Józefa Lissowska „Ziuta”
Józefa Lissowska, [urodzona], 10 listopada 1921 rok, Warszawa. [Pseudonim]: „Ziuta”. [Funkcja:] łączniczka w zgrupowaniu porucznika Stefana Berenta, pseudonim „Steb”. Ta jednostka należała do szóstego oddziału Sztabu.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną chodziłam do Gimnazjum Drugiego Miejskiego w Warszawie na ulicy Rozbrat. Właśnie przed samą wojną zdałam małą maturę i zamierzałam kończyć liceum w tym samym gimnazjum, we wrześniu. Ale niestety, po kilku dniach Niemcy tę szkołę zamknęli i nie wolno już było chodzić młodzieży do gimnazjum, tylko do szkół handlowych lub zawodowych.
- Jaka atmosfera panowała w tej szkole przed wojną?
W szkole, była bardzo nowoczesna, bo to był budynek, który stał dopiero cztery lata. Jedyne żeńskie miejskie gimnazjum, jedynie takie gimnazjum, które posiadało salę koncertową według mniejszego projektu teatru „Ateneum” i poza tym basen kąpielowy dwadzieścia pięć metrów, salę gimnastyczną piękną i nowoczesny budynek z pracowniami naukowymi – fizyczna, historyczna, geograficzna pracownia. Nauczyciele byli wysoko kwalifikowani. Moja wychowawczyni była po Sorbonie, uczyła mnie francuskiego i była wychowawczynią. Inni nauczyciele wszyscy byli po wyższych studiach, nie było niewykwalifikowanych nauczycieli. Atmosfera była bardzo przyjemna, tym niemniej wszyscy trzęśli się ze strachu przed panią dyrektor Rościszewską. Był rygor, było poszanowanie nauczycieli, nie było możliwe, żeby w ogóle można było krytykować jakiegokolwiek nauczyciela, chyba, żeby dopuścił się jakiegoś przestępstwa czy ona [się go dopuściła]. Tak to nauczycieli trzeba było szanować. Wszyscyśmy jednak starali się to robić. Nie zawsze nam się to udawało, bo jak zwykle młodzież trochę się zawsze buntuje. Ale bardzo mile wspominam tę szkołę. Ona nie istnieje dzisiaj, bo zamieniona została na Rozbrat na jakiś sportowy budynek, ten budynek. Ale to była piękna szkoła.
- Pamięta pani uroczystości patriotyczne?
Tak, patriotyczne uroczystości były zawsze i trzeba było koncert zrobić zawsze. Nauczycielka nasza od polskiego, pani Nitschowa przygotowywała zawsze wiersze, monologi, nawet małe scenki i wychowanie jednak w tej szkole było bardzo patriotyczne.
- Chętnie brałyście panie udział w akademiach?
Uważaliśmy, że to rozrywka po prostu, bo nie było wtedy lekcji, tylko się szło na próbę. Więc jak dzisiaj zresztą, młodzież lubi bardzo mieć szkołę, ale rozrywki jeszcze bardziej lubi i wolne.
Mieszkałam na ulicy Kościelnej, to jest przy Nowym Mieście dzisiaj, tylko Kościelna wyglądała zupełnie inaczej, nawet dałam kiedyś krótki opis do gazety, chyba do „Życia Warszawy”, pan Majewski pisał, niedawno zresztą, o Kościelnej, jak ona wyglądała przed wojną. Moje nazwisko tam było umieszczone parę razy. To była zupełnie inna ulica jak dzisiaj.
- Czym zajmowali się rodzice?
Ojciec był konduktorem tramwajowym, w związku z tym miałam bezpłatne gimnazjum miejskie, ale gdybym tam nie chodziła, bo tam nie dostałabym się, tramwaje wtedy płaciły nawet za prywatne szkoły, jeżeli zdało się, a nie było miejsca, to tramwaje płaciły, tak że można było wtedy się uczyć jednak. Mama nie pracowała, ojciec tylko. Nas było troje dzieci. Nie było żadnego dostatku szczególnego, ale mieliśmy wszystko to, co niezbędne do życia i do szkoły.
- Pani miała starsze rodzeństwo czy młodsze?
Starszego brata i młodszą siostrę, wszyscy się uczyli, w gimnazjum i w podstawowej szkole. Siostra w ponadpodstawowej, brat, a ja potem poszłam do gimnazjum i cztery lata byłam przed wojną w gimnazjum.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny na mnie zrobił niedobre wrażenie, dlatego, że przed samymi wakacjami miałyśmy jechać na wycieczkę i miałyśmy pieniądze zebrane różnymi sposobami – sprzedawałyśmy bilety do kina po trochę droższej cenie rodzinom, żeby zarobić pieniądze na wycieczkę. Niestety, dyrekcja powiedziała, że nie możemy jechać na wycieczkę, bo musimy oddać na fundusz, nie wiem, jak to się nazywało wtedy, ale że na przygotowanie się do wojny. Nie przypuszczaliśmy w ogóle, młodzież nie przypuszczała, że będzie wojna. Oczywiście nikt tego nie chciał, więc nasza klasa była bardzo niezadowolona, że na wycieczkę nie pojechaliśmy. W związku z tym bardzo niezadowoleni byliśmy, że ma być taka straszna rzecz, jak wojna. To nie było wiadomo na pewno, ale już to przygotowanie do wojny było niestety. Jeszcze pojechaliśmy na wakacje pod Warszawę do stryjka i tam całe wakacje jeszcze byliśmy, aż przed końcem sierpnia wróciliśmy do Warszawy.
- Jak pani pamięta 1 września?
1 wrzesień pamiętam, że nad podwórkiem zaczęły krążyć samoloty. Wszyscy myśleli, że to są polskie, a to niestety były niemieckie. Ale stwierdziliśmy, że musimy się schować, bo nasz dom jest nie bardzo bezpieczny na Kościelnej. Poszliśmy z rodzicami pod Teatr Wielki na Plac Teatralny, do piwnicy. Tam było wiele pięter głęboko piwnice, więc uważaliśmy, że nawet jak Teatr Wielki się zbombarduje, to my ocalejemy. Ale tam nam się nie chciało być, bo było okropnie w piwnicy i wróciliśmy i już do końca września byliśmy na Kościelnej. Nasz dom wtedy nie ucierpiał, dopiero w czasie Powstania.
- Państwo nie opuszczaliście Warszawy, byliście cały czas w Warszawie?
Nie opuszczaliśmy nigdzie Warszawy i całą wojnę byliśmy w Warszawie. Oczywiście, zamiast do liceum to poszłam do pracy, dlatego, że nagle okazało się, że w tramwajach płacą takie pensje, że starcza na kilo słoniny miesięczna pensja, po czarnorynkowej cenie na targu, bo w sklepach nie było oczywiście nic. Więc zdecydowałam się, że pójdę do pracy i po znajomości poszłam do fabryki marmolady pracować. Tam pracowałam całą okupację.
Brat starszy był dwa razy łapany w łapankach i stale go zabierali do Niemiec. Do końca wojny, z przerwą, kiedy uciekł i wrócił do Warszawy, ale ponownie go złapali i ponownie wywieźli do Niemiec na roboty przymusowe, to do końca, do ostatniego dnia wojny był w Niemczech.
Młodsza siostra wyjechała do stryjka pod Warszawę, przed Powstaniem, ponieważ była bardzo zaangażowana w harcerstwie, chociaż miała lat wtedy, siedem lat mniej ode mnie, więc, jak ja miałam w 1944 roku, ile lat? Dwudziesty pierwszy [rocznik], dziewiętnaście lat, tak? Ona siedem lat mniej ode mnie, to trzynaście, coś koło tego. Była w harcerstwie zaangażowana ogromnie i rodzice wysłali ją do stryjka, bo bali się, że ona zginie jako harcerka, bo będzie na pierwszą linię frontu oczywiście szła, bo to małe dzieci nie mają poczucia rzeczywistości, że akurat im się coś stanie, tylko tak jak wszyscy powstańcy zresztą, też nie przypuszczali, że zginą, ci którzy zginęli. Dlatego tak bohatersko walczyli w Powstaniu. Więc ona całe wakacje była u stryjka, pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy i nie zginęła.
- Praca w fabryce marmolady to była ciężka praca?
Nie, to była bardzo lekka praca, dlatego, że dyrektorzy po znajomości zatrudniali osoby z inteligencji, a się do takiej zaliczałam, bo już byłam po gimnazjum, i po znajomości zresztą [byłam zatrudniona], jako pilnujący robotników. Bo robotnicy to zawsze trochę inne mieli pojęcie o uczciwości, jak wtedy tak było. Bo jeżeli ktoś nie ukradł, właściwie, to inaczej umarł z głodu, a tam w fabryce też można było coś ukraść. To właśnie kilka osób pilnowało, żeby jak najmniej robotnicy mogli ukraść i właśnie do takich należałam, którzy raczej nie pracowali fizycznie, tylko jako pilnujący.
Na Wolskiej. Akurat 1 września miałam urlop, tylko dzięki temu żyję, bo tam podobno sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi rozstrzelali na Woli, cywilów i na pewno mnie, też przypuszczam, że by rozstrzelali.
- 1 sierpnia, w czasie Powstania?
1 sierpnia, nie września, bo zapomniałam, że 1 sierpnia było Powstanie.
- Urlop był przewidziany na wypadek Powstania?
Nie, po prostu w lecie dostałam urlop, cały miesiąc i dzięki temu tylko uratowałam się.
- Była pani w konspiracji w czasie okupacji?
Nie, nie byłam. Dopiero przystąpiłam do AK w czasie Powstania za pośrednictwem znajomego, który był i w konspiracji i który skończył „Agrykolę”. To była szkoła tajna, wojskowa. Właśnie dzięki niemu dostałam się, bo do Powstania też tak nie każdego przyjmowali z ulicy, tylko bali się szpiegów, bali się folksdojczów, więc tylko też tak kogoś, kto mógł polecić, że to jest na pewno patriota i nie żaden szpieg. Właśnie polecił mnie do tego oddziału i tam mnie przyjęto jeszcze z moją drugą koleżanką. On był w batalionie „Zośka” na Woli, a my, dzień, w który przyszedł na urlop do Śródmieścia, już nie mógł wrócić do swojego oddziału, do „Zośki”. W związku z tym już został w tym oddziale, co właśnie ja potem byłam i wtedy mogłam być już jako członek oddziału.
- Jak to było, gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie na Królewskiej, bo jak poszłam do pracy, to wynajmowałam mieszkanie, pokój u znajomych. Myśmy z rodzicami mieli dość ciasne mieszkanie i niewygodne, ale mogłam sobie już pozwolić na wynajęcie pokoju dla siebie samej. Zresztą 1944 [rok], to już miałam dwadzieścia trzy lata, to już tak zwana dorosła osoba. Cztery lata już wtedy pracowałam. Mieszkałam na Królewskiej 29 i tam mnie zastał wybuch Powstania. Ale za parę dni dopiero znajomy przyszedł na urlop. Po prostu nie na urlop, tylko miał coś załatwić prawdopodobnie w innym oddziale. Już nie mógł potem się przedostać na Wolę, bo już tak było tam dużo Niemców i wszystko było zajęte, prawdopodobnie droga, którą miał z powrotem robić, że już nie dało mu się do „Zośki” [wrócić]. Przyjęli go oczywiście, ponieważ był wykwalifikowany po podchorążówce „Agrykoli”, to we wszystkich akcjach brał udział, to go z otwartymi rękoma przyjęli do „Steba”.
- To od kiedy pełniła pani służbę?
Może to był 5, 7 [sierpnia]. Dokładnie nie pamiętam, musiałabym zajrzeć do swoich dokumentów. Może tydzień, może mniej niż tydzień [od wybuchu Powstania].
- Miała pani wcześniej kontakt z rodzicami?
Nie, już chyba tylko mama była u mnie, dzień może przed Powstaniem, bo już w Powstanie też by nie mogła przyjść z Nowego Miasta na Królewską, w żadnym wypadku. To już było tak niebezpiecznie. Właściwie chodziło się tak piwnicami tylko. Jak myśmy przechodziły na przykład z Moniuszki na Piękną, już tylko piwnicami i barykadami, bo to już nie można było tak ulicą. Po Śródmieściu to jeszcze można było spokojnie chodzić, tam gdzie to się tak nazywało, że jest Kanada – Moniuszki, Boduena, to wszyscyśmy po ulicach chodzili, zupełnie czuliśmy się w wyzwolonej Warszawie wtedy. Tam Niemców już na pewno nie było. Tylko może z ukrycia mogli strzelać tak zwani strzelcy.
„Gołębiarze”. Strzelali, zabijali ludzi, którzy byli tam na dachach. Dużo ich chyba nie było, ale jednak trafiały się [wypadki], że ktoś zginął na ulicy postrzelony przez „gołębiarza”.
- Gdzie pełniła pani służbę w czasie Powstania?
Najpierw na Moniuszki i na Boduena, przechodni dom, to tam nasza placówka była. Myśmy tam kilka pokoi zajmowali. W każdym pokoju oczywiście na podłodze, na materacach czy na gołej podłodze spaliśmy, w kilku pokojach. Potem na Pięknej, to chyba Piękna albo 3 albo 5. Nasza jeszcze najpierw przeniosła się na Widok, ta placówka, a potem na Piękną. Zawsze z tą placówką się przenosiłam do końca, ze swoim oddziałem.
- Z jak dużym ryzykiem wiązała się pani służba?
O tyle, że zawsze na ulicy każdemu mogło coś się stać, że trzeba było piwnicami [przechodzić]. Meldunki trzeba było przenosić parę razy dziennie i to nie można było odmówić, że tam jest niebezpiecznie czy się boi człowiek. Nawet tak właściwie początkowo to się nie bałam, dopiero na końcu, jak to się chyliło ku upadkowi, to dopiero trochę człowiek wiedział, że coś grozi. Groziło też, na Pięknej myśmy nocowali w mieszkaniu i granatnik uderzył przez okno i obok w pokoju, podzielona była nasza grupa, że chłopcy spali w jednym pokoju, a dziewczyny w drugim, to w chłopięcym pokoju właśnie granatnik poranił kilka osób. Wpadły odłamki granatnika, więc nawet jak się spało, to można było być rannym, a w dzień, to właściwie zawsze można było, bo i samoloty, i „krowy”, a się chodziło normalnie po ulicach z [meldunkami]. Ale [do] wyczynów bohaterskich nie mogę się przyznać, żebym poza meldunkami [coś zrobiła].
- Pokonywała pani trasę pomiędzy Alejami Jerozolimskimi?
Tak. Właśnie jak z Pięknej na Widok [szłam], to już prawie każdego dnia myśmy [szły]. O ile pamiętam dobrze, bo to dziś to pamięć się trochę już zaciera.
- Ale jak pamięta pani to przejście?
Pamiętam tylko, że krzyczeli z brzegów, bo [Aleje] Jerozolimskie 27 i na Widok się przechodziło. To tylko krzyczeli: „Niżej! Niżej!”, bo jak tylko trochę człowiek się wyprostował, że to jest groźne. Z BGK podobno u nas był ostrzał właśnie na barykady. I tam właśnie podobno ludzie czasami zostali postrzeleni, ale za moich czasów, za mojego przejścia nikt nie został postrzelony. Miałam szczęście, że w ogóle przeżyłam Powstanie.
Cywilne rzeczy, tylko, bo nawet miałam dostęp do swojego mieszkania na Królewskiej, ale to nie wypadało w cywilnych rzeczach, ładnych [występować], tylko kurtki, wojskowe się zakładało, jak było jeszcze zimniej, bo jak cieplej, to niestety trzeba było w letniej koszuli, bo strasznie gorąco było w Powstanie. Upał był nieludzki i nie było się ani w czym umyć ani co pić. Woda, to też była wydzielana tylko, bo z kranu wody, to potem też nie było już. Jedzenie było tragiczne, tak zwana „kasza-pluj”, ale się przeżyło. To najważniejsze.
- Jak zapamiętała pani ludność cywilną?
Uważam, że wszyscy, ci z którymi miałam kontakt, to byli nastawieni bardzo przychylnie. Już uważali, że my jesteśmy po prostu bohaterami nieprawdopodobnymi, bo jednak zawsze nam groziło bardziej jak im w piwnicy. Im to tylko, że się zawali dom. Nie każdy dom się zawalił, bo spalił się dom, to przechodzili do innego domu, a jednak my chodziliśmy po odkrytych ulicach. Przecież nasza cała placówka to miała różne wypady, jak na PAST-ę, na kościół Świętego Krzyża, tam odbijali też od Niemców. To mógł cały oddział zginąć. Jeden kolega czy dwóch [to] zginęli z mojego oddziału. Ludność cywilna jak mogła, to pomagała. To, czym mieli, to się dzielili, ale sami nic nie mieli, bo właściwie nie był nikt przygotowany. Mówiło się, że Powstanie bardzo szybko się skończy, to nikt nie był przygotowany na dwa z kawałkiem miesiące. Tak, że nikt nie miał jedzenia na całe dwa i kawałek miesiąca. Tak, że jak oni się czymś dzielili, to też było bohaterstwo, a jednak byli bardzo życzliwie usposobieni do nas. Jak nas już potem widzieli wychodzących, to płakali, bo jak myśmy wyglądali, to sobie wyobrażam. Coś strasznego.
- Czy podczas Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym?
Szczerze mówiąc, chyba nie, bo nie wiem nawet, czy tam tak blisko gdzieś był kościół, nie pamiętam. Gdyby był blisko kościół, to może bym wstąpiła do kościoła, ale już Święty Krzyż był zajęty przez Niemców, a koło Moniuszki i na Pięknej to nie dało się, na Plac Trzech Krzyży też się nie dało do kościoła [pójść]. Jeżeli przyszedł jakiś ksiądz, ale też tego nie pamiętam, czy właśnie był u nas ksiądz, tego nie pamiętam. To już tak dawno strasznie było.
Chyba nie. Nie było na to czasu, bo przecież codziennie coś się działo, jakiś wypad, zajęcie. Nie, [życia] kulturalnego [nie było], nie pamiętam, żeby [był] odczyt.
Koncert, pamiętam, chyba raz dał koncert Mieczysław Fogg, tak, ale to też nie pamiętam, gdzie to było, czy w sali koncertowej czy przyszedł do nas. Wiem, że on nam raz zaśpiewał, tak, ale może inne koncerty były, w których nie uczestniczyłam. Nie wiem, dlaczego.
- Miała pani kontakt z rodzicami?
Nie, całe Powstanie nie miałam i nie wiedziałam, że ich też wywożą przymusowo ze Starówki. Wywieźli ich do Niemiec, i oni byli w Niemczech, i ja byłam w Niemczech, i brat był w Niemczech i nawet blisko byliśmy siebie, ale skontaktowaliśmy się już bardzo późno, że już się skończyła potem wojna. Kontakt właśnie listowny raz miałam z bratem i chyba bułki nawet mi przysłali, bo do obozu jeńców można było wysłać, oczywiście tylko określone rzeczy – chleb czy coś do chleba, i oni, zdaje się, bułki mi przesłali właśnie. Nie wiem, czy rodzice czy brat.
- Proszę jeszcze powiedzieć, z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?
Przyjaźniłam się właśnie z koleżanką, z którą się do dzisiaj przyjaźnię, z którą wyszłam do Powstania, dzięki naszemu wspólnemu znajomemu, bo ona w ogóle nie mogła się dostać do rodziców na Mokotów. Była u mnie w piwnicy na Królewskiej. Jeszcze wtedy nie byłam w Powstaniu, zabrałam ją do siebie na górę do mieszkania, jeszcze jakiś dwóch obcych chłopców i jedną jeszcze koleżankę jej, tej znajomej, którą poznałam tam dopiero. Razem żeśmy tak przegadali noc, bo stale trzeba było schodzić do piwnicy, bo były naloty jednak albo strach, bo o tym, żeby spać w nocy, to nie było mowy. Tylko raczej czuwać trzeba było, może na krześle zdrzemnąć się. To z nią właśnie całe Powstanie byłam i z nią się przyjaźnię do dzisiaj. Razem potem byłyśmy w obozie jeńców.
- Jak się nazywa koleżanka?
Ona nazywa się Halina Filipczyńska, obecnie, a przedtem nazywała się Rabcewicz-Zubkowska, nazwisko podwójne. Ona była ode mnie młodsza, a ja jako jej opiekunka, bo ona miała szesnaście lat albo siedemnaście może, ja [jestem rocznik] dwudziesty pierwszy, a ona dwudziesty ósmy albo [dwudziesty] siódmy. Była kilka lat ode mnie młodsza, tak że opiekowałam się nią cały czas, i w Powstanie, i w obozie jeńców.
- Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?
W moim oddziale była atmosfera koleżeńska ogromnie. Tak wszyscy, chociaż właściwie się z nimi poznałam dopiero w czasie Powstania, być może, że oni znali się przedtem z konspiracji, a może też nie. Nie wiem tego, bo to się nie mówiło o konspiracji, broń Boże. Wszystko to była tajemnica właściwie, tak że nie wiem, czy [znali się wcześniej]. Później się z nimi raz spotkałam po wojnie, bo byłam jeszcze bardzo długo w Niemczech po obozie jeńców. [...]
- Mogłaby pani powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze moje wspomnienie z Powstania, to jak z Haliną [byłyśmy razem], nagle był alarm, trzeba było się gdzieś schować. Na podwórku byłyśmy, jeszcze wtedy na Boduena, więc my, niemądre, poleciałyśmy na pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze, nad nami, zwaliło się kilka pięter, ale do naszego piętra nie, tylko Halina była lekko ranna w głowę, ale leciutko bardzo, tylko opatrunek w szpitalu jej zrobili. Tam nic nie było widać, bo jak jest bomba, uderzy w dom, to straszny jest kurz z tego, co się zawala, kilka, cztery może albo trzy piętra się zawaliły. Już nie pamiętam, który to był numer [domu], zresztą nie wiem, czy ten dom nie uległ potem w Powstaniu spaleniu przez Niemców, bo Niemcy potem jeszcze palili, jak myśmy wyszli, to oni jeszcze palili Warszawę. Więc nie wiem, czy do dzisiaj ten budynek stoi. Myśmy, jak opadł trochę kurz, zeszłyśmy na dół do bramy i podchodziły do mnie koleżanki i mówiły: „To ty żyjesz?” A ja mówię: „A dlaczego miałabym nie żyć?” „Bo myśmy widziały ciebie leżącą jako trupa w bramie.” A to była nasza inna koleżanka, którą uderzył podmuch tak strasznie, że zabił ją nie [nas], bo myśmy pod tym domem, który zawalił się nic nam się nie stało, a ona w bramie od podmuchu zmarła. Młoda dziewczynka... Hanka... nie pamiętam nazwiska... I to na nas zrobiło wrażenie straszne, bo to był z naszego oddziału pierwszy trup, i nie w akcji, tylko [od] bombardowania. Ona, gdyby nie była w bramie, to nie zginęłaby.
To było na początku, pierwsza nasza kwatera na Boduena. To wrażenie było dla nas straszne. Jeszcze koleżanka Halina trochę ranna w głowę. Trzeba ją było do szpitala [zaprowadzić]. Był szpitalik gdzieś na Boduena też, to ją zaprowadziłam. I wrażenie, że dom się zawalił, parę pięter, to też było [silne wrażenie]. Tam chyba nie było trupów, bo wszyscy schodzili, jak był alarm, to schodzili do piwnicy. I tak było bezpieczniej jednak. A my na pierwsze piętro weszłyśmy, nie wiem, dlaczego. Ale może takie przeznaczenie było i tam przeżyłyśmy.
Najlepsze wspomnienie to było to, że przyjęto mnie do Powstania, dlatego, że młody człowiek, który nie przyszedł do Powstania, to według mnie był tak: albo tchórz albo nie mógł się dostać. Ale właściwie do jakiejkolwiek roboty, do kuchni czy do rozdawania czegoś, co trzeba było, do intendentury gdzieś, to zawsze się mógł dostać. To tylko do takiego oddziału, jak ja [byłam], to by nie przyjęli, bo bali się właśnie, że szpieg. To przyjęli tylko po znajomości. Więc jak mnie przyjęli, to się tak ucieszyłam, że po prostu to był najszczęśliwszy mój dzień w Powstaniu, bo potem to jednak było strasznie.
- Jak wyglądało pani zaprzysiężenie?
Nic nie pamiętam, w ogóle, czy było zaprzysiężenie, bo może, jeżeli ktoś był w AK przed tym, a może było, a nie pamiętam. Tego nie pamiętam. Legalny członek tego oddziału, potem ZBOWID powstał, to zweryfikowano mnie, a potem przeszłam do męża „Sokoła”, dlatego, że on nie widzi, to nie mógł sam chodzić na zebrania, to właśnie przewodniczący „Sokoła” załatwił, żebym nie była w swoim oddziale, tylko do „Sokoła”, żebym przeszła.
- Czy jest obraz z Powstania, który utkwił pani najbardziej w pamięci?
My wychodzący z Powstania, to był najprzykrzejszy obraz, i kładzenie broni przez powstańców. Na kupy kładli broń i jednak wyglądali strasznie, smutno. Każdy był bardzo zmartwiony. My wszyscy bardzo wierzyliśmy, że Powstanie się uda. Nikt by chyba nie przystąpił, nie wierząc, że nie uda się na pewno Powstanie. Tak przypuszczam, [tego] nie wiem.
- Gdzie państwo wychodziliście? W jakim rejonie?
Wychodziłam akurat z generałem „Monterem”, kiedy on wychodził, i jego córki, 5 października. Tak mówiono nam, że to jest „Monter” i jego dwie córki. Właśnie przyglądaliśmy się, jak wygląda, bo przedtem też nikt nie znał przecież. To była tajemnica wszystko, to było wszystko ukrywane, żeby Niemcy się nie dowiedzieli o niczym, o tym, że organizacje są tajne. Bo jak kogoś tylko złapali, to od razu go rozstrzelali jednak, jak nakryli czy tajną radiostację czy coś, to natychmiast.
- To było w Alejach Jerozolimskich?
Wychodziłam przez Aleje [Jerozolimskie] i Grójecką i potem do, bo dwa miejsca [były], jeden był [obóz] dla cywilów, my w wojskowym. Ożarów chyba. [...]
- Jak pani zapamiętała „Montera”?
Trochę był dla mnie, jak przed wojną Piłsudski, to „Monter”, trochę tak patrzyliśmy na niego, jako na bohatera wielkiego jednak. I dla mnie wszyscy, którzy brali udział w Powstaniu, obojętne, w jakim byli zgrupowaniu, bo wie pan, że po wojnie AK przyjęło wszystkie grupy do obozu jeńców, dlatego, że bali się, że Niemcy rozstrzelają, jak dowiedzą się, że nie AK. Bo tylko z AK była podpisana umowa, że zabierają powstańców i kobiety, to pierwsze w historii, że kobiety do obozu jeńców szły w ogóle. To wszyscy uważaliśmy, że wszyscy jesteśmy bohaterami, a „Monter” i dowódcy to bardzo wielcy bohaterowie.
- Jak Niemcy odnosili się do państwa wychodzących z Warszawy?
Tutaj Niemcy bardzo spokojnie [się odnosili] i jak szłam, to podobno już trzeci dzień, tylko w pociągach było okropnie, bo tam nas nie wypuszczali, chyba raz na dwadzieścia cztery godziny tylko i nie można było wyciągnąć nóg, bo nie było miejsca, tylko trzeba było w kucki [siedzieć] albo stać. Więc to Niemcy tam nas źle traktowali w pociągach, ale tu, jak wychodziliśmy, to oni się nie odzywali. Poza tym mało ludzi w Polsce jednak mówiło po niemiecku, żeby w ogóle któryś Niemiec mógł się do nas odezwać, to byśmy też nie rozumieli tego, co oni do nas mówią. Musiałby to być Ślązak, żeby mówił po polsku. Tak, że jak wychodziliśmy, to nie zauważyłam, żeby jakieś było złe traktowanie, ale w Niemczech, jak moja inna koleżanka szła trzeciego, to podobno ją tam i bili, popychali, pluli Niemcy, bo myśmy przechodzili przez Lamsdorf. To było wtedy Lamsdorf, dzisiaj Łambinowice i tam byli Niemcy, bo to wtedy były jeszcze niemieckie tereny, to oni krzyczeli:
Banditen! Banditen! I bili i pluli, ale jak nasza grupa szła, to już nie. Już się zachowywali zupełnie spokojnie. I Niemcy w obozie, powiedziałabym, że nie spotkałam [się ze złym traktowaniem], raz do mnie tak strzelił, jak przerzucałam do męskiego obozu, komuś przerzucałam karteczkę, a Niemiec pilnował. To Niemiec chciał mnie postraszyć i strzelił, ale na szczęście nie w nogi moje, tylko potem widzieliśmy kulki w murze. Nie powinnam tego robić, oczywiście, bo jak Niemiec [pilnował].
Karteczka od dziewczyny do chłopca, bo męski obóz tam był, obok.
To był obóz, pierwszy chyba Lamsdorf, drugi Altenburg, drugi jeszcze Nürmberg, a trzeci Altenburg. Lamsdorf chyba nazywał się.
- Pani była w trzech obozach?
W trzech, przewozili, a w trzecim to już byłam w
Arbeitskommando . To już nie był obóz jeńców, tylko fabryka, gdzie nas zatrudnili, po czym nie chcą zapłacić odszkodowania, bo mówią, że nie powinni Niemcy zatrudniać jeńców wojennych w fabryce wojennej, a nas zatrudniali. Oni robili źle, ale teraz nie wolno nam zapłacić, bo my byliśmy nieprawnie zatrudnieni. Nie dostaliśmy odszkodowania za bardzo ciężką pracę w Niemczech.
- Co pani robiła w tej fabryce?
Na obrabiarce pracowałyśmy. Dwanaście godzin w dzień, a drugi tydzień dwanaście godzin w nocy, bez jedzenia, tylko rzadka brukiew [była]. A w nocy w ogóle nie było jedzenia, tylko kawa erzac. Dwanaście godzin w ogóle bez jedzenia, a dostawali, wszystkie inne narodowości dostawały [jedzenie] – Francuzi, Węgrzy i inni, dostawali normalne wyżywienie, a my, jako że jeńcy wojenni, to nam się nie należy jedzenie. Pracować nam się należy.
- Gdzie były najgorsze warunki, w którym obozie?
Najgorsze były właśnie w
Arbeitskommando, najgorsze to były, bo ciężka praca, bo jak w obozie byliśmy, to nic nie robiłyśmy, tylko leżałyśmy na pryczy i marzyłyśmy o jedzeniu, ale potem w
Arbeitskommando to było strasznie jednak.
- Tam można było jakoś sabotować pracę?
Nie, dlatego, że zawsze był majster Niemiec, to on by nie dał sabotować, nie można było, i nie można było się poskarżyć, że ciężko, bo oni mówili, [że] oni też pracują. Do końca pracowali, zbombardowana była fabryka i na drugi dzień wszystko pracowało, bo po prostu inny budynek jeszcze pracował, a przecież to już było zaraz koniec wojny.
- Jak wyglądało pani wyzwolenie?
Amerykanie mnie wyzwolili i potem pracowałam w amerykańskiej UNNRA.
W
Arbeitskommando , tak. Amerykanie tam przyszli i wyzwolili nas. Znaczy, nas wyprowadzili Niemcy do małego miasteczka pod Altenburgiem i uciekli, bo się bali Amerykanów, bo oni chcieli się rozebrać, że nie byli wojskowymi w ogóle, żeby nie wzięli ich do niewoli Amerykanie. Oni nas zostawili w stodole i my rano usłyszeliśmy, że obok już są Amerykanie i wyszłyśmy na drogę ze stodoły i czekaliśmy, aż Amerykanie przyjadą czołgami. Zaraz się ktoś znalazł, kto po angielsku mówił, a zaraz się znaleźli Polacy amerykańscy, którzy po polsku mówią. Oni nie wiedzieli, że tam jesteśmy, tak że dobrze, że do nas strzelać nie zaczęli.
Tam
Arbeitskommando było nas chyba sto pięćdziesiąt [osób]. Już potem Amerykanie nam bardzo dobre warunki dali.
- Pani pracowała potem w UNRR-ze?
Nie, najpierw jeszcze byłam w amerykańskim obozie, który z naszego niemieckiego obozu nas przenieśli do amerykańskiego [obozu] Amerykanie. Tam nas odżywili, dali nam ubrania, jakie tylko mogli, bo nie mogli. Oni nic podobno nie brali od Niemców, bo w Niemczech nic nie było. To wszystko musieli przywozić z Ameryki. Potem, jak w UNRR-ze, to nawet w stołówce amerykańskiej było wszystko jedzenie amerykańskie. Dopiero potem, po obozach amerykańskich, w Darmstadt byłam jeszcze w obozie, a z Darmstadt zatrudniłyśmy się, sześć Polek, do Biura Poszukiwań Osób Zaginionych w Höchst pod Frankfurtem, a potem w Arolsen. Półtora roku tam pracowałam.
- Kiedy miała pani pierwszy kontakt z rodzicami?
Przez jakąś okazję, chyba przez Amerykanów, przez pocztę polową, bo też nie było normalnej poczty jeszcze wtedy. To dowiedziałam się, że rodzice już są w Warszawie, że przejechali z Niemiec i chcą, żebym wróciła. I wróciłam, po półtora roku, jak już z nimi nawiązałam kontakt, to bardzo z moim mężem, ale jeszcze nie mąż wtedy, bo on też wracał, jego siostra, moja koleżanka z UNRR-y, i ja z nią, z nimi.
- I wtedy się państwo poznaliście, w czasie drogi, tak?
Nie, poznaliśmy w ostatnim miejscu, w Arolsen, nie, nawet Höchście pod Frankfurtem, bo on przyjeżdżał do siostry odwiedzić, bo on był w Hamburgu, w strefie angielskiej. Przyjeżdżał odwiedzić siostrę, a myśmy razem mieszkały w pięknej willi niemieckiej. Poznaliśmy się tam. On potem już przyjeżdżał odwiedzać siostrę i mnie jednocześnie, i potem razem wróciliśmy do Polski. Ale już bardzo wszyscy chcieliśmy wrócić. Niektórzy jednak nasi znajomi, dużo zostało.
Nigdy! Bo uważam, że dla nas tylko jest tu w Polsce [ojczyzna]. Wnuczka moja [jest] w Ameryce, to jestem niezadowolona. Ale ona może też kiedyś jeszcze przyjedzie na stałe do Polski. Tam też emigrantowi jest niedobrze. To nie jest to, co tam się urodzić, żeby ojczyzna była.
- Była pani represjonowana w jakiś sposób po wojnie?
Nie byłam, ale tak się bałam, że zniszczyłam bardzo ciekawe dokumenty swoje. Miałam paszport wydany przez Irlandię. Nigdy w życiu nie byłam w Irlandii, ale Irlandia wydawała nam paszporty, żeby mieć jakiś dokument. Nawet ten paszport zniszczyłam, bo tak się bałam, bo podobno różnych jednak powstańców nawet do więzienia [wsadzono], nawet znajomego naszego, tylko, że on zadziałał za PRL-u w harcerstwie tajnym i prawdopodobnie dlatego [wzięli] go na siedem lat do więzienia. Ale ja się tak przestraszyłam, że wszystko poniszczyłam wszystkie pamiątki swoje z obozu, wszystkie legitymacje... Jeden jedyny numerek oddałam teraz do archiwum, które jest w Łambinowicach chyba właśnie, bo to dali nam, jak żeśmy przejeżdżali granicę, właśnie w Łambinowicach.
- Czy chciałaby pani na zakończenie dodać coś na temat Powstania?
Tylko, że nie żałuję, że byłam w Powstaniu. Uważam, że to był piękny i zryw, i szkoda tylko, że tak mało na ten temat, poza Daviesem, to właściwie bardzo mało ktokolwiek wie wszystko o Powstaniu. [...] To dopiero od Daviesa ogólna opinia o Powstaniu, przychylniejsza, właściwie bardzo przychylna. Jestem dumna, że byłam w Powstaniu i że to wielkie szczęście, że mnie tam właśnie oddział przyjął. Tak, to bym uważała, że czegoś w życiu [zało], że coś mnie ominęło. I nawet obóz, to też uważam, że to jest wielkie doświadczenie życiowe, taki obóz. W końcu nas niedużo kobiet było w obozie, a na świecie to pierwsze podobno kobiety były w obozie jeńców.
Warszawa, 12 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski