Krystyna Król-Jaczewska „Królik”

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Król−Jaczewska, [urodzona] 1 lipca 1926 roku w Warszawie, [pseudonim] „Królik”. Na końcu Powstania [nominowana na stopień] starszy sierżant, a tak to [byłam] bez stopnia.

  • W jakim oddziale pani pełniła służbę?

Przyplątałam się przypadkowo do patrolu po wyjściu z piwnicy na Kredytowej.

  • To już potem będziemy o tym mówić, a teraz zatrzymamy się jeszcze na czasach przed wybuchem wojny, przed 1939 rokiem. Gdzie pani chodziła do szkoły?

W Warszawie na Placu Unii [Lubelskiej]. To była szkoła Popielewskiej i Rożkowskiej, Bagatela 15. Mieszkałam na Mokotowie, na [ulicy] Dolnej. Budynek, to nieistotne, to chyba była Dolna 39, już nie pamiętam. W pierwszych dniach wybuchu wojny, jak był apel Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni opuszczali Warszawę, mój ojciec z biurem zabrał mojego brata dwa lata starszego ode mnie (harcerza) i opuścili Warszawę. Nie wiedziałam o tym, że on zginie 9 września w Lublinie pod Bramą Krakowską, a mój brat pojechał dalej aż do Kamienia Podolskiego. Oni uciekali i jak się zorientowali co tam się dzieje, to koledzy mojego ojca wypchnęli mojego brata – młodego chłopaka – żeby nocami wędrował i wracał do Warszawy, bo tam już byli Ruscy – cudów nie ma.

  • Kiedy brat wrócił?

Prawie dwa miesiące szedł stamtąd nocami. Jak już było po zakończeniu – 1939 rok, to przecież do 27 września trwały walki o Warszawę. Westerplatte to dłużej, tam jeszcze gdzieś [też dłużej], Niemcy weszli chyba 30, albo 29 [września]. Wiem, że wyszłam z domu i widziałam na Puławskiej przy kościele Świętego Michała, który wyglądał inaczej – był to przepiękny Kościół, można by powiedzieć raczej wiejski, bo to nieduży kościół – później architekci go obudowali. Jest [jak] hala sportowa. [Ulicą Puławską] wchodzili butni Niemcy do Warszawy.
No i rozpoczęły się: zabieranie radia, zabieranie broni, zabieranie nawet noży fińskich. I któregoś pięknego dnia [rozległo się] walenie do domu i weszło pięciu Niemców z psem. Byłam tylko ze służącą w domu, mama pojechała do pracy i zaczęło się wywalanie rzeczy, szukanie radia, broni i tak dalej. Radio żeśmy oddali, broni nie posiadaliśmy. Mój brat jeszcze wtedy nie wrócił, bo to było zaraz po [zajęciu Warszawy przez Niemców]. Jak oni weszli, to się zaczęły takie porządki. I można powiedzieć, że miałam szczęście. Zgarnęłam tych wszystkich Szwabów do siebie, służąca w kuchni wsadziła głowę w poduszkę i nie ruszyła się stamtąd – była w takim szoku. Oni do niej nie weszli, tylko mnie kazali szafy otwierać, szufladki w komodzie, nocne szafki [otwierać]. Nie wiem czego szukali. Z tym, że Niemcy nie zabrali nic z domu – to trzeba powiedzieć. Myślę, że gdyby to tak, jak w czasie Powstania weszli „własowcy”, to myślę, że by im się przydało dużo rzeczy. Naprzeciwko mnie mieszkała pani, której dwaj synowie byli powołani do wojska – oni byli zmobilizowani. I na ścianie u niej w mieszkaniu wisiały skrzyżowane dwie szable, Niemcy tam nie weszli. Nie było to szczęście wyjątkowe? Bo nie wiem, co by z nią zrobili.
Chyba jakoś w pół roku po tym, jak Niemcy zaczęli [tworzyć dzielnicę niemiecką], (nie umiem powiedzieć, może dłużej) do szkoły przychodzi wuj, idzie do wychowawczyni i mówi: „Proszę pani, ja muszę zabrać Krysię z lekcji, ponieważ oni dostali nakaz wyprowadzenia się w dwanaście godzin”. Wszyscy znajomi, rodzina – wszyscy [pomagali]. Przez ścianę mieszkała moja ciotka, więc dwa mieszkania trzeba było błyskawicznie [opróżnić], coś z tymi rzeczami zrobić, wynieść, wyprowadzić się. Niemcy zaczęli od Puławskiej w dół – Willowa, Belgijska, Dolna – robić do Belwederu dzielnicę niemiecką.

  • Co się z wami stało?

Myśmy dostali mieszkanie z kwaterunku po staraniach i wprowadziliśmy się na Śniadeckich, róg Lwowskiej i tam dotrwałam do Powstania.

  • Z czego się państwo utrzymywali przez lata okupacji?

Moja mama pracowała przed wojną jako księgowa w firmie Fabryka Szczotek i Pędzli na Wolskiej. Ta firma nazywała się „Faist”. Niemcy oczywiście zajęli [firmę, ustanowili] zarządcę, administratora. Ale produkcja szła, [bo] szczotki i pędzle – to materiał, który był potrzebny nawet i Niemcom. Poza tym mama trochę handlowała, sprzedawała ciastka z takiej prywatnej piekarenki, to naftę kupowała i sprzedawała. Bo ja i mój brat zostaliśmy na utrzymaniu mamy [i rodziny]. Ciotki miały dwa sklepy... Ja byłam w jednym sklepie, miałam Ausweis, że pracuję, bo przecież od szesnastego roku [życia], to już trzeba było pracować. Jak nie, to [wywozili] na roboty do Niemiec. Tam były potrzebne ręce do pracy, bo te inne ręce walczyły. Ja byłam w jednym sklepie zameldowana – to były sklepy galanteryjne, bielizna i tak dalej, a brat był w drugim sklepie. I tak rodzina, jak to się mówi, „kołchoz” – nie było już wtedy na jakąś pomoc domową. Musieliśmy to wszystko automatycznie – młode pokolenie – wziąć na swoje barki. Sprzątanie, zakupy, gotowanie, to było już [naszym obowiązkiem]. U mojej babci się to odbywało. Babcia mieszkała na Koszykowej, więc to wszystko było blisko. Jeden z tych sklepów był na Wilczej 26, a drugi na Marszałkowskiej 49. To tak mniej więcej, jak [był sklep] „Berlin”, na Marszałkowskiej pod filarami. No i Powstanie...

  • Kiedy się zaczęła pani współpraca w konspiracji?

Gdzieś w 1941 roku w harcerstwie. W szkole była drużyna harcerska i koleżanka mnie tam zaprotegowała. Ostatecznie doszłam do stopnia: przybocznej zastępowej i można powiedzieć, że trochę humorystyczne [rzeczy się działy], bo miałam zastęp na Kazimierzowskiej, [tam] była szkoła Nazaretanek, w Szymanowie są Nazaretanki – szkoła powszechna. Na terenie tej szkoły miałam w zastępie dziewczęta. A naprzeciwko tej szkoły – Kazimierzowska, róg Wiśniowej, ogromny budynek, stoi do dziś – stało albo Gestapo, albo jakaś niemiecka jednostka. W każdym bądź razie było to murowane (pod latarnią najciemniej).
[Wchodziło] się, [przez] drewniany parkan z przodu na teren tego klasztoru, to była przyklasztorna szkoła, i tam spokojnie można było te zajęcia [prowadzić]. Zajęcia się także odbywały w terenie, a my jednocześnie, ta kadra – jak to się mówi, trochę starsza, o rok, dwa, szkoliła się, przechodziła kursy sanitarne, przechodziła naukę robienia zastrzyków w poduszkę, noszenia rannych. Na przykład świetnie pamiętam, jak na Pradze, blisko szpitala Przemienienie była ubezpieczalnia. Jak dziś pomyślę, że można było takie ćwiczenia przeprowadzać i że Niemcy nas nie zgarnęli, to ja nie mogę zrozumieć. Bo myśmy koleżanki na noszach po schodach wnosiły i to wnosiło nas cztery, bo wcale nie jest łatwo nieść na noszach. W czasie Powstania nosiło się osobę we dwie, ale to już były nerwy i zupełnie co innego.

  • Jak często się spotykaliście?

To trudno mi jest powiedzieć, może raz na tydzień? Bo człowiek oprócz tego latał po mieście, miał zajęcia. Później Niemcy przecież wyrzucili męskie gimnazjum tam, gdzie jest teraz Żmichowska, to należało do szkoły – męskie gimnazjum, nazywało się Szkoła Mazowiecka. Nasza szkoła udostępniła [klasy] i na zmianę w niej były zajęcia i w naszej szkole też – bo ja chodziłam na pensję, proszę sobie wyobrazić. Nie było koedukacji. Co najwyżej w szufladach, w kasetkach znajdowałyśmy listy od kolegów z Mazowieckiej. Bo Niemcy coraz bardziej zagarniali budynki, porządne budynki im były potrzebne.
Miałam też praktykę w ubezpieczalni, która się mieściła na Polnej w tym miejscu, gdzie wychodzi Waryńskiego. Dalej była duża kawiarnia Lardelliego, gdzie Niemcy przychodzili na koncerty, więc znów doskonałe miejsce. Do tej placówki służby zdrowia, dużo się kręciło ludzi chorych... Jakoś miałam predyspozycje do tej służby zdrowia. Pamiętam takie zdarzenie, ludzie byli niedożywieni, nie zawsze mieli się czym umyć, bo mydła były bardzo marne. I były straszne czyraki – to są takie wrzody. I taki wypadek był, że miałyśmy asystować z koleżanką doktorowi przy podawaniu znieczulenia, bo to się znieczulało płynem w sprayu. I koleżanka ta, (smród straszny z takich wrzodów) zbladła, zaczęła się obsuwać dosłownie na stojąco, a operator jak nie ryknie: „Won za drzwi! I więcej się nie pokazywać”. Jakoś zostałam i tak w tej służbie przetrzymałam czterdzieści dziewięć lat.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Zostałam zawiadomiona, że trzy dni będzie Powstanie trwało. Proszę zabrać: torba sanitarna naszykowana, opatrunki, apteczka pierwszej potrzeby. Tam był eter, [żeby] w razie czego znieczulić. Były tam jeszcze środki przeciwbólowe, co człowiek zgromadził, bandaże, różne takie rzeczy i [to wszystko w torbie] po masce gazowej, bo w 1939 roku każdy bał się, że będzie, mogą być gazy rozpuszczone, wobec tego mieliśmy maski gazowe. Wyrzuciłam tą maskę, a w torbę wsadziłam sobie ten cały niezbędny sprzęt. I z tym miałam zbiórkę na Krakowskim Przedmieściu przy Koziej (na rogu kiedyś była kawiarnia, chyba teraz też jest i to zaraz druga brama), u jakiegoś krawca. Bo to tak: wyjście było łatwe, sklep i za tym... Weszłam tam, zbiórka, przyszły koleżanki i zostałam wysłana z jakimś meldunkiem – ustnym oczywiście, nikt przecież nie nosił papieru – na Miodową (Miodowa przy Placu Krasińskich tak, jak jest szkoła dramatyczna i teatr). I doszłam tam, nie zastałam nikogo, natomiast już zaczynały się strzały [na placu Krasińskich]. To nie była jeszcze piąta godzina. Widzę, że nie ma nikogo, wracam z powrotem – nikogo nie ma, tylko [leży] moja torba. Doszłam do wniosku, że [Powstanie] zostało odwołane, bo wstępny alarm, był chyba 30 [lipca]. Byłam zresztą na wakacjach w Klarysewie i na 30 [lipca] wróciłam do Warszawy. To były przecież jeszcze wakacje, cały sierpień miały być wakacje.
Nie ma nikogo, wobec tego zabieram torbę, idę i teraz zastanawiam się, czy iść Nowym Światem do domu na Śniadeckich, jakoś muszę dojść do [domu], czy skręcić w Królewską. Idę, idę, skręcam w Królewską. Dochodzę do placu Małachowskiego i już słychać kanonadę. To było zdobywanie poczty na placu Napoleona, który się wtedy tak nazywał. Ludzie zaczynają szybko kryć się po bramach i już u wylotu Królewskiej – proszę pamiętać, że nie było Marszałkowskiej przez Ogród Saski, był inny układ. Tam było takie przejście do placu Za Żelazną Bramą, ale tramwaje jeździły Miodową... To zupełnie nie da się dzisiaj odtworzyć tego. I wpadamy do bramy. Okazuje się, że to był teren szpitala zboru ewangelicko-augsburskiego.
Siedzimy w tej bramie, przyszły jakieś siostry zakonne, bo to był szpital kościelny. Później huk, słychać strzały, nic. W pewnym momencie te siostry nas nawet zupą poczęstowały, ale kazały przejść do piwnicy. I tak koło mnie się trzyma chłopak, którego na kilometr [wyczułam], że to jest też harcerz. To widać – miał napisane na twarzy. I tak się trzymamy koło siebie. Weszliśmy do tej piwnicy, siedzimy, tam noc. Koło godziny drugiej, czy trzeciej słyszymy Niemców. Sztywniejemy. Czuję, [że] eter mi się gdzieś z butelki ulatnia, czuję zapach tego eteru, a tutaj patrzymy – biegiem przelatują Niemcy przez piwnicę, nic nam nie robiąc. Przeszli i za nimi pokazali się chłopcy z opaskami. Bo Niemcy w Ogrodzie Saskim mieli ogromne stanowisko. Jak oni się tam znaleźli, nie umiem powiedzieć. Bo oni szli piwnicami od Kredytowej. Kredytowa, jest to ulica równoległa do Królewskiej. Inaczej wyglądały te budynki. I tak czekamy do rana. Gdzieś, jakaś szósta rano [rozlega] się strzał. „Sanitariuszka!”, więc sanitariuszka, przypomniałam sobie, że to ja jestem. Łapię torbę, wylatuję na podwórko. Co się okazało? Młody człowiek chciał zarepetować Parabellum [...] i coś mu się tam zacięło i oparł o brzuch. I wpakował sobie cały magazynek w brzuch. Nagle spadły jeszcze dwie dziewczyny i ... tu się zaczyna moje Powstanie.
Zgubiłam się ze swoim patrolem. Moje koleżanki uważały, że zginęłam, że nie doszłam do szpitala na Długiej. Nie miałam z nimi łączności. Dopiero dowiedziałam się o nich, jak stałam na Wareckiej przy włazie, jak zaczął się odwrót. [Dołączyłam do dwóch koleżanek], które miały też nie skompletowany patrol, jedną noc spędziłyśmy na Kredytowej, później na Szkolnej spałyśmy w jakimś mieszkaniu, po czym przeniesiono nasz patrol do gmachu PKO.
Gmach PKO to jest Poczta Główna i podlegałyśmy właśnie szefowi – doktorowi „Bartoszowi”, plus była komendantka Wojskowej Służby Kobiet – pani „Nike”, Janina Kadler. I chodziłyśmy, latałyśmy z noszami. Dramatycznie było, bo chyba czwartego zaczęło się bombardowanie na placu [Dąbrowskiego]. Więc tak: był szpital w podziemiach PKO – fenomenalny, był szpital na placu Dąbrowskiego 2/4, też w piwnicy. I proszę sobie wyobrazić, nad tym szpitalem było osiem pięter budynku. I w czasie bombardowania bomba pada skosem, nie niszczy ośmiu pięter, tylko (można iść zobaczyć, na placu Dąbrowskiego jest ogromna wysoka brama) przebija i tam jest masakra. Tam jest nieprawdopodobna masakra! Ponieważ się liczono z ciągłymi atakami z Ogrodu Saskiego, więc myśmy ewakuowali stamtąd rannych. I ostatniego rannego wyniosłam z koleżankami (we cztery jeszcze wtedy) na noszach i zatrzymałyśmy się na ulicy Jasnej, bo był nalot. Jeszcześmy nie wiedziały, że jak wrócimy po następnych, [to] nie będzie kogo wybierać... Tam była straszna masakra. To sobie trudno wyobrazić.
[Szpital w] PKO natomiast, był to świetnie przygotowany punkt, bo tam był agregat prądotwórczy, tam była sala operacyjna. Tam były przygotowane duże sale dla rannych, ale było osiem pięter nad tym. I tam znosiło się rannych. Później zaczęły się naloty, takie parzące, palące pociski, [przybywało] rannych spalonych. To nie to, co dzisiaj sztuczna skóra, tym ludziom nie było co położyć na to ciało... Na Mazowieckiej, [niedawno] weszłam do Urzędu Skarbowego, to mi się przypomniało, że ja stamtąd wynosiłam spalone ciała ludzkie jeszcze żywych ludzi. Jak wołał do mnie jakieś imię ten biedny ranny, czy głos mój mu kogoś przypominał, czy potrzebny był mu kontakt... To było straszne.
I wszystko byłoby dobrze. Później było zdobycie PAST-y, później Niemców − jeńców − ulokowano piętro niżej. „Kałmucy” sprzątali, bo tam od strony Marszałkowskiej na rogu był drugi budynek PKO. Od [Świętokrzyskiej] była wolna przestrzeń, ponieważ była jakaś awaria budowlana i tylko były fundamenty i był trzeci budynek od Marszałkowskiej. No to jak nie było noszenia rannych, to dostawało się do dyspozycji „Kałmuków”, żeby sprzątali szkło, żeby [był] jakiś porządek.

Jeszcze chciałam powiedzieć, że pierwszy trup, którego zobaczyłam i z którym trzeba się było uporać, chyba to był drugi dzień Powstania, to był młody Niemiec, który miał przepiękne uzębienie. W otwartych ustach... leżał na wysokości ulicy Rysiej (Rysia, to jest mała uliczka równoległa do Kredytowej, wychodząca z placu Dąbrowskiego do Marszałkowskij). Trzeba było tego trupa zabrać i pogrzebać. Przecież trzeba było dbać też o to, żeby się jakaś straszliwa epidemia nie rozszerzyła, bo ciało się [rozkładało], przecież to był sierpień, były upały.

  • Gdzie chowaliście?

Na placykach. Jak Niemcy zbombardowali na Kredytowej pałacyk, później odbudowany (było ruskie kino „Sputnik”), to stamtąd – już nie miałyśmy tyle noszy – na kocu wynosimy kobietę. Na pierwszym piętrze budynku, gdzie się mieściły do niedawna Polskie Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne [...] [leżały] worki i byli nasi, ponieważ naprzeciwko była PAST-a. To jeszcze z okresu, kiedy PAST-a nie była zdobyta i to był jeden z dwóch wysokich budynków w tym rejonie. To oni nas widzieli, jak na dłoni. I taki żołnierz mówi: „Możecie spokojnie iść”. Na rogu placu Dąbrowskiego i Kredytowej było ogromny lej po bombie, która się okazała niewypałem, ale dziurę zrobiła. Nie rozerwała nic, nie zniszczyła, nie zburzyła budynku, ale lej po bombie był ogromny.
I my tak idziemy, na kocu taszczymy tą ciężko ranną kobietę, która drze się bez przerwy: „Rzućcie mnie! Ja nie przeżyję!” i tak dalej. Jak można rzucić człowieka, którego się ratuje? I dochodzimy. Tu zaczyna się kanonada, wobec tego: padnij! Ta kobieta na tym gruzowisku, my cztery po bokach, i czekamy.
Cisza się zrobiła. Z pierwszego piętra krzyczą chłopcy, że: „Otworzymy ogień. Będziecie mogły się przesunąć”. Bo jak oni strzelają do tamtych, to tamci się chowają, tak? No więc my się tak posuwamy, znów jakiś obstrzał i liczymy. Mówię: „Słuchajcie, na trzy – kawałek posuniemy się do przodu”. Raz, dwa, trzy – nie możemy dać rady. Raz, dwa, trzy – nic się nie dzieje. Z tyłu, przy głowie rannej [były] dwie siostry. Jedna z nich miała moją torbę sanitarną i... obie tam zostały. Zostały zabite nieomalże jedną kulką.
Na obrzeżu placu Dąbrowskiego i Jasnej też był patrol. Krzyczą: „Słuchajcie, zostawcie! My przyjdziemy z noszami”. Straszna osłona ogniowa się zaczęła, więc oni polecieli z noszami, myśmy poleciały dwie. Tam zresztą leżała koło mnie koleżanka, która opowiedziała swój życiorys. Że była Żydówką, przechowywała się na fortach mokotowskich i znalazła się w Powstaniu. Mieszkała w jakiejś rodzinie, zaprzyjaźniła się – ona uciekła ze Lwowa. Ludzie w takich sytuacjach opowiadają sobie całe życiorysy, bo myślą, że to już koniec i nikt nie będzie tego [pamiętał], nie powtórzy.
I myśmy się wydostały. Przylecieli z tą ranną, zabrało się ją do szpitala w PKO. I tak było szczęśliwie, znaczy – było szczęśliwie – były bez przerwy naloty, zaczęły się „krowy”, te działa kolejowe, dlatego nazywane „szafy”, albo „krowy”, bo tak skrzypiało, skrzypiało i później człowiek liczył ile, żeby się gdzieś ukryć. Bo później tylko był wybuch, to już było za późno. Jedna z takich bomb (chyba to był 15 września już) wpadła do szybu w budynku PKO i rozerwała się na drugim, ujemnym poziomie tam, gdzie był szpital...
Zginęło tam [masa] personelu lekarskiego, pielęgniarskiego i pacjenci. Ci, których się udało zabrać, przeżywali szok, bo myśmy ich przenosili mniej więcej po gruzach, na wysokości pierwszego piętra. Wtedy był już przekop przez Aleje (jak pójdziecie kiedyś spokojnie Alejami Jerozolimskimi, można zobaczyć tablice, gdzie było przejście przez Aleje), bo Niemcy siedzieli w BGK. BGK jest dzisiaj w dalszym ciągu, więc widok na całe Aleje [był] jak na dłoni. Przekop był wykonany w ten sposób, że było zagłębienie, ale takie, że jak się niosło rannych, to się słyszało rozmowy Niemców na dworcach, w tunelu. Jedna grupa przenosiła [rannych] do Alej, tam zabierała druga, dawali nam nosze, myśmy wracali – tak się odbywał transport. Zresztą szpital na Boduena, na Moniuszki był też zbombardowany.
Jak zbombardowali PKO, to nasza komendantka zabrała nasze patrole sanitarne [i] przez Nowy Świat przeszliśmy na Szczyglą. I tam na Szczyglej – bo okazało się, że Niemcy podchodzą – nasi się wycofali, zapomnieli nas zawiadomić i słyszałyśmy przez ścianę Niemców na plecach. Wobec tego [nastąpiła] ucieczka przez Nowy Świat. [...] Przeszłyśmy stamtąd. Najpierw się zakwaterowałyśmy na Chmielnej, prawie przy Brackiej. Ale część koleżanek przeszła już za Aleje na Lwowską, a trójka nas została i przydzielono nas do „Palladium”, do szefa sanitarnego, doktora „Bakcyla”. I tam jeszcze, a to nosiłyśmy pszenicę, jak nie było [nic innego] – coś trzeba było jeść – na zupę „pluj”. Gotowało się pszenicę w chwilach, kiedy się nie nosiło rannych. Ranni praktycznie byli stale tyle, że to bombardowanie, zagarnianie miasta posuwało się. Stare Miasto, później Ogród Saski, później już byli na granicy Świętokrzyskiej, to zaczęły się nawet te zrzuty, które nie trafiały. Bo broń przysyłali, ale to szło z dużej wysokości. To znowu były ogonki po wodę, to przeleciał taki [samolot] nisko – skosił rannych i trupów. I tam, w „ Palladium” właściwie dotrwałam do końca.
Przy braciach Jabłkowskich była zbiórka, ponieważ już wiedziałyśmy, że Niemcy z Żoliborza wywożą młodzież do obozów koncentracyjnych, więc zdecydowaliśmy – ta grupa – że idziemy do obozu jenieckiego, bo to już było po podpisaniu rozejmu i tych warunków kombatanckich.
No i był to dramatyczny moment, kiedy szłyśmy Chmielną do Placu Zawiszy, tą bramą w akademiku, tą pierwszą... Ci, co nie zakopali, to oddawali broń, po czym szłyśmy – pędzili nas Kopińską do Dworca Zachodniego, przejście pod Dworcem Zachodnim i Górczewską do Ożarowa, do Fabryki Kabli.

  • Zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Jakie były warunki żywieniowe?

Nawet się zastanawiałam: jak to człowiek żył, co myśmy jedli? Bo coś się jadło. Wiem, że gotowało się tą zupę „pluj” – to w ostatnim okresie, ale był chleb gdzieś pieczony... Powiem panu, że na ten temat mam niewiele [do powiedzenia]. Kiedyś się zastanawiałam i rozmawiałam nawet z koleżankami. I jakoś ta sprawa nam zupełnie umknęła z pamięci. Przecież coś musiałyśmy jeść, gdzieś się musiałyśmy myć... Spało się w „Palladium” w piwnicy. [...]
Tam był taki incydent, mianowicie którejś nocy nas ściąga szef, że [potrzebny jest] patrol sanitarny, bo na górze, na siódmym piętrze [jest] ranny facet. Okazuje się, że to był jakiś łącznik ruski, którego ulokowano na siódmym piętrze. Muszę powiedzieć, [że] było to, jak na ulokowanie łącznika dosyć dwuznaczne miejsce. On dostał ogromny postrzał w brzuch. Zniosło się go. Na Chmielnej były przed Powstaniem, przed wojną takie prywatne kliniki ginekologiczne różne i tam były przygotowane punkty opatrunkowe. Przecież między poszczególnymi podwórkami to było połączone i można było spokojnie chodzić. Nie było rozgraniczeń. Człowiek znał te bramy przejściowe znakomicie. Wchodziło się, wychodziło się na inną ulicę. U nas na Ochocie, to można było z Mianowskiego dojść do Krzyckiego podwóreczkami koło tych willi i człowiek znał te wszystkie przejścia i to były rzeczy bardzo cenne, takie wiadomości.
No niestety ten facet – operacja trwała długo – umarł. To dla mnie było zastanawiające. Człowiek się nie za bardzo zastanawiał i analizował. Młody człowiek jest żywiołowo nastawiony, a – jak mówił dziadek mojego męża – „Kto za młodu nie był socjalistą, a na starość konserwatystą, to za młodu nie miał serca, a na starość rozumu”. Więc żywiołowo podchodziliśmy [do sprawy]. Był rozkaz, trzeba było [wykonać].
Byłam postawiona do raportu karnego w czasie Powstania, bo przyleciał ktoś... Teraz się zastanawiam, czy to była „Adria”, czy to było w Filharmonii... Był apel poranny i wpadła „krowa” i skosiła tam kupę stojących w szyku żołnierzy. I ktoś przyleciał, złapałam patrol i poleciałam bez zameldowania się. I byłam, że tak powiem, wymieniona w raporcie „za niesubordynację”. To są dziwne rzeczy. I ja na przykład, nie wiedziałam co się działo w wileńskim AK, że Ruscy weszli i wyrżnęli [ludzi], ale wydaje mi się, że decydenci o tym powinni wiedzieć.
Pamiętam, jak przyjechałam do Warszawy [...] Klarysewa, Niemcy uciekali z Warszawy. Szum był po mostach. Szła ta sławna [Dywizja] „Hermann Goering”. To przechodziło przez most, waliło [buciorami]... Że się most nie zawalił, to cud! Bo nie wolno iść w takim szyku przez mosty, bo to wpada w rezonans. I za dwa dni się robi Powstanie i ci wszyscy się cofają. Nie jest to prosta ocena. Nam potrzeba więcej rozsądku i równowagi, bo inaczej, to my znikniemy za którymś kolejnym nieudanym Powstaniem. Trzeba trochę więcej myśleć, trzeba się przyłożyć do pracy, nie liczyć tylko na forsę.

  • Czy czytała pani prasę w Powstaniu, albo czy słuchała pani radia?

Były gazetki. Nawet były ogniska dla harcerzy, gdzie występowali [aktorzy]. Coś tam, gdzieś człowiek chodził w wolnych chwilach, przecież myśmy byli naprawdę młodzi. Nie wiedzieliśmy co to kino, teatr, tańce... cała wojna, to skreślone. Człowiek naprawdę młodym zaczął być, jak wróciłam do Polski, w 1947 roku poszłam na studia. Byłam dużo młodsza, niż w czasie okupacji.

  • Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodziną?

Koleżanka łączniczka nosiła listy, wpadała na Śniadeckich i w przeddzień wyjścia z Warszawy byłam u mojej mamy. Mama nie wiedziała, co było z moim bratem. Fantazjowałam, że miałam wiadomości. Okazuje się, że on znalazł się w Kampinosie, w Lesie Kabackim. Niemcy wyrzucili wszystkich z Klarysewa i babcia, która miała znajomych w Chylicach, przeniosła się tam z całą rodziną, która patrzyła na palącą się Warszawę. To też były przeżycia... Mój brat tam dołączył. Jak mama wyszła z Warszawy, to się z nim spotkała. Później wywieźli go Niemcy pod Stargard Szczeciński, ale to już na roboty tak, że on ocalał. Ja byłam w przeddzień, w lewej trzeciej szufladzie od góry zostawiłam okulary, bo myślę sobie: „Szkoda, żeby się w takich trudnych warunkach zbiły”, taka była moja mentalność w tym momencie.
Pamiętam, że taki pułkownik mówił: „Dziewuchy, co wy robicie? Czy wy wiecie co to jest obóz? Ja byłem [w obozie] po pierwszej wojnie”. Ale alternatywa była taka, że wywiozą nas jak nic na roboty, albo do obozu koncentracyjnego. To lepiej pójść z grupą zorganizowaną, to jest po prostu bezpieczniejsze. I tak w wagonach bydlęcych przez... Szamotuły... wysadzili nas na stacji – można było skorzystać z peronu, powrzucali nam bieliznę do jakichś kadzi (bo Niemcy się bali tyfusu) i w tych wagonikach dojechałam do pierwszego obozu.

  • Kiedy to było?

To było 8 października.

  • Co to był za obóz?

Fallingbostel. Stamtąd po trzech tygodniach przepędzono nas przez poligony na piechotę do obozu Bergen-Belsen. Z tym, że myśmy mieli baraki na obrzeżu tego obozu koncentracyjnego, ale widać było wszystko, widać było tych ludzi maltretowanych. To wszystko [było] podzielone siatkami pod napięciem na różne sektory.
Po tygodniu grupę osiemdziesięciu dziewcząt (przemyciły się dwie komendantki, trzy nawet), zawieźli nas pod największą fabrykę czołgów w Hanowerze. I od godziny dziewiątej do czwartej noc w noc były bombardowania, ale takie dywanowe. Palił się ten Hanower jak diabli! A myśmy miały baraczek pod samą fabryką. Schronik był dziwny, bo były pancerne drzwi i piwnica i myśmy tam sobie zabierały koc i na tym betonie się spało. Niemców szlak trafiał, bo myśmy śpiewały, bo co miałyśmy robić? Albo nas wozili w ciągu dnia blankartem do reperacji torów na przykład, (to jest wagonik przyczepiony do lokomotywy). Jak było bombardowanie, to wpędzono nas w Celle, do korytarzy [w wapiennikach]. I tam ruscy przepięknie na głosy śpiewali. Jak nie było co robić, to... nazywało się, że my szykujemy schron dla siebie. I tak: co dzisiaj wybrałyśmy wodę, to jutro, jak się przyszło, to znów woda była do połowy [dołu]. Moja bliska koleżanka (byłyśmy [razem] całe Powstanie) stoi, ja mówię: „Magda, przestań dumać. Groβdeutschland nie zbudujemy, a ty złamiesz sobie psychikę. Weź tą szuflę i kop, bo coś trzeba robić!”
Natomiast najlepszy numer to był na przykład, jak pani docent psychologii – jedna z tych pań, metr pięćdziesiąt chyba wzrostu. Tam były wagony i z wagonu ściągnęła w nogawki kartofli. Też chciałam, dostałam po łbie kolbą. Ona mówi: „Słuchaj, nie psuj nam interesu. Ty się nie nadajesz – masz taką gębę, że widać, żeś ukradła kartofle” no i... to już tak jako humor, po prostu...
Przyjechał do nas przedstawiciel z Oberkommando Wehrmacht i odwołał nas z tego obozu po sześciu tygodniach. Komenda, która się utworzyła w Fallingbostel – bardzo nam pomagali jeńcy z września, tak zwane „pawiany”, PWX Ex-Prisoner Of War. To oni – zasiedzeni 5 lat – jak nas prowadzili przez obóz, czterdzieści tysięcy jeńców i tu idą baby, a tu chłopy to mało na siatki nie powłazili! To myśmy od razu dostały jakieś paczki, cuda. Tu już było pełne żarcie i luksus. Ale na placu apelowym po wejściu [Niemcy] oczyścili nas z zapasowych skarpetek, ręczników, majtek, apteczek. Co się dało – zabierali, wszystko im się przydawało. A człowiek wychodził z obozu i znów miał co oddać. To jest rzecz, która się w głowie nie mieści! Znów na bramie mi coś skasowali...
A, jeszcze był taki miły incydent. Jedziemy i jak nas wieźli było bombardowanie. Więc Niemcy nas wieźli z Bergen-Belsen wagonem osobowym. Przecież nikt nie będzie uciekał jak ma tu Niemca, tam Niemca. Nas osiemdziesiąt sztuk dziewcząt w obcym kraju – gdzie będziemy leciały? To się tak zdaje, w pojedynkę może coś, ale nie taka grupa... Oni nas [wysadzili] z wagonu w czasie bombardowania na Hauptbahnhof, czyli na Dworcu Głównym w Hanowerze do schronu. A tam same baby i dzieci. My mamy szynele z KGF – „krigsgefangeny”, bo dostałyśmy od naszych opiekunów, że tak powiem, PWX-u. Bo nasze ubrania – dosyć zimno – nieprzystosowany do tego [klimatu]. Ponieważ dużo [nas] było doskonale mówiących po niemiecku, więc te Niemki oczy trą – co to za grupa? [A my na to]: „No co? Niemcy wyrżnęli [ludzi], spalili Warszawę i nas wywieźli do obozu”, więc one zesztywniały, ale to był nasz ostatni pobyt w schronie. Na następny raz zamykano nas na kłódeczkę na torach, a oni w nogi!

Ale kiedyś tak siedzimy na torach, a tu jadą na wschód. My mówimy: „No, wszystkiego dobrego! Tam zginiecie”.
Wróciłyśmy, przywieźli nas po sześciu tygodniach do Bergen-Belsen i po paru dniach załadowali nas i wywieźli pod granicę holenderską, gdzie poprzednio był niemiecki obóz za czasów przedwojennych, a przed nami byli Włosi. [To był] duży obóz w Oberlangen i tam nas wyzwoliła dywizja. Tam byłyśmy, chodziło się na Holzkommando – to było najlepsze. Szło się po drzewo do lasu, jeździło się lorą na kopanie torfu. I także były latrynki, które się wywoziło. To zależało, jakiego się trafiło postena – tego strażnika, bo jak nie, to on wybierał te [nieczystości]. Przecież tam ostatecznie było 1728 kobiet, plus ośmioro niemowląt, które się urodziły tamże.
Można było na przykład za papierosy kupić od Niemców kawałek chleba. Na puszki – kawę, czy coś... Jak myśmy się dostały do obozu, to ci jeńcy, PWX-y zabezpieczyli, najpierw zebrali dla nas paczki czerwonokrzyskie, a później załatwili, że myśmy dostawały paczki z Czerwonego Krzyża. Przychodziły paczki. Ja, jak zwykle miałam szczęście, więc dostawałam, nie wiem dlaczego, ale z Jerozolimy, z Genewy, od jakichś ludzi nieznanych, którzy przysyłali po prostu paczki dla jeńców imiennie. I tam nas wyzwoliła w tym obozie... Oprócz tego były różne zajęcia, na przykład – ktoś, kto chciał, uczył się języka, ktoś chodził na wykłady. Kupa ludzi była naprawdę bardzo inteligentnych – wykładowców różnych w tej grupie oprócz tego, że była na przykład w naszym baraku ciotka z pierzyną.
Autentycznie wychodziła do obozu z pierzyną. Była to, jak byśmy dziś powiedzieli, pani nie najcięższej profesji, niemniej był to zacny człowiek. Zrywała się pierwsza, chodziła do baraków, w których – bo tam baraków było ze dwadzieścia parę (ale tyle nie było zajętych) – jak Niemcy nie widzieli, to przynosiła deski z prycz i paliła nam w piecu, bo przecież te baraki nie miały centralnego [ogrzewania]. A zima była, wprawdzie nie tak groźna, jak u nas bywają, ale zimno było. Przecież to były tylko opalane [byle czym] piece. Prycze piętrowe, trzypiętrowe, wody ciepłej nie było, to tą miętę człowiek używał do celów wiadomych, żeby się umyć przyzwoiciej i tak...
To i tak była kaszka z mlekiem w porównaniu z ludźmi, którzy byli w obozach koncentracyjnych. Człowiek przetrwał fizycznie i psychicznie dzięki temu, [że był] w dużej grupie.

  • Jak długo była pani w obozie?

Do 12 kwietnia. Ponieważ to była tylko szpica, front się już przesunął. Walki dalej szły, przecież wojna trwała do 8 maja jeszcze. Myśmy były na terenie walk, po prostu. Były to dramatyczne, niesamowite sytuacje...
W ogóle jak zaczęła zjeżdżać dywizja, jak zaczęli znajdować matki, siostry, narzeczone, to się działy niesamowite rzeczy. Ale także były... partyzantka niemiecka, [przez którą] parę naszych koleżanek straciło życie. Bo pojechały, chłopcy chcieli zaimponować, w jeep wsadzili dziewczyny i tam ich wystrzelali jak kaczki.
Później nas przeniesiono stamtąd do Niederlangen, gdzie był przyzwoitszy obóz. Dostałam się wtedy do baraku szkolnego. Wysiedlono niemieckie miasteczko Haren – [nazywany] Maczków i tam postanowiono zorganizować nam szkołę. Był piękny budynek szkolny, był hotel – to nauczyciele mieszkali, były budynki zajęte na internaty. Tam zrobiłam maturę, po czym zachciało mi się studiować. Ale sesja, semestr wiosenny już się skończył, nie było możliwości. W Lubece się nie dostałam, ale dowiedzieliśmy się, że w Monachium UNRRA organizuje uniwersytet i tam chciałam się zapisać. Nie wyszło, bo przyjechałam do Murnau, do takiego obozu, stamtąd dojechałam – to długa już historia, nieciekawa... W każdym bądź razie, z tego nic nie wyszło.
Moja ciotka, która mnie znalazła na liście jeńców i mój wuj, który przyjechał na Gwiazdkę do tego Maczkowa – słała listy błagalne, żebym zdecydowała się do nich przyjechać. Oni byli w Szkocji, bo dojechali tam przez Rumunię. Ale to nie było proste, bo na wizę czekałam od – w marcu zrobiłam maturę, a w listopadzie znalazłam się w Szkocji. Liczyłam na to, że pojadę do Edynburga i będę studiować medycynę. Ale jak przyjechałam w listopadzie... 1946 roku Polacy już nie byli potrzebni. Trzeba ich było na pysk wyrzucić, jak najszybciej się ich wyzbyć! [Chciałam studiować], a to wiązało się ze stypendium, bo studia kosztowały.
Ponieważ nie było możliwości [studiowania], mieszkałam w Szkocji do sierpnia i w sierpniu – przedtem wysłałam do Polski kopię mojej matury, żeby na akademię [po moich doświadczeniach] po tym, co widziałam na Placu Dąbrowskiego [przenieść]. Stwierdziłam, że nie mogę być lekarzem ogólnym. Nie mogę... Człowiek jest bezsilny wobec pewnych faktów. Natomiast chciałam nieść konkretną pomoc, gdzie mogę człowiekowi pomóc bez narażania jego życia. I poszłam na stomatologię.

  • W którym roku wróciła pani do Polski?

3 sierpnia 1947 roku. Egzaminy wstępne były we wrześniu, a potem zapadła żelazna kurtyna i ciotka i wuj, którzy mieli przyjechać... Wuj umarł pierwszy – był polonistą, pracował gdzieś fizycznie w angielskiej fabryce – źle się poczuł w pracy, wszedł do ambulatorium i umarł na zawał. A ciotka z tęsknoty za krajem, za rodziną umarła w 1953 roku.

  • Pani wróciła do Warszawy?

Oczywiście. Przez trzy dni moja chrzestna matka, która po wojnie zahaczyła się w Gdyni, więc jak mama wiedziała, że przyjeżdżam to były w porcie. Zobaczyły jak nas pakują w ciężarówki i wiozą do Narwik, czy jakoś to się nazywało, ten obóz przejściowy. Moja mama z moją chrzestną matką i z jej synem, który razem z nimi przywoził je pod ten obóz, przez trzy dni przez siatkę wypatrywaliśmy na siebie, po czym dostałam „purowskie” zaświadczenie do bezpłatnego przejazdu i wróciłam do Warszawy. [A potem] dryndulką ze Wschodniego na Koszykową. Nasze mieszkania – całej rodziny – spalone. Ponieważ upychało się ludzi do różnych mieszkań, a znajomi moich ciotek mieli duże mieszkanie na Koszykowej, to woleli wziąć kogoś znajomego. I mieszkaliśmy. Przez ścianę mieszkał pianista, więc nieraz – druga, trzecia [w nocy] – piękny koncert.

  • W którym roku wyszła pani za mąż?

W 1953. Stażyk dość długi.

  • Jeszcze zapytam panią o najlepsze przeżycie z czasów Powstania.

To trudno powiedzieć. Te pierwsze chwile, to była euforia. Człowiek sobie w ogóle nie zdawał sprawy. Człowiek był nie bohater, broń Boże, po prostu był tuman! Nie zadawał sobie sprawy z powagi sytuacji. To był amok, bo myśmy... Przecież trzeba zrozumieć sytuację narastania napięcia przed Powstaniem, że coś się musi zmienić, to jest nie do wytrzymania. Bo Niemcy łapali, na ulicy stawiali na Nowym Świecie przy aptece Malinowskiego i wystrzelali ludzi, jak kaczki. Za nic! Ta atmosfera, to napięcie, które się wyczuwało, to narastało. Myśmy już, właściwie każdy liczył się z tym wybuchem. Tu gdyby troszkę było oleju we władzach, trzeba było jeszcze poczekać. Może nie byłby to hura-optymizm i tak dalej, ale może by tyle ludzi nie zginęło w tak strasznych męczarniach. To trudno powiedzieć o szczęśliwych chwilach w czasie Powstania.
Każdy ranny – odwiedzało się tych ludzi, stało się przy sali operacyjnej w ogonku i profesor Zaorski operował non-stop. Tus, Zaorski i jeszcze inni świetni operatorzy. Po dziesięć, dwanaście godzin stali przy rannych... To nie były szczęśliwe chwile. Skoro [Powstanie] było, to trzeba było działać.
Ale być może to może być tylko jakimś, nie wiem, przekazem dla młodych... Ale czy to pomoże? Czy my mamy naprawdę taki charakter, że my do zrywów jesteśmy, a do uczciwej pracy nie? Dlaczego? Niech mi pan powie? Wy wchodzicie [w życie]. Zrobicie maturę, pójdziecie na jakieś studia... Nas już, proszę pana zmiatają. Z naszej półki biorą gwałtownie. Niech pan sobie poczyta kronikę towarzyską – ile możemy jeszcze? Dychę pożyć – góra! Bo żyć – kwestia – żyć przytomnie. Żeby tu było, [w głowie], żeby się człowiek ruszał. Bo te biedne istoty na granicy roślinek, to jest straszne...
To nie jest herezja, co ja mówię. To jest rzeczywistość – żebyśmy my chcieli pracować uczciwie i żebyśmy się nie zapluwali, że pięćdziesiąt lat było strat. I w każdym oglądali wroga. Naprawdę to, że ta Warszawa stoi, to dzięki takim głupim ludziom, jak my. Na Miodowej odgruzowywaliśmy naszą uczelnię. Marszałkowską, tam przedłużenie – chodziło się. Park w dole na Czerniakowskiej, nazywał się: Park Kultury i Wypoczynku, teraz [jest] Rydza „Śmigłego”, nie wiem kogo przydzielili do tego parku... Nie można tak oceniać, że wszystko było źle zrobione. Jest w nas może jakaś zawiść ludzka... Było bardzo dużo złego. Nie napisałam, jak się starałam [dostać] na studia, że byłam w Powstaniu, [ale] że byłam wywieziona na roboty. A na egzaminie, jak mnie zapytali: „Czy pani wie, co było w Lemferde” mówię: „Wiem. Mieściło się kuratorium na Niemcy”. Przecież na terenie Niemiec błyskawicznie zorganizowano szkolnictwo. Chciano tą młodzież, która była, która przeżyła, doprowadzić do normalnych warunków. Jak przyjechałam do Szkocji i tam mnie [powitano]: „Welcome, Kristin! ” – wypisane nad progiem. I szkocica, u której moja ciotka z wujem mieszkali zdziwiona była, że ja w 1946 roku nie wyglądałam jak cień. Jak nas, świętej pamięci, Jerzyk Szósty karmił w internacie – na śniadanie sardynki, kakao... Później w internacie miałyśmy zaopatrzenie z wojska, to to było nie do przejedzenia. Przecież jak do nas do obozu zaczęli zwozić jedzenie, to komendantka położyła szlaban i pięć razy dziennie był ryż! Bo byśmy się wykończyli – to znana rzecz jest, w obozach się ludzie z przejedzenia wykańczali, a chęć zjedzenia jest silniejsza od wszystkiego, od rozumu... Dajmy już temu wszystkiemu spokój.


Rozmowę prowadził Bartek Giedrys
Warszawa, 27 marca 2006 roku
Krystyna Król-Jaczewska Pseudonim: „Królik” Stopień: sanitariuszka Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter