Zbigniew Jerzy Jaworski „Sokół”
Zbigniew Jerzy Jaworski, urodzony 4 lutego 1929 roku w Warszawie, [pseudonim] „Sokół”, [stopień wojskowy] kapral, zgrupowanie „Baszta”.
- Co pan robił przed wybuchem wojny? Gdzie pan mieszkał?
Przed wybuchem wojny mieszkałem na Mokotowie przy ulicy Pilickiej 15 mieszkania 31. Chodziłem do szkoły.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Do szkoły numer 36 przy ulicy Kazimierzowskiej.
- Mieszkał pan z rodzicami?
Z rodzicami.
Nie miałem. Byłem jedynak.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec pracował na poczcie, a mama szyła skórzane rękawiczki, pracowała u kogoś.
- Jak wspomina pan lata przedwojenne?
To były dobre lata dla mnie, bardzo miłe. W 1938 roku byłem z moim kuzynem w Gdyni. To był chłopak, który miał dziewiętnaście lat. To był mój wiek, ale do niego nie mówiłem per ty. Płynęliśmy statkiem Wisłą przez Gdańsk do Gdyni. Bardzo przyjemnie było. To chciałem powiedzieć, że on był w szkole Jungów, to była szkoła marynarki wojennej. Już nie żyje. Fajny chłopak był, bardzo go lubiłem.
Jerzy Pawłowski. Mieszkał w Świdniku ostatnio.
- Jak pan wspomina szkołę, lata szkolne, kolegów, koleżanki?
To stare dzieje. Jeden z tych kolegów żyje, Czesław Stankiewicz. Już dość dawno, chyba ze sześć lat temu, zmarł [kolega], z którym się przyjaźniłem, byliśmy razem szwoleżerami, Kazio Buraczyński.
- Czy chodził pan na spacery z rodzicami do parku, do Łazienek? Jak pan wspomina te lata?
Do Łazienek tak. I chodziliśmy do Gajewskiego na lody, te lody lubiłem. Zdjęcie gdzieś jeszcze mi zostało, ale nie mam przy sobie. Lubiłem lody, jak byłem młody chłopak.
- To wtedy była jakaś słynna lodziarnia?
Tak, była taka słynna [lodziarnia] w Alejach Ujazdowskich. Moim zdaniem to były najlepsze lody w Warszawie wtedy.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny 1 września 1939 roku?
Byłem wtedy z babcią w Warce (tam mieliśmy rodzinę) i z wujem z Warszawy. Może to głupio powiem, ale cały czas zazdrościłem rodzicom, że oni widzieli wojnę. Mieliśmy duży album pod tytułem „Wojna” i tam były zdjęcia, strasznie mi się to podobało. Byłem wojownik już od małego dzieciaka. 1 września już wróciłem do Warszawy autobusem. Leciały samoloty i nam się wydawało, że to są polskie samoloty, a okazało się, że niemieckie i zaczęła się wojna. Oczywiście, matka miała ze mną kłopot, bo zakładałem maskę, opaskę LOP-u i biegałem, konie karmiłem wojskowe. Nawet kiedyś pod mostem, tam gdzie była artyleria przeciwlotnicza, pomagałem tym panom, przynosiłem koniom, karmiłem konie, takie rzeczy. Całymi dniami mnie nie było i matka miała ze mną straszny kłopot. Ale nie tylko ja, bo moi koledzy też. [Miałem] dwóch kolegów, z którymi się bardzo przyjaźniłem – Tadeusz i Julian Myśliwcowie. To byli moi bardzo serdeczni przyjaciele. Chciałem powiedzieć o Tadeuszu – zginął ostatniego dnia Powstania na Mokotowie, był w Alkazarze, walczył przy [Alei] Niepodległości.
- A pana tata też brał udział w obronie Warszawy?
Mój tata był poza Warszawą, nie wiem, gdzie był, w wojsku też. [...]Jak była sprawa Zaolzia w 1938 roku, to ojciec też tam był, bo to była poczta i musiał tam coś robić takiego, co trzeba było.
Stanisław.
- Kiedy wrócił do Warszawy?
Mój ojciec nie wrócił, zginął w Stuthoffie. Podobno tę barkę zatopili w Bałtyku. 5 maja to podobno było. Z moim ojcem był właśnie Julian Myśliwiec w obozie.
- Czy przyszła wiadomość, że tata jest w obozie?
Niestety nie, długo, długo nie było wiadomości. Dopiero już jak wróciłem z Francji (bo we Francji później byłem) w 1949 roku, dowiedzieliśmy się, że ojciec zginął.
- Został pan sam z mamą w latach okupacji. Jak wtedy wyglądało życie codzienne?
Za różowo nie było. Było ciężko, ale dawaliśmy sobie jakoś radę.
- Czy jakoś pan pomagał mamie?
Mogłem tylko pomagać w ten sposób, żeby posprzątać mieszkanie. Pomagałem, nawet nauczyłem się trochę gotować, do tej pory to robię. Nawet lubię, przy tym odpoczywam.
- Bo mama pracowała, żeby utrzymać...?
Tak, mama pracowała, ale to nie była praca bez przerwy. To była praca jesienią, zimą, do wiosny, w ten sposób.. A w czasie okupacji pracowała w szpitalu, była w Czerwonym Krzyżu.
W Ujazdowskim.
- A jak pan zaczął chodzić do szkoły już w latach okupacji, czy zetknął się pan z konspiracją?
Tak.
To był 1943 rok.
- Czy to panu zaproponował jakiś kolega?
Starszy kolega, tak. Potem wciągnąłem Julka Myśliwca. Tadeusz już był. Tadeusz to był starszy od nas chłopak i pracował w firmie niemieckiej Johannes Nick. Firma trudniła się przewozem materiałów budowlanych Wisłą i była na Wybrzeżu Kościuszkowskim. W biurze było radio. Był takim urzędnikiem, że w niedzielę palił w piecach, bo tam było sporo pokoi, pomagaliśmy mu i przy okazji słuchaliśmy Londynu. Maszyna do pisania była i to, co usłyszeliśmy, na małych karteczkach pisaliśmy i już w tramwaju czy na ulicy, nawet przy koszarach niemieckich, naklejaliśmy te kartki z wiadomościami. To było w 1942 roku. Naszą szkołę zajęli Niemcy na koszary. Chodziłem na Narbutta jeszcze, potem też Niemcy zajęli. Przed koszarami stał wartownik, a na ścianie były tablice wmurowane do muru. I we dwóch, trzech jak podchodziliśmy do Niemca, pytaliśmy, która godzina. Po niemiecku nam mówił. Jak powiedział godzinę, to udawaliśmy, że nie wiemy, o co chodzi i [prosiliśmy], żeby nam pokazał zegarek. „O, jaki ładny zegarek!” i dwóch dochodziło do [tablicy] i wyciągnęliśmy. Nie tak od razu, ale to trwało ze dwa, trzy razy i wyszła ta tablica. Potem [włożyliśmy ją] w blok rysunkowy. Na Alei Niepodległości był niewykończony budynek (teraz tam jest chyba hotel dla studentów) i [zanosiliśmy tablice] do piwnicy, tam zarzuciliśmy to kamieniami. Cieszyliśmy się, że Niemiec dostanie na pewno [reprymendę]... Będzie mu na pewno nieprzyjemnie, jak mu spod nosa zabrali tę tablicę esesmańską. Tak to było I dużo jeszcze takich rzeczy, ale głupio się chwalić, o tym mówiąc.
- Ale to nie jest chwalenie, tylko opowiadanie. Jestem ciekawa, proszę mówić.
Byłem taki trochę, cholera, trzpiot. Miałem kolegów, jeden z nich miał ojca kowala. Podkuwał konie i miał hacele, takie podkowy... On nam to przynosił i mieliśmy bardzo dobre proce z okrągłych gumek. I strzelaliśmy. Jak szkoła na rogu Różanej i Kazimierzowskiej była przez esesmanów zajęta, Niemcy tam grali w piłkę, tak że tam było pusto. A vis á vis tego budynku był skład materiałów drogowych – bruk, kostka, płyty chodnikowe. Myśmy tam się za to chowali i strzelaliśmy do szyb. Człowiek był jeszcze młody, poza tym hacele, to wiadomo, że zawsze coś tam było. Ale ktoś musiał albo zadzwonić... bo w murze był odprysk (w czasie wojny pewnie Niemcy pocisk czy sami ludzie zrobili) i uciekaliśmy na ulicę Falencką. Było tam bardzo wąskie przejście, koło metra, może nawet mniej. Tam było tak brzydko, ludzie przychodzili się tam załatwiać niektórzy. I pewnie ktoś zadzwonił, tam Niemcy też mieszkali czy ktoś. I pilot niemiecki biegł. Usłyszeliśmy, że jedzie niemiecki samochód na sygnale. Niemców było tam ze dwudziestu, dwa samochody nawet, bo taki ciężki karabin maszynowy... Pierwszy na szczęście biegł ten pilot. Ja tych chłopaków wszystkich wyrzuciłem i ostatni biegłem z najmłodszym za rękę go trzymałem, miał sandałki, pogubił je. Oczywiście, był umazany w tym brudzie. Niemcy nas zabrali pod budynek i ten mały płakał strasznie. Pytali się, co tu robimy. Powiedziałem, że to mój brat, że tutaj chciał się załatwić. Bo rzeczywiście umazany był w nieczystościach. Pokazałem im legitymację szkolną i oni się pytają: „Co tam robiliście? Rzucaliście kamieniami”. Mówię: „Nie, byli tu jacyś tacy ludzie, ale my ich nie znamy”. To trwało chyba pięć minut, może dłużej. W każdym razie ten wielki karabin maszynowy na nas był skierowany. Myślę sobie: teraz nas rozwalą tutaj. Ale pozwolili nam uciekać do domu. Odwróciłem się plecami i pierwszy raz w życiu trzęsły mi się łydki... ale rzeczywiście się bardzo bałem. O tego chłopaka się bardziej bałem może. Matka by mi tam... dla mojej matki też na pewno, gdyby syna straciła. Więc takie miałem różne przygody. Powiem jeszcze jedną sprawę – o Tadziu. Był w konspiracji nie tam, gdzie ja, dokładnie nawet nie wiem. Wiedział, gdzie jestem (wtedy w Zawiszakach byłem). Na przykład potrzebowała konspiracja maszyny do pisania, to oddał tę maszynę i napisał sam, że przyszła... Ten dyrektor (to był Niemiec) musiał być to przyzwoity facet, bo kiedy już napaliliśmy w tych piecach, mamy włączone radio, nogi trzymam na biurku, siedzę w fotelu tego dyrektora. Wchodzi jakiś człowiek, spojrzał i... zamknął drzwi. Okazało się, że to był ten dyrektor. Powiedziałem Tadeuszowi, że to był on właśnie. To musiał być facet [przyzwoity], bo słyszał polską mowę, prawda? Kiedyś jechaliśmy też tam razem słuchać Londynu. To był luty, było strasznie zimno wtedy. Były straszne łapanki. Nawet konduktor w tramwaju mówi: „Panowie, tutaj przed chwilą, przystanek temu zabrali wszystkich ludzi z tramwaju”. A my: nie tam, jedziemy dalej. I jechaliśmy. Tramwaj jeździł Nowym Światem, ale to było przed Nowym Światem. Taki Niemiec nas się pyta (z karabinem, na front pewnie jechał), do jakiego tramwaju trzeba wsiąść, żeby jechać na Dworzec Wschodni. My mu, oczywiście, powiedzieliśmy nie ten tramwaj, tylko drugi. Podziękował i pojechał w drugą stronę. Potem stoimy sobie na pomoście, nikogo nie było, stał tylko człowiek, który był tak jak Polak ubrany, nosił pelisę z wydrowym [kołnierzem]. Pamiętam go, taki korpulentny facet. Mówimy do siebie: „Ten dupek spóźni się, dostanie po uszach”. Odwraca się, usłyszał to, zatrzymał tramwaj, zawołał po niemiecku jakiegoś Johana, też w cywilu i policjanta-Polaka zawołał i mówi: „Niech pan pilnuje tych młodych ludzi.” No i jedziemy, ludzie od nas się [odsunęli], tramwaj był pusty i sami jesteśmy, konduktor tylko i tych dwóch. Na Placu Teatralnym zatrzymuje tramwaj i idziemy, tam gestapo było... Stoi jakiś taki rozkraczony wielki człowiek, Niemiec. Wchodzimy tam, psy mają. Siedzi taki jeden i się bawi pejczem. Rzeczywiście Julka to pobili. Nie chciałbym o tym mówić, ale było zabawnie trochę, bo on ze strachu bąki puszczał. Dostał tym knutem po plecach, w twarz go pewnie uderzyli i pojedynczo z każdym rozmawiali. Pytali się, co my tam robiliśmy i dlaczego temu powiedzieliśmy... To mu powiedzieliśmy że nam się wydawało, że on powiedział, że to jest Zachodni Dworzec, tak że kłamaliśmy. Ale jeszcze co chciałem powiedzieć? Miałem w portfelu kilka biuletynów i wierszyki na Niemców, nawet rysunki-karykatury Hitlera. Miałem to w kieszeni w portfeliku. Widzę, że ten Johan, taki wysoki był, szczupły facet, to widzi, wyjmuje i kładzie do mojej czapki. Ale przedtem podszewkę wyrwał z tej czapki i tak mi kładzie. Nic nie mówi, tylko kładzie. Ale widział przecież, co to było. Też musiał być porządny facet, szkoda mu było takich młodych, nie wiem. Tacy Niemcy też byli, prawda?
- Ale to był wehrmachtowiec?
Nie, to był w cywilu jakiś agent, nie wiem, po niemiecku mówił. A ten drugi mówił po polsku, ale kaleczył polski: „Ja szanuję wasze kości...”, w ten sposób. Ale dostaliśmy kopniaka jednego czy dwa, knutem po plecach i nas puścili. Wychodzimy stamtąd, a tam w góralskim kapelusiku podchodzi do nas taki niby-Polak i mówi: „Co od was chcieli?” i powiedział brzydkie słowo na nich. „Nic, pomyłka, proszę pana, w porządku” i pojechaliśmy słuchać Londynu. Jeszcze byliśmy zadowoleni, bo się nie spóźniliśmy.
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Tak, ćwiczenia były, miałem z podchorążym „Robakiem”, z podchorążym „Ziębą”. „Zięba” się nazywał Zamojski. Był pogrzeb dziesięć czy dwanaście lat temu, przywieźli go z Hiszpanii tutaj. „Robaka” bardzo lubiłem. Co jeszcze chciałem powiedzieć? To ważna sprawa. Mój kolega Grzesiek Stankiewicz, u którego byliśmy dwa dni przed Powstaniem, to znaczy 28-ego już byliśmy na zgrupowaniu, mieszkaliśmy u niego w domu, to znaczy nie w mieszkaniu, tylko na dachu, żeby było ciekawiej, była dobudówka. Na tym daszku dookoła był murek, attyka, i tam sobie spaliśmy. Tam się nam wydawało, że jesteśmy już w partyzantce. Mieliśmy tylko po granacie i nie było jakichś specjalnych [pistoletów]. Jego sąsiad miał sklep, mydlarnia czy coś takiego, mydło i powidło. Był tam Sidol do mycia garnków chyba i on robił granaty, „sidolówki” właśnie. Z jego synem (pseudonim „Szczupak”) woziliśmy tramwajem do „Robaka” ten „Sidol”, coś tam się przelewało żeby nie brali tego do ręki i woziliśmy tramwajem do „Robaka” i „Robak” to dalej rozprowadzał.
Na Puławskiej, jeden przystanek przed Dworcem Południowym. Nie ma tego domu już teraz.
- Nie pamięta pan jego nazwiska?
Nie pamiętam.
- Jego syn, czy on miał pseudonim „Szczupak”?
Jego syn. Jego ojciec to był starszy człowiek i miał w krtani aparat. Miał pewnie raka w krtani czy coś i założyli mu do oddychania, tak mu świszczało i miał zawsze chrypkę. Z nim bardzo mało rozmawiałem, tylko nam to dawał. Znałem tylko jego syna. Ten chłopak zginął w Powstaniu.
- Dostał pan wcześniej rozkaz, już dwudziestego ósmego?
Tak, a potem do domu nas puścili, chyba 31-go, do domu [poszedłem], spałem jeden dzień, a później z powrotem. To już na Czerniakowskiej. Mieliśmy zdobywać koszary szwoleżerów.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku?
Przypominam sobie jedną sprawę, bardzo ważną. Powstanie zaczęło się o piątej. Strzelanina, huk, ludzie nam rzucają kwiaty, naprawdę było bardzo fajnie, dziewczyny nas całują. Barykada była w ciągu dziesięciu minut, pomagali nam ludzie, pach, pach, stoi. I była bardzo ładna dziewczyna, dwadzieścia kilka lat. Wołała mnie, żebym przyszedł do niej i [prowadzi mnie] do piwnicy. Wyciąga mi karabin przeciwpancerny, polski, produkcja z 1938 roku, taki duży, i pięć naboi. Pocisk niewielki, a nabój duży. Był większy ode mnie ten karabin, no, taki prawie jak ja. Mówię: „Nie ma pani coś mniejszego, bo to wielkie, ciężkie jak cholera? – Nie”. Więc biorę to. Po drodze mi [go] zabrali ci starsi, bo ja byłem grzeczny chłopak. „Skąd to masz?”, to powiedziałem prawdę, że dostałem od dziewczyny, to mi zabrali... Ale to się przydało, bo trzy dni później na Sadybie zdobyliśmy samochód pancerny właśnie dzięki temu.
- Gdzie była budowana barykada pierwszego dnia?
Właśnie nie mogę sobie przypomnieć dobrze, bo teraz nawet jak przyjeżdżam tam czasami....
- Ale gdzieś na Dolnym Mokotowie?
Na Dolnym Mokotowie, przy Czerniakowskiej, ale jaka to była ulica, nie pamiętam. Tam było zupełnie inaczej, były pola. Czapkę oficerską niemiecką to mieliśmy już po paru sekundach... może przesadzam, po kilkunastu minutach. Raz mi pozwolili strzelić, ale tylko pojedynczo z peema. Strzeliłem kiepsko. Ale dobrze strzelałem. Na końcu chciałem powiedzieć jeszcze jedną sprawę. Już ostatniego dnia Powstania...
- Ale to jeszcze nie koniec, bo Powstanie dopiero się zaczęło, pierwsze dni sierpnia...
Stamtąd chcieliśmy się wycofać jednak, niestety, nocą na Sadybę. Pociski rosyjskie i niemieckie się krzyżowały nad nami. Rosjanie byli tuż. Mało tego, już 28 lipca to już z katiuszy leciały pociski, znaczy musieli być bardzo blisko, bo nie jest duży zasięg katiusz. Na lotnisko oni gdzieś byli, bliziutko byli. Nam się wydawało, że Powstanie potrwa dwa tygodnie, rozwalimy to wszystko, będzie koniec wojny, będzie dobrze i będziemy tutaj rządzić w Warszawie, nie oni. Ale nie o to chodziło. Niemcy to już byli tacy wymęczeni. Widziałem, jak jeden Niemiec miał karabin na sznurku i [był] na bosaka, bo pewnie kilometrami szli. Przyglądaliśmy się i niby się cieszyliśmy.
- Jak wyglądało życie codzienne? Co pan jadł? Gdzie pan spał?
Do tej pory nie lubię, chociaż teraz może bym zjadł kaszę jaglaną. O rany Julek! To było niedobre! Zupę się z tym robiło, na sucho się kroiło z mermeladą. Jak byłem w obozie już i byłem głodny, bo przez jakieś parę tygodni nie dawali nam chleba, bo zbombardowali piekarnię (tak mówili), tylko ta zupina byle jaka [była] raz dziennie. Byłem strasznie chudy. Jak po wojnie w Szwajcarii ważyli mnie, to ważyłem 36 kilogramów przy tym wzroście, co teraz, bo niewiele urosłem. Szybko rosłem, a potem stanąłem, nie wiem, dlaczego.
- A były na przykład kłopoty w wodą?
Były. Gdzieś tam studnie jakieś były. Chociaż ja nie miałem kłopotów z wodą, ale z jedzeniem... Ale pani mówi o Powstaniu?
- O Powstaniu, pytam o Powstanie Warszawskie.
Chociaż woda była, tam zawsze była napełniona wanna wodą po to, żeby jakieś... Bo strzelali z ekrazytówek i kiedyś trafili jakieś pudełko po kapeluszach i to się zapaliło, trzeba było to gasić. Wodę mieliśmy.
- Czy kontakt z mamą pan miał?
Nie, nie miałem żadnego kontaktu z mamą ani z ojcem. Myślałem, że mama nie żyje, bo vis á vis nas leżała kobieta ubrana mniej więcej jak moja matka z kuzynką i obie były zabite. Nie mogłem tam podejść, bo było za blisko Niemców i pod obstrzałem, ale przez lornetkę patrzyłem. Miała takie pantofle jak moja mama z plecionej skórki biało-granatowej.
- Zaczął mi pan opowiadać historię, że Niemcy rozwiesili jakieś dywany...
Zrobili zasłonę z różnych szmat – z dywanów, jakiejś kołdry. To było przez całą szerokość Puławskiej, żeby zasłonić ich stanowiska. Ale po jakimś czasie lina się wygięła. Byłem kiedyś w willi Chowańczaka w spiżarni, tam był mały pokoik, okienko, worek z piaskiem. I widać było, że stoi Niemiec (to chciałem pani powiedzieć na końcu właśnie), opalony, młody chłopak. Ciemne włosy miał i białe zęby. To było jakieś 60-70 metrów, blisko. Już miałem go na muszce, ale on tak się uśmiechał, z kimś rozmawiał i głupio mi było zabijać tego faceta. Ale to jeszcze nie koniec. Nie zabiłem tego Niemca. To był esesman chyba.I jest taka sprawa, że potem z kanału wychodzę i ten właśnie Niemiec stoi rozkraczony przed kanałem i te zęby swoje szczerzy i na mnie: „
Halt! Komm, komm! ” i chce mi rękę podać. Miałem go zastrzelić, a on mi chciał podać rękę i wyciągał mnie z kanału. Ale ręki mu nie podałem, wyszedłem i koniec.
- A pana dobre wspomnienia z Powstania Warszawskiego? Czy można było tam na przykład z kolegami, z koleżankami porozmawiać, piosenki pośpiewać?
W tej willi Chowańczaka było strasznie dużo zajęcia. Miałem takich czterech chłopaków, oni byli młodzi. Dziennie spałem dwie godziny, naprawdę, przez całe Powstanie, bo musiałem ich pilnować, bo oni spali. Może nie powinienem tego mówić, bo to nieładnie o kolegach tak mówić (żaden z nich już nie żyje). Oni byli dobrzy, ale młodzi byli, to byli zmęczeni po prostu. Albo nie myśleli – postawił sobie na oknie rządek granatów. To wprawdzie nie było do Niemców przodem, tylko z boku, ale wystarczy, strzelali z granatników i cały dom pójdzie w powietrze. Trzeba było na nich zwracać uwagę.
Wszyscy byli ochotnicy. Moim podwładnym (może to też nieładnie, że będę się tutaj chwalił) był przedwojenny kapral, „Listek” miał pseudonim, ale on był taki trąba. To znaczy Niemcy strzelali z ekrazytów i jak ustawili karabin na jakiś komin, to walili w ten komin i się wydawało, że za kominem jest karabin maszynowy. On tam rzucał granat jeden, drugi, trzeci, piąty. Mówię: „Panie, co pan robi do choroby?”. Potem go wzięli do jakiejś innej... Mówiłem do niego: panie kapralu, ale byłem smarkacz.
- Pan od początku Powstania był kapralem? Na początku był pan jako strzelec?
Jako szwoleżer. Potem, gdzieś w połowie dostałem starszego już szwoleżera.
Wszędzie na ochotnika, wszędzie byłem dobry, broń przynosiłem (to znaczy zdobywałem), [jak były] jakieś akcje, to wszędzie byłem ja.
- A kaprala za co pan dostał?
Dowódca placówki musi być podoficer, a nie byle jaki strzelec.
- Gdzie znajdowała się pana placówka?
Willa Chowańczaka między Belgijską a Dworkową, najbardziej wysunięta do przodu. Obok była garbarnia. Aha, jeszcze chcę powiedzieć o garbarni, przypomniałem sobie. W garbarni widocznie było dużo skór i tam (ja tego nie słyszałem) Niemcy byli, dwóch czy trzech Niemców na dole, w piwnicy. Z podchorążym „Żukiem” (z Żółtowskim Andrzejem) musieliśmy wejść i tych Niemców pogonić. [Mówi:]„Wchodź pierwszy”. No to musiałem pierwszy wejść, bo to on był podchorążym. Wchodzę, woda gdzieś do kolan. To jeszcze nic i słyszę tych Niemców, jak do siebie mówią. I idą. Pewnie jak wszedłem, to oni też usłyszeli plusk, a może i nie, bo tam było setki, tysiące szczurów, naprawdę, nie przesadzam. Pisk straszny i one pływały. Ale latarkę miałem, pistolet, ale bałem się zapalić, bo jak zapalę, to już koniec. Uciekali i to szybko uciekli. Idziemy za nimi. Po drodze był rozbity budynek, w piwnicy był otwór i myśleliśmy, że tam się schowali. Weszliśmy i okazało się, że tam siedzi mężczyzna, czworo czy pięcioro dzieci i jego żona. To była gdzieś połowa września. Długo tam siedzieli. Mieli połeć słoniny i cukier w kostkach i tylko tym się żywili. Wyszli z nami i byli potem do końca u nas. Ten pan był taki troszkę ułomny, garbusek.
- Jak przyszedł rozkaz kapitulacji, to była ewakuacja kanałami?
Tak. Moi koledzy przeszli wieczorem, to znaczy z 26-go na 27-go.
- Gdzie wchodzili do kanału?
Przy Belgijskiej. Nas osiemnastu zostało – nasz dowódca „Góral”, nie pamiętam, który jeszcze z oficerów i nas osiemnastu. To znaczy ja w tej willi Chowańczaka już byłem sam, nikogo nie było, wszyscy poszli.Mogę powiedzieć coś wesołego jeszcze? To było ostatniego dnia właśnie, 26-go jak oni już mieli iść. Kanałami wychodzili chyba już od godziny 6-ej, dokładnie nie wiem, albo wieczorem. Byłem na kolacji. Stołówka była na Belgijskiej. Przyszedłem tam, dostałem jakąś kaszę, co mieli z obiadu i dostałem menażkę na następny dzień czy na później kaszy i dwie cebule. Tak sobie idę, wracam, pożegnałem się tymi paniami, ta chciała mi dać koszulę, mówię: „Nie, mam swoją w plecaku...” bo moja koszula była brudna, bo robiłem otwory strzelnicze w murze. Ale to nieważne. Jedna z tych pań to była znajoma naszego wachmistrza. Też miała przejść razem z wachmistrzem do Śródmieścia (wachmistrz „Zemsta”). Złapała mnie za głowę i mówi: „Słuchaj, Sokołek, zostajesz, zabiją cię Niemcy” i pocałowała mnie. Pierwszy raz kobieta dorosła mnie pocałowała. Zdziwiłem się, bo tak z języczkiem. Żadne dziewczyny dorosłe nie całowały pana wcześniej?
- A pan kiedy wszedł do kanału?
Wszedłem 27-go o godzinie gdzieś dziewiątej, wpół do dziewiątej.
- Czy miał pan jakąś przepustkę? Czy ten kanał był pilnowany przez powstańców?
To nasz kanał był na Belgijskiej, to był szwoleżerski kanał.
- Wiem, ale nie było ludności cywilnej, która by też chciała tam wejść?
Nie wiem. Zostało nas tylko osiemnastu. [...] Nie wiem dokładnie, co z cywilami było, bo cywile też przecież chyba chodzili kanałami. W tej willi Chowańczaka zajmowaliśmy tylko piętro. Na dole były panie i siedziały w piwnicy cały czas. Czasami nam nawet jakieś jedzenie przynosiły. Pamiętam, kiedyś byłem sam, rozebrałem swój pistolet na kawałki. To było w dzień [...], przy okazji miałem drugi jeszcze, a tu wchodzi po ciemku kobieta. Wystraszyłem się i patrzyłem się tak trochę głupio, że pistolet rozebrany. A ona mi przyniosła zupkę czy coś takiego do jedzenia, taka miła pani. Jeszcze była tam jedna dziewczyna. Była ze Śródmieścia, Hania, bardzo mi się podobała, tylko była starsza chyba ode mnie ze dwa lata, ale bardzo ładna dziewczyna. W tej willi Chowańczaka było bardzo dużo książek i czasami te książki czytałem. Właśnie u niego czytałem tę książkę Osędowskiego „Lenin” i takie różne... Pożyczałem [od niej] te książki, znaczy pożyczałem te książki, potem oddawałem. Poszła wieczorem do ogrodu po kwiaty, żeby nam przynieść i Niemcy ją zastrzelili, bo była w jasnej sukience. Już było szaro i jak się jasne przesuwa, to widać jest, a Niemcy strzelali do każdego.
- Bo chłopak powinien pójść po kwiaty, a nie ona.
No właśnie, ale przecież nie wiedziałem, że ona pójdzie po kwiaty, do głowy mi coś takiego nie przyszło. I zastrzelili ją, dostała serię.
- To była jakaś łączniczka?
Nie, ona była cywilna dziewczyna, tylko tam się trzymała, bo nie zdążyła już dojść do siebie, mieszkała w Śródmieściu. Może to znajoma była tych Chowańczaków? Nie wiem dokładnie. Hania miała na imię.
- Schodził pan do kanału. To był 27 września, godzina 10 rano.
Tak, gdzieś o dziewiątej chyba to było, tak mi się wydaje. Do godziny wpół do trzeciej wędrowaliśmy ten kawałek. Nie do Dworkowej nawet, bo już przy Dworkowej był otwarty właz, już Niemcy rzucali granaty i świetną polszczyzną mówili: „Wychodźcie tacy nie tacy, bo wytrujemy was jak szczury! Za pół godziny wrzucamy gazy trujące!”. Z tyłu kanał był zawalony, bo bomba tam akurat strzeliła na środku. I koniec. To tak było. Zaczęliśmy wychodzić, ja jako jeden z ostatnich, z „Robakiem” wyszliśmy ostatni.
Przed Dworkową. Chciałem sobie strzelić w głowę tam, wyjąłem pistolet, ale zobaczył i mówi: „Co ty robisz? Wyjdziemy na górę i we trzech rozwalimy”.
- Wyszedł pan z kolegami przy Dworkowej, ale to już było po egzekucji?
Tak, bo egzekucja była gdzieś o jedenastej rano.
- A pan o której mniej więcej wyszedł?
Gdzieś o wpół do trzeciej, koło trzeciej, jeszcze słońce dość wysoko było. I zaraz nam zabrali zegarki. Tam pewnie było SS-Galicja, bo lekko po polsku mówili niektórzy, nie SS.
- Dlaczego pan chciał sobie strzelić w głowę?
Bo wiedziałem, że i tak nas Niemcy zabiją wszystkich, tak mi się wydawało. Jak przyszliśmy na Belgijską, to było morze trupów. Nawet takie małe dziecko... rozbita głowa o drzewo... i piękna dziewczyna, matka pewnie tego dzieciaka. Kobiety popalone, nagie, spalone. Rzucali do piwnic granaty i benzynę lali Niemcy czy miotaczami... Tak to było. Wyszliśmy na Belgijską 9 sierpnia. Ocalało, parę osób tylko. Ci się schowali pod jakieś deski. I taki stary człowiek, jeszcze powstaniec z 1863 roku, bardzo stary, zaprowadził nas na piętro, pokazał te trupy i mówi: „Panowie, mścijcie się na tych skubanych...” Tak to było. Tak że nie było to łatwo.
- Później na Dworkowej się okazało, że idą jednak państwo do niewoli, tak?
Tak. To było przed Dworkową. Przyjechał generał niemiecki łazikiem, taki nieduży facet, i powiedział, że będziemy wzięci do niewoli (to SS było, to nie był Wehrmacht) przez Wehrmacht i będziemy traktowani jako jeńcy wojenni. Nie bardzo uwierzyliśmy w to, ale tak było. I piechotą przez Różaną, przez Fort Mokotowski. Cały czas byłem w pierwszym szeregu, bo tamci już byli szybciej. Przy Forcie Mokotowskim to pewnie Polski Czerwony Krzyż dawał powstańcom jakieś jedzenie. Dostałem tylko pomidora, po drodze ktoś tam rzucił, zostawił koszyk i dostałem tego pomidora. I do Pruszkowa. W Pruszkowie jeden dzień. Cisza absolutna, bo już nie strzelali. Z Pruszkowa do Skierniewic, ze Skierniewic do Sandbostel, do Niemiec. Długo jechaliśmy pociągiem.
- Jakie warunki panowały w obozie?
W Sandbostel były lepsze jak w Markt-Pongau, bo w Markt-Pongau to był karny obóz. Jak wyjeżdżaliśmy do Markt-Pongau, to w jednym wagonie zrobili otwór w podłodze i mieli uciekać. Niektórzy dobrze znali niemiecki. [niezrozumiałe] to inni ludzie byli, Austriacy jednak byli do Polaków lepiej ustosunkowani, tak mi się wydaje, mimo że Hitler był Austriakiem. Tak skaczę, bo chciałem jeszcze coś o tych Austriakach powiedzieć dobrego. Niemcy akurat otworzyli wagon i chcieli nas wypuścić, i zobaczyli ten otwór. To głupio zrobione było, bo na samym środku tego wagonu. Oczywiście, wszystkich wygrużyli do następnych wagonów. Potem staliśmy jeden przy drugim, nie można było nawet usiąść, na stojaka wszyscy siedzieli. Zabrali nam buty jeszcze do tego wszystkiego. Na szczęście swoje buty zawiązałem (miałem takie z cholewami) kolorowym szalikiem, który dostałem od szwoleżerów z 1939 roku w Sandbostel. I te moje buty na wierzchu leżały. Ale były takie sprawy, że wysoki człowiek miał małe buty. Nieuczciwi byli też powstańcy niektórzy, cholera. Kolega był, którego po wojnie spotkałem. Był lekarzem-chirurgiem. Nie będę nazwiska mówił, bo po co? To on mi ten chleb ukradł. Miałem cywilną marynarkę, taką zakamuflowaną, bez napisu, bo nosiliśmy biały napis „KG”
Kriegsgefangen. I miałem taką marynarkę, tak mi się udało, że cywilną miałem, że może [będzie można] kiedyś uciec. Tę marynarkę sprzedałem za bochenek chleba i ćwiartkę. Tę ćwiartkę zjadłem. To było przed Bożym Narodzeniem. Miałem dwóch kolesiów, byli na izbie chorych i chciałem do nich z tym chlebem pójść. Tylko wyszedłem na chwilę po zupę, to był moment, sześć czy osiem metrów, i miałem puszkę po konserwach znalezioną na śmietniku i trzymałem talerzyk, żeby mi się przypadkiem coś nie uroniło. To tylko moment był, że nie patrzyłem na ten chleb. Przychodzę i już nie ma chleba. Prycze były potrójne, moja była ta środkowa – nie lubiłem się pchać. Miałem taką pryczę, że tylko trzy deski miałem, resztę mi koledzy spalili. Nie było czym palić, to jak mnie nie było, to brali i palili. Na tych trzech deskach musiałem leżeć, a kołdrę i poduszkę na sobie musiałem nosić. To jeszcze nie była żadna poduszka, tylko kawałek koca, z którego sobie zrobiłem skarpetki. Szalik też kiedyś sprzedałem za nie wiem co i szaliczek miałem z tego koca i jeszcze kapciuszki dodatkowe. Koc na pół przedarłem i na to zakładałem tę swoją kapotę, a kapota to był płaszcz francuskiego generała z 1918 roku, niebieski, miał białe lampasy, złote pięć gwiazdek. Wyglądałem jak cyrkowiec.
- A gdzie zastało pana wyzwolenie?
30 kwietnia... Nasza komenderówka była dziewięć kilometrów od granicy szwajcarskiej. Komendant komenderówki, Niemiec, kapral, daliśmy mu paczki. Dostaliśmy paczki, a paczki były w obozie. Do obozu było daleko, ze trzysta kilometrów. Zdobył samochód i nam przywiózł papierosy z tego obozu i paczki. Daliśmy mu sto sztuk papierosów. Dużo, to były pieniądze wtedy duże. Austria się jednak poddała wcześniej i przeszliśmy do Szwajcarii. To znaczy już próbowałem uciekać. Moich dwóch kolegów dwa tygodnie przed wyzwoleniem uciekło. I jeden, i drugi dostał w tył głowy. Powiedzieli Niemcy, że uciekali, nie chcieli się zatrzymać. Na pewno ich złapali i zastrzelili, to tak było.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
W 1949 roku. Nie bardzo wiedziałem, jak tu jest, ale się dowiedziałem, bo miałem ciotkę we Francji, mojej matki siostra mieszkała tam, pod Paryżem, w [niezrozumiałe]. Ciotka przyjechała w 1948 roku [...] z dzieckiem małym, chłopakiem dwuletnim, żeby zobaczyć, jak tu jest. I mówi: „Zbyszek, tu nie jest tak źle, z Rosjan widziałam tylko jednego, oficera w Łazienkach na spacerze. Bo mówili, że strzelają do ludzi, że akowców rozwalają”. [...] Kupiłem bilet i wróciłem w 1949 roku.
- Ale wtedy pan nawiązał kontakt z mamą. Wiedział pan, że mama żyje?
Tak, w 1947 roku dowiedziałem się, że mama żyje, że ojca nie ma, że ojciec nie żyje. I babcia jeszcze moja żyła wtedy, a babcię bardzo lubiłem, moja babcia była bardzo fajna kobieta.
- Wrócił pan w 1949 roku do Polski?
Tak.
- Czy miał pan jakieś nieprzyjemności za udział w Powstaniu?
Nikt mi tego nie mówił, ale chodzili za mną chyba ze trzy lata, wiedziałem o tym.
- Skąd pana pseudonim „Sokół”?
Mój ojciec był w „Sokole” jeszcze w czasie wojny, była taka organizacja „Sokół”. No, nie dlatego, tylko sokół to taki ptak waleczny. Sokół jak sokół.
- Czy teraz z tą wiedzą, którą pan ma, poszedłby pan jeszcze raz do Powstania Warszawskiego?
Chyba tak.
Warszawa, 16 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama