Janusz Jakubowski „Sokół”
Janusz Jakubowski, [urodzony] 13 listopada 1930 roku, w Warszawie, [pseudonim] „Sokół”, [stopień] strzelec, [Zgrupowanie] „Kiliński”, 8. kompania 2. pluton.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną?
Urodziłem się na Mokotowie w rodzinie, która wtedy była uważana za rodzinę może nie inteligencką, to znaczy, że ojciec mój był kasjerem w tramwajach miejskich. Miałem trzech braci, byłem czwarty i chodziłem do szkoły. Wojna mnie zastała w roku 1939, kiedy byłem już w drugiej klasie szkoły podstawowej.
- Pamięta pan uroczystości państwowe przed wojną, w których brał pan udział?
O! Tak! Nie wiem czy to byłoby ciekawe, ale powiedzmy taką rzecz – nie była to uroczystość, ale spotkanie z marszałkiem Piłsudskim. To wyglądało w ten sposób, że byliśmy w Łazienkach, to była wiosna, o ile sobie przypominam. Wychodzę z Łazienek razem z ojcem i w pewnej chwili ruch się robi na ulicy – to była chyba niedziela – ojciec mówi: „Patrz idzie dziadek”. Spojrzałem, pytam się ojca: „Ten z żółtym sznurem w oficerkach, elegancko ubrany?”. „Nie, to jego adiutant, zobacz idzie obok”. Zobaczyłem wtedy zgarbionego, starszego pana w „maciejówce” szarej, w szarym palcie, który szedł sobie spokojnie ulicą, a ludzie stali z boku i zdejmowali czapki. To było chyba tuż przed śmiercią Piłsudskiego. On szedł alejami Ujazdowskimi w kierunku Belwederu. To jest moje spotkanie... Następnie pamiętam już pogrzeb Piłsudskiego, to już całe ulice, dużo ludzi, dużo wojska, dużo kawalerii, widziałem trumnę ciągniętą na lawecie. To tak na gorąco co sobie mogę przypomnieć z uroczystości.
Jaką inną uroczystość widziałem? Widziałem na przykład wprowadzenie szczątków Bobolego wtedy do kaplicy Bobolego na ulicy Rakowieckiej. To widziałem, to wspaniałe było. My żeśmy wtedy mieszkali na ulicy Rakowieckiej. Ulicą Rakowiecką szedł cały kondukt i my żeśmy stali na balkonach, wszystkie balkony były wypełnione po brzegi można powiedzieć. Co z tego zapamiętałem? Widziałem wojsko i bardzo dużo zakonników i zakonnic, dużo zakonnic było w białych czapkach i pojazd ze szczątkami. Tak to na gorąco w tej chwili sobie przypominam. Dużo jeszcze innych uroczystości [pamiętam] ale nie potrafię w tej chwili szczegółowo wymienić, musiałby się do tego przygotować.
- Pamięta pan jaka atmosfera panowała w szkole?
Chodziłem do szkoły na Narbutta, to była szkoła imienia Józefa Piłsudskiego, tak jak sobie przypominam, bardzo dobrze ją wspominam, bardzo dobrzy nauczyciele, bardzo życzliwi dla młodzieży, bardzo mili, dosyć dużo czasu poświęcali na indywidualne rozmowy z uczniami, może nie pojedynczo, ale w grupkach. To były, można powiedzieć, pytania problemowe. Na przykład pamiętam takie pytanie: „Czy ktoś z was kiedyś widział krokodyla?”. I cała rozmowa o krokodylu, krokodyl znad Nilu i tak dalej. Raczej bardzo mile wspominam szkołę.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Pamiętam przed samą wojną przygotowania do wojny, o tym się już słyszało. Pamiętam jak moja cała rodzina się zbierała wtedy, kiedy Hitler przemawiał i wszyscy się obawiali jednak tego, że niestety będzie źle. Pamiętam przygotowania do wojny, gdzie byliśmy szkoleni w tym, żeby używać specjalnych tamponów, bo wszyscy się gazów obawiali. Pamiętam wspomnienia mojego ojca i mojej matki, którzy się głodu strasznie bali. W związku z tym jak się robiło coraz gorzej, to pamiętam, że moi rodzice bardzo dużo przygotowali sucharów wszelkiego rodzaju, bo największy strach był przed głodem.
Pamiętam dokładnie pierwszy dzień wybuchu wojny, jak rano żeśmy się obudzili i przez radio był ogłaszany komunikat, że nastąpiła wojna. Następne moje spotkanie bezpośrednie z wojną to samoloty nad Warszawą, sztukasy czyli samoloty nurkujące, które bombardowały i ostrzeliwały ulice. Ludzie z początku się tak nie bali specjalnie nalotów, nie wiedzieli czym to grozi, a tu w pewnej chwili wzdłuż ulicy Rakowieckiej widzę padające pociski i ludzie rozlatujący się z krzykiem. Nie pamiętam czy to było pierwszego dnia wojny czy innego, ale z naszych okien widać było – ponieważ na ulicy Rakowieckiej [mieszkaliśmy], budynki koszar były raczej niskie – wieże kościoła na placu Zbawiciela. Pamiętam jak jedna z wież zaczęła się palić, było to dla mnie dziwne, bo jakby figurka z plasteliny się załamała w dół. Było żal, bo widok wież był ładny, przeżywałem to. Bardzo niemiłym [wydarzeniem], bardzo dla mnie było przykre jak Niemcy wkraczali do Warszawy.
- Nie opuściliście państwo Warszawy?
Nie opuściliśmy. Cały okres oblężenia Warszawy to się spędzało raczej w piwnicach. Bardzo dobrze była zorganizowana obrona przeciwpożarowa, mój ojciec szczególnie działał w tym. Braci nie było, właściwie dwaj bracia to walczyli, jeden nie walczył dlatego, że pracował w fabryce amunicji „Pocisk”, która była w Warszawie na Pradze. On był przez fabrykę wyreklamowany, natomiast ojciec mój był w Lidze Ochrony Przeciwpożarowej, LOP to się nazywało. Razem z ojcem żeśmy ciągle chodzili po dachach, obserwowaliśmy w jaki sposób, jak się obronić przed pożarem. Pamiętam jedno zdarzenie, że wpadła bomba zapalająca, która przebiła dach. Dach był drewniany, pokryty blachą, belki było widać w podłodze, a pomiędzy belkami był wysypany drobny piasek. Bomba się rozprysła, krzyk się rozległ, że się pali, poszliśmy z ojcem na górę. Pierwsza rzecz, nie wolno było lać wodą, bo to się jeszcze bardziej rozpryskiwało, taki był związek chemiczny, to był związek, gdzie był środek który się palił i tlen jednocześnie więc zalanie wodą nic nie pomagało, zasypanie piaskiem niewiele pomagało, bo żarzyło się pod spodem. Pamiętam, że zbierali to po prostu, wsypywali do kubełków i żeśmy znosili na dół po schodach. Wszyscy uciekali wtedy, pamiętam, że się bano, bo rozsypanie tego było groźne. To się wysypywało na ulicy i się musiało wypalić. Takie wspomnienia pamiętam jeszcze z czasów wojny. Najpierw zało energii elektrycznej, czyli było ciemno, potem zało wody, o żywności to już nie mówię, pożary domów. [Było] bardzo dużo trupów końskich na ulicy.
Z początku jak koń został zabity, to ludzie wykrawali kawałki mięsa, spodziewali się kłopotów z żywnością, a później trzeba było to zasypać, bo inaczej to rozkładało się, pachniało i tak dalej. Również [widziałem] dużo trupów ludzkich, dużo zabitych, na ulicach powstawały cmentarze. Najwięcej pamiętam trupów końskich, ale ludzi też sporo ginęło. Mniej więcej to co mogę sobie przypomnieć.
- Jak wyglądało wkroczenie Niemców?
Straszne przygnębienie panowało wtedy kiedy już armia się wycofała. Nagle koszary są puste, [w] koszarach naprzeciwko nas nie ma nikogo. Koszary otwarte, można chodzić po koszarach. To dla mnie było dziwne, bo zawsze był wartownik elegancko ubrany żołnierz stał i pilnował, a tu nagle można wejść i chodzić sobie po koszarach. Chodziliśmy i żeśmy oglądali. Któregoś ranka, nie pamiętam dokładnie w ile dni to było po kapitulacji, słychać śpiew
Heili, heilo, heila Niemcy śpiewali, maszerowali trójkami i wkraczali do koszar. Ludzie stali i przyglądali się, ale raczej przygnębieni, bo cóż można było poradzić.
- Jak zmieniło się życie w Warszawie podczas okupacji w stosunku do tego przed wojną?
Dzień do nocy! Pierwsza rzecz, że pojemnik na pieczywo zawsze był w każdym domu i nagle nie ma białego chleba, nie ma bułek, w ogóle sklepów nie ma, wszystko zamknięte, tylko suchary, które matka gdzieś wyciągała i żeśmy to dosłownie moczyli w herbacie czy w kawie póki jeszcze była. Kolejki – to dla mnie było zaskoczenie. Moja mama miała brata, brat miał żonę i córkę, córka była mniej więcej w moim wieku, trochę młodsza ode mnie, ich mieszkanie zostało spalone całkowicie, w związku z tym oni przyprowadzili się do nas. Myśmy mieli mieszkanie dwupokojowe, więc żeśmy się podzielili. Pierwsza nasza wspólna akcja z moją siostrą było to, że na ulicy Puławskiej w piekarni dowiedzieliśmy się, że jest chleb. Polecieliśmy, stanęliśmy w kolejce, kolejka długa, chyba z pięćdziesiąt osób. Chleb jest wydawany po jednym bochenku na osobę. Jesteśmy blisko, jedna, dwie osoby przed nami i chleba zało, nie ma, koniec. Wraca się do domu, nic się nie kupiło, a ulice puste, nic kupić nie można, żadnych sklepów nie było wtedy.
Jak wyglądało? Bardzo ciężko to jest opisać. Z początku ludzie własną żywność mieli, jakoś sobie żyli. Później, o ile sobie przypominam, to stopniowo zaczęto otwierać sklepy, to co zapamiętałem, to były kartki na wszystko, na żywność. To było najbardziej nieprzyjemne dlatego, że chleb, który się na kartki dostawało, to był czarny, niesmaczny, „pagaj”. Trzeba było to jeść, nie było co. Tak samo kartki na mięso, gdzie mięsa prawie wcale nie było, bardzo małe ilości wędliny. Trudno mi w tej chwili sobie przypomnieć, bo bezpośrednio z zakupami nie miałem [styczności], raczej moi rodzice się starali i jedzenie było, ale więcej było kartofli, jarzyn. Takie rzeczy jak śledź, śledzi nie było w ogóle dla Polaków.
Jednocześnie były sklepy Meindla i w tych sklepach, trudno powiedzieć wszystko, ale dużo było. Była wędlina, to co ja widziałem przez okno jak się zaglądało, oczywiście sklepy
nur für Deutsche tylko dla Niemców, czekolada była, pieczywo lepsze i tak dalej. To było przygnębiające, bo nagle się człowiek stał obywatelem, człowiekiem gorszej kategorii. To co jeszcze mnie najbardziej zabolało, to są może wrażenia takie trochę przyziemne, może nie przyziemne ile błahe w porównaniu z tym co się działo, ale na przykład to jest to, że myśmy zawsze chodzili do Łazienek, aleje Ujazdowskie, Łazienki zawsze w święta. A tu nagle Łazienki zamknięte i napisane
nur für Deutsche. Wejść tam nie można. Później zaczęły się gorsze rzeczy, na przykład wysiedlanie Żydów do getta. Jak już byłem trochę starszy, to pamiętam jak się przejeżdżało tramwajem, bo tak można było, tramwaje były z początku dopuszczone, żeby przejeżdżały, nie mogli Niemcy tak sobie tego zorganizować inaczej, więc tramwaje przejeżdżały przez getto. Widać było tych ludzi spędzonych do getta, którzy nie mieli co jeść, nie mieli w co się ubrać, dzieci leżące na ulicy, żebrzące. To nie było żebranie, to było błaganie o chleb, o jedzenie. To było bardzo przygnębiające.
Później jak już powstał ruch oporu, to już było troszkę lżej na duchu, ale to wcale życia okupacyjnego nie polepszało. Już na murach się pojawiała kotwica, Polska walczy. W czym ja trochę brałem udział? Mianowicie mój brat, szczególnie Henryk, był pracownikiem filii zakładów „Ursus” na Skierniewickiej w Warszawie. Tam była bardzo silna komórka Armii Krajowej. Tam między innymi robiono broń, fragmenty do broni. To co ja dokładnie pamiętam, to robiono do granatów zapalniki, fragmenty zapalników, obudowy i inne rzeczy. Z tym też była ciekawa historia. Ponieważ mój brat brał aktywny w tym udział, moja mama również, to bardzo często uczestniczyłem w takich sprawach, na przykład były tajne radiostacje… Tu trzeba powiedzieć taką rzecz. [...] Na przykład Polakom nie wolno było mieć radia. Odbiorniki radiowe musieliśmy oddać. Tutaj zrobiono taką rzecz u mnie w rodzinie, mianowicie, że był u nas stary odbiornik radiowy i zaraz przed wojną kupiono odbiornik „Philipsa” nowy super heterodyna pamiętam się nazywał, znaczy to jest jego cecha konstrukcyjna, natomiast on się nazywał inaczej, nie pamiętam już w tej chwili. Rodzice postanowili stary odbiornik oddać, a nowy schować, żal było. On był schowany, żeby grozę sytuacji oddać, to za chwilę powiem o tym…
Nie wolno było mieć odbiorników, ale Armia Krajowa miała swoje radiostacje, za pomocą których odbierano i wysyłano komunikaty i robiono nasłuch. Na przykład wyobraźcie sobie taką rzecz, że dostaję polecenie, żebym założył płaszcz i w płaszczu poszedł na ulicę Wilczą: „Idź i nie pytaj po co i koniec!”. Poszedłem tam. „Dlaczego płaszcz? Przecież ciepło jest”. Nie chciałem. „Zakładaj płaszcz i idź!”.
Albo matka albo brat. Przeważnie [to] popołudniu było. Trzeba też nadmienić – była godzina policyjna. Tak, żebym zdążył przed godziną policyjną wrócić. Tam poszedłem, proszono mnie, żebym zdjął płaszcz, zostałem czymś poczęstowany i potem znów założyłem płaszcz i poszedłem do domu. Tylko mnie zdziwiło, że zaraz płaszcz mi zabrano. Potem się dowiedziałem, że przenosiłem tak zwane gazetki, to znaczy tam gdzieś był powielacz, drukarnia, był odbiornik radiowy, był nasłuch, to zostało powielone w iluś egzemplarzach i mnie zaszywano w płaszcz pod podszewkę tak, żebym broń Boże nic nie wiedział, nikomu nie powiedział i przynosiłem to do domu. Grozę życia okupacyjnego, może nie taką grozę na miarę, że groziło życiem, w zasadzie groziło życiem, to oddaje fakt… Mianowicie jak moi rodzice postanowili, że odbiornik radiowy będzie schowany, to został on schowany w schowku, który był na klatce schodowej. Były mieszkania, jak się wychodziło z mieszkań na klatkę schodową, to był długi schowek, jeden dla jednego mieszkania, drugi dla drugiego mieszkania, a pod spodem był piasek, na samym dole. Tam się trzymało ziemniaki, jarzyny i tak dalej. Rodzice odkopali piasek, odgrzebali, odbiornik przez mego brata został zabezpieczony odpowiednio, tam schowany i przysypany. Na wierzchu tam coś leżało i tak dalej. Któregoś ranka, to była chyba druga godzina w nocy, budzimy się i cały dom jest otoczony prawdopodobnie przez gestapo i jest rewizja. Podobno, tego do końca nie wiemy, na parterze coś wykryto. Przyznam się, że nie wiem. Aresztowano tam dwóch młodych mężczyzn i zabrano. Różne plotki chodził co do tego, nie wiem dokładnie, nie będę o tym mówił. W czasie rewizji Niemcy chodzili, kazali pootwierać mieszkania i zaglądali do mieszkań. Do nas też zaglądali i kazali otworzyć schowki. Niemiec, który szpikulec miał, podważał, dźgał. Niech by odkrył odbiornik radiowy, to prawdopodobnie cała nasza rodzina by pojechała do obozu. Oczywiście później został lepiej schowany tak, żeby to nie było dostępne. Tak wyglądała sytuacja.
- Pamięta pan gdzie był drugi schowek?
Drugi schowek był zrobiony w piwnicy, wykopany pod węglem. Wtedy myśmy mieli mieszkanie ogrzewane węglem, więc w piwnicy był węgiel. Węgiel został odsunięty od muru, wykopany dołek, w dołek włożona metalowa skrzynka z możliwością otwierania od góry, żeby ewentualnie łatwo było wyjąć i zasypany węglem. Wydawało się, że [jest] lepiej schowany. Tak wyglądała groza życia, nie mówiąc już o innych poważniejszych sprawach, mianowicie łapanki. To jest znana sprawa, nie wiem czy byłoby to interesujące.
- Był pan świadkiem łapanki na ulicy?
Byłem parę razy. To się zazwyczaj odbywało w ten sposób, jeżeli to była łapanka, a nie zorganizowane przez Niemców otoczenie grupy domów i kogoś aresztowanie, tylko przypadkowa, to jechały budy niemieckie – tak myśmy nazywali samochody niemieckie – na których siedzieli gestapowcy albo esesmani, zazwyczaj był karabin maszynowy na budzie i w otoczeniu motocyklistów i samochodu pojedynczego buda podjeżdżała i otaczała tramwaj. Wyciągali ludzi z tramwajów, pytali się czy ktoś jest Niemcem, folksdojczem. Jeżeli ktoś miał to pokazywał legitymację, ich puszczali, a resztę do samochodów i zawozili. Przeważnie były łapanki w tym celu, żeby wywieźć do Niemiec na roboty. Natomiast jeżeli to była powiedzmy taka zorganizowana, gdzie mieli donos, że tutaj jest to i owo, to przyjeżdżali, otaczali dom i bardzo często robili tak zwany kocioł. Wprawdzie kocioł, to starali się robić po cichu.
Kocioł to znana sytuacja, ale skoro już rozmawiamy, to powiem. To wyglądało przeważnie w ten sposób, że w mieszkaniu, o którym Niemcy się dowiedzieli, że może być związane z działalnością podziemną, to przychodzili do mieszkania, aresztowali mieszkańców. W tym mieszkaniu nic nikomu nie mówiąc osadzali swoich gestapowców. Jeżeli ktoś przychodził wiedząc, że to jest mieszkanie, gdzie może się zgłosić, że jest pewne i pukał, to Niemcy otwierali, wciągali do środka i aresztowali przeważnie. Chcieli się dowiedzieć kto, gdzie, kiedy, co i jak. Natomiast jeśli chodzi o grozę mieszkania, to wyobraźcie sobie, że dzielnica objęta ulicą Rakowiecką od Wiśniowej czy może nawet i dalej Rakowiecka, Puławska na pewno aż gdzieś do ulicy Narbutta i kwadrat zrobiony z Wiśniowej i tak dalej, był dzielnicą niemiecką. Była tego rodzaju sytuacja, że Niemcy przychodzili, oglądali mieszkania, jeżeli im się mieszkanie podobało, to w ciągu dwóch, trzech godzin, kazali się wyprowadzić i mieszkanie zajmowali dla Niemców. W sąsiedniej klatce, tu gdzie my żeśmy mieszkali na ulicy Sandomierskiej, jedno z mieszkań zostało zajęte przez Niemców, tam mieszkali Niemcy, którzy mówili po polsku, to było nie do uniknięcia, jak tak się mieszka. Dla mnie rzeczą nieprzyjemną było to, że oni mieli dwóch synów mniej więcej w moim wieku. Ci Niemcy, młodzi chłopcy, chodzili w mundurach Hitlerjugend nie zawsze, ale bardzo często, z bagnecikami z boku i w stosunku do nas mówili po niemiecku albo po polsku
verfluchte Schweine! czyli „Przeklęta świnio!”. Ja i moi koledzy żeśmy się szykowali, że prędzej czy później zrobimy im baty, bo to zawsze tak można. Byliśmy źli na nich, nie podobało nam się to. Pamiętam, że nasi rodzice jak się o tym dowiedzieli, to zabronili: „Broń Boże w stosunku do nich agresywnych czynów nie rozpoczynajcie, bo to się może całkowicie źle skończyć obozem albo jeszcze gorzej”. Niemcy nie liczyli się w ogóle z życiem. Myśmy postanowili, grupa chłopców moich kolegów, że przyszykujemy sobie odpowiednie narzędzia, kije najlepiej i jak się będzie kończyła wojna, to my im pokażemy.
Jak to się skończyło? Skończyło to się w ten sposób, że na tydzień czy dwa, czy miesiąc może przed wybuchem Powstania nagle znikli. My żeśmy nic o tym nie wiedzieli, w nocy co mogli, to załadowali na samochód i wyjechali po prostu uciekli jak już było słychać front wschodni, który się zbliżał. Nie zdążyliśmy im sprawić batów.
Natomiast bardzo nieprzyjemne były tego rodzaju wizyty, gdzie na przykład wróciłem ze szkoły…
À propos szkoły, to jeszcze powiem parę słów. Wróciłem raz ze szkoły, moja mama też była w domu i w pewnej chwili okropne walenie. Moja mama podeszła, mówi: „Ciszej, co tam tak hałasujecie?”. Jak otworzyła drzwi, to nagle wchodzi cywil ze swastyką,
Hakenkreuz na klapie, za nim wchodzi Niemiec umundurowany i dwóch cywili, odpychają mamę, chodzą i oglądają mieszkanie. Każą siedzieć w kuchni, nie wychylać się. Chodzą, grzebią, patrzą po różnych rzeczach. To nie była rewizja, to było oglądanie mieszkania. Takich sytuacji kilka przeżyliśmy. W związku z tym zawsze w przedpokoju stała jedna lub dwie lub trzy walizki przygotowane, jak nam każą wyjść, to żeby coś wziąć ze sobą. Nawet nie można było cenniejszych rzeczy gdzieś ulokować, bo gdzie. W każdej chwili można było być z mieszkania wyrzuconym. Tak groza mniej więcej wygląda, którą pamiętam i przeżywaliśmy.
- Gdzie pan kontynuował naukę?
W ileś tygodni po wkroczeniu Niemców szkoła się rozpoczęła. Któregoś dnia pamiętam, że byliśmy wtedy w szkole, szkoła została otoczona przez żołnierzy, umundurowanych Niemców. Do gabinetu dyrektora weszła grupa cywili razem z żołnierzami, żołnierze się rozeszli z bronią gotową do strzału tak jakbyśmy byli oddziałem bojowym, chodzili po salach. Wypędzili nas wszystkich na korytarz. Pamiętam, że usłyszałem w gabinecie dyrektora
Raus czyli po niemiecku wynoś się, jakieś inne słowa. Dyrektor, cały personel nauczycielski został wyrzucony z pokoju, potem nas wypędzili. Tak się skończyła nasza tu nauka. Nauka dalej była kontynuowana dlatego, że szkoła była otwarta w prywatnych willach – nie wiem czyje to były wille. Chodziła plotka, że jedna z tych willi na Mokotowie na ulicy Naruszewicza to była willa Smosarskiej, aktorki, ale nie biorę za to żadnej odpowiedzialności. Po willach, w mieszkaniach, nauczyciele bardzo ofiarnie kontynuowali naukę. Byliśmy również przerzucani, na przykład później w gmachu na placu Unii, gdzie jest PKO w tej chwili, tam przez jakiś czas na pierwszym piętrze w różnych salach kontynuowaliśmy naukę. Byliśmy ciągle przerzucani po parę miesięcy.
- To byli ci sami nauczyciele co przed wojną?
Tak, ci sami. Mogę jeszcze taką rzecz powiedzieć, nie wiem dlaczego tak się stało, ale zaraz na początku rozpoczęto naukę języka niemieckiego. Byli Polacy, lektorzy, którzy nas uczyli niemieckiego. To bardzo [szybko] zaprzestano, przestano nas uczyć. Jak to było? W szkole była wizytacja czy coś takiego, usłyszeliśmy głos od tych ludzi, którzy wizytowali. Oni po polsku bardzo źle mówili. Mówili, że Polakom to wystarczy jak będą umieli czytać, pisać już niekoniecznie, liczyć do dziesięciu i zdejmować czapkę przez Niemcem. Tak nam wizytatorzy oficjalnie powiedzieli, takie są moje wspomnienia ze szkoły.
- Nauczyciele próbowali przemycać zakazane treści na zajęciach, na przykład historię?
W szkole tego nie obserwowałem. Natomiast, nie wiem skąd moi rodzice się dowiedzieli, że są tajne komplety. Na tajne komplety chodziłem, to była lekcja historii, geografię pamiętam i język polski – trzech przedmiotów na poziomie szkoły podstawowej uczyłem się. Nawet miałem przygodę, że lekceważyłem trochę tajne komplety, nie wiem dlaczego. Moi rodzice się dowiedzieli o tym, zostałem bardzo zrugany i tak dalej, i się już wtedy zacząłem poważnie uczyć. Niektóre fragmenty Mickiewicza, to pamiętam do dzisiejszego dnia: niedźwiedź Litwin, o przyjaciołach, to kazano nam się na pamięć uczyć. Tak samo jak rzeki: Ob, Jenisej, Lena, Amur… To zapamiętałem z tajnych kursów.
- Ile osób brało udział w kompletach?
To były małe grupy po pięć, sześć osób mniej więcej, maksymalnie dziesięć czasami było. Różne były grupy, nigdy jednakowych nie było. Aczkolwiek powiedzmy personel: nauczyciel, nauczycielka, byli ci sami.
To znaczy była grupa kolegów, że razem przychodziliśmy, ale byli i inni. Trzeba było zachować specjalne formy przychodzenia, nie można było tak przyjść, że nagle pięciu nas idzie. Każdy szedł pojedynczo, jeżeli niósł książki zeszyty czy coś takiego, książek raczej nie, zeszyty się nosiło, z tego co pamiętam. Zeszyt musiał być schowany, nie na wierzchu i wychodziło się też pojedynczo, nie można było gromadnie iść.
- W konspiracji był pana brat i pana mama?
Tak.
- Pan też był w konspiracji?
Nie, znaczy oficjalnie zarejestrowany zostałem dopiero w czasie Powstania Warszawskiego, a przedtem nie byłem zarejestrowany oficjalnie, aczkolwiek brałem udział. Jedno to co powiedziałem, to przenoszenie, druga to była tego rodzaju sytuacja, że z fabryki na ulicy Skierniewickiej, z fabryki „Ursus” trzeba było wywozić broń, zrobione części do broni. Później się dowiedziałem, wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Powiedziano mi w ten sposób: „Słuchaj, idź na ulicę Skierniewicką,
vis-à-vis bramy, tam się przechadzaj nawet dosyć daleko i wyjedzie tam samochód o takich i takich numerach, to zapamiętaj numery. Jeżeli on wyjedzie i odjedzie na jakąś odległość, to wtedy idź do odpowiedniego sklepu, zadzwoń pod odpowiedni numer i powiedz, że na przykład „kuzynka już wyjechała”, powiedzmy: „Zosiu słyszysz mnie, słuchaj kuzynka już wyjechała, spodziewaj się jej niedługo”. Pamiętam też, że były awaryjne sytuacje i też wiedziałem jak trzeba mówić. Brat mnie na ogół instruował. Była tego rodzaju sytuacja, że samochód się zaciął. Jak wyglądały samochody ciężarowe polskie? Polakom nie wolno było mieć w ogóle samochodów benzynowych, natomiast wolno było mieć samochody ciężarowe, które były napędzane holzgazem. Co to jest holzgaz? Gaz drzewny. Z boku za szoferką był przymocowywany dosyć duży kocioł, w kotle na dole paliło się drewno, od góry wkładało się dużo drewna, drewno było podgrzewane, po podgrzaniu wytwarzano gaz, gaz bardzo nieprzyjemny, śmierdzący. Silnik był napędzany gazem. Wtedy kiedy dyżurowałem na Skierniewickiej wyjechał samochód, brama się otworzyła, samochód stanął w bramie i dalej jechać nie chciał.
Coś tam mówi, że nie może, próbowałem do niego podejść, ale nie chciałem się bardzo zbliżać, bo on powiedział, żebym raczej się nie zbliżał. W pewnej chwili wartownicy niemieccy, którzy pilnowali tam, wypchnęli samochód na ulicę i zostawili. Wtedy podszedłem i mówię do niego, że coś powiem na ten temat. On wtedy mi kiwnął głową, poszedłem i powiedziałem odpowiednią formułkę. Formułka polegała na tym, że nie można ugotować obiadu, coś takiego, już nie pamiętam dokładnie, ale coś związanego z obiadem. Był wiadomo co i jak, że trzeba przyjechać i przysłać pomoc po samochód. Mój udział był mniej więcej taki.
- Mama wiedziała, że brat pana zlecał panu różne zadania?
Tak, mama wiedziała.
Ojciec też wiedział, ale mój ojciec pracował w miejskich tramwajach i trochę się obawiał, żeby nie stracić pracy. Wiedział o tym wszystkim, ale specjalnego udziału ojciec nie brał.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Powstanie miało wybuchnąć dwa dni wcześniej, 30 [lipca] chyba, to była pierwsza zbiórka. Tu trzeba powiedzieć szerzej. Moja mama w połowie okupacji, pod koniec okupacji raczej, razem z panem Kożuchowskim i przy współudziale mojego brata… Kożuchowski był jak można powiedzieć dobrym znajomym, prawie że przyjacielem mego brata. Skąd się znali, to nie wiem, nie pytałem nigdy o to. Zresztą pan Kożuchowski też był w Armii Krajowej razem z moim bratem. Moja mama razem z panem Kożuchowskim przy udziale brata otworzyli sklep, uzyskali sklep na ulicy Chłodnej, to był sklep spożywczy. Po prostu mama handlowała. W sklepie było duże zaplecze i duże piwnice. W piwnicach były magazyny butelek zapalających dla Armii Krajowej i była żywność. Myśmy tam czekali na wybuch Powstania, Powstanie nie wybuchło, zostało odłożone. Żeśmy się rozjechali. Później jak wybuchło Powstanie, to moja mama była w sklepie na Chłodnej, nocowała tam, ja byłem na Rakowieckiej ulicy i do mnie zawiadomienie o Powstaniu nie dotarło. Natomiast o godzinie trzynastej dostałem telefon. Ktoś zadzwonił do nas do domu na ulicę Rakowiecką i powiedział, żebym poszedł na ulicę Wilczą pod numer 60 bodajże. Tam były garaże i w garażach też było coś Armii Krajowej. Poszedłem tam o godzinie pierwszej chyba i nikogo już nie zastałem. Pusto było, nie wiedziałem co robić.
W każdym razie Powstanie zastało mnie na ulicy Wilczej. Już na Mokotów nie mogłem wrócić, bo już była strzelanina. W związku z tym poszedłem do moich kuzynów, którzy mieszkali na Wilczej. Tam zatrzymałem się przez kilka dni, ale zaraz na drugi dzień zgłosiłem się do harcerskiej służby pocztowej. Pamiętam na ulicy Hożej w fabryce mleczarni, gdzie sery wytwarzali, tam był oddział i ja roznosiłem pocztę. Jednocześnie przypominałem sobie, że wprawdzie mieliśmy się zgłosić na Chłodną ulicę, ale punkt zborny to powinien być mojego brata na ulicy Zgoda w Śródmieściu. Chciałem się dostać do Śródmieścia, ewentualnie do mojej mamy. Niestety przejść przez Aleje Jerozolimskie nie mogłem, bo już był obstrzał, a była już zrobiona barykada i przez barykadę przepuszczali tylko za przepustkami. W związku z tym zgłosiłem się do harcerskiej służby polowej, powiedziałem, że jestem gotów zanieść pocztę przez aleje.
Dali mi przepustkę, dali mi pocztę. Przeszedłem przez barykadę, przejście było troszkę dramatyczne. Mianowicie jak tam przyszedłem to sytuacja tak wyglądała, że trzeba było ulicą Kruczą dojść do alej Jerozolimskich, potem wejść w podwórko i w podwórku się czekało w kolejce na przejście. Wtedy kiedy ja tam przyszedłem okazało się, że czołg niemiecki ostrzeliwuje barykadę, barykada jest częściowo zburzona i przejść nie można, tylko wyjątkowo ważne sprawy przepuszczają. Jak pokazałem wartownikom, dozorującym to przejście, moją przepustkę, powiedzieli: „Poczta, dobrze ciebie przepuścimy”.
Sytuacja tak wyglądała, że podeszliśmy wykopem, gdzie były worki do miejsca, które było zasypane, zburzone przez Niemców. Worki do góry i na dół, rozsypany piach i tak dalej. Tak ze dwadzieścia metrów było to rozwalone mniej więcej. Niemcy po tym strzelali, widziałem. Wartownik podprowadził mnie, trzymał mnie z tyłu za koszulę i mówi: „Stój, jak cię klepnę po plecach to leć, widzisz co się dzieje”. Rzeczywiście, jak ustał ostrzał, to on mnie klepnął, przeleciałem przez to, jak tylko przeleciałem, to znów się rozpoczęła strzelanina. Tak przepuszczali w obie strony. W nocy potem zostało naprawione i można było [przejść]. Poszedłem tam, oddałem pocztę i powiedziałem, że ewentualnie zaraz wrócę, czy mogę tam pójść zobaczyć. Poszedłem na ulicę chyba na Zgodę, zapytałem się o batalion „Kilińskiego”. Jak powiedziałem moje nazwisko, to mnie od razu skierowali do mojego brata do „Palladium”. Jak tam przyszedłem, to radość. Okazało się, że moja matka też tam jest. Jak moja matka tam doszła? Mianowicie ulica Chłodna to był pierwszy atak niemiecki po to żeby się przebić do mostów, tak to właściwie aleje Jerozolimskie były nie do przebicia. Niemcy postanowili, że przez Wolę, Starówkę – tam [będzie] główny atak szedł. Jak moja mama się zorientowała jak [wygląda] sytuacja, to poprosiła oddział Armii Krajowej, oddała żywność, oddała część broni jaka tam była, głównie butelki z benzyną, oni to zabrali i sama zgłosiła się do oddziału „Kilińskiego”, do mojego brata i pracowała w stołówce. Tam przyszedłem, od razu zostałem wcielony do ósmej kompanii drugi pluton chyba druga drużyna o ile pamiętam. Tak wyglądało moje zgłoszenie się do oddziału.
- Na czym polegała pana służba w oddziale?
W oddziale moja służba polegała głównie na roli łącznika. Nie byłem łącznikiem jako takim, miałem normalny stopień strzelca i razem z odziałem chodziłem na akcje. To przeważnie wyglądało w ten sposób, że jeżeli była akcja na zdobywanie Bachusa, [to] byłem trochę w drugiej linii. Druga linia polegała na tym że ja i drugi mój kolega również bez broni, zazwyczaj trochę starszy ode mnie, żeśmy byli w pobliżu akcji i jak trzeba było, to nas wzywali i wysyłali z meldunkiem albo po amunicję, najczęściej lataliśmy po amunicję. Tak to wyglądało. Drugie moje zadanie było to, że razem z Kalinowskim z wyborowym strzelcem obserwowaliśmy hotel „Polonia”, Dworzec Główny, narożnik gdzie hotel Metropol teraz jest, tylko to jest wyburzone, jak jest sklep „Cepelia” były budynki. One nie były spalone, później zostały zniszczone. Cały narożnik „Murzynowski” przepraszam, Kalinowski, bo to jego pseudonim był, obserwował, ja razem z nim również. Jak on się zmęczył, to zastępowałem go. Od czasu do czasu strzelał, jeżeli widział, że jest godna temu sytuacja, właściwie on nie miał rozkazu ostrzeliwać, on miał tylko, jak pamiętam rozkaz, który jemu przekazywano: obserwować i w przypadku wyraźniej sytuacji to wtedy strzelać. Z góry, z domu na rogu Widok, trochę było widać barykady. Niemcy czasami jak coś większego nieśli, to było widać. On się wtedy przygotowywał jak coś nosili i jak coś nieśli, to strzelał. Strzelił i efektu nie było widać. To było jakby niewygodne, bo „trafiłem, nie trafiłem” – nie wiedział.
Strzelcem, to był też ziemianin, tego nie widziałem, ale opowiadano mi, że z dubeltówką przyszedł do Powstania jako myśliwy i czapkę miał myśliwską z piórkiem. Tak mi opowiadano, tego nie widziałem. To bardzo prawdopodobne. On był wyborowym strzelcem i ja najwięcej z nim [przebywałem]. Znałem jego jeszcze [z] okresu przedpowstaniowego, bo bardzo często właśnie Kożuchowski, „Murzynowski” razem z moim bratem, albo w sklepie u mojej mamy, odbywali narady. Czasami jeszcze inne osoby przychodziły. Wtedy pamiętam, że moim obowiązkiem to było to, żeby chodzić po ulicy i w razie czego jakbym coś zobaczył, to meldować. Na przykład całą noc żeśmy siedzieli – to było przed Powstaniem – i robili butelki z benzyną. Butelki się zalewało benzyną i środek chemiczny się wlewało, a na zewnątrz specjalne torebki się zakładało i się to zaklejało taśmą albo klejem czy czymś, tak że jak się butelkę rzuciło, to jak się środek, który był wewnątrz torby dostał [się] do środka chemicznego, który był w benzynie, to się zapalało. W ten sposób były [robione] granaty zapalające, które widziałem jak świetnie rzucali moi koledzy i się czołgi paliły od tego. Pierwsza butelka powodowała, że czołg jeżeli jeszcze mógł to się wycofywał, a jeżeli więcej butelek padło, to wtedy już czołg zostawał i załoga wylatywała poparzona.
- Pana brat był dużo starszy od pana?
Starszy co najmniej dziesięć lat, on zmarł w 1980 roku, już nie pamiętam dokładnie. Natomiast przykrą dla nas sprawą, to była sprawa Kożuchowskiego, nie pamiętam w tej chwili jego pseudonimu ale to może nie jest ważne. Jego pochodzenie było ziemiańskie, on miał nastawienie do życia bardzo patriotyczne, bardzo przyjacielskie i zawsze służył pomocą. Jego cechą w czasie Powstania było to, jeżeli mieliśmy odpoczynek… Służba polegała na tym, że pewną ilość godzin, minimum dwanaście, to różnie było, byliśmy na służbie, potem się wracało na odpoczynek, dwanaście godzin i znów dwanaście godzin, czasami dwadzieścia cztery godziny byliśmy na służbie, o ile to pamiętam. Wtedy kiedy byliśmy już na odpoczynku, można było wypocząć, trzeba było broń sobie przyszykować, amunicję, czyścić broń, to co przeważnie na mnie spadało, lubiłem to zresztą robić, rozbierać karabin, rozbierać „Bergmana” lub szmajsera i tak dalej, zresztą zawsze pod czyimś kierunkiem. Koledzy byli zadowoleni z tego. Wtedy jeżeli była specjalna akcja, to właśnie Ryszard, czyli Kożuchowski rwał się pierwszy, zawsze on był na ochotnika.
Pamiętam, że porucznik Wojtek, dowódca plutonu aż był tym zażenowany, nawet jego strofował. To było 13 sierpnia, dostaliśmy zawiadomienie, że jest gdzieś snajper w okolicy ulicy chyba Widok o ile pamiętam i trzeba spróbować jego zlokalizować. On pierwszy, i poszedł. Wszedł na dach i w budynku na dachu były malutkie okieneczka, ledwo tylko się twarz mieściła. Tak stał jak pamiętam, słuchał czy coś i powoli zbliżył się do okienka, wyjrzał, padł strzał, dostał prosto w głowę i upadł, zginął na miejscu. Z Kożuchowskim spotykałem się przed Powstaniem, znaliśmy go dobrze, można powiedzieć, że przyjaciel rodziny jak gdyby, niestety zginął. To było dla nas bardzo przykre. Pamiętam, że później instrukcja była, żeby nie próbować tak się wychylać, tylko najpierw na kiju czapkę wychylić. Jak padnie strzał, to wtedy zerknij i zaraz uciekaj.
À propos obserwacji, co żeśmy robili w czasie Powstania, to kwaterowaliśmy w pewnym okresie w hotelu „Metropol” na rogu Marszałkowskiej i Złotej, to dosyć daleko od rogu ale można było w oknie wystawić lustro pod odpowiednim kątem i się świetnie widziało. A jeszcze jak się miało lornetkę, to bardzo dobrze można było obserwować. Bardzo często żeśmy tak obserwowali. Pamiętam że był jeden kolega, o ile pamiętam on miał pseudonim „Czarny”. Zapytano: „Gdzie jest [strzelec] »Czarny«?”. „[Strzelec] »Czarny« przy lustrze”. Zawsze „Czarny” siedział i obserwował. Zresztą też miałem okresy, kiedy obserwowałem. Wtedy kiedy z „Murzynowskim” patrolowałem, to też tak żeśmy robili, że się [przez] lustro [obserwowało]. Chodziło [się] po budynku. Mieszkańcy opuścili linię pierwszego frontu, wyjmowało się lustra i się stawiało. Niestety Niemcy mieli bardzo dobre lornetki i lustra rozbijali. Przeważnie żeśmy w nocy lustra ustawiali, bo w dzień każde ruszenie lustrem, szczególnie jak słońce świeciło, a pogody na ogół były ładne, to odbicie mogło nastąpić, wtedy Niemiec mógł zauważyć i strzelał. Niemcy obserwowali i praktycznie co kilka dni rozbijali nam lustro. To było nieprzyjemne, bo siedziało się przy lustrze w odległości metra, dwóch, jak Niemiec zaczął strzelać, jak pociski trafiały, to szkło się rozbryzgiwało, leciały odpryski, tynk się sypał. Było to niebezpieczne.
Pamiętam, że któregoś razu, to miałem pokrwawioną rękę od odprysków szkła. Siedzę, wyglądam, w pewnej chwili coś się dzieje: huk, szum. Psychika jest taka człowieka, że nie wie co się dzieje, uciekłem do sąsiedniego pokoju, patrzę a tu [śnieg] z drobnych odprysków szkła. Tak wyglądało mniej więcej codzienne życie.
- Z jakimi reakcjami ludności cywilnej się pan spotykał?
Na ogół z dobrymi, ale czasami były kłopoty szczególnie pod koniec Powstania: „Już dajcie sobie wreszcie spokój z tym wszystkim”. To już była sytuacja ekstremalna. Mianowicie to była sytuacja taka, kiedy Niemcy już odbijali, przygotowywali się do tego, żeby zrobić silną linię frontu wzdłuż Wisły. Atakowali Czerniaków, doszli aż do Nowego Światu. Pamiętam że tutaj, to było chyba w kinie „Koloseum” czy obok kina „Koloseum”, to Niemcy zajęli budynek, z którego myśmy się wycofali i część ludności została. Niemcy kazali zejść ludności na podwórko, tych co zeszli to rozstrzelali, a [ci] co nie zeszli zostali.
Później jak my żeśmy [ich] odbili… To znaczy nie brałem udziału bezpośrednio przy odbijaniu. Bardzo szybko po odbiciu, po wkroczeniu na podwórko, ludzie zeszli z pięter, to wtedy już była rekcja bardzo przyjemna, ekstremalna sytuacja. Nie ma się co dziwić ludności. Ludność nie miała wody, nie miała energii elektrycznej, nie miała żywności. Ludzie na Stawki się wybierali, przeważnie mężczyźni i wracali z ziarnem. To ziarno trzeba było jeść pod koniec Powstania, zresztą my też żeśmy dostawali porozbijane, pogniecione, ugotowane ziarno, bo już nic nie było.
- Jak było z zaopatrzeniem?
Wtedy kiedy przybyłem do oddziału, to nie było źle, znaczy było tak, że zawsze rano była kawa, kawałek chleba czy z margaryną, powidłami, marmoladą z buraków. Na obiad było coś gotowanego, kluski. Ziemniaków nie było, kasze były i makaron, mączne rzeczy. Na kolacje też kawa, chleb, jak ja to pamiętam. Bardzo rzadko była margaryna, jak oddziałom zaopatrzeniowym udało się zdobyć. Jak został zdobyty „Bachus” i w piwnicach znaleziono żywność, to duża część żywności została oddana tak jak pamiętam decyzje, które tam usłyszałem, do szpitali. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy niemieckie wino piłem, reńskie mi mówiono, kolor różowy miało. Każdy dostał po butelce wina, jeszcze herbatniki czy coś takiego żeśmy wtedy stamtąd dostali. Pod koniec Powstania wyżywienie się psuło, było coraz gorsze.
Trzeba było samemu kombinować trochę wody, żeby gdzieś się umyć. Były studnie, które trzeba było pompować przeważnie. Kolejki były do studni, nie pamiętam dokładnie, ale zaopatrzenie było dla nas. Wiem że dostawaliśmy wodę do mycia, szczególnie w hotelu „Metropol”. Już nie pamiętam w tej chwili, trudno mi powiedzieć skąd wodę żeśmy brali. Ale w garnuszku wodę się dostawało, żeby się umyć. Zawsze żołnierze byli ogoleni, nie było tak, że zarośnięci, brudni i tak dalej.
Szczególnie pamiętam (bo ja do niewoli nie poszedłem) jak był upadek Powstania i żołnierze się szykowali, to nie trzeba było mówić, wszyscy się starali być ogoleni, umyci, porządnie ubrani, żeby wyjść porządnie do niewoli. Nie trzeba było mówić, każdy to już czuł.
- Jak wyglądało pana umundurowanie?
Całkowicie cywilne było moje ubranie. Miałem opaskę miałem biało-czerwoną z napisem Wojsko Polskie WP, nie Armia Krajowa, tylko WP. Opaskę starałem się wziąć ze sobą jak odchodziłem do cywila. Była sytuacja taka, że chciałem iść do niewoli razem z żołnierzami, ale moja mama, która jeszcze jakiś wpływ na mnie miała i mój brat [uznali:] „My wychodzimy jako cywile, koniec”. Była możliwość, że szczególnie kobiety mogły pójść jako cywile jeżeli sobie tego życzą. Moja mama tak to załatwiała i wyszliśmy jak cywile.
- Miał pan kontakt z tatą w czasie Powstania?
O nie, zupełnie. Ani z tatą ani z inną rodziną nie miałem zupełnie. Nie szukało się [kontaktu], w zasadzie myślało się o dniu jutrzejszym i o tym żeby zwyciężyć – tak wszyscy myśleli. Aczkolwiek zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że pomoc nie przyjdzie. Wielka radość była, jak dostaliśmy zrzuty z zachodu. Później były zrzuty ze wschodu, ale to już nie pamiętam dokładnie, jak to było. Do mnie to nie dotarło, zrzutów ze wschodu nie obserwowałem, nie miałem z tym kontaktu.
- Jeśli był czas wolny, to jak go państwo spędzaliście?
Tylko tak jak mówiłem, to znaczy na kwaterze czyściło się broń, segregowało się amunicję. Amunicję dostawało się różną, czasami pogniecioną, taka jaka była. Czasami zdobyta amunicja była bardzo brudna i tak dalej. Segregowało się broń, czyściło się broń, rozbierało się, szykowało się. Każdy się starał oporządzić, umyć i tak dalej. Nie pamiętam żadnych rozrywek. W pewnym okresie to pamiętam, że była nauka strzelania, szkolenie wojskowe to było. Byliśmy zaprowadzeni na plac, dostałem nawet pistolet i raz mogłem wystrzelić. To było Parabellum, niemiecki pistolet, bardzo zadowolony wtedy [byłem], że mogłem wystrzelić. Tak się czas spędzało.
- Życie kulturalne, były koncerty?
Owszem, to bywało tak jak słyszałem, ale na żadnym koncercie nie byłem, nie brałem udziału. Którejś niedzieli kto chciał, mógł pójść na msze. Nie pamiętam tego dokładnie, gdzie to było. To było w okolicy Nowego Światu. Wiem, że raz byłem w kościele, ale tylko jeden jedyny raz.
Pamiętam taką rzecz, że pomagaliśmy wychodzić z kanału tym, którzy ze Starówki przychodzili. To była naprawdę wzruszająca sprawa, bo pomagaliśmy im wyjść z kanału, brudni, usmoleni i tak dalej. Tutaj specjalnie wody nie ma dużo. To było w okolicach ulicy Wareckiej, blisko placu Piłsudskiego, odprowadzaliśmy ich w spokojne miejsca i oni tam siadali pod ścianą. Przynoszono im wtedy wodę, podawaliśmy im coś do picia, coś do zjedzenia. Jak oni już ochłonęli, już się uspokoili i tak dalej, to pamiętam że prawie wszyscy mówili: „Jaka tu u was cisza, jaki tu u was spokój”. Oni tam cały czas byli pod morderczym obstrzałem, pod bombardowaniem i potem przejście kanałami – bardzo duży wysiłek psychiczny. Trudno sobie wyobrazić wytrzymałość psychiczną, bo wyszli i po jakimś czasie poszli z powrotem do walki. Wytrzymałość psychiczna młodych ludzi jest bardo duża.
- Czytał pan prasę w czasie Powstania?
Bardzo rzadko, owszem dostawaliśmy prasę, to była chyba „Rzeczpospolita Polska”, „Biuletyn Informacyjny”.
Może teraz powiem o marzeniu młodego żołnierza, który przez całą okupację marzył o tym, żeby w końcu móc Niemców wypędzać i to wypędzać aktywnie z bronią w ręku, przy czym specjalnie do Niemców nienawiści nie czułem, ale miałem chęć ich wypędzić, a dwóch młodych z Hitlerjugend nalać, zbić ich, tak jak chłopcy się biją. Moim marzeniem było to, żeby mieć broń. Nigdy nie byłem w pierwszej linii, żeby móc zdobyć. Bardzo dużo zdobywaliśmy broni, to nie ulega wątpliwości. Wtedy Niemcy uciekali w popłochu, kiedy byli ranni i tak dalej.
Pamiętam taką sytuację. Niemcy przypuścili atak na narożnik Marszałkowska róg Alei Jerozolimskich naprzeciwko hotelu „Polonia”. Wyjechał rano czołg zza barykady spod Dworca Głównego. Piechoty nie było widać, czołg sam wyjechał, ale Niemcy ze wszystkich okien naprzeciwko „Żywca” ostrzelali w zasadzie ruiny „Żywca”. Pamiętam tak jakoś wyszło, że jeden ze strzelców, który miał pistolet typu szmajser i ja razem z nim staliśmy całkowicie już blisko tego narożnika za dosyć dużym załomem muru, ponieważ spodziewaliśmy się, że Niemcy mogą zaatakować. On od czasu do czasu się wychylał i obserwował co jest. Pamiętam, że w pewnej chwili powiedział słowo: „Widzę szwabów”. Wychylił się, oddał serie ze szmajsera i za chwilę się osunął, to było tuż koło mnie. Nie widziałem co jest, ani nie krzyknął, ani nic. Chwyciłem go pod ramiona, przylecieli koledzy. Było martwe pole, gdzie Niemcy nie mogli ostrzeliwać. Odsunęli jego i do mnie krzyczą: „Bierz pistolet”. Złapałem za szmajser i złapałem za lufę. Lufa była nie osłonięta, ale ponieważ strzelał przedtem, była gorąca. Zaraz puściłem pistolet, poparzyłem się. To przeżycie dla młodego chłopca – bo chcę mieć broń, przynajmniej wziąć, bo trzeba jemu oddać, a nie mogę wziąć, bo mnie parzy. Marzenie o broni z jednoczesnym parzeniem. Chwyciłem go za pasek i oddałem kolegom pistolet. Pistolet tak upadł, że był ostrzeliwany, jak jego brałem, to Niemcy strzelali wzdłuż muru. Byłem osłonięty, nic mi się nie stało.
On był ranny w rękę, przeżył, nie był ciężko ranny. On odzyskał broń z powrotem. Nie pamiętam w tej chwili ani jego pseudonimu ani nazwiska. W pewnej chwili czołg stoi i strzela, huk dosyć duży, wybuchy, wszędzie karabiny maszynowe strzelają ze strony niemieckiej, tynk się wszędzie sypie albo cegły, odpryski. Tam ktoś jęczy, bo został ranny. Wtedy o takich sprawach kto to jest, to się nie myśli, to pozostaje w psychice zupełnie gdzieś z boku. Tak to mogę scharakteryzować.
Druga sprawa bardzo nieprzyjemna dla mnie, to była taka – to był okres, kiedy Starówka już broniła się ku końcowi. My żeśmy podejmowali takie lub inne akcje, żeby Starówkę odciążyć albo żeby umożliwić przebicie. Jeden z moich kolegów – nie będę sobie przypominał pseudonimu, bo mogę się pomylić – był uzbrojony, miał pistolet typu Bergman. Razem z nim miałem pójść w kierunku giełdy, to było troszkę obok narożnika, właściwie tam narożnika nie było, to było skrzyżowanie Marszałkowskiej z Królewską, ale drogi, ulicy, przez Ogród Saski nie było wtedy. Naprzeciwko Marszałkowskiej była giełda. Mieliśmy się udać w tamtym kierunku, zorientować się jaka sytuacja. On miał pozostać na wszelki wypadek, żeby brać udział w akcji, a ja miałem przyjść złożyć meldunek. Gdzieś to było chyba jak ulica Marszałkowska za Złotą, szło się zawsze nie ulicą, tylko się szło podwórkami. Były przebite przejścia albo w piwnicach albo z klatki do klatki albo z mieszkania do mieszkania, przechodziło się poprzez podwórko do następnej klatki i znów i tak dalej. Jesteśmy na jednej z klatek, w pewnej chwili słyszymy świst, huk, wybuch i jęk ludzi. Co się okazało, że do podwórka studni wpadł pocisk z granatnika, moździerz tak zwany. On wybuchł, a ponieważ tam ludzie byli bezpieczni, bo ostrzału nie było więc siedzieli na podwórkach więc [było] bardzo dużo rannych. My żeśmy w pierwszej chwili byli zaszokowani, bo huk, odłamki powpadały do klatki, szaro się zrobiło od dymu. Jak to opadło, to ludzie zaczęli wychodzić i pomagać jęczącym opatrywać ich i tak dalej. Za chwilę drugi świst i wpada pocisk drugi w to samo miejsce. Ci co pomagają znów są pozabijani, ranni, krew się leje. W ogóle widok przerażający.
Tu się wtedy bardzo przytomnie zachował mój kolega, który ze mną był, bo oddał mi „Bergman”, mówi: „Stój tu i pilnuj”. Zawołał do ludzi, którzy tam są: „Słuchajcie tylko biegiem”. Wyskoczył, złapał mężczyznę, który tam leciał i pędem poleciał do drugiej klatki ciągnąc go, podnosząc i tak dalej. Wtedy wszyscy mężczyźni wypadali i kobiety nawet, łapali rannych i przenosili. Na szczęście trzeci granatnik nie wpadł. To jest ze strony Niemców perfidia, bo wiedzieli o tym, że są tam ranni, że natychmiast nie uciekną, nie zostaną przeniesieni, że inni nie uciekną i drugi granatnik starali się w to samo miejsce wpuścić.
- Jak zapamiętał pan Niemców? Spotkał pan Niemców osobiście w czasie Powstania?
Widziałem, ale bezpośrednio kontaktu z nimi nie miałem, natomiast miałem kontakt nie bardzo bliski, ale na tyle bliski, że słyszałem co mówili. Mianowicie to było w okolicach kina „Koloseum”, na zachodniej części Nowego Światu. Niemcy atakowali któregoś dnia dosyć dużo, nasz pluton brał udział w walce i został wzięty Niemiec do niewoli. Okazało się, że to jest „ukrainiec” z SS Galizien. Zaraz, jak on mówił?
Gospody pamiłuj! Coś takiego, czyli „Panie pomiłuj!”. Pamiętam, że później koledzy go odprowadzili, był na gorąco przesłuchiwany. Jego z bronią złapali, zabrali mu broń. Był na gorąco przesłuchiwany przez żandarmerię, jak wrócili, to mówili o tym, że on się wyrażał: „Polacy jacy wy jesteście głupcy, dlaczego wy się do Niemców nie przyłączycie i nie pójdziemy razem na bolszewików”. Tu wojna już się prawie kończy, Rosjanie są pod Warszawą, wiadomo, że Niemcy upadną, a ten takie propozycje dawał. Oczywiście powtarzam to co mi mówili, tego nie słyszałem. Jak patrzyłem na niego jak go brali do niewoli, był potulny, modlić się chciał, już spokojniutki. Obserwowałem Niemców z ulicy Widok, ale to za daleko. Bezpośredniego kontaktu z Niemcami to nie miałem.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
To chyba kapitulacja. Powiedziałem kilka, szczególnie jak granatniki tam wpadały, to takich było sporo nieprzyjemnych. Na początku Powstania to byłem tak przekonany, ponieważ uczyłem się historii na tajnym nauczaniu, uczyłem się o powstaniach. To pierwsze moje wrażenie jak Powstanie miało wybuchnąć – nareszcie będzie pierwsze zwycięskie Powstanie. Wydawało się, że Rosjanie pomogą, że tutaj przyjdą, wyzwolą, a tu niestety tak się dostało jak gdyby pałką w łeb, że jednak kapitulacja i trzeba wyjść. Później jak wychodziliśmy jako cywile, ale to jest innego rodzaju spotkanie z Niemcami. W czasie bezpośrednich walk byłem za daleko, przeważnie mnie polecano, żebym ze starszym kolegą stał z tyłu i jak coś trzeba, to pomagał, po amunicję latałem.
- Najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze, trudne pytanie… Nie wiem co powiedzieć, próbuje przeglądać wszystkie wydarzenia. Chyba najlepsze [jakie] jako młody chłopiec pamiętam to reakcja ludzi, którzy zostali wyzwoleni w okolicach Nowego Światu, którym groziła też śmierć. Gdyby wyszli na podwórko, zostaliby zastrzeleni, zaryzykowali i się schowali. Nie wiadomo czy Niemcy domu nie podpalą. Później jak żeśmy tam weszli – bezpośrednio za oddziałem szturmowym szedłem – to radość ludzi, dziękowanie za to, że się wyzwoliło, to było chyba [najlepsze], tak na gorąco mogę powiedzieć, bo nie spodziewałem się takiego pytania. Na wszystko patrzę trochę krytycznie i tragicznie raczej.
- Czy jest obraz, który szczególnie utkwił panu w pamięci z Powstania?
Na to pytanie mogę tak odpowiedzieć: czasami śnią mi się takie rzeczy, przypominają mi się, one nie są całkiem realne, ale one nawiązują do tragicznych rzeczy. Budzę się wtedy z przygnębieniem, z niesmakiem, zdenerwowany. To co w tej chwili mi utkwiło w pamięci, to jak była zdobywana PAST-a, to żeby dojść do PAST-y czy w okolice PAST-y to trzeba było przejść pod domami, które się paliły. Dla mnie bardzo nieprzyjemne było przejście pomiędzy dwoma murami, które były tak gorące, że w środku prawie parzyło powietrze jak się przechodziło. Wszedłem i się cofnąłem za pierwszym razem, później to już miałem w tym wprawę, żar taki, że nie można przejść. Wtedy ten który szedł za mną mówi: „Leć szybko, musimy iść, bo cię popchnę”. W końcu wszedłem i przez żar przeszedłem z drugiej strony już spocony, zresztą wszyscy wychodzili prawie że spoceni, bo z dziesięć metrów trzeba było przejść, może trochę mniej. Czasami to mi się śni, jakbym w żarze był gorącym. Tak mi to utkwiło, nie wiem czy to jest odpowiedź na pytanie. Radość to była na początku jak wszędzie [widziało się] biało-czerwone flagi, radość ludzi na początku.
- Co działo się dalej z panem po zakończeniu Powstania?
Razem z mamą wyszliśmy do Pruszkowa. Opaskę i dokumenty, które miałem, to moja mama nie chcąc, żebyśmy mieli kłopoty, to wzięła woreczek, do woreczka nakładła szmat na dno, włożyła legitymacje moją, swoją i opaski, na wierzch nasypała trochę kaszy, właściwie nie kaszy a zboża, ziaren, to zawiązała i powiedziała w razie czego to wyrzucimy, a tak to nieśmy. Wyszliśmy z Warszawy, w okolicy Politechniki Warszawskiej, gmach główny, doszliśmy do Dworca Zachodniego, [potem] do Pruszkowa, w Pruszkowie żeśmy przenocowali w halach kolejowych i później rano jak żeśmy się obudzili, to woreczka nie ma. Mama mówi, że trzymała go pod głową. Ktoś ukradł woreczek z legitymacjami? Zginęło. Szukaliśmy, trudno było się pytać kogoś. W zasadzie ludzie wychodzili, tu Niemcy wpadają, wypędzają i tak dalej. To jest przykre dla mnie, bo chciałbym to mieć, niestety to zginęło.
Była selekcja i mnie chciano znów do Niemiec wysłać, bo mężczyzn przeważnie brano do Niemiec i niektóre kobiety. Moja mama się nie zgodziła, krzyku narobiła, złapała mnie za rękę i Niemiec machnął ręką. Ci Niemcy to byli starsi panowie, którym było wszystko jedno. Pojechaliśmy pod Kraków, tam żeśmy do gospodarza zostali przydzieleni. U gospodarza nie mogę narzekać, powiedziano mi tylko: „Dostaniesz jeść, jak będziesz pracował. Jak nie będziesz pracował, nie będziesz robił, to my darmo nie dajemy jeść”. Zajmowałem się końmi, krowami i tak dalej, nawet mi się to podobało − muszę powiedzieć. Pierwsza radość jaka była to, że mogłem zjeść zupę kartoflankę, nareszcie dostałem dobrą zupę kartoflankę, która mnie smakowała po dniach wyrzeczeń. Później wróciłem do Warszawy.
- Kiedy skontaktowaliście się państwo z tatą?
Wróciliśmy do Warszawy, w Warszawie rodzina brata mojego ojca miała mieszkanie, które nie było zburzone, u nich się zatrzymaliśmy. Mój ojciec wrócił z Niemiec razem z babką, to było w parę miesięcy po nas, gdzieś w marcu żeśmy wrócili, w styczniu byliśmy wyzwoleni, luty, marzec… Nie, nie mogło tak być, w maju wojna się skończyła, ale wszystkie powroty były lipiec sierpień, w tym okresie wrócił ojciec. Tu jest okazja, aby powiedzieć jakie losy mojego ojca były i mojej babki.
- Proszę jeszcze powiedzieć czy był pan represjonowany po wojnie?
Nie byłem represjonowany może z tego powodu, że się nie ujawniłem. Mój brat jak wrócił z obozu jenieckiego, to się ujawnił i był aresztowany parę razy nawet, za każdym razem wypuszczony jednak. Mój brat założył wtedy prywatą firmę, w firmie były remontowane maszyny drukarskie, na których bardzo władzy zależało, można tak powiedzieć. Może z tego powodu [go wypuszczano] ale raczej mało prawdopodobne, że z tego powodu. Mój brat się wtedy zorientował, mówił: „[Na] listach, które oni mają, to ciebie tam nie widziałem, jest tam Janusz Jakubowski, ale nie ma pseudonimu, na razie się nie ujawniaj”. Nie ujawniałem się. Jeszcze nie ujawniałem się, bo chciałem skończyć uczelnię za wszelką cenę.
Jeszcze na to, żeby się nie ujawniać to wpłynął taki fakt, może mały fakt, niespecjalnie znaczący, ale fakt. Mianowicie jak zacząłem chodzić na ulicę Rakowiecką, tam gdzie był spalony dom, w którym mieszkaliśmy, to tam spotkałem dwóch moich kolegów któregoś dnia. Oni mówią do mnie tak: „Chodź pokażemy ci gdzie zginął Krzysiek, chodź, bo to warto”. To był róg Rejtana i Sandomierskiej ulicy. Dom był zburzony. Jeden z kolegów mieszkał w tym domu, mówi słuchaj: „Jak tutaj Niemcy wkroczyli, to drugiego czy trzeciego dnia Powstania wszystkim kazali wyjść. Myśmy z rodziną wyszli, a ci ludzie którzy byli w piwnicach, nie wiadomo czy byli w piwnicach czy nie, to Niemcy wrzucali granaty. W pewnej chwili Krzysiek wyskoczył, trzymał się za głowę, kasłał, potykał się i leciał przez podwórko. Niemiec wyjął pistolet i go zastrzelił na naszych oczach, myśmy stali w bramie przy ulicy prawie”. Wtedy kiedy myśmy tam byli, oni pokazywali wejście do piwnicy, to w pewnej chwili staje w bramie trzech żołnierzy z pepeszami na ramionach wprawdzie: „Ej wy, chodźcie tu! Co wy tu robicie?”. „Nic, przyszliśmy zobaczyć”. „A z jakiej wy organizacji? Czy wy tutaj się spotykacie. A dowody macie?”. Mówię: „Nie mamy żadnych dowodów, przecież my dopiero wrócili”. „To lepiej się tutaj nie gromadźcie, rozchodzić się!”. Żeby to było powiedziane przyjaźnie czy coś, ale to z krzykiem z hałasem… Zacząłem się bać władzy, nie ujawniłem się, nie byłem represjonowany.
- Historia pana taty i pana babci?
Jak to wyglądało? Otóż mieszkałem razem z rodzicami i z babką na rogu Rakowieckiej i Sandomierskiej. Ponieważ wiedzieliśmy, że będzie Powstanie w związku z tym wszystkie małe dzieci w naszej rodzinie jak i babka zostały wywiezione do Skierniewic. Moja babka na dzień przed Powstaniem, czy na dwa dni przed Powstaniem, wróciła do Warszawy. „Bo mi się nudzi w Skierniewicach”. „Babcia siadaj i wracaj”. „Jeszcze dwa dni z wami pobędę”. Zastało ją Powstanie. Powstańcy się wycofali z Sandomierskiej i Rakowieckiej w zasadzie pierwszego lub drugiego dnia, zaraz przyszli Niemcy. Komendant z LOP-u czyli Ligii Obrony Przeciwpożarowej wpadł na pomysł, żeby zamknąć bramę i nie wpuścić Niemców, bo Powstanie trzy dni będzie trwało więc nie ma sensu. Niemcy walili w bramę, ponieważ nikt nie otworzył, to weszli przez okno do sklepu na rogu, który był sklepem spożywczym, który prowadzili Lipkowie. Zabili wszystkich Lipków natychmiast i wypędzali ludzi z mieszkań. Ludziom, którzy otworzyli drzwi natychmiast, to kazali im zejść na dół, a tym którzy nie otwierali, bo niektórzy nie otwierali, to wywalali drzwi, wpadali i zabijali.
Jak do mojego ojca zapukali (ojciec był z babką wtedy, bo mama już była w Powstaniu), ojciec otworzył natychmiast. Mój ojciec dwa słowa umiał po niemiecku. Każą wyjść. Ojciec miał taki zwyczaj, że wszystkie swoje osobiste rzeczy wyjmował i kładł na biurku: portfel, zegarek, miał złoty zegarek z kopertką. Mówi: „Zaraz tylko wezmę dokumenty”. Niemiec krzyknął: „Nie będą ci potrzebne dokumenty”. Zepchnęli ojca ze schodów prawie, że zleciał ze schodów i zszedł na dół. Babka jak to zobaczyła, to uciekła do ostatniego pokoju, do drugiego pokoju, schowała się za firankę. Widziała jak Niemcy wszystko zgarniali do woreczków, do kieszeni, grzebali po szafach, bieliznę ściągali i zobaczyli babkę pod firanką. Podeszli, karabinem odsłonili firankę i krzyczą
Raus!. Babka schodziła po schodach. Wyjście było przez mieszkanie Lipków. Jak weszła do Lipków i zobaczyła, że Lipkowie leżą we krwi, po krwi trzeba było stąpać, to usiadła i powiedziała mnie też już chyba zastrzelą. Przyszedł Niemiec i to zobaczył, kazał babce wstać, zawołał drugiego Niemca i babkę przez okno wysadzili, kobietę, która miała z sześćdziesiąt lat. Tu mordują tu wysadzają, na szczęście dla babki. Spędzili wszystkich do koszar i babka w koszarach spotkała ojca. Razem z ojcem została wywieziona do Fuldy koło Hanoweru do fabryki samolotów. Tam montowali samoloty, babka siedziała i gotowała w obozie i wróciła po wojnie razem z ojcem.
- Chciałby pan dodać coś na temat Powstania na zakończenie?
To chyba mniej więcej wszystko. Jeszcze mam bardzo osobiste refleksje, ale trochę i znane. Mianowicie jeżeli się już dożyło siedemdziesięciu pięciu lat jak ja w tej chwili, to człowiek się zastanawia nad tym czy celowe było Powstanie.
Muszę powiedzieć taką rzecz – to jest nie tylko moje spostrzeżenie. Szczególnie po przeczytaniu książki „Powstanie’ 44”, Anglika, wszyscy wiedzą kogo, to dochodzę do takiego wniosku, że po to, żeby wydać taką decyzję jaką wydał Sikorski, żeby tworzyć Narodowe Siły Zbrojne w kraju, to nie wiem czy zrobił całkiem dobrze. To znaczy czy całkiem dobrze czy nie, trudno powiedzieć, może to powiedzmy inaczej, mówię to na gorąco, nie jest to opracowanie. Przecież Sikorski powinien wiedzieć o roku 1920, powinien wiedzieć o tym, że Rosjanie za to Polaków nie kochają i robić Narodowe Siły Zbrojne w kraju licząc na to, że Polska będzie wyzwolona przy pomocy własnych sił przy takiej potędze Niemców i przy takim dużym obszarze rosyjskim – wprawdzie Rosja nie stanowiła wtedy potęgi, ale jednak to są miliony ludzi – liczyć na to, że my tu sami się obronimy, przeciwko tym dwóm… Może nie sami, przy udziale Anglików i Francji. W każdym razie trudna bardzo decyzja. Teraz dalej, przecież Powstanie wybuchło później. Anglicy i Francuzi nic nie pomogli na początku, nie można powiedzieć, że nie pomogli, ale na początku nic nie pomogli. Następnie był Katyń, więcej szczegółów nie będę wymieniał. Jeżeli był Katyń, to jak zrobimy Powstanie, to Rosjanie pomogą?
Nie chcę się stawiać na miejscu Sikorskiego, ale wydaje mi się, że dowódcy jak Sikorski i politycy w tym czasie, powinni to wszystko rozpatrzyć i powiedzieć sobie raczej w ten sposób, tworzymy Narodowe Siły Zbrojne w Anglii, tam gdzie jest duża możliwość, gdzie nasz żołnierz będzie wyszkolony, uzbrojony, dobrze odżywiony i tak dalej, a w kraju ograniczamy się do dywersji, do szpiegostwa, to co zrobił Groszkowski, któremu dano nadajnik od rakiety V1 czy V2, już nie pamiętam. Tak szpiegować i wysłać do Anglii to jest duży wyczyn. Myśleć o narodowym Powstaniu, o wielkiej akcji „Burza”, wydaje mi się, że to jest dosyć ryzykowana decyzja.
- Po ponad sześćdziesięciu latach żałuje pan czegoś?
Na pewno nie żałuję, o nie! Taki entuzjazm jak wtedy był w narodzie polskim po dwustu latach niewoli i dwudziestu latach niepodległości i patriotycznym nastawieniu całego społeczeństwa… Nie było moim zdaniem ludzi, którzy by byli przeciwni walce z Niemcami, na Rosjan większość ludzi patrzyła raczej przyjaźnie mimo Katynia, to jednak były pewne sympatie jak można obserwować nie do ustroju, ale do narodu rosyjskiego. To żeby za wszelką cenę wypędzić Niemców, żeby walczyć o swoją własną wolność, to było jak najbardziej.
To była sytuacja taka, że Powstanie było nie do uniknięcia, ludzie by sami zaczęli działać, co mogło być jeszcze gorsze, jak by było niezorganizowane. Nie żałuję, aczkolwiek przychylam się do tego co powiedziałem, że gdyby była taka decyzja, że nie rozpalamy ambicji wojennych, nie tworzymy Armii Krajowej w sensie wyzwolenia kraju, ale w sensie pomocy armiom, które tutaj nadchodzą, to byłoby chyba lepiej. Nie wiem czy była możliwość jakakolwiek nawiązania współpracy z Rosjanami.
Rozmowę prowadził Tomek Żylsk
i Warszawa 19 czerwca 2006 roku