Jolanta Kolczyńska „Klara”
Jolanta Kolczyńska, [urodzona] 16 listopada 1928 roku, Warszawa, [pseudonim] „Klara”, byłam szeregowcem w zgrupowaniu AK „Chrobry II”. Byłam łączniczką dowódcy kompanii „Jeremiego”. Miałam piętnaście lat.
- Co robiła pani przed pierwszym września 1939 roku?
Chodziłam do szkoły.
To była szkoła Wandy z Posseltów Szachtmajerowej. Powszechna była prywatna, a fundacja obejmowała gimnazjum i liceum. Chodziłam od pierwszego oddziału do tej jednej szkoły. Potem wybuchła wojna. W czasie wojny miałyśmy tajne komplety… Jednocześnie szkoła była pod przykrywką szkoły krawiecko-bieliźniarskiej, więc szyłyśmy jakieś fartuszki. Do Powstania ukończyłam trzecią klasę gimnazjum. I potem wybuchło Powstanie.
- A przed wybuchem Powstania, jaka atmosfera panowała w szkole?
Była cudowna atmosfera. To była szkoła niesłychanie rodzinna, a poza tym była bardzo demokratyczna, mimo że to była prywatna szkoła i chodziły dzieci wyższych urzędników państwowych – i ministrów, i dostojników, i wojskowych, i generalicji… Tak, że to nie była byle jaka szkoła. Zresztą myśmy były wychowane bardzo patriotycznie. Najpierw szkoła mieściła się [przy ulicy] Chmielnej, w 1930 roku marszałek [Józef] Piłsudski złożył kamień węgielny i została wybudowana nowa szkoła na Ochocie. Na rogu [ulic] Białobrzeskiej i Radomskiej. Piękna nowoczesna szkoła, która do dzisiaj istnieje.
[W PRL-u chciano zlikwidować szkołę, bo naprzeciwko wybudowano „tysiąclatkę”, ale nasza szkoła była bardziej funkcjonalna].
- Czy pamięta pani jakieś uroczystości szkolne przed wojną?
Tak, oczywiście. Bardzo piękne były uroczystości. Myśmy miały kontakty z Polonią, więc przyjeżdżały dzieci polskie i były w naszych domach w czasie Świąt Wielkiejnocy, a szczególnie Bożego Narodzenia. Były wycieczki. Te dzieci miały bardzo urozmaicony pobyt. A jeżeli chodzi o naszą szkołę, to myśmy były wychowywane bardzo [patriotycznie]… Jako małe dziewczynki poznałyśmy Warszawę,. Wiedziałam, że się nigdy nie zgubię, chociaż raz się zgubiłam. Właśnie, kiedy szłyśmy do Belwederu ze szkołą. Chodziło o to, że Warszawa jest pięknie rozplanowana: wiedziałam, że nazwy kwiatów są na Mokotowie, nazwy krajów i miast na Saskiej Kępie. Tak że uczono nas wszystkiego… Jak się zachować… Oprócz tego, że nas uczono przedmiotów ścisłych. Miałyśmy cudowne nauczycielki. Te nauczycielki, które uczyły nas matematyki czy polskiego jednocześnie bardzo zwracały uwagę na zachowanie. Dyrektorka też bardzo się starała.
Szkoła miała u braci Jabłkowskich całe piętro, gdzie były nasze mundurki szkolne – już gotowe, uszyte – od najmłodszych klas do najstarszych: ciemnozielone i beret składający się z ośmiu części, [jak] mandarynki. W zimie były mundurki z czystej wełny, zielone, a w lecie miałyśmy jedwabne. Do komunii chodziłyśmy w galowej, białej bluzce, tylko z długim rękawem. W szkole, uważała dyrektorka, że nie możemy się wyróżniać, więc miałyśmy śniadania, które nasze matki musiały raz w miesiącu nam podawać. Więc albo była bułka z szynką, albo z serem, kakao czy mleko. Wszystkie jadłyśmy jednakowo. Wszystko miałyśmy jednakowe [ubrania].
Miałyśmy gimnastyczne pantofelki, „cifki”, wszystkie brązowe, do gimnastyki miałyśmy białe „cifki” i białą koszulkę ze znakiem koniczynki – to było godło szkoły. Bardzo demokratycznie byłyśmy wychowywane, mimo że były bardzo bogate dziewczyny. Dyrektorka powiedziała: „Futra będziecie nosiły, jak będziecie z mamusią szły na bal, albo na inne spotkanie. Natomiast w szkole wszystkie chodzą jednakowo ubrane. Jesteście wszystkie jednakowe, jednakowo jadacie… Nie ma żadnych wybryków”. Uważam, że szkoła bardzo dużo dała nam na całe życie, że umiałyśmy ocenić, że nie jest najważniejszy ubiór, czy posiadłość, którą rodzice niejednokrotnie mieli, bo i dziewczyny z majątków były, ale chodziło o to, żebyśmy wszystkie jednakowo były wychowywane.
- Jak wyglądał pani dom rodzinny?
Byłam jedynaczką. Byłam wychowywana trochę [samotnie]. Rodzice uważali, że skoro w szkole widuję się z koleżankami, to po południu mam nie przeszkadzać [ich] rodzinie, ponieważ musiałabym pójść do koleżanki, która ma rodzinę – brata, siostrę. Tak że spotykałyśmy się tylko na kinderbalach różnych, jakie były dla dzieci. Urodzinowe przeważnie, bo przed wojną dużo było u nas też ewangeliczek.
W ogóle szkoła była bardzo tolerancyjna – myśmy miały koleżanki właściwie wszystkich religii. Także i Żydówki, które starałyśmy się ocalić w czasie wojny.
My oczywiście miałyśmy [księdza], ale przychodził też pastor, przychodził pop. Do każdej dziewczynki, która była, chociaż jedna, przychodził ktoś na religię. W tym samym czasie. One się w tym czasie wynosiły [z klasy] i w innym pokoju miały swoje zajęcia. Bardzo dużo było ciekawych dziewczynek. I kilka było Żydówek. W czasie wojny na początku my bardzo chciałyśmy im pomóc, ale, niestety, nie udało się. Ale dużo dziewczynek, ponieważ to były bardzo bogate osoby, potrafiły jakoś załatwić sobie wyjazd z Warszawy, z Polski. I po wojnie odezwały się, że żyją.
W szkole myśmy były naprawdę wszystkie jednakowe. Nie było u nas różnic żadnych w wychowaniu. Oczywiście tak, miałyśmy nauczycielkę od wychowania, ale każda nauczycielka zwracała uwagę, jeżeli było jakieś niestosowne zachowanie na lekcjach. [Także na] innej lekcji niż wychowanie.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Mieszkałam na Filtrowej róg Raszyńskiej. Duże, olbrzymie mieszkanie – były cztery pokoje. Tak że sama miałam dla siebie pokój. Obok mieszkały koleżanki. Przed wojną to byłyśmy doprowadzane [do szkoły] przez którąś z mam, albo jakąś gosposię, [opiekunkę].
Ja miałam [opiekunkę], Niemkę – Gretę, [która] nas odprowadzała. Tak że z każdego domu dziewczynka wychodziła, jeżeli szłam obok – ja mieszkałam [pod numerem] siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt pięć – mieszkała Iza, siedemdziesiąt siedem – mieszkała Hala, siedemdziesiąt dziewięć – jeszcze inna… i wszystkie dziewczynki szłyśmy razem do szkoły. Przed wojną, oczywiście, bo jak wojna wybuchła było już inaczej.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec był profesorem ekonomii, a matka była malarką, ale była również pedagogiem. Bo dyplom z malarstwa zrobiła dopiero w trzydziestym dziewiątym roku, już jako drugi fakultet. Była w zasadzie polonistką. W czterdziestym roku mój ojciec został aresztowany, za święto Trzeciego Maja w szkolnictwie. Z dziesięcioma profesorami przebywali w gestapo, na Pawiaku, w Oświęcimiu i pod koniec już w Buchenwaldzie. I z tych dziesięciu profesorów przeżyli tylko mój ojciec i profesor Rajewski, który był po wojnie pierwszym dyrektorem Oświęcimia, ponieważ był samotny i nie [chciał] się wyrwać z tych miejsc, gdzie przebywał. Został tam, do śmierci [tam] pracował.
Ja należę do Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rodzin Oświęcimskich. Jesteśmy zapraszani na wszystkie uroczystości oświęcimskie, zwłaszcza na uroczystość Pierwszego Transportu. Pierwsi więźniowie byli aresztowani w Tarnowie. To byli młodzi chłopcy kilkunastoletni, którzy uciekali na Węgry, bo tam się chcieli dostać do naszej armii. I zostali aresztowani. I pierwszy transport tych młodocianych więźniów, to było kilkaset osób raptem, przyjechał z Tarnowa do Oświęcimia. To był początek obozu oświęcimskiego. Nawet Niemcy o tym pisali jak zorganizowali ten obóz. Poznałam nawet panów, którzy mają numer dwieście trzy z obozu, czy nawet jeszcze mniejszy.
- Czy utrzymywaliście państwo kontakt z ojcem?
Ojciec pisał z Oświęcimia. Pisał, oczywiście, listy lakoniczne, bo tylko takie można było pisać. Potem przez pewien czas nie pisał w ogóle. Myśleliśmy, że w ogóle nie żyje, dlatego, że jego teczkę nam odesłali. Poszedł na to aresztowanie o niczym nie wiedząc i miał [ze sobą] teczkę i tę teczkę odesłali z Oświęcimia.
Myśmy myślały z mamą, że on już nie żyje, ale po jakimś roku odezwał się z Buchenwaldu. I do końca był w Buchenwaldzie, z tym, że właściwie [bardzo] ciężko przeżył w Oświęcimiu. Był bardzo chorowity, więc myśmy z mamą myślały, że w ogóle nie przeżyje, ale był bardzo silny psychicznie. Miał robioną operację płuca: w nocy, nożem kuchennym kolega [lekarz], który robił tę operację żył po wojnie. Ale rano koledzy musieli go pod pachy trzymać na apelu, bo, gdyby zachwiał się, to by go zabrali na stos trupów i koniec. W Oświęcimiu [i] w Buchenwaldzie też był w ciężkich warunkach i przeżył, bo Niemcy wysadzali baraki i z kilkunastu baraków zostały trzy. Między innymi ten, w którym był ojciec. Tak przetrwał.
Długie miesiące nie wracał i myślałyśmy, że nie żyje. Ale Amerykanie wyzwolili Weimar Buchenwald i zabrali wszystkich chorych na leczenie, na kuracje. I wrócił dopiero na jesieni czterdziestego piątego roku. Później pracował w szkolnictwie wyższym w Warszawie.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
[Wybuch] wojny rzeczywiście był tragiczny. Nam od razu proponowano, żebyśmy [przeszli] gdzieś dalej do Śródmieścia. Ojciec wyjechał do Nowogródka, bo myślał, że tam będzie [bezpieczniej]. Tam była rodzina [z Wilna], więc myśleli, że tam ocaleje. A my z matką poszłyśmy do kuzynów, właściwie do znajomych, [którzy mieszkali] koło Politechniki, na Nowowiejskiej. Byłyśmy tam przez pewien czas.
Na Ochocie były duże walki, tutaj, gdzie jest barykada na Grójeckiej. Niemcy weszli do Warszawy 27 września.
Wybuch wojny… Później po paru miesiącach wyrzucono nas z mieszkania, prawie tak jak stałyśmy, bo niewiele rzeczy mogłyśmy zabrać. W każdym razie mieszkanie zarekwirowali folksdojcze. A potem, w czasie Powstania to się wszystko spaliło.
- A co było z tą [opiekunką] Niemką?
Miałam [opiekunkę] – Gretę. Odprowadzała mnie do szkoły. Wychowywała mnie, bo rodzice [jeszcze studiowali]. Mama robiła wtedy w Akademii Sztuk Pięknych [dyplom]. Już byłam dziewczynką, a mama miała kolegów, którzy byli [zaraz] po studiach, więc duża różnica wieku. Ojciec był też często zajęty, więc [wychowywała mnie babcia].
- Gdzie mieszkaliście państwo później w czasie okupacji?
Później, jak nas wyrzucili, to tułałyśmy się z matką po różnych miejscach. Rodzina nasza w Warszawie była duża. Mieli dawniej duże mieszkania po pięć, siedem pokoi, więc zawsze jakiś pokój się dla nas znalazł. A potem, jak cofali getto, na ulicy Pańskiej 5 i 6 – to były stare kamienice – Związek Nauczycielstwa Polskiego potajemny bardzo chciał pomóc wszystkim rodzinom aresztowanych i [rozdzielał mieszkania]… Dali mieszkanie, ale to było [złe] mieszkanie. Od podwórka. I tam właśnie zastało mnie Powstanie.
- Jak wyglądało pani życie podczas okupacji? Czym się pani zajmowała? Z czego się utrzymywałyście?
Mama uczyła w szkolnictwie. W tajnym nauczaniu też brała udział, bo była w AK. No i właściwie z tego myśmy żyły. I jeszcze była babcia, która nigdy w życiu nie pracowała, więc było nam dosyć ciężko. Matka wysyłała paczki do ojca do Oświęcimia. Oczywiście też nie wszystkie dochodziły. Można było wysłać tylko suchary i cebulę. Bardzo nam było ciężko. A w szkole dyrektorka [postanowiła, że] wszystkie dzieci więźniów nie płaciły za szkołę, tak że uczyłam się za darmo. To był też dla matki duży plus.
Miałam [liczne] rodzeństwo cioteczne. Duża rodzina była, więc ja pomagałam bratu jednemu i drugiemu ciotecznemu, ponieważ znałam język niemiecki. [Wuj był leśniczym] w Świerżach Górnych (tam teraz jest elektrownia), tam wszystkie dzieci przyjeżdżały na wakacje, żeby zostały odżywione, bo [tam] było mleko, masło, było wszystko. Ja jeździłam dosyć często statkiem po Wiśle, bo była duża woda i statki chodziły normalnie do Puław. A myśmy wysiadali [we wsi] Ryczywół. Ci państwo, którzy po mnie przyjeżdżali, to też byli w ruchu oporu i później przewozili broń. Ja też z nimi przewoziłam właśnie takie paczki – tak duże, jak tylko mogłam udźwignąć, żeby Niemcy nie zorientowali się, [co w nich jest]. Ponieważ jechaliśmy tu w lecie, było ciepło, to na statku często siedziałam na takiej paczce z bronią. Później podwody nas zabierały do lasu, więc zawiązywali nam czarne [chustki] na oczy, żeby nie było widać, gdzie [jedziemy], bo bali się, że jakbyśmy wpadli, to przy różnych przesłuchaniach możemy nie wytrzymać, po prostu. Myśmy rzeczywiście nie wiedzieli dokładnie, gdzie jedziemy. Nigdy nie wiedziałam, gdzie jestem, ale tam było wojsko zorganizowane. Była normalnie partyzantka. Mieli swoje namioty, kuchnie polowe i wszystko normalnie zorganizowane. Było to w Lasach Kozienickich. Woziłam tę broń dosyć często. Miałam też takie zadania, żeby się dowiadywać o różne sprawy od [Niemców]. Chodziło nam o to, żeby jakiś wywiad był czy dużo jest wojska. Ja wyglądałam na jeszcze mniej lat niż miałam, ale jak się podeszło do bramy z wojskowym rozmawiało po niemiecku: on się pytał o coś, ja się pytałam o coś i w międzyczasie dowiadywałam się jak liczebne jest tam wojsko i ile mają broni. Coś takiego wyciągałam od tych wojskowych. On potem dawał mi cukierka.
- Ale pani nie była jeszcze zaprzysiężona?
Byłam już zaprzysiężona [w konspiracji]. Nie chciałam należeć do harcerstwa. Uważałam, że harcerstwo, to szlachetny cel, ale wydaje mi się, że jak przeczytałam regulamin, że najpierw trzeba było zbierać papierki i śmiecie po ulicach i tak dalej. Że podporządkować się… Jakoś mi to harcerstwo nie odpowiadało. Tak że tam, gdzie byli bracia, to byłam też zaprzysiężona i tam pomagałam.
- Czym jeszcze się pani zajmowała? Jakie jeszcze miała pani zadania w czasie okupacji?
Wywiadowcze. Wyjeżdżałam też poza Warszawę, do różnych miejscowości bliższych, gdzie dużo było wojska. [Wywiady] przeprowadzałam.
- Czy była pani szkolona w jakiś sposób?
Tak, oczywiście: jak pytania zadawać, o co pytać i tak dalej.
Nie, nie w szkole. Myśmy wszystkie były poza szkołą. Harcerstwo było przy szkole, ale wszystkie organizacje nie. W różnych organizacjach byli koledzy i rodzina, moi bracia cioteczni i starsze rodzeństwo cioteczne. Wszystko było w organizacjach.
- Proszę opowiedzieć o znajomości z panem Lorenzem. Jak to było?
Profesor Lorenz był ciotecznym bratem naszej dyrektorki. Jak on przyjechał do Warszawy [i wybudował Muzeum Narodowe], on się tutaj przeprowadził. Miał dwie córki. Starsza – Irena – chodziła do klasy starszej ode mnie, ale w klasie i na pauzach tośmy się spotykały i mieszkała niedaleko, więc widywałyśmy się często. Jak zamek się zaczął palić, to wynosili różne rzeczy z zamku i między innymi u nas był komplet olbrzymich mebli w salonie. Nawet kiedyś bawiłyśmy się w chowanego z koleżanką i babcia nas szukała i nie znalazła, bo to fotele były olbrzymie i rzeczywiście trudno było kogoś zobaczyć. Ale to później zostało zabrane.
- To było w mieszkaniu na Filtrowej?
Tak, tak.
- Pamięta pani jak odbywał się transport tego? Jak to wyglądało?
Pojedyncze sztuki, po kawałku. Potem to jakoś skręcano wszystko. Tak to było. Olbrzymi stół był, pamiętam. Poza tym niektóre części zamku zostały wyniesione, niektóre drobne części, po to, żeby można było odtworzyć. One były zmagazynowane u nas w służbówce i w piwnicy. I wiem, że tak były w wielu mieszkaniach warszawskich przechowywane. I poza Warszawę były wywożone, bo przecież nie wiadomo było, co w tej Warszawie będzie. I słusznie, bo w czasie Powstania to wszystko by zginęło. Tak że chodziło o różne kawałki stiuków, czy jakiś obramowań drzwi, nawet kawałki mebli – to wszystko było w paczkach, oczywiście, przechowywane w czasie wojny. No i dzięki temu zamek można było odtworzyć. Szczególnie te wszystkie detale.
- Czy te rzeczy, które były przechowywane w pani mieszkaniach, przetrwały?
Nie, nie. Nic. W czasie Powstania się spaliło wszystko. W ogóle Ochota była bardzo, na samym początku, spacyfikowana przez Niemców. Ludność cywilną wyprowadzili, albo rozstrzelali na miejscu. W większości rozstrzelali. Pamiętam – były takie wille za Placem Narutowicza, na ulicy Hoffmannowej – tam takie uliczki wąskie były – to rozstrzeliwali na miejscu. A część właśnie wyszła na Zieleniak, słynny, (w tym miejscu stoi teraz Hala Banacha), tam był targ warzywny. Przed wojną przyjeżdżali i ładowali tutaj zieleninę. No i tam były pierwsze aresztowania. Stamtąd to ludzi do Pruszkowa wywozili przeważnie. A z Pruszkowa do Oświęcimia.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Szłam ulicą. Byłam na Marszałkowskiej przy Świętokrzyskiej. Świętokrzyska była bardzo krótka, bo była tylko do Wielkiej, nawet nie do Zielnej, Kończyła się tutaj. Potem równoległa do Zielnej była Pańska. No i ja mieszkałam na Pańskiej. […] był moment właściwie niesamowity, bo nagle, ni stąd ni zowąd, strzały z różnych stron. Z jednej strony ulicy, z drugiej strony ulicy… Ludzie zaczęli uciekać do bram, do sklepów, gdzieś chować się. Niemcy zaczęli również strzelać, bo nasze wojsko zaczęło, oczywiście. Niemcy wyskakiwali z autobusów, ciężarówek. No i zaczęła się już walka. Ludzie z tramwajów uciekli, bo tramwaje stanęły od razu. Ja też uciekłam, ale widziałam, jak Niemcy się chowali po różnych miejscach. Chłopcy nasi ich tam dopadali. To był taki kawałek tej walki. I później, tym bardziej, że Powstanie miało się zacząć rzeczywiście o siedemnastej, ale na Żoliborzu zaczęło się już o drugiej. Niestety nie było to zsynchronizowane i tam zaczęła się walka już wcześniej. Tak że różnie to bywało. Na Mokotowie o czwartej, zdaje się, więc też wcześniej. No, ale, w każdym razie, Warszawa już [walczyła], bo Niemcy mieli [ukrytą broń] w swoich magazynach, w małych miejscach. Oni przygotowywali się do obrony, więc tam się zaczęły większe walki, między innymi na Grzybowskiej…
- A co działo się z panią później, jak wybuchło Powstanie?
Jak wybuchło Powstanie, to myśmy się spotkały z moją przyjaciółką, która też była wysiedlona z Chocimskiej i do szkoły razem chodziłyśmy. I spotkałyśmy się i powiedziałyśmy: „Szukamy teraz pierwszego miejsca, gdzie będzie oddział”. Od razu wywiesili flagę biało-czerwoną i dowódca w bramie już siedział. I przyjmował. Więc najpierw był „egzamin”: – kto my jesteśmy? – gdzieśmy były? – cośmy robiły w czasie wojny? Myśmy już przysięgi nie składały. Myśmy były już zaprzysiężone. No, ale bardzo dużo młodzieży przychodziło. Bardzo dużo. I wszyscy przysięgali i od razu stworzyły się oddziały, plutony, kompanie. Moja placówka była na Wielkiej 23 – właśnie blisko mego domu. Na Wielkiej na wprost Pańskiej. Natomiast druga placówka, którą objęliśmy, już później, jako zorganizowane wojsko, to było na Grzybowskiej 25 (w tej chwili stoi tam hotel Mercure). Tam była Fabryka łóżek metalowych i aparatury medycznej Conrad i Jarmuszkiewicz. To były dwa podwórka, tak że dużo było słomy przygotowanej wcześniej, żeby tam można było się przespać, czy tam się przechować w jakiś sposób. Myśmy to już przejęli 20 sierpnia. Mieliśmy już dwie placówki. Tak się biegało. No a tutaj, to były straszne pożary i trudno było przejść. Myśmy prowadzili walki zaczepno-odporne w Śródmieściu, bo, gdybyśmy dopuścili Niemców, to już by padło Powstanie. Więc musieliśmy ich zatrzymywać. Po drugiej stronie Grzybowskiej byli Niemcy.
Był taki moment, kiedy myśmy mieli wypad na Halę Mirowską, przez dwa, czasem trzy podwórka bywało, [że] myśmy musieli się wycofać. Dowódca krzyczał: „Wycofujemy się! Wycofujemy się! Weźcie rannych wszystkich!”. I nagle nie ma naszego kolegi, który przyszedł właśnie od „Ponurego” z Gór Świętokrzyskich. Z sanitariuszką przyszli do nas. Wołamy tego Bronka i wołamy. Nie ma go. Zaczynamy kombinować, gdzie on może być ewentualnie. Gdzieś w piwnicy może. No ranny nie był… Ale wycofaliśmy się na placówkę i nie ma tego człowieka. I potem się okazało, że on był wychowany na Ukrainie, znał język ukraiński i wtedy, kiedy Ukraińcy atakowali, to on zaczął po ukraińsku wołać do nich, bo widział, że jest zagrożony. No i oni go wzięli do siebie, z tym że mieli go na muszce. Ale, w każdym razie krzywdy mu nie zrobili. I po wojnie, przeżył, skontaktował się z nami, a zginął potem w wypadku samochodowym w 1968 roku.
- Czy ten atak na Halę Mirowską, to była próba pomocy Staremu Miastu?
Nie. Próba pomocy Staremu Miastu była przez Ogród Saski. Myśmy porozumiewali się – nasze dowództwo z dowództwem Starego Miasta, z porucznikiem Wachnowskim. Ale, niestety, pomylili godzinę. Równą godzinę. W momencie, jak myśmy wyszli, żeby się przebić, na plac przy Grobie Nieznanego Żołnierza i przez ten cały… To, niestety, Niemcy zaczęli nas tak ostrzeliwać, że mieliśmy więcej rannych niż możliwe. I myśmy się wycofali. Okazuje się, że tamci zaczęli godzinę wcześniej i też byli prawie, że wymordowani. Tak że to była wielka pomyłka dowództwa i myśmy się razem tak nigdy nie spotkali. I Stare Miasto musiało radzić sobie samo. Kanałami dużo kolegów wyszło ze Starówki do Śródmieścia.
- Co jeszcze pani robiła? Jak pamięta pani poszczególne dni?
Biegałam z meldunkami. Meldunki były ustne, nie można było ze sobą nosić żadnego papierka. Byłam również za Alejami Jerozolimskimi w dowództwie u generała „Bora” też z meldunkiem, z koleżanką byłyśmy. Przechodziłyśmy, przeskakiwałyśmy Aleje Jerozolimskie blisko Kruczej. Z tym że przed wojną linia średnicowa kolei elektrycznej była pół metra pod ziemią, tak że nie można było kopać niżej. Wobec tego można było tylko narzucać worki z piaskiem, żeby troszeczkę podwyższyć, żeby przebiegać, bo z „Polonii” Niemcy walili i z BGK na rogu Nowego Światu. Oczywiście po jakiejś tam serii, jak wyliczyli nasi koledzy, którzy nas przepuszczali, to wiedzieli co ile minut oni ostrzeliwują, więc nas po dwie, trzy osoby przepuszczali. Myśmy przebiegły.
Byłyśmy tutaj już po tej stronie – ta część Warszawy nie była taka zniszczona. Dla nas to w ogóle tutaj był raj, bo tu i woda była, i można było się umyć, i w ogóle. Ale w międzyczasie zatrzymałam się w takiej bramie, która została zawalona i mnie tam dopiero wyciągali spod gruzów. Tak że jak przyszłam do Bora, to byłam zakurzona, brudna – pamiętam – chłopcy krzyczeli: „Umyj się najpierw. Nie puścimy cię taką”, więc... też z meldunkiem, który wyrecytowałam. No i z powrotem wracając tą samą drogą, ponieważ się spóźniłyśmy, a punkt dwunasta już było inne hasło, więc znowu było legitymowanie – a co, a kto, a dlaczego? Myśmy mówiły, żeśmy się spóźniły pół godziny, jest wpół do pierwszej w nocy. A ci, którzy nas przepuszczali – ta żandarmeria, to była bardzo ostra, o wszystko się dopytywali, wszystko musieli wiedzieć i tak dalej, tak że miałyśmy takie przeżycie. Poza tym tam na placówce myśmy słyszały po drugiej stronie, na Grzybowskiej jak Niemcy się nawet nawoływali. Ci koledzy, którzy stali na warcie to słyszeli. Raz też był taki moment, że jeden z kolegów przybiegł i mówi – tak, on słyszał, że Niemcy się szykują do ataku. Mówi: „A nas jest mało, to” − mówi do dowództwa − „musi łączniczka lecieć po pomoc” i ja właśnie pobiegłam wtedy też, żeby ściągnąć pomoc. Ulica Pańska się paliła po obu stronach tak że miałam całe osmolone ubranie, kurteczkę miałam taką [brudną]... Mieliśmy granatowe kurtki, które zdobyliśmy przy zdobyciu koszarów policji na Ciepłej i wtedy każdy miał już jakąś kurtkę, bo tak to mieliśmy wszystko swoje, prywatne ubranka. Nawet kiedyś napisałam takie wspomnienie...
- Może pani chciałaby opowiedzieć?
No więc właśnie. Jak oni mnie wysłali, później jak oni mnie przywitali, jak przyszłam z powrotem. Trudno by było raczej – to są takie wspomnienia... Ponieważ napisałam takie wspomnienie z 1 września i tak sobie wspominam, że gdyby był normalny czas, to bym musiała iść do szkoły. A tutaj jest walka, walczymy, jesteśmy razem z żołnierzami i walczymy.
A ci chłopcy, którzy byli na warcie, byli dla nas zawsze bardzo mili. Jak myśmy miały jakieś dyżury, to oni mieli kożuchy, czy coś, bo były jednak zimne noce. Przynosili nam, mówili: „Masz, my jesteśmy cieplej ubrani to żebyś nie zmarzła, to ci pożyczymy kożuch.”
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Mam tych przyjaciół do dzisiaj. Oprócz tego, że miałam szkolną koleżankę, wszyscy byli bardzo sympatyczni. Było dużo młodzieży, więc bardzo żeśmy się przyjaźnili. Moja kompania jest wyjątkowa. Była zżyta tak, że myśmy nawet z kolegą odtworzyli, że nas było dwieście osób. To w ogóle nikt nie chciał wierzyć, ale są dane autentyczne – dokumenty, więc taka była prawda. Niestety dużo kolegów już nie żyje, koleżanki też – miałam parę pogrzebów w grudniu. Tak się wykańczają [szybko].
- Jak zapamiętała pani „Jeremiego”?
„Jeremi” był cudownym naprawdę dowódcą, bardzo opiekuńczym. Starał się i bardzo był sympatyczny dla wszystkich. Myśmy go w ogóle bardzo wszyscy kochali. On miał trzydzieści parę lat, więc był w wieku prawie mego ojca, więc to był taki bardzo sympatyczny pan, który nam [pomagał]. Byłam też u dowódcy, u „Chruściela” z meldunkiem, u „Montera” – też go poznałam – bardzo zażywny pan, bardzo sympatyczny, nawet był trochę rubaszny w obcowaniu, taki żartobliwy. Oczywiście też nam zawsze bardzo dziękował za wszystko, co żeśmy przynosiły, za wieści. On u nas na placówce też był dwa razy i kontrolował nasze miejsca pobytu, postoju, „MP”.
- Utrzymywała pani kontakt z mamą podczas Powstania?
Tak, raz właśnie wtedy, kiedy byłam za Alejami, to odnalazłam mamę. Bo myśmy stąd ludność cywilną wysiedlili. Wszyscy zostali tutaj, bo tu wody nie było, nawet nie mieli już co jeść. Siedzieli w piwnicach, nie mieli nawet już co gotować. Było tam dużo dzieci, więc postanowiliśmy opróżnić tutaj wszystkie [piwnice] i wysiedliliśmy ludność – część na Powiśle, część za Aleje. I wszyscy przeszli. Moja koleżaneczka, która przeprowadzała rodziców, zginęła. Najpierw przeskakiwał ojciec, matka, a ona została zabita. W czasie wojny pisała pamiętniki i u niej się ukrywały dwie Żydówki, więc mama z siostrą bardzo prosiła je, żeby się nie krzątały po ulicy, bo jednak ludzie bardzo się interesują i mieszkaniem, i wszystkim. Ona do mnie pisała listy i te listy wrzucała do skrzynki pocztowej i skręcała tak jak papierosa i wrzucała w dziurki, jakie są na dole w skrzynce. Ja te listy ocaliłam i wyszły teraz po wojnie te pamiętniki w czternastu językach. Ale nie w języku niemieckim – matka nie chciała. Ale później doszłyśmy do wniosku z jej siostrą (matka już nie żyła) i nawiązałam kontakt i w Berlinie teraz dwie tłumaczki przetłumaczyły te pamiętniki i w styczniu po wielu kłopotach ma być wydana ta książeczka w Bremen.
- Jak nazywała się koleżanka?
Wanda Przybylska „Dada” – tak mówili na nią rodzice. I chodziło o to, żeby jednak po niej coś zostało, bo na terenie Niemiec, znali tylko pamiętniki Anny Franck, a nie znali w ogóle wojny. Pokażę później, bo to w kilku językach wyszło. Dałam tam też parę wpisów, ale tam są listy adresowane do mnie, więc to są takie wzruszające [rzeczy], jak ona wszystko opisuje. Jak wyjeżdżałam właśnie do tych Świerży Górnych, to ona też do mnie pisała. Zresztą rzeczywiście, to jest pamiętnik lat wojny.
Działam w Związku Powstańców i myśmy z kolegami zorganizowali dwie wystawy w Berlinie – jedną w pięćdziesiątą piątą rocznicę i jedną w sześćdziesiątą rocznicę i na tym spotkaniu była też siostra tej „Dady”. Teraz też dostałam list z Ambasady Polskiej, że są zainteresowani, co będzie dalej. Mamy kontakty ze Stowarzyszeniem Niemiecko-Polskim i oni nam pomagają. Zresztą burmistrz Berlina również, tak że piękne były wystawy. Myśmy dawali oczywiście zdjęcia, ale opisy wszystkie w języku niemieckim oni robili.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało to spotkanie z mamą, jak znalazła pani mamę?
No, mama była z babcią. Babcia była już bardzo chora i mama musiała się nią opiekować, bo już była w bardzo ciężkim stanie, już umierająca. Mama potem pytała się – gdzie jestem i dowódca mojej mamy też mnie później znalazł jak po Powstaniu wychodziliśmy z Warszawy, to nasz dowódca powiedział: „Nie biorę nikogo, kto nie ma 16 lat dlatego, że nie wiem jak się Niemcy zachowają. Musicie wyjść z ludnością cywilną”. I przyszedł po mnie dowódca matki, odnalazł mnie i ja z mamą wyszłam z Warszawy przez Ursus, bo już Pruszków był pełen zupełnie.
- Mama też brała udział w Powstaniu?
Tak. [Z] Ursusa mam takie... zwolnienie z obozu. Ponieważ tam trafiłam na akowców – lekarzy, którzy nas z koleżanką (myśmy były zabiedzone) zbadali i napisali zaświadczenie, że musimy wyjść z tego obozu [z podejrzeniem tyfusu. Chyba ja jedna mam z tego obozu takie zwolnienie].
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Proszę powiedzieć jak było z jedzeniem podczas Powstania?
Było tragicznie dlatego, że myśmy nie mieli tak, jak oddziały, które były na krańcach Warszawy – to mieli trochę z ogródków działkowych, mogli trochę podkraść pomidorów, czy ziemniaków nawet. Myśmy mieli tylko kaszę. Kaszę ze zrzutów przeważnie. Najpierw tą kaszę tośmy mieli od Haberbuscha, bo tam przynieśli koledzy – kasza „pluj”. A w ogóle dokarmiano nas zrzutami. Zarówno były zrzuty alianckie, jak i rosyjskie. Z tym, że alianckie były na spadochronach i one mimo, że z większej wysokości, były w lepszych warunkach [transportowane]. Znaczy te gilzy, które upadały na ziemię, to – ponieważ tam oprócz kaszy była broń, więc ta broń była jeszcze możliwa do użytku. Natomiast zrzuty, które robili [Rosjanie] – latały kukuruźniki tak nisko, że bez spadochronów oni po prostu zrzucali to na ziemię na linkach. To przeważnie broń była już potłuczona niestety i nie była do użytku. No i była tam kasza i był taki biały ceres, jak margaryna, czy coś takiego. Dzięki temu nam gotowano. Mieliśmy kolegę, który gotował nam w olbrzymim kotle. Przynosili nam gorące jedzenie i koledzy zdobywali od księży z placu Grzybowskiego, to wino przynosili, czasem jakieś pieczywo, [gdy] dotarli do piekarni, która jeszcze egzystowała. Zresztą była jedna piekarnia na Żelaznej – tam piekli to, co mogli, z czego mogli, to też trochę było tego. Z żywnością było tragicznie. Czasem zdobyli koledzy beczkę marmelady, czy gdzieś tam w jakimś sklepie zniszczonym, [resztki jedzenia]... Była też wyprawa po śledzie – o mało kolega [nie zginął]. Jak się dowiedział, to nie miał już odwrotu – Niemcy już ostrzeliwali sklep. Cudem ocalał, chciał trochę śledzi nam przynieść, ale jak przyniósł śledzi, to się wszystkim pić bardzo chciało, a nie było znowu tak dużo wody... Były oczywiście pompy, ale to wszystko było minimalne.
- Jak wyglądała na przykład higiena?
Była woda taka, w której mogłyśmy się umyć pod pompą. Można było głowę, włosy umyć, czy coś. Miałam warkocze, to trzeba było sobie zapleść.
- Jak spędzaliście państwo czas wolny, jeśli był taki czas?
Uczyliśmy się piosenek, bo każdy przyniósł jakąś melodię z Mokotowa, czy gdzieś tam, tośmy wszystkie te piosenki oczywiście powtarzali. Ale w ogóle musieliśmy w piwnicy siedzieć cicho, bo Niemcy byli naprzeciwko. A tak, tośmy się tak kręcili. To, co było można, tośmy robili, żeby przygotować spanie dla dyżurnych, którzy co dwadzieścia cztery godziny się zmieniali. Jakąś kawę trzeba było zrobić gorącą, ugotować na cegłach, żeby trochę czegoś gorącego się napić – oni też byli zmarznięci wszyscy...
Nasza placówka była o tyle ciekawa, że ten budynek był ostrzelany od Hal Mirowskich i spadły w ogóle wszystkie sufity, więc one nas zasłaniały właściwie takimi całymi [płatami] – tak, jakby cały sufit spadł na jedną stronę i cały budynek tak wyglądał. Myśmy bardzo żałowali, że nie zrobiliśmy tego zdjęcia po Powstaniu. Był bardzo ciekawy, tak że zasłonięci byliśmy i oczywiście mogliśmy przez różne szpary zorientować się, co się dzieje po drugiej stronie ulicy. Niemcy czasem bardzo hałaśliwie się zachowywali, czasem rzeczywiście nie wiadomo było, czy oni się szykują [do walki], czy coś, bo jednak było ich tam bardzo dużo. Spacyfikowali przecież te Hale Mirowskie.
- Jak pani zapamiętała Niemców? Braliście państwo Niemców na przykład do niewoli?
Tak. Myśmy brali Niemców, ale przekazywaliśmy ich do placówek, gdzie... To takie nieduże obozy były na terenie Warszawy. Niemcy byli bardzo dobrze traktowani – jedli to samo, co powstańcy, spali też między nimi, nawet tak dalece, że fryzjerzy [ich] strzygli. A rannych na przykład przekazywaliśmy do punktów sanitarnych i do szpitali, i oni byli operowani razem z Polakami i to było ciekawe... Nawet był taki moment na Starym Mieście, kiedy Niemcy przyszli do szpitala i chcieli rozstrzelać wszystkich rannych, wstał, podniósł się jeden Niemiec i im wytłumaczył, że to jest szpital, który go uratował, że lekarze polscy zrobili mu operację, że dzięki temu on żyje i że wszyscy są tu tak traktowani i oni ich zostawili przy życiu. Ale Niemcy – my właśnie to podkreślamy – wszyscy to, co opowiadają, to jest nieprawda. Polacy bardzo dobrze się z Niemcami obchodzili.
- Jak pani zapamiętała Niemców? Spotkała pani osobiście jakiegoś Niemca?
Nie, nie spotkałam niestety, nie rozmawiałam z nimi nigdy.
- A przedstawiciele innych narodowości?
Były, znaczy wśród Niemców byli „ukraińcy”. Oni byli najbardziej dla nas okrutni.
- Czy spotkała pani kogoś osobiście – „Ukraińców”, Węgrów...?
Nie. U nas był jeden Węgier, który przyszedł na naszą stronę, ale on walczył z nami do końca. Był bardzo fajny żołnierz, po prostu przez przypadek się tam znalazł i strasznie to przeżywał, i bardzo był dzielny do końca.
Myśmy jeszcze oswabadzali „Gęsiówkę”, z tyłu za Pawiakiem. „Gęsiówka” była znana i tam było bardzo dużo Żydów i myśmy właściwie ich ocalili, ale z tych ocalałych kilku doszło, przyszło do nas do wojska. Natomiast wszyscy się rozbiegli i pouciekali. I jeden z nami był do końca, zresztą po wojnie bardzo żeśmy się zżyli i zrobił medycynę, był lekarzem... Niedawno zmarł.
- Pamięta pani jak się nazywał?
Wasilewski. Ale miał oczywiście nie swoje nazwisko. Przypuszczam, że po wojnie tak, bo myśmy tylko pseudonimami operowali, tak że odtwarzając z kolegą wszystkie nazwiska, mieliśmy masę kłopotów, bo nie wszystkich znaliśmy. Czasem ginęli chłopcy koło nas i znaliśmy [nazwiska] tylko pseudonim. Nie wiedzieliśmy w ogóle, kto to jest w związku z tym, że było u nas dużo ochotników. To było straszne właśnie, że nie mogliśmy [wszystkich zidentyfikować].
- Była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców? Na przykład w okolicach Hal Mirowskich, czy... ?
Nie, byłam tutaj przy budynku PAST-y. Była taka historia, że drugiego, czy trzeciego dnia walk o PAST-ę, to oddział, znaczy „Kiliński” zdobywał PAST-ę. Przyszedł łącznik do dowódcy i powiedział, że potrzebuje, żebyśmy pomogli i wystawili iluś tam żołnierzy z bronią. Oczywiście były i sanitariuszki, i łączniczki – wszystkie brałyśmy udział. I kolega nasz, mój, który zginął prawie na moich rękach, taki młody. To były takie bardzo kręte schody i Niemcy pochowali się, większość już była wyprowadzona, ale nasi koledzy jeszcze szli piętro po piętrze, żeby zobaczyć, co tam się dzieje na górze. Jeden z Niemców się zaczaił i kiedy podszedł tam nasz kolega, to on oddał serię i... rzeczywiście zmarł na moich rękach – rozpruty był całkowicie. Miał 14 lat chyba, ale fajny był chłopak. Dla mnie to było coś niesamowitego. Pierwszy raz tak zetknęłam się ze śmiercią. I tak nagle, bo jeszcze krzyczał tam coś do mnie: „Chodź za mną!”, czy coś takiego i... Myśmy tam szli, jeszcze koledzy z tyłu, a Niemiec tam się zaczaił i taką serię dał, że już nie było możliwości w ogóle. Nie miał się gdzie schować, bo schody były takie okrągłe – okrągło tak się szło, jak w wieży, bo były wysokie piętra. To dla mnie było straszne przeżycie...
No i pełno było [rannych]. Tutaj też pomagałam kolegom, koleżankom, chociaż niewiele mogłam nosić, bo byłam mała, ale jak trzeba było czasem – dziewczyny nie dawały rady dwie, to trzeba było cztery nosić, pomagać rannych [pielęgnować]. Mieliśmy szpital tutaj, taki szpitalik właściwie – był dosyć spory – na Mariańskiej (teraz tam jest przychodnia akowska na dole). To była przedwojenna ubezpieczalnia, duży budynek. I tam było bardzo dużo spraw, wszystkie większe operacje były tam robione. Ale było też dużo różnych przygód, bo kolegów dziewczyny transportowały do innych szpitali. Bardzo różne były przygody, ci ranni mieli przygody.
Mieliśmy takiego kolegę – bardzo przystojny, elegancki pan był, i był ranny w nogi. Ponieważ – nie wiem dlaczego – na Mariańskiej nie mogli go zatrzymać, dziewczyny go transportowały przez Marszałkowską tutaj za Nowym Światem, na Konopczyńskiego, [gdzie] był większy, duży szpital. I on tam się znalazł. Ale ponieważ Niemcy i Rosjanie atakowali ze wschodniej strony, zza Wisły, więc ten szpital był ostrzeliwany i musieli go przenieść do takiego domu na Foksal – w tym miejscu jest teraz murowany dom, gdzie jest Architektura. Nie wiem, czy tam jest Związek, Stowarzyszenie Architektów? Coś takiego tam jest.
W tym domu – to był drewniany, piękny pałacyk – on tam właśnie był przetransportowany i mi opowiadał, że w pewnym momencie, kiedy się zapalił ten drewniany budynek, ale było dużo ludności cywilnej – kobiety z dziećmi. I on też chciał jakoś pomóc, nie mógł nogami, ale podczołgał się i wyciągnął jakąś kobietę z dzieckiem z ognia. Ale sam spadł z całym płonącym piętrem i miał strasznie poparzone nogi. Do końca życia był kaleką. Ale to też niesamowite, że on od tej strony, od Grzybowskiej, przez Mariańską, Konopczyńskiego i dostał się na Foksal. Takie różne... Nawet nie wiedziałam [o tym], on mi później to wszystko opowiadał. Jak to czasem różne losy bywały.
- Proszę powiedzieć z jakimi reakcjami ludności cywilnej spotykała się pani?
W zasadzie na początku, to bardzo życzliwie. Dzielili się z nami, częstowali nas, przynosili coś gotowanego, a pod koniec Powstania, to wiem, że już bardzo narzekali na to, że się tak męczą i niestety nie wiadomo po co to Powstanie. Ale myśmy byli tak maltretowani przez Niemców, że ja sobie nie wyobrażam, jak długo, nie wiem jeszcze byśmy wytrzymali bez Powstania. I tak by to Powstanie wybuchło, to kwestia dosłownie tygodni. Po prostu byliśmy już u kresu. To jest przecież ponad 5 lat, naprawdę... Wszyscy byliśmy i w nerwach i w zdenerwowaniu i w ogóle, niedożywieni i w okropnych warunkach mieszkaniowych. Przecież już węgla nie było. Przed wojną to były przeważnie piece w mieszkaniach – mogły być ładniejsze, czy brzydsze, ale zawsze były. I to było strasznie kłopotliwe ze zdobyciem węgla. Były przydziały, ale minimalne były te przydziały.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało życie religijne podczas Powstania?
Myśmy mieli kapelana, tak że były msze w niedziele i zawsze był z nami. Bardzo był uroczy kapelan, do końca.
Były takie miejsca. W jakimś pokoju żeśmy [się modlili], albo na podwórku, jeżeli to była ładna niedziela, pogoda była ładna, to mogliśmy tam się [spotkać].
U nas akurat nie było żadnych ślubów, ale kiedyś szłam z meldunkiem na Plac Napoleona i mniej więcej na wprost obecnej Telewizji, na Moniuszki był mały kościołek przepiękny, więc po prostu weszłam do tego kościołku i tam był ślub. To było dla mnie w ogóle coś niesamowitego! A teraz w czasie ostatnich tygodni mieliśmy też takie przeżycie, bo nasz kolega ze Związku Powstańców miał sześćdziesiątą rocznicę ślubu, który zawarł w obozie. I Amerykanin, który robił im zdjęcia, przysłał im potem zdjęcia z tego ślubu i Małgosia Piekarska zrobiła taki ładny film o nich. Różnie to bywało... U nas akurat [ślubów nie było], ale były sympatie, jeden drugiemu jakoś pomagał, koleżanki kochały się w pięknych panach, wszyscy chłopcy byli przystojni. Tak że różne śmieszne czasem były sytuacje.
- Czy miała może pani okazję czytać prasę, albo słuchać radia w czasie Powstania?
Prasa dochodziła. Byli kolporterzy, przynosili nam wszystkie informacje tak, że dowódca zawsze się dzielił z nami. Wszystkie możliwe nasłuchy jakie były, czy coś, to... Kiedyś też biegałam po różnych miejscach, gdzie odbierano nasłuchy. I któregoś razu, kiedy spotkałam pana Bartoszewskiego – siedzieliśmy w Zamku Królewskim, była taka uroczystość – i się go pytam, bo on mówi, że był w tej, czy w innej jakiejś radiostacji pracował, czy w redakcji pracował. Ja mówię: „To może ja byłam w tej redakcji?”. „A nie, bo ja się przenosiłem ciągle”. Do dziś nie wiadomo co on robił, w każdym razie, był za redaktora.
- Czy rozmawialiście państwo o artykułach, o wiadomościach które docierały?
Nie, bo nas bardzo interesowało co się dzieje na wschodzie. Ciągle jednak mówiło się o Katyniu i nikt nie wiedział dokładnie jak to wygląda. I ze strony aliantów, bo przecież liczyliśmy, że nam będą mogli więcej pomagać, niż pomagali.
- Pamięta pani takie dyskusje na temat pomocy?
No tak. U nas akurat nie było takich zrzutów, gdzie wśród tych... Bo czasem były zrzuty, do których dołączano różne informacje. Ale w naszych zrzutach nie mieliśmy takich bezpośrednich informacji, tylko poprzez biuletyny, które do nas docierały. To co się dzieje na innych frontach dookoła, to byliśmy ciekawi. Ale nie mieliśmy kontaktów bezpośrednio. Tutaj do Śródmieścia to było trudno jednak dolecieć, masę lotników zginęło, młodych chłopców.
Prowadzę wystawę w Związku Powstańców i teraz żeśmy odtworzyli taką ścianę pamięci wszystkich lotników, młodych chłopców, którzy zginęli w różnych miejscach Warszawy. Na Woli przecież też zginęli. Tak że... robili co mogli, ale niestety. Ponieważ samoloty nie mogły lądować nigdzie blisko, musieli mieć tyle paliwa... Z Brindisi przylatywali przecież, to aż się nie chce wierzyć. W jedną i w drugą stronę nie mogli nigdzie tutaj lądować. Związek Radziecki im nie pozwolił.
- Proszę powiedzieć, czy śmierć kolegi o którym pani wspomniała, to było pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Tak, bo tak blisko [śmierci], to jeszcze nigdy nie byłam. Widziało się kogoś zabitego, czy umierającego na noszach, ale tak obok [człowiek], który pada nagle, z którym się rozmawiało sekundę wcześniej... To było dla mnie straszne przeżycie...
Myśmy chowali też w okolicach tego szpitalika na Mariańskiej. Tam był też taki cmentarzyk – dużo tam było też pochowanych kolegów.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepsze? Trudno powiedzieć. To, żeśmy mieli takich serdecznych przyjaciół. Cokolwiek się działo, to czy koleżanki, czy koledzy szli z pomocą i pytali się: co potrzeba. Myśmy się tak zżyli, że po wojnie myśmy się odszukali naszą kompanią bardzo szybko. Nas było kilkadziesiąt osób w Warszawie i myśmy jak rodzina – do tej pory się kontaktujemy. A wtedy to człowiek był młodszy. Tak że jak ktoś potrzebował jakiejś pomocy, czy coś, to o każdej porze dnia i nocy byli ci koledzy i koleżanki. To była jedyna rodzina, bo ja rzeczywiście masę rodziny straciłam w czasie wojny, tej dalszej oczywiście. Dla mnie to byli... Mówiło się kiedyś, że różne stany były i nie miałam łączności z taką biedą, jaką spotkałam u tych chłopców w czasie Powstania. Bo rzeczywiście jak mi opowiadali w jakich suterynach, w jakich warunkach żyli przed wojną. Że matka praczka zarabiała, żeby się utrzymać, żeby chłopiec poszedł do szkoły, żeby się mógł uczyć w publicznej szkole... To było straszne, ale dla mnie to nie było ważne skąd on pochodził. Po prostu to był ktoś bardzo bliski. Nigdy nie dzieliłam na jakieś kasty tak, jak to bywało.
Myśmy były tak wychowane niestety przed wojną, że tylko w swoim sosie... Nie było kontaktu. Zresztą nasza dzielnica cała była podobna, wszyscy podobnie mieszkali, czy tam podobnie gdzieś pracowali. Na Grójeckiej były domy bankowe, to koleżanki ojciec był dyrektorem Banku Spółek Zarobkowych, drugiej był tam skarbowym jakimś, jeszcze innym. Wszystkie też miały podobny stan. Myśmy nie miały kontaktu z biedą, a ja to w czasie wojny widziałam. Był taki moment, że Niemcy [transportowali żywność na front wschodni]. Stały na Dworcu Głównym towarowym. I młodzież rozbijała [te] wagony i kradła różne konserwy.
Ale pewnego razu rozbili wagon i okazuje się, że on był pełen żółwi, malutkich greckich żółwi. I te żółwie się rozpierzchły, a potem sprzedawano [je] na zupę w całej Warszawie. To też ci chłopcy przeżyli, bo powiedzieli, że strasznie się przelękli, jak te żółwie na nich wyskoczyły. Rozbili jedną ścianę i myśleli, że są tam jakieś konserwy dla wojska, bo te przeważnie były dla nich bardzo atrakcyjne, bo to można było jeść.
- To się mówiło w Warszawie, czy dowiedziała się pani w czasie Powstania o tych żółwiach?
Nie, to było w czasie wojny.
- Ale o tym się mówiło wtedy?
Tak. Przecież wszyscy do domu przynosili koledzy i znajomi, i rodziny, i wszystkie miały te żółwie. Ale to małe były jakieś takie. [...] I ci chłopcy całą wojnę czymś handlowali, różnymi [artykułami], żeby przeżyć po prostu. I to były bohaterskie dzieci, naprawdę. Myśmy i nasz dowódca też ich bardzo cenił, bo oni się nigdy nie bali. On nawet krzyczał: „Uważajcie, nie chciałem, żeby ktoś zginął” i tak dalej, a oni się podsuwali blisko, żeby coś się zorientować, dowiedzieć. Żyli bardzo ryzykownie.
- Czy jest jakiś obraz, jakaś scena, która najbardziej pani utkwiła w pamięci z czasów Powstania?
Chyba tylko śmierć tego chłopca. Tak, to wydawało nam się, że to jest wszystko normalne. Przechodząc przez Marszałkowską też szłam w nocy i co pewien czas można było przeskoczyć Marszałkowską przy rogu Świętokrzyskiej. I myśmy z koleżanką też tak [przechodziły]. Ona mówi: „Ty idziesz pierwsza, czy ja?”. „Wszystko jedno”. To oni liczą – raz, dwa, trzy... Jak będzie pięć, to któraś tam przeskakuje. I ja nagle znalazłam się na środku ulicy i coś gorącego mam pod sobą, czołgałam się. Okazuje się, że to był niewypał „krowy”, jeszcze gorąca była ta „krowa”. Nie wiedziałam, czy się cofnąć? No, cofnąć – to za mną też ktoś idzie, do przodu iść – to nie wiadomo, czy nie trafię na jakiś zapalnik, więc przeskoczyłam i krzyczę do chłopaków: „»Krowa« na środku!”. „A, tak. Ona dopiero spadła!”. Potem miałam pietra, bo myślę sobie, jak by to [wybuchło], to by ze mnie śladu nie było. Różne były przygody...
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania? Spotkała się pani z mamą?
Tak. I wyszłam z ludnością cywilną. Babcia już była w bardzo ciężkim stanie i mama ją [przymusowo] pod Politechniką – były takie podwody – zostawiła. Ale też... Mama przykryła babcię futrem, gdzie była kenkarta. Niestety po wojnie żeśmy nie znaleźli nigdzie – zsunęło się to futro, albo po prostu ktoś je ukradł. Nigdy nie dowiedziałyśmy się gdzie zmarła i jak zmarła. Bo wszystkie szpitale mama przeleciała pieszo, kolejką EKD, aż do Grodziska... Nie było możliwości dowiedzieć się, co się stało. I myśmy wyszły przez Ursus.
W Ursusie – to już był 5 październik, więc Pruszków był pełen i Ursus też. Też takie same hale fabryczne, olbrzymie były już pełne ludności. Ale tam to środowisko akowskie bardzo działało tak, że matkę znalazł od razu dowódca jakiegoś tam [oddziału]. A mnie też [skierowano] na komisję i napisali mi, że jestem ciężko chora i nas puścili w nocy. Bali się tyfusu. Spotkałam moją szkolną koleżanką, ale ona wtedy szła z Mokotowa – Danusia. I myśmy przeszły mając tylko te zaświadczenia. To drzwi – wielkie wrota, przez które wjeżdżały pociągi do Oświęcimia – myśmy przeszły, bo... otwierały się jak fotokomórka. Później bali się strasznie choroby. Myśmy wyszły tam z tą Danką i nie wiedziałam, gdzie jestem. Niby byłam w Komorowie, [tam] mieliśmy dom przed wojną. Są linie EKD, ale Ursus to dla mnie były pola i nic więcej, więc nie wiedziałyśmy w którą stronę mamy w ogóle iść. Ciemna noc, kompletnie ciemna. Myśmy szły tak, żeby coś [widzieć], po torach kawałeczek żeśmy szły do skrzyżowania. Potem żeśmy się zorientowały, że to jest [droga] w stronę Pruszkowa.
Przeszłyśmy te tory przez Pruszków i żeby do Komorowa się dostać, bo ojciec miał tam dom. Ze stryjem sprzedał ten dom – bardzo piękną willę – przed samym 1939 rokiem nie zdążył sam wybudować, stryj tam zaczął też coś budować obok. Ale to wszystko było niewykończone. W każdym razie chciałyśmy się dostać do Komorowa, bo tam moje koleżanki szkolne, które przyjeżdżały do szkoły z Komorowa [mieszkały], więc kogoś tam znałyśmy. Przeszłyśmy tak do białego rana i dotarłyśmy do Komorowa. Tam potem byłam u znajomych, potem jeszcze tam u kogoś, u koleżanki jakiejś. Tam były wille… Willa, którą ojciec sprzedał, to też była taka, w której można było i w zimę przetrwać. Ale były w ogóle bardzo piękne wille i dzięki temu koleżanki nasze przyjeżdżały do szkoły mieszkając w Komorowie.
- Spotkała się pani wtedy z mamą?
Mama tam też [dotarła do Komorowa]. Tak się spotkałyśmy.
- Tam były panie do zakończenia wojny?
Tak.
- Jak wspomina pani koniec wojny?
Strasznie. Myśmy mieszkały też u znajomej i okazuje się, że w tym lasku w Komorowie była zdetonowana amunicja. Było pięć lejów pełnych amunicji. Myśmy mieszkały dosyć blisko tego lasu i [one] zaczęły wybuchać. Na szczęście wybuchły dwa – a tam było dziesięć takich. Gdyby wybuchły wszystkie, to by cały Komorów poszedł z dymem. Ale ktoś poprzecinał druty tak, że nie było łączności między tymi... I wiadomo było, że już Niemcy uciekają. Później moja dyrektorka też właśnie znalazła się w Komorowie i już w listopadzie zrobiła komplety szkolne tak, że nie straciłam żadnego roku.
Najpierw miałyśmy komplety, potem było wyzwolenie. Ona wydzierżawiła tam jakąś willę i zrobiła tam kilka klas i potem byłam w Komorowie do matury.
W 1947.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Też w 1947 po maturze. Dostałam się na studia. Ale ojciec dostał mieszkanie na Placu Unii Lubelskiej i już tam [zamieszkaliśmy]. Ojciec wrócił wcześniej w 1945 roku i tutaj pracował. Utworzyli taką Państwową Centralę Handlową – PCH. Nie wiem, to chyba taki rodzaj ministerstwa, aprowizacji czy czegoś? Nie wiem, co to było. I stamtąd w ciągu dwóch lat wybudowali budynek, znaczy odrestaurowali na Placu Unii i tam ojciec dostał duże mieszkanie. Tak żeśmy tam mieszkali. To było duże mieszkanie. Matka miała tam pracownię, bo to było piąte i szóste piętro, wewnętrzne schody. Ładne mieszkanie, ponad sto metrów.
- Jak to się stało, że te obrazy przetrwały ze starego mieszkania?
Były trochę u babki, która... i też tam na Grójeckiej zostało spalone częściowo mieszkanie, częściowo myśmy później, jak z Filtrowej, tośmy trochę rzeczy miały ze sobą. Jak zamieszkałyśmy na Pańskiej, to tam było trochę naszych rzeczy i trochę nawet mebli niedużych. Ale jak wybuchło Powstanie, to wyniosłam obrazy do piwnicy. One w piwnicy ocalały dlatego, że klatka schodowa była zawalona i nie mogli już tam wejść do piwnicy. Zniszczone są dlatego, że... Jeszcze mam lampę, która też ocalała, bo był tylko zniszczony sufit i ta lampa tak wisiała całą zimę – taka kula, ale do tej pory jest. I te obrazy niektóre były na ścianach, to są trochę zniszczone. Ale sczerniały właściwie później. Nie kiedy śnieg na nie padał, ale później. Widocznie była jakaś reakcja.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Nie. Nie przyznawałam się nigdy. Matka była aresztowana, była na Rakowieckiej.
Wyniosłam z Powstania moją akowską legitymację w bucie i miałam tą legitymację, ona była w dobrym stanie, ale jak matka wróciła z Rakowieckiej, to powiedziała: „Musisz spalić”. Strasznie się bała. Widocznie była tam okropnie maltretowana. Ja mówię: „Mamo, to jest nowy budynek. Wyjmę klepkę i włożę gdzieś”. „Nie! Oni [ją] znajdą”. I kazała mi spalić i spaliłam legitymację. Niestety... Nie przyznawałam się, oczywiście, tak jak większość z nas. W żadnych, jak trzeba było wypełnić jakieś kwestionariusze, to myśmy nigdy [nie pisali o udziale w Powstaniu].
- Czy chciałaby pani coś dodać na zakończenie na temat Powstania?
Uważam, że ono było potrzebne i tak tragicznie [go] nie oceniam, bo wszyscy – my, młodzi – czekaliśmy na ten zryw. Pierwsze dni Powstania to była niesłychana wolność, że myśmy w ogóle szaleli z radości, że jesteśmy wolni, że jesteśmy u siebie, że jesteśmy między swoimi. To była taka euforia, że trudno to po prostu ocenić i przekazać nawet komukolwiek!
Nagle człowiek staje się wolnym i robi to, co chce i cieszy się i ma bliskich koło siebie... To była niesamowita [radość]. Ludzie zadowoleni, uśmiechnięci chodzili po mieście. Pierwsze dni Powstania, to był niesłychany zryw. Wszyscy się cieszyli, wszyscy. Nawet ludność cywilna, która później miała nam za złe, że to Powstanie wybuchło. Ale taka jest prawda...
Nie, nie żałuję. Uważam, że to było potrzebne i sam fakt, że mogliśmy jednak walczyć i mieliśmy okrutnego wroga naprzeciwko – to było dla nas bardzo ważne. Przez dłuższy czas też nie mogłam się przełamać jakoś do Niemców. Chociaż pracowałam i miałam różne kontakty z Niemcami, wyjeżdżałam na różne młodzieżowe konferencje z pracy... Potem poznałam Niemkę, z którą się zaprzyjaźniłam i do dzisiaj się z nią kontaktuję. Ona właśnie nam pomaga i wśród swoich koleżanek zorganizowały to Stowarzyszenie Przyjaźni Niemiecko-Polskiej. I to, że ona chce przekazać... To była młodsza dużo dziewczyna – miała 4 lata jak wybuchła wojna, to ona nie pamięta wiele, ale w każdym razie uważa, że trzeba powiedzieć prawdę, jak było. Niestety, były różne sprawy...
Natomiast nasze spotkania, które mamy z Niemcami, nawet burmistrz Berlina, który nam bardzo pomaga przy naszych wystawach i który ciągle podkreśla, że Powstanie Warszawskie, to nie powstanie w getcie. Że trzeba to sobie powiedzieć. On się urodził po wojnie, to mówi: „Nie mam żadnych naleciałości. Nie miałem żadnej styczności ani z hitlerowcami w ogóle, jakoś tak się złożyło”. Mieszkał na granicy czeskiej, tak że nie wiem nawet, czy do szkoły czeskiej nie chodził, bo tak jakoś niewyraźnie się o tym mówi. W każdym razie on mówi, że to jest bardzo ważne, żeby pokazać światu, jak było naprawdę. A to, co Hitler wyprawiał... To w ogóle nie śniło się nikomu i nie śni do tej pory. Robią różne wycieczki, wyjazdy, do Oświęcimia często młodzież z całych Niemiec ściągają, pokazują im... Bardzo to jest ważne, żeby to przekazać tak, jak było. Taka niestety była prawda.
Warszawa, 3 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski