Janina Jankowska „Jasia”
- Jak pani zapamiętała czasy przedwojenne?
Właściwie bardzo miło, byłam jedynaczką, rodzice byli średnio sytuowani, do wybuchu wojny chodziłam do szkoły. W 1939 roku miałam dwanaście lat. Chodziłam do szóstej klasy szkoły podstawowej u sióstr zmartwychwstanek.
Tak, na Żoliborzu, Krasińskiego 31.
- Jak pani zapamiętała ten dramatyczny dzień 1 września 1939 roku?
Miałam dwanaście lat i w pierwszym momencie bardzo się ucieszyłam, że nie idę do szkoły. Zrzedła mi mina, jak mój ojciec na wezwanie [prezydenta Starzyńskiego] wyszedł z domu. Przestałam się cieszyć, jak zobaczyłam pierwsze samoloty. Później to już normalny okres okupacyjny. Okres okupacyjny dla wszystkich był tragiczny. Chodziłam dalej do sióstr. Oficjalnie to była szkoła krawiecka, ale uczyłyśmy się normalnie, przerabiałyśmy program gimnazjum. Miałyśmy bardzo dobrych profesorów: [geografię od 1 września 1941 roku do 1 kwietnia 1943 roku wykładał profesor Czesław Jaxa Bykowski (zamordowany), fizykę od 1 września 1941 roku do 31 sierpnia 1944 roku – profesor Józefa Jadźwińska]. W tej szkole w 1943 roku został zorganizowany kurs sanitarny, który skończyłam. Biegłam, oglądałam wypadki, żeby opatrzeć się z widokiem krwi i wszystkich innych nieszczęść.
- Jak odbywał się taki kurs sanitarny?
Myśmy miały wyjątkową sytuacje, dlatego że w pewnym momencie stałyśmy się klasą tajną. Niemcy przyszli do szkoły, nie znaleźli naszego dziennika, być może siostry schowały. Starsza klasa codziennie jeździła do szwalni i szyła koszule dla Niemców, a [młodszej klasie roboty] przysyłali do szkoły. Ponieważ nie znaleźli naszego dziennika, oficjalnie zostałyśmy rozwiązane. Każda z nas musiała gdzieś się zatrudnić, żeby mieć kartę pracy. Niektóre koleżanki musiały stale chodzić do pracy, wobec tego chodziły na komplety. Miałam to szczęście, że zatrudniono mnie w firmie, w której pracował mój ociec. Musiałam się od czasu do czasu tam pokazać. W szkole uczyłyśmy się albo na strychu, albo w suterynie. Wtedy myśmy miały zorganizowany kurs sanitarny.
- Kto organizował kurs, siostry?
To organizowało harcerstwo, całe ugrupowanie. Myśmy nie były specjalnie wtajemniczane, kto, co i jak. Po prostu chodziłyśmy, skończyłyśmy i byłyśmy pod tym względem przygotowane do pomocy.
- W którym roku związała się pani z harcerstwem?
W harcerstwie byłam od zucha, od przedwojennych czasów. W szkole było cały czas harcerstwo, a ja do tej szkoły chodziłam od pierwszej klasy, aż do Powstania.
- Jaka wyglądała praca w firmie pani ojca?
To była duża firma – „Franaszek” na Woli. [Kazimierz] Franaszek bardzo dbał o bezpieczeństwo swoich pracowników. Dla synów swoich pracowników stworzył nawet grupę, straż ogniową. Oni ćwiczyli [na terenie fabryki]. W każdym razie byli zatrudnieni i przez to byli chronieni. [Franaszek] przekupywał Niemców. Mój ojciec był dwukrotnie zabierany w łapance domowej. Pierwszy raz udało mu się nie wyjechać, natomiast drugi raz był zabrany łącznie z moją matką. Zadzwoniłam wtedy do Franaszka, bo schowałam się w domu. Rodzice szybko wyszli z mieszkania, zatrzasnęli drzwi. To był pamiętny dzień, bo to były urodziny mojego ojca. To była niedziela i myśmy się z mamą wybierały do kościoła. Ojciec wcześniej miał telefon i mówi: „Nie chodźcie, bo coś się dzieje”. Ale kościół Świętego Stanisława blisko, mama mówi: „Nic się nie stanie”. W tym momencie usłyszeliśmy walenie kolbami, walenie butami. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze. Przyszli. Rodzice już byli ubrani, a ja się schowałam w służbowym pokoju z naszą pomocą i z psem, który był bardzo mądry. Położyłam na niego poduszkę, położyłam się na nim, ale nawet nie mruknął.
Zawieźli ich na Pawiak, mamę zwolnili. Natomiast ojciec zobaczył Niemca, którego znał, że jest przekupywany. Krzyknął z daleka, że jest
aus firma „Franaszek”. Niemiec podszedł, spojrzał w dokumenty i kazał ojcu pójść do celi. Później się okazało, że z tej celi ich wypuścili. Po drodze ojciec jeszcze dostał w bok kolbą, bo wysunął się nie tak jak trzeba. Od czasu do czasu jeździliśmy na rowerach [do pracy], żeby ominąć miasto. To była Wola, więc jeździliśmy w stronę Powązek. [Kazimierz Franaszek z żoną i synem zostali zamordowani 5 sierpnia 1944 roku na dziedzińcu fabryki przy ulicy Wolskiej 43/45 wraz z kilkoma tysiącami mieszkańców Woli].
- Czy utkwiło pani jeszcze jakieś wspomnienie z okupacji? Pani mama pracowała?
Moja mama była aktorką [pseudonim aktorski – Stanisława Orska]. Nie pracowała [w czasie okupacji], ale też miała kartę pracy z firmy [„Franaszek”]. Musiała mieć dokument, bez tego nie można było egzystować.
Oczywiście. Wspominamy krówki, które babcia robiła z cukru i rozmazywała na porcelanowej płytce. Pamiętam piernik z marchwi i wszystkie rarytasy w postaci chleba brukowca i [zupek z brukwi, którymi dożywiała nas szkoła (smak, zapach i kolor były okropne, do dzisiaj pamiętam)].
- Czy domyślała się pani, że może wybuchnąć Powstanie?
Specjalnie się nie zastanawialiśmy. Wiedzieliśmy, że musi się coś stać, ze względu na to, że ten okres okupacji był nie do wytrzymania. Mieliśmy dosyć tego wszystkiego, co się działo, aresztowań i rozstrzeliwań. W moich oczach zginął chłopiec. Biegł, miał książki. To był kilkunastoletni chłopiec. Mieszkałam na Mickiewicza 27 i widziałam, jak on uciekał. Niemcy go po prostu zastrzelili. Chłopak się bał i zaczął uciekać. Wystarczyło. Był też taki moment, że byłam w sklepie i w pewnym momencie wpadli Niemcy. Zamknęli sklep, wprowadzili chłopca. Pamiętam go do dzisiaj. To był młody chłopak, straszliwie zbity, w kajdankach, miał blond kręcone włosy. Zaprowadzili go na zaplecze. Nam wszystkim kazali zostać w sklepie. Chyba czekali na kogoś, ale się nie doczekali. Wyprowadzili go z powrotem. Były rozmaite tragiczne momenty. W naszym domu była przejściowa klatka schodowa i było dwoje małych dzieci. W pewnym momencie wszedł Niemiec, dzieci automatycznie podniosły ręce do góry. Myślę, że nawet jemu zrobiło się głupio, bo to były zdecydowanie małe dzieci, może sześcioletnie. Było mnóstwo tego rodzaju sytuacji.
- Proszę opowiedzieć o 1 sierpnia 1944 roku. Jak pani zapamiętała dzień wybuchu Powstania?
U nas zaczęło się wcześniej, bo już o godzinie czternastej. Po prostu Niemcy spotkali się z powstańcami, którzy przenosili broń. Za chwilę miałam pierwszego rannego, był lekko ranny. Tylko tyle, że opatrunek był zrobiony. Radość była ogromna. Tam był punkt telefonów i ktoś wywieszał flagę. Natychmiast został zastrzelony. Było mnóstwo snajperów. Też miałam taki moment, że nad moją głową przeszła seria, ale wstydziłam się uciekać. Stałam wtedy przed punktem. Usiadłam sobie na szpuli ze szlauchem do podlewania trawników. Jak przeszła seria nad moją głową, to powoli zeszłam na punkt. Punkt się mieścił w piwnicy klatki K [przy ulicy? – red.]. Jedna piwnica była przeznaczona na punkt, a obok była salka, w której przez jakiś czas leżeli lżej ranni. Parę sytuacji było dla mnie rzeczywiście tragicznych. W przebijaniu się przez Dworzec Gdański, młody, szesnastoletni chłopak, nazywał się Andrzej Gronowski, był bardzo ciężko ranny w brzuch. Leżał w szpitalu na placu Wilsona. Tam trafiła „krowa” i zburzyła ten szpital. Jego na noszach przynieśli do nas. On leżał w tym szpitaliku i został oddany pod moją opiekę. To był chłopak, który strasznie cierpiał. Prosił o broń, chciał się zastrzelić, różne były jego stany. Później o tyle się poprawiło, że pozwolili mi dać na końcu łyżeczki od czarnej kawy trochę płynu, bo przedtem nie wolno było. Krótko po tym była bardzo silna strzelanina. On zaczął się rzucać, pozrywał wszystkie szwy i skończył życie. Teraz zawsze chodzę na jego grób. Drugą sytuację miałam trochę śmieszną, może dziwną. Przyszli powstańcy z Mokotowa. Spacerowałam z jednym z nich. W pewnym momencie on powiedział: „Dam ci coś na szczęście”. Wyciągnął order niemiecki za wojnę 1939 roku. Wieczorem, tego samego dnia na Mickiewicza 34, był koncert. Tam były ogromne podziemne garaże, stało bardzo dużo powstańców. Na koncercie śpiewała moja mama. Na drugi dzień oni przedzierali się przez Dworzec Gdański. Chłopak, którego znałam tylko imię i pseudonim, [Adam „Sten”] zginął. Koledzy zawiadomili, pogrzeb był na placyku.
- Czy często na Żoliborzu zdarzały się takie sytuacje, że ludzie zbierali się, żeby posłuchać koncertu?
To był jeden koncert, [który odbył się 21 sierpnia 1944 roku wieczorem, w dzień przed atakiem na Dworzec Gdański]. Raz byłam piętnaście minut na potańcówce, dosłownie piętnaście minutek, bo tylko tyle starczyło czasu.
- Gdzie się odbywała potańcówka?
W mieszkaniu, nie pamiętam dokładnie, w którym i nie wiem nawet, kto tam był, nie pamiętam tego. [W czasie okupacji] jako panienka z „dobrego domu”, chodziłam na lekcje muzyki. [Często, powracając z lekcji rozlepiałam na słupach i tablicach konspiracyjne plakaty]. Pamiętam, że był taki wieczór, kiedy [w czasie Powstania] grałam. Było paru chłopców i siedzieliśmy [cicho sobie śpiewając]. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze i w pewnym momencie patrzyliśmy na Warszawę. To był nieprawdopodobny widok. Cała Warszawa się paliła. W międzyczasie były zrzuty na placu Wilsona. Nasza sąsiadka miała sporo kryształów, zapakowała do kufra i wystawiła w bezpieczne miejsce, czyli w przedpokoju, gdzie nie było okien. Był zrzut, który przebił dach i trafił w kufer z kryształami. Nawet nie bardzo żałowała. Były różne sytuacje i komiczne [i tragiczne]. Nie pamiętam zupełnie, co jadłam w czasie Powstania. Pamiętam, że byłam bardzo głodna i wtedy zaproponowano mi papierosa. Wypaliłam, skutek był wiadomo jaki – odechciało mi się jeść.
Raz kanałami przyszedł powstaniec, miał paskudne rany [od odłamków], jątrzyły mu się. Przychodził do nas na opatrunki. Któregoś dnia przyniósł nam pudełko sardynek. Myśmy z lekarzem, z doktorem Mazurkiem, zjedli te sardynki. Trzecią rzecz to pamiętam, że powstańcy zdobyli olejarnię na Marymoncie. To były olej zupełnie nieoczyszczany. Cały Żoliborz zarzucili tym olejem. Moja mama, nie wiem jak, gdzie i na czym, obsmażyła placki z mąki kartoflanej. Smak był bardzo dziwny, bo one się ciągnęły jak guma do żucia. Poza tym nic nie pamiętam.
Do pewnego czasu tak, a później nie. Pożary gasiło się w ten sposób, że ustawiała się kolejka od studni i ludzie podawali sobie naczynia, wiadra, co było. Nie było wody, więc u nas na podwórku wybudowano sławojkę. Poza tym mam kolegę powstańczego, który był w staży ogniowej. Do dziś mi wypowiada, że byliby go ustrzelili na dachu mojego domu, ale na szczęście przeżył. Nic nie było. Sytuacja była tragiczna, było coraz gorzej z wodą. Efekt był taki, że ostatnie zastrzyki… Ostatniemu rannemu, któremu pomogłam, musiałam zrobić zastrzyk w strzaskane ramię. Ręka mu zwisała. Igłę zdezynfekowałam ogniem zapałki, nie było wody, nie było już zupełnie nic. Powstanie się kończyło. Wiedzieliśmy już, że na drugi dzień nasz dom będzie zajęty. Musieliśmy ewakuować nasz punkt. Na punkcie było bardzo dużo rannych, nie było noszy, więc na kocach. Nie było chętnych do przenoszenia. Byłam bezradna, nie wiedziałam, co mam robić, nie było komu nosić rannych. Jeden z rannych w kolano wziął mnie za szyję i kuśtykając, poszliśmy po piwnicach. Grożąc bronią zmobilizował panów, którzy tam siedzieli, żeby poszli i przenieśli rannych. Jak wszyscy zostali przeniesieni, wszystko zlikwidowaliśmy. O czwartej nad ranem pożegnałam się z lekarzem.
Wróciłam do mamy. Wyszłyśmy [z mamą], zabrałam jeszcze naszego psa, który się bardzo bronił. On o tyle się bronił w czasie Powstania, że w momencie, kiedy usłyszał świst „szafy”, to uciekał do piwnicy, siadł i czekał, co będzie dalej. Wyprowadziłam go i on w pewnym momencie nie chciał iść, trzymałam go na smyczy, wyczuwał nieszczęście. Nas wyprowadzali „własowcy”. Jeden z nich kazał mi go przywiązać do kraty do piwnicy, a nas z mamą pędził dalej. Mój ojciec nie doszedł przed Powstaniem, został po stronie niemieckiej. [„Własowiec”] strzelił do [psa], myśmy się obejrzały, pies przed nim służył, on przestrzelił mu obrożę, ranił go. Myśmy szły dalej, a pies padał po naszych śladach. To był dodatkowy [„dramat”]. Inna sprawa, że co bym z nim zrobiła. Może lepiej, że tak się stało, przecież nie zabrałabym go do kościoła Świętego Wojciecha, stamtąd do Pruszkowa. Byłam chora, nie czułam tego, miałam czterdzieści stopni temperatury. Dostałyśmy się na halę ogólną. Był lekarz [Polak], cała obsługa lekarska. Moja mama poszła ze mną do lekarza. On kazał nam pilnować, że będzie przeprowadzał [parę osób] na pierwszą halę, która była do wywiezienia na teren Generalnej Guberni. Myśmy jego pilnowały. On rzeczywiście przeprowadzał pięcio- czy sześcioosobową grupkę. Myśmy dołączyły, ale podbiegli Niemcy i rozpędzili całą grupkę. Wobec tego myśmy pilnowały dalej. Po jakimś czasie on znowu szedł i udało nam się przejść na pierwszą halę. Tam już byli chorzy ludzie. Zostałam specjalnie ucharakteryzowana, miałam obandażowaną głowę, nie byłam ranna. Udawałam, że kuleję. W momencie jak dowiedziałyśmy się, że podstawili transport, to po prostu przeszłyśmy pod drutami kolczastymi i [nie bacząc na krzyki Niemców] dołączyłyśmy do grupy, do szeregu, który szedł do wagonów. Kilkanaście osób przede mną zobaczyłam moją koleżankę szkolną [Alę Sachnowską z matką. Ojciec Ali w czasie okupacji był dyrektorem gazowni, mocno zaangażowanym w prace konspiracyjne. Został ciężko ranny w czasie Powstania]. W pewnym momencie Niemcy do niej podeszli i ją wyciągnęli z szeregu. Kiedy już byłam przy wagonie, to był tragikomiczny moment. Jak miałam wsiadać, podeszło do mnie dwóch Niemców. Nie wiedziałam, co oni ze mną zrobią, a oni po prostu pomogli wsiąść. Ważyłam chyba tonę, bo tak się na nich uwiesiłam.
Transportem jechaliśmy siedemnaście godzin. Padał deszcz, wagony były otwarte. Dojechaliśmy do Jędrzejowa. Po drodze pociąg zwolnił, ludzie zaczęli wyskakiwać, Niemcy zaczęli strzelać. Wobec tego myśmy zrezygnowały. Przyjechaliśmy do Jędrzejowa, właściwie nas tam puścili. Wszyscy się rozeszli. Myśmy z mamą stały, nie wiedząc co robić. W pewnym momencie podszedł do nas jakiś pan i zapytał się, czy mamy co ze sobą zrobić. Oczywiście nie miałyśmy. On nam zaproponował pójście do niego. Okazało się, że to był nauczyciel wysiedlony z Poznania. Jego żony nie było, wyjechała gdzieś z dzieckiem. Przez jakiś czas mogłyśmy tam być. On miał na kwaterze Niemca z Wermachtu, Ślązaka. Cały czas były łapanki na warszawiaków. Jak była łapanka, to on nas chował w swoim pokoju. Na Boże Narodzenie dostałyśmy od niego dwie fajansowe, wojskowe filiżanki, chyba gdzieś je zabrał. To były dosyć charakterystyczne filiżanki, bo one miały pieczęcie wojskowe. To był nasz pierwszy prezent, myśmy w ogóle nic nie miały. Moja mama, wychodząc z Warszawy, zabrała tylko nuty. Pamiętam z czułością nadleśniczego, [pan Janiec], który bardzo zainteresował się warszawiakami, bardzo pomagał. Urządził dla nas pierwszą wigilię.
Jak przyjechałyśmy, zarejestrowałyśmy się w RGO. Też był przypadek, bo skierowano nas do leśniczówki. W leśniczówce okazało się, że brat i siostra leśniczego w czasie okupacji mieszkali w naszym domu i studiowali, ona medycynę, on prawo. Jak tam przyjechałam, to ich zobaczyłam. Tam była niesamowita ilość ludzi. Byli warszawiacy, byli wysiedleni z Poznania, z Lublina, ukrywający się kuzyni, mnóstwo młodzieży. To było na skraju ogromnych lasów, gdzie byli partyzanci, znani „Jędrusie”. Były takie sytuacje, że od strony drogi przychodzili Niemcy załatwiać sprawy do leśniczego, a od drugiej strony, w tej samej leśniczówce, siedzieli partyzanci. Ciągle rozbierali Niemców z mundurów, ciągle Niemcy biegali i szukali tych, którzy ich rozebrali. Jednym słowem było, można powiedzieć, wesoło. Myśmy się zarejestrowały w RGO.
Mój ojciec w czasie Powstania został zatrzymany przez Niemców. [Wracał z pracy u „Franaszka”]. Tuż przed frontem żoliborskim, przed zmartwychwstankami była kolonia oficerska i tam został mój ojciec. Niemcy z tej grupy mężczyzn stworzyli grupę roboczą. Wozili ich na ciężarówkach do palących się fabryk, do wywożenia maszyn, które były potrzebne [Niemcom]. To trwało przez cały czas. Oczywiście wiem to z relacji mojego ojca. Ojciec widział, jak palił się nasz dom. W pewnym momencie, już pod koniec Powstania, Niemiec kazał im wsiąść na ciężarówkę, wyjechał z nimi i powiedział tak: „Teraz ja was puszczam i uciekajcie! Pamiętajcie tylko, że Warszawa jest otoczona potrójnym kordonem, uważajcie, żeby was nie złapano”.
Ojciec uciekał razem z kolegą też od „Franaszka”, który też mieszkał na Bielanach. W końcu mój ojciec znalazł się w Pruszkowie, zatrzymał się w Grodzisku. W Pruszkowie dowiedział się, że z Żoliborza idzie transport. Podobno szukał nas przez jakąś sanitariuszkę. Później czekał, że może kartkę wyrzucimy. Nam nawet coś takiego nie przyszło do głowy. Jeden z naszych sąsiadów przyjechał szukać swojej rodziny do Jędrzejowa i znalazł nas, rodziny nie znalazł. Przypadkowo spotkał mojego ojca i powiedział mu, że jego rodzina, żona i córka są gdzieś w okolicach Jędrzejowa. Ojciec do nas przyjechał, znalazł nas. Radość była ogromna. Moja mama poszła na wieś, chciała coś kupić u chłopów, żeby zrobić przyjęcie. W tym momencie weszła studentka medycyny i powiedziała: „Ktoś do państwa z Warszawy”. Ojciec mówi: „Proszę bardzo, proszę bardzo”. Weszło trzech żandarmów i ojca zabrali do obozu pracy. W obozie pracy udało się ojcu przekupić jednego z Niemców i wyszedł z obozu.
Nie wiem dokładnie, gdzieś w okolicach, na terenie Guberni. Ojciec wrócił do nas na moment i mówi: „Słuchajcie, to teraz pojadę do Grodziska”. Tam coś zostawił, nie wiem co, i pojechał. Była niedziela, my z mamą jak zwykle do kościoła. To była wieś zabita dechami. Zaczynała się kościołem, kończyła się leśniczówką. Wyszłyśmy do kościoła. W pewnym momencie na oklep na koniu jechał młody chłopak i zaczął wołać do nas, żebyśmy wracały, ponieważ Niemcy uciekają i idą Rosjanie. Zawróciłyśmy, powiedziałyśmy całej gromadzie. Całe towarzystwo w las i czekamy. Z daleka było słychać strzały. Staliśmy w lesie, piękna pogoda, słońce, śnieg, ale nic się nie działo. Wróciliśmy po godzinie, ktoś mówi: „Rzeczywiście Niemcy uciekają”. Nie wiem, dlaczego uciekali, chyłkiem, pochyleni, w stronę lasu. Przeszli. Po jakimś czasie usłyszeliśmy huk, podjechał czołg i zaczął strzelać do leśniczówki. Wszystko naokoło, zabudowania gospodarskie, zaczęło się palić. Ranili jednego z braci leśniczego. Oni sądzili, że tam są Niemcy. Później wpadli. Właściwie to była linia frontu, bo oni szli ogromną ilością wojska. W końcu zatrzymali się w leśniczówce, naokoło zajęli cały las. Wtedy dopiero zobaczyłam, jak wygląda żołnierz w walce. To byli ludzie w stresie, w szoku. Oni położyli się pokotem. Tam była ogromna kuchnia. Można było po nich chodzić. Myśmy z mamą miały łóżko. W korytarzyku stało tylko łóżko, na którym myśmy spały, stoliczek, dwa krzesełka. W pewnym momencie to w ogóle chcieli nas postawić pod ścianę, bo mieliśmy dowody z pieczęcią niemiecką. Moja mama, która znała dobrze rosyjski, wytłumaczyła im w końcu, że jesteśmy Polakami. Mamie kazali piec chleb, mama nie umiała, wobec tego zaczęła smażyć placki. Mnie kazała się położyć w pokoiku, który był tuż za kuchnią, w pełnym rynsztunku, tak jak wyszłam [z Powstania] ubrana w spodniach. W pewnym momencie wpadł tam oficer i powiedział, żebym się posunęła, że on się położy, będzie spał. Mówię mu, że jestem już wypoczęta, że wstanę. Nie chciał się zgodzić. Tam był młody chłopak wysiedlony z Poznania, wpadł do pokoju. Oficer pyta się: „A to kto?”. [Odpowiedziałam:] „Mój mąż”. Wtedy on pozwolił mi wstać. Myśmy usiedli na krzesełkach. On się położył, dosłownie padł. Nie patrzył, obok siebie położył broń. W pewnym momencie się zerwał, wyskoczył, złapał za broń. Za chwilę przyszedł i mówi, że tak nie wolno, tak nie wolno. Tam rżnęli kury, jednym słowem zajęli się zaopatrzeniem. Położył się znów, [powiedział], żebyśmy go budzili, jak usłyszymy, że coś się tam dzieje. Oczywiście nikt go nie budził. Tam stali ze trzy dni. Później poszli dalej. To cała historia. Później pojechaliśmy do Kielc. Moja mama zaangażowała się do teatru, ja poszłam do szkoły. W Kielcach zdałam maturę, później przyjechałam na studia do Warszawy. Nic dalej ciekawego się nie działo, normalne życie.
- Wróćmy do czasów Powstania Warszawskiego, czy pamięta pani nazwiska koleżanek, sanitariuszek?
Przede wszystkim pamiętam z łączniczek, bo reszta moich koleżanek była łączniczkami. Komendantem łączności był Józef Krzeski [„Słuchawka”. Walczył] również jego brat [Tadeusz „Tampon”]. Krzeski był przekomiczny. Miałam z nim później kontakt, on bardzo cenił sobie wszystkie moje koleżanki. Pamiętam przede wszystkim ich nazwiska. To była: Sylwia Drzewiecka „Murka”, Danusia Rogalczyk „Dora”, Basia Pawłowska „Iza”, Irenka Ułanowicz „Kora”. Niedawno była sześćdziesiąta rocznica ich ślubu, Irki z kolegą powstańczym Maćkiem. Były duże uroczystości, było dużo zdjęć w prasie. Później miałam całkiem prywatne spotkanie z moimi koleżankami, bo to są wszystko koleżanki z mojej klasy, które przyjechały ze Stanów, z Londynu, Hania Grabowska „Kasia” z mężem… Miałyśmy prywatne spotkanie u mojej koleżanki Basi Pawłowskiej. Ona kończyła Akademię Sztuk Pięknych i kończyła z moją kuzynką. Kiedyś miałam fotografię kuzynki. Basia pyta się: „A to kto?”. Okazało się, że one razem kończyły Akademię Sztuk Pięknych. Ona robi piękne witraże. Jak były uroczystości wyzwolenia obozu, bo one były w Oberlangen, tam Maczek je wyzwalał, wtedy myśmy miały spotkanie. Była telewizja kanadyjska. Przede wszystkim oni się dowiadywali, skąd się u nas wytworzył, dumnie nazywając, patriotyzm. Myśmy powiedziały, że nic się nam nie wytwarzało, po prostu nasi rodzice byli pokoleniem, które wyszło z niewoli. Myśmy były wychowywane w domach patriotycznych. Nikt nas specjalnie nie wychowywał. Jak trzeba było coś robić, to się robiło i koniec. [Inne moje koleżanki to: Krysia Grzebalska „Ksenia”, Renia Rochmanowska „Grażyna”, Danusia Golonko, Wisia Kowalówna, Krysia Czerny].
- Jakich lekarzy pani zapamiętała z Powstania?
Doktor Mazurek i na początku był jeszcze doktor Ochorowicz, później już nie znam nazwisk lekarzy. Najbardziej pracowałam z doktorem Mazurkiem. On zresztą założył ten [punkt]. Kiedyś spotkał moją mamę i strasznie się chciał ze mną skontaktować, ale mama mi nie powtórzyła. Powtórzyła mi po wielu latach, kiedy on już nie żył.
- Czy asystowała pani przy operacjach?
Były różne rzeczy, bo byli różni ranni. Byli ranni poparzeni, z tym że poparzenia były na ogół bardzo tragiczne, tak że nie dało się nic zrobić. Rany były różne, najrozmaitsze. Wszystko dzielnie znosiłam z wyjątkiem jednej sytuacji, jak przyprowadzili do nas łączniczkę, która miała odłamek w oku. W momencie wyjmowania odłamka, poczułam, że mnie się robi ciepło. Lekarz zauważył, ryknął na mnie zdrowo, kazał mi usiąść. Pozbierałam się i dalej już było dobrze. To był moment, kiedy już nie byłam w stanie tego wytrzymać. Wszystkie inne rzeczy znosiłam. To był punkt, to nie był szpital. Oczywiście, w pierwszym momencie, jeżeli coś się działo blisko, to przynosili do nas. Pierwszy ranny [był już w momencie rozpoczęcia Powstania]. Później przynieśli dwie osoby bardzo poparzone, całe ciało prawie że zwęglone. Bardzo krótko trwało ich życie.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w bandaże?
Było, bo na placu Wilsona była apteka rodziców mojej koleżanki z klasy, pana Fabickiego. Zaopatrzenie było dobre. Było wszystko, co trzeba było mieć. Pamiętam, że myśmy przed tym zwijały bandaże, szarpie się robiło, nie wiem dlaczego. Myśmy wszyscy i w 1939 roku, nie byli przygotowani do tego, co się będzie działo. Pamiętam zalepianie okien paskami, maski gazowe, tampony, które się czymś nasycało i miało się zakładać. Jednym słowem nie byliśmy przygotowani do tego, co się będzie działo.
- Jak pani odczuła bombardowania?
Najgorzej było w czasie okupacji, jak były tak zwane świece. Wtedy było tak widno, że człowiek czuł, że jest na widoku. Słuchało się tylko, czy trafią tu, czy gdzie indziej. Słyszało się świst bomb. W jakimś sensie człowiek się do tego przyzwyczaił. Tak było ciężko, że właściwe gorzej być nie mogło.
- Czy będąc na punkcie na ulicy Mickiewicza, wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?
Na ogół nie, bo krążyłam w okolicach Mickiewicza. Miałam taką sytuację, złapałam rannego w głowę, bardzo krwawił, ale był w takim szoku, że nie dał się zaprowadzić na punkt, bo on idzie walczyć. W momencie kiedy osłabł, wtedy dopiero byłam w stanie go doprowadzić. Były przeróżne sytuacje.
- Wiedziała pani, że Dworzec Gdański jest atakowany?
Oczywiście, tak. Przecież z Dworca Gdańskiego szły na nas pociski, tak zwane krowy. W momencie kiedy zburzono szpital na placu Wilsona, szłam do naszego mieszkania. Pęd powietrza był taki, że mnie wcisnęło dosłownie w ścianę. Pocisk przeleciał nad naszym domem.
- Czy wiedziała pani, że jest desant „berlingowców” w okolicach Wisły?
Tak, myśmy mieli wiadomości. Była poczta i informacje. Myśmy wiedzieli o przyczółku, o wszystkim. Czekaliśmy na pomoc. Nie doczekaliśmy się, jak wiadomo.
- Korzystała pani z poczty powstańczej?
Nie.
- Kontaktowała się pani cały czas z rodzicami?
Tak.
- Była możliwość wyjścia z punktu do domu?
Tak, czasem wpadałam do mamy. Jeden z moich braci [stryjecznych Janusz Kałczyński] zginął w Katedrze, drugi walczył na Starym Mieście. Dostał się do obozu, później do Londynu. Tam skończył studia, bo tu w czasie okupacji studiował prawo. W końcu wylądował w Stanach. Tam był profesorem na uniwersytecie. Jest między innymi założycielem muzeum, Janusz Zawodny. Jestem starą warszawianką z dziada pradziada, więc jestem bardzo związana z Warszawą.
- Jak pani po latach ocenia Powstanie?
Uważam, że powinno być i koniec. Naprawdę mieliśmy tego dosyć. Nie zastanawiam się dlaczego, kto, co wymyślał. Po prostu mieliśmy tego dosyć. Jakie były inne powody, nigdy nie wnikałam, ani w czasie Powstania [ani później]. Po prostu trzeba było pójść i koniec. Mam ogromny sentyment do tego okresu. Wszystko jest bardzo żywe w pamięci.
- Powiedziała pani, że z Żoliborza wyprowadzali panią „własowcy”. Jak oni panią traktowali?
Oni nas pędzili. Myśmy szły przez Warszawę do kościoła na Woli i stamtąd do Pruszkowa. Oni nas nie prowadzili w tym sensie, tylko po prostu stali i myśmy szły.
- Wiedziała pani, że oni wcześniej dokonywali mordów?
Jeden moment był rzeczywiście tragiczny. Jak myśmy szły, jak nas pędzili, to na boku leżała młoda dziewczyna, która umierała. Nikt nie był w stanie jej pomóc. To już był ostatni wrzesień, już była trochę inna sytuacja. Być może gdyby Wermacht nas wyprowadzał, byłoby inaczej. Na przykład moja koleżanka miała pięknego doga i Niemcy zabrali tego psa.
- Czy pamięta pani z okresu przedwojennego, albo z okresu okupacji, Żydów mieszkających w Warszawie?
Tak, pamiętam. Moja mama była aktorką, było paru kompozytorów Żydów. Był pan, nazywał się Sirota. Żyd, że tak powiem, z wyglądu z zachowania, uroczy człowiek. To była tragiczna historia. On związał się z osobą, która miała nieślubne dziecko chyba z Niemcem. Oni mieszkali na Żoliborzu. Na początku on do nas jeszcze przychodził do domu, akompaniował, moja mama śpiewała. W pewnym momencie żona wydała go Niemcom. Jego zabrali do getta. Tam kazali mu grać i tłukli go po rękach. Już dalszego losu nie znam. To było jedno. Do szkoły chodziłam z Żydówkami, siostry bardzo [je] chroniły. W momencie jeśli się działo coś podejrzanego, starały się gdzieś je umieścić. To były na ogół dziewczynki, które mieszkały w internacie. Była też sytuacja taka, że jedna z Żydówek szła razem [z innymi] na roboty do szwalni. Ona nie była podobna do Żydówki, ale Niemiec widocznie zauważył podobieństwo. Zawsze prowadziła je zakonnica siostra Maria Bogusława, która uczyła nas niemieckiego i perfekt mówiła po niemiecku. Niemiec krzyknął:
Jude! Ona wrzasnęła na Niemca: „Jako to Jude? Jaki Jude? To jest zakonna szkoła”. Tak nakrzyczała na tego Niemca, że on dał spokój. Później tej dziewczynki już nie było, została gdzieś ulokowana. Chodziłam też z Julą Tuteltaub, ojca miała Żyda, w końcu zmarła w Oświęcimiu. Ojciec został zamordowany, a matka po śmierci Julii wstąpiła do zakonu. Więcej nie znam, takie były ich losy.
Warszawa, 11 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus