliśmy spokojnie, oni nas prowadzili.
Nie […], żadnej. Notabene jedna z naszych dziewcząt zwiała z tego pochodu. I wyszła. Wpakowali nas do wagonów bydlęcych, po ile nie pamiętam, dużo w każdym razie w jednym wagonie. Pierwsza rzecz jeszcze była, dali nam zupę, to była jarzynowa zupa. Pierwsza zupa po Powstaniu.
- Czyli znakomita musiała być
Bardzo dobra była, świetna była. Przystanęliśmy, to był Kostrzyń nad Odrą. Były lasy i był jakiś obóz, wyrzucili nas z pociągów, poprowadzili do tego obozu, [w którym] byli Amerykanie i Anglicy. [Byli] osobno, nie można się było z nimi kontaktować. Tam przeszłyśmy przez mykwę.
Tak. Potem z powrotem do pociągów, zawieźli nas, pierwszy obóz to był Sandbostel, Stalag X A czy XI A.
- Czy na dłużej już tam pozostałyście?
W Sandbostel pozostałyśmy do … przed gwiazdką jeszcze.
Wprowadzili nas do baraku. Ktoś mówił, że ten barak nazywał się
Aufnahme – nie pamiętam. Były sale, w sali były sienniki, które były wilgotne, bo barak był powyżej, ale woda była pod spodem.
Nie. Sienniki na podłodze. Gdzieś w grudniu dopiero nas do Oberlangen wywieźli. My z Jolą byłyśmy przydzielone znowu do doktor Batkowskiej, do ambulatorium, które było w tym samym baraku. W ambulatorium było nas siedem tak zwanych pielęgniarek personelu, plus doktor. Odbywały się badania jak któraś kwękała czy coś, doktor, [jeśli] mogła [to] pomogła, [a jak] nie to trudno.
- To już była innego rodzaju działalność.
To już zupełnie co innego, to obozowe. W tym obozie byli Francuzi, Włosi, Rosjanie i Polacy.
Tak, był kontakt, ale taki dość luźny z resztą obozu. Myśmy były jakby wydzielone trochę.
Tak, tylko mężczyźni.
Tylko kobiety. Przed wyjazdem do Oberlangen przeszłyśmy znowu mykwę.
Brało się z humorem, trudno. Przeszłyśmy tę mykwę znowu. Notabene, pamiętam, zaczęłyśmy dostawać paczki z Polski. Paczki jak przyszły, to się wszystko zjadło tego dnia. Jak się szło do mykwy, trzeba było wszystko oddawać, potem by się nie otrzymało z powrotem. Wsadzili nas do innego baraku już na noc, na wyjazd. Przed wyjazdem Rosjanie zrobili szturm na nasz barak. Polacy przyszli nam na pomoc.
- Z jakim efektem szturmowali?
Nasi odepchnęli ich. Ci byli z 1939 roku, bo to byli przeważnie Polacy z 1939 roku, Włosi też byli dość długo, Francuzi byli też długo. Oni byli zupełnie dobrze zorganizowani. Piękne robili rzeczy z kości, z blachy z tych puszek. Oni byli w dobrej komitywie z niektórymi wachmanami. Ci z 1939 roku dobrze się zorganizowali. Potem nas z tego baraku następnego dnia rano [wsadzili] do pociągu i do Oberlangen.
- I tam na gorsze zmieniły się warunki?
Na gorsze zmieniły się. Nie były na tyle przyjemne, bo oni nie bardzo nas chcieli przyjąć jako wojsko. Oni nie wypełniali całkowicie zadań Konwencji Genewskiej.
- Przede wszystkim słyszałam wielokrotnie, że głód wielki panował.
Tak. Zwłaszcza już pod koniec. Pamiętam, że miałyśmy obierki od kartofli. Były takie wielkie piece na sali. My byłyśmy z moją przyjaciółką na oddziale zakaźnym jako siostry. Były dwie duże sale. Na sali był wielki piec okrągły, wysoki. Przydział torfu był wiaderko torfu [dziennie]. Jak były takie brykiety, to cztery najwyżej weszło, a w taki piec cztery brykiety to niedużo, raz-dwa poszło. Wobec powyższego ucinało się deski spod pryczy. Było siedem desek szerokich, a jak wyszły, to były takie [wąziutkie], żeby trochę ogrzać.
Obierki przypalałyśmy na piecu. To był najlepszy posiłek, jaki w życiu miałam. Właśnie przysmażane obierki. Okazało się potem, że w magazynach była żywność.
- Czyli to było celowe działanie.
Skąd były obierki? Nam dawali surowe kartofle, jak można jeść surowe kartofle.
- Cztery straszliwe miesiące były przed panią?
Człowiek był młody. Myśmy były zajęte na początku. Było trochę zakaźnych chorych, trzeba było latać, bo to duże temperatury. Żadnej dezynfekcji nie miałyśmy, żadnych pastylek, nic nie było. To się zbierało, co kto miał, główny szpital zbierał. Zakaźny był na końcu baraków głównego szpitala. Jeden barak, ale zakaźny osobno. Nam nie wolno było wychodzić, Niemcy się bali zakaźnych chorób. Miałyśmy chłopca, Mirka, który miał osiem lat […] Jak się nazywał nie pamiętam, był z siostrą Janką. Drugi chłopiec miał piętnaście lat – Staszek Wolski chyba nazywał się. Jeden bardzo przyjemny wypadek właśnie. Był taki feldfebel pochodzenia holenderskiego, na Boże Narodzenie przyniósł Mirkowi po kryjomu jabłko.
- Ludzki odruch. Te dzieci przeżyły, Mirek?
Tak. Oni przeżyli, co się dalej z nimi stało, to nie wiem.
- W Oberlangen ciągle pani była sanitariuszką, pomocą lekarską?
Tak.
Nie. Później już, jak chore wydobrzały, to nie chciały wracać na baraki, to nam pomagały.
- Podobno w Oberlangen urodziło się pięcioro dzieci?
Owszem, tak. W baraku komendantki część była dla matek ciężarnych. Barak komendantki był obok naszego. Myśmy tam nie dochodziły. Potem nas odbili, przeniesiono nas do Niderlangen. Zgłosiłyśmy się na organizowanie obozu Maczków, który był organizowany przez 2. Pułk Artylerii Motorowej 1. Dywizji.
- Założyłyście polskie miasteczko?
Tak. To rzeczywiście było miasteczko, pozostał tylko burmistrz niemiecki, cała jego rodzina, oni pozostali. Co się z resztą stało, nie mam pojęcia. Jak my przyjechałyśmy, to już nikogo nie było. Maczków był bardzo dobrze zorganizowany, była szkoła, szpital. Był szpital, ale później był objęty przez polskich lekarzy. Między innymi był doktor Krakowski, tam przyszedł. Było zaopatrzenie, było przedszkole. My byłyśmy w zarządzie u porucznika Włodka Stankiewicza. On już pewno nie żyje, był starszy od nas wtedy.
- Kto był obywatelem miasteczka Maczków?
Bardzo dużo pracy było na samym początku, ponieważ przychodziły transporty wysiedlonych Polaków, którzy byli na robotach w Niemczech. Trzeba było robić spisy dla Czerwonego Krzyża, to było w nocy, rano, w dzień. Wszystko jedno kiedy, myśmy musiały być, przygotować to. Przygotować im lokum, dać im jedzenie, zaopatrzenie. Oni pozostawali tam. To było już normalne życie.
- Czyli byli zarówno ci z pracy robót u Niemców i żołnierze?
Żołnierzy nie było. Żołnierze tylko byli tylko ci, którzy organizowali 2. Pułk. Był porucznik Stankiewicz, kapitan Gil i porucznik Gazdajka, to byli jeńcy wojenni z 1939 roku. Był jeszcze porucznik Fuks – nie wiem, czy był 1939, czy z Powstania. Była parafia polska, był ksiądz Borowiecki.
- Czym się ci ludzie zajmowali, bo trzeba było im jakąś pracę zorganizować?
Właściwie pracy tam nie było. Trzeba było coś zrobić. Buty naprawić, bo tego wszystkiego nie było. W Niemczech prawie nic nie można było dostać, potem trochę na czarnym rynku, ale tak to nic nie było. Trzeba było być samowystarczalnym.
- Czyli walka o przetrwanie.
Tak. […] Nie byłam do końca, ponieważ przeszłam do pułku, nie wiem, co potem się dalej stało, kiedy to zostało zlikwidowane.
- Jak się dalsze losy pani potoczyły?
Wyszłam za mąż w 1946 roku.
Tak. Mąż był w Dywizji Pancernej, w 2. Pułku Artylerii Motorowej. On wyzwolił [nasz obóz] w swoje urodziny, jak mówi on mnie wyzwolił, a [sam] poszedł do niewoli. Wyzwolili nas 12 kwietnia. Przeszłam do pułku, do oficera zwiadu, jako sekretarka w dowództwie pułku.
- Znowu była pani w wojsku.
Znowu. To było właściwie, żeby być, bo nie było nic konkretnego do pracy wtedy.
Potem w 1947 roku, bo przez dwa lata dywizja była na okupacji Niemiec. W 1947 roku okupacja się skończyła, Anglicy zdali Niemcom kompletnie władzę i wojsko przeszło z powrotem do Wielkiej Brytanii. My przyjechaliśmy tutaj – do campów.
Londyn, 27 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt