Moje nazwisko Bogusława Markowska. Urodziłam się w Lesznie, w Poznańskim, 24 października 1923 roku.
Miasto było położone stosunkowo blisko Niemiec. Dwa tygodnie przed wojną na tajnym posiedzeniu Niemców znaleziono listę Polaków, którzy mają być rozstrzelani po wkroczeniu Niemców. Ponieważ mój ojciec działał jeszcze po powstaniu wielkopolskim, figurował jako jeden z pierwszych na tej liście. W związku z tym, bezpośrednio po znalezieniu [listy], wysłał matkę i mnie w głąb Polski.
Tego nie wiem, miałam wtedy piętnaście lat. Ojciec mi o tym powiedział i że musimy wyjechać. Ponieważ byłam jedynaczką, wyjechałam z matką, natomiast ojciec jeszcze pozostał. Nigdy już do domu nie wróciłam i nigdy już nie zobaczyłam ojca. Nie wiem do tej pory, gdzie jest jego grób. W czasie wojny uciekałyśmy dalej na wschód. Po powrocie do Leszna, chyba po miesiącu, stwierdziłyśmy, że nie możemy tu mieszkać. Wszystko już było zajęte przez Niemców. Nie mogłam już wrócić do domu.
Nie. Mówię: dom, w sensie mieszkania.
Tak. Mój ojciec był dyrektorem kasy chorych i myśmy mieli służbowe mieszkanie. Wróciłyśmy z matką, okazało się, że nie mamy gdzie mieszkać. Pewien czas mieszkałyśmy u dalszej rodziny. Potem zostałam zaproszona przez osobę, która mieszkała w Lublinie, żeby tam przyjechać, uprzedzić wywózkę. Polacy byli wywożeni z tamtego okręgu. W ten sposób w styczniu znalazłam się w Lublinie.
Nigdy nie miałam, byłam jedynaczką. W ogóle nie mam bliższej rodziny, poza moimi dziećmi.
Zatrzymałyśmy się z matką u pani Kuleszy, to była nasza znajoma sprzed wojny. Tam spędziłyśmy trzy lata. Poznałam tam swojego męża.
Mój mąż akompaniował wtedy w kawiarni w Lublinie, ja byłam ze znajomymi na kawie. W ten sposób się poznaliśmy. Mąż był wtedy zaangażowany, pracował w konspiracji. 19 marca 1944 roku braliśmy ślub. Przed tym mąż już wyjechał do Warszawy i grał „U Aktorek” [...]
W zasadzie mówiło się, że Powstanie wybuchnie w lipcu 25 czy 26, po czym okazało się to nieprawdziwą datą. W efekcie nie wiedzieliśmy, kiedy wybuchnie Powstanie. Mąż wyszedł normalnie rano 1 sierpnia i znalazł się w Śródmieściu. Myśmy mieszkali przy ulicy Ursynowskiej, przy parku Dreszera u pani generałowej Przedrzymirskiej. Tam w garażu, tydzień przed Powstaniem, w wózkach, w południe przez park zwożono karabiny i amunicję. Nikt tego specjalnie nie zauważył. Przez pierwsze trzy tygodnie tam mieszkałam.
W naszym domu, przy fortepianie, który stał u nas w salonie, brat mojego męża skomponował „Marsz Mokotowa”. Brat męża był w „Baszcie”, a mąż był w NSZ-cie.
Tekst był napisany przez Jezierskiego, który również był na Mokotowie. Muzykę do tekstu napisał brat męża. Mąż również grał w czasie okupacji, brał udział w konspiracyjnych koncertach w Królikarni. Wtedy mógł grać Chopina, bo takie było zapotrzebowanie. Jak tylko mógł, to grał Chopina.
Nie zawsze mógł „U Aktorek”, to zależało od tego, kto był aktualnie w kawiarni, bo nie wolno było grać Chopina.
To było w połowie września.
Tak. Myśmy wtedy wchodzili do kanału na Wiktorskiej. Linia telefoniczna była bombardowana w różnych miejscach i trzeba było szukać odpowiednich kanałów, żeby odbudować te linie. Myśmy, trzynaście osób, byli kilkanaście godzin w kanale. Miejscami to były burzowce. Z kanału wychodziliśmy przy Alejach Ujazdowskich, przy ulicy Wilczej. Pod Górnośląską był bardzo wąski kanał, z trudem mieściły się ramiona i trzeba się było czołgać dosłownie na łokciach. Oprócz tego mieliśmy kabel. Szło trzynaście osób. Wszyscy nieśli kabel. Mężczyźni nieśli po pięćdziesiąt metrów na każdym ramieniu i jeszcze na szyi. Włazy były pootwierane, były zawieszone granaty, to było powiązane. Jeżeli tylko Niemcy usłyszeli jakiś stuk, to natychmiast granaty wybuchały. Trzeba się było pojedynczo przemykać między granatami, żeby nie spowodować wybuchu.
Tak, podawałam broń z garażu.
Nie było dużo [broni]. Brat męża kierował swoich współtowarzyszy z Powstania. Wiedział, że tam jest ten skład. Przychodzili powstańcy, ale nie wszystko [zabierali], tylko tyle, ile było aktualnie potrzeba. To była Ursynowska 56.
Na pewno, ale nie potrafię powiedzieć, gdzie jeszcze mogły mieć miejsce. Tam było kilkadziesiąt karabinów i amunicja. Nie były to ogromne ilości.
Trochę.
Nie w czasie Powstania, przed Powstaniem. Była łapanka. Kilka osób zaapelowało: „Kto zna niemiecki?”. Znałam trochę, nie mówiłam biegle. Było zapotrzebowanie do starostwa na wydawanie kenkart, dowodów osobistych. Tam zostałam skierowana. Już znałam męża. Dla osób, które były w lesie, dla partyzantów, wydawałam aktualne i autentyczne dowody osobiste. One już były napisane, dawałam [je] tylko do podpisania [niemieckiemu] staroście. To nie były fałszowane dowody, tylko autentyczne. Dzięki temu oni mogli się legitymować prawdziwymi dowodami. Potem, jak braliśmy ślub w Lublinie 19 marca 1944, to przyszło dwudziestu chłopców z lasu. Myśmy byli przerażeni, wychodząc z kościoła. To było na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie, główna ulica. Oni stali w dwuszeregu, podziękowali za to, że mogli się legitymować normalnymi dowodami. Wtedy przydał się trochę niemiecki.
To było oszołomienie, dlatego że nie wiadomo było, jak to się potoczy. Usłyszałam pierwsze wybuchy na Mokotowie. Nie miałam niestety kontaktu z mężem. Mąż pozostał w Śródmieściu na Zgoda, nie mógł już wrócić. Ulice zostały zamknięte, nie było możliwości dojazdu. Mąż był przy ulicy Mazowieckiej, a mieszkaliśmy przy ulicy Ursynowskiej na Mokotowie, przy parku Dreszera. Zobaczyliśmy się, jak mąż przyszedł na Mokotów z budową linii telefonicznej w pierwszej połowie września. Po kilku dniach wróciliśmy do Śródmieścia. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam męża. Jeszcze trzeba było przebiec przez Aleje Jerozolimskie. Barykady były po jednej i po drugiej stronie. Musieliśmy przebiegać pojedynczo, żeby nie zwrócić uwagi Niemców. Aleje Jerozolimskie były pod ostrzałem. Przebiegaliśmy z ulicy Wilczej, przez Bracką i między barykadami, żeby dostać się na Zgoda. Przy ulicy Zgoda byliśmy do końca, do 5 października.
Musiałam wykonywać wszystkie polecenia jakie były, przenosić rozkazy z jednego punktu do drugiego.
Przemykałam się w okolicach ulicy Zgoda, na Szpitalną i dalej do Jasnej, potem jeszcze przy Marszałkowskiej, gdzie było kino „Palladium” i do Marszałkowskiej po lewej stronie, na wprost [obecnego] Pałacu Kultury.
Było bardzo trudno. Kiedyś koledzy zdobyli w Śródmieściu, w tej chwili w okolicach Pałacu Kultury, jakieś zwierzę. Trzeba było to przyrządzić. Potem okazało się, że to był biedny seter. To było dla nas okropne przeżycie, bo nie było nic do jedzenia. Wracając do kanałów, to każdy z nas miał jedną cebulę i pięć kostek cukru na cały czas, kiedy maszerowaliśmy kanałami. Jeśli chodzi o jedzenie, to było strasznie. Można było zdobyć suchary, najczęściej cukier w kostkach. To w jakiś sposób nasycało głód.
Tak, nikt nie wiedział, jak to się może zakończyć. Najpierw czekaliśmy na to, że będziemy mieć pomoc przez Wisłę. Niestety ta pomoc nie dotarła do Warszaw. To było bardzo deprymujące. Nie wiadomo było, jak się potoczą dalsze losy. Nikt się nie spodziewał, kiedy nastąpi koniec Powstania i w jaki sposób to się rozwiąże. To było zupełnie nieprzewidziane.
Widziałam zrzut sucharów na Szpitalnej. Tam podobno zginął czy został poturbowany człowiek. Z wysokości, w olbrzymim worku, spadły bardzo grube suchary. Przypadkowo ktoś przechodził. Nie wiem dokładnie, czy ta osoba zginęła, czy po prostu była ranna, bo nie byłam sanitariuszką. Wiem, że taka historia miała miejsce na Szpitalnej tuż blisko Chmielnej.
Chyba kanały i oczywiście wszystkie bombardowania, „grube Berty” i inne działa kolejowe. To słyszało się wcześniej, trzeba się było chować, schodzić do piwnicy, bo przecież schronów nie było. Wszyscy się w ten sposób chronili. To nie zawsze było dobre, bo często gruzy spadały na piwnice i wręcz był tego odwrotny skutek. Czasami lepiej było być na zewnątrz i nawet być lekko rannym, aniżeli zginąć w piwnicy.
Jeszcze przed wyjściem z Mokotowa dom [na Ursynowskiej] został zburzony, ścięty. W drugiej części sierpnia nie było już dachu nad głową. Można tylko było mieszkać w piwnicy. Jak tylko były naloty czy ostrzały, chowaliśmy się w piwnicy. Na Hożej – podobno – miał miejsce taki przypadek, że szła dziewczyna, sanitariuszka i Niemiec z dachu strzelił, trafił w arterię. Ona niestety zginęła. Wiele było takich zdarzeń, które utkwiły mi na długo w pamięci. W tej chwili muszę to wszystko sobie ożywić.
Bezpośrednio nie.
Bezpośrednio nie. Natomiast potem szliśmy do Ożarowa, wychodziliśmy Grzybowską. Potem wywieźli nas do Lamsdorfu (obecnie Łambinowice). Nie byliśmy wtedy objęci Konwencją Genewską. Tam żołnierze szli z psami. Trzeba było dojść ze stacji kolejowej do obozu. Jeżeli tylko ktoś upadł, to nie miał szans na to, żeby przejść do obozu. Oni szli z wielkimi psami, jeśli człowiek się nie podniósł, to już nie można go było uratować. Nie wiem, co się z tymi ludźmi działo. Do obozu ze stacji kolejowej było siedem kilometrów.
Myśmy się spodziewali, że będzie, tylko nie wiedzieliśmy, kiedy wybuchnie. Czuło się to napięcie. Liczyliśmy na to, że dostaniemy pomoc ze wschodu, że przejdą przez Wisłę. Nawet polskie wojska, które tam były, niestety zostały zatrzymane i nie było żadnej pomocy.
3 października, tylko nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie.
Niewiedzy, to była niewiadoma, co się z nami stanie: czy do obozu koncentracyjnego, czy do obozu jenieckiego, czy nas wypuszczą i zostawią. Nie było tej świadomości. Myśmy nie wiedzieli, co z nami będzie. Szliśmy kolumną ulicą Grzybowską.
Nie, proszę sobie wyobrazić, że dopiero po kilku dniach jedna z moich koleżanek powiedziała mi, że przy drutach czeka mój mąż. Było spotkanie przy drutach, był męski oddział tego obozu i żeński, kobiecy. Jechaliśmy tym samym transportem, nie wiedząc o tym. Były wagony bydlęce i było bardzo dużo osób w jednym wagonie. Wszyscy stali, nie można było usiąść, przykucnąć, bo nie było miejsca, tak były załadowane wagony. Nie wiedziałam o tym, że myśmy jechali tym samym transportem. Zobaczyliśmy się w Łambinowicach przez druty. Mąż mi wtedy przyniósł szczoteczkę do zębów, którą dostał od kogoś, i odrobinę mleka w proszku. Już wtedy wiedział, że jestem w ciąży. Przyniósł mi swoją porcję, pięć ziemniaków, kartofli, które były jako przydział w obozie.
To był październik, myśmy jakiś tydzień jechali, nie potrafię tego dokładnie określić.
W Łambinowicach miesiąc, potem przewieźli nas do Mühlbergu. W Mühlberg znalazłam się w międzynarodowym szpitalu, niestety męskim. Ordynatorem oddziału był Francuz, lekarz ginekolog, dzięki niemu uratowałam córkę. Jak nas ładowali do wagonów z obozu z Łambinowic do Mühlberg, podałam ręce, żeby mnie wciągnąć. Nie było stopni, tylko trzeba było nogę postawić na platformie wagonu. One nie miały siły mnie wciągnąć, upadałam na szyny. Nie wiadomo było, czy będzie można utrzymać [ciążę]. Lekarz miał jakieś zastrzyki, które pomogły utrzymać.
Tak, pan doktor Munie. Cały czas leżałam. Tam byli i Holendrzy, i Francuzi. Ponieważ oni mieli paczki z Czerwonego Krzyża, więc częstowali mnie wszystkim, co mieli. Bardzo byli dyskretni w sytuacjach intymnych, opuszczali oddział baraku. Zachowywali się nadzwyczaj subtelnie. Stamtąd przewieźli mnie do Zeithain. To był obóz, który wyjechał jako szpital z Warszawy. Szpital Ujazdowski, Maltański był bezpośrednio skierowany do Zeithain. Przed tym przeszłam jeszcze dwa obozy. Tam też miał miejsce taki przypadek, że w czasie nalotu dywanowego na Drezno nie były zasłonięte okna, była szpara. Niemiec z budki strażniczej, strzelił bez uprzedzenia, że należy zasłonić okno. Strzelił i moją koleżankę, która była na górnej pryczy, trafiło w serce. Ona zginęła w obozie, Krystyna Nogaj. To było 13 marca. Wtedy ona śpiewała piosenkę mojego męża. Ja stałam na taborecie, byłam oparta o górną pryczę na wysokości jej serca. Nie wiem, jak to się stało, że zeszłam, nogę postawiłam na podłodze. Gdyby nie to, dostałabym w skroń. Ona siedziała na górnej pryczy i zginęła, to też było dla mnie ogromne przeżycie.
Tak, 2 maja. Ona dlatego nie ma numeru jenieckiego, że Niemcy opuścili już obóz. Nie zajęli [go] jeszcze Sowieci. Mój numer jeniecki 106519. Natomiast nam, kobietom, nie wolno było wychodzić poza teren obozu, dlatego że miały tam miejsce różne historie. Jak wojsko sowieckie doszło, to działy się różne sceny, nie wolno było się ruszać.
Tak, pani doktor Gużowa. Po paru latach było zebranie szpitalne. Okazało się, że ta pani była ukrywającą się Żydówką i w ogóle nie była lekarzem. Nie tylko ginekologiem, ani położnikiem, ale w ogóle nie była lekarzem! Nawet przeprowadzała operacje, też byłam jedną z ofiar. Ona też przeżyła. W obozie przyszło na świat trzynaścioro dzieci, moja córka była trzynasta. Komendantem szpitala był Leon Strehl. Tam była kaplica obozowa, kapelanem był ksiądz Jakubczak. Mam akt chrztu z Zeithain. Ojcem chrzestnym był pułkownik Strehl, a matką chrzestną była Maria Sikorska żona Roztawińskiego.
Mogłam przejść przez Łabę, ale niestety po urodzeniu córki miałam czterdzieści stopni gorączki, w ogóle nie mogłam wychodzić z baraku. Mąż był w Murnau. Jak już wojna się zakończyła, przyjechał po mnie, ale poinformowano [go], że wyjechałam pierwszym transportem do Polski, chociaż myśmy się umawiali w Szwajcarii. Mąż wrócił. Potem ponownie otrzymał wiadomość, że jestem w obozie, a ja poprzedniego dnia rzeczywiście wyjechałam transportem. Dwa tygodnie wędrowałam do Polski w Poznańskie. Ukrywałam się długo w cegielni, tam też byli Sowieci. W Cegielni były magazyny mechaniczne… Jednym słowem tam przyjeżdżały oddziały sowieckie i [coś] z tych magazynów zabierały. Kiedyś stałam ukryta w wędzarni, dziecko było na dole. Bałam się, że stanie się jakaś krzywda. Podawano mi napoje, coś do jedzenia, żeby się uratować w ten sposób, bo miały miejsce bardzo przykre przypadki.
Nigdy, dlatego że przed tym byli Niemcy, a potem to już było zasiedlone przez inne osoby. Zresztą tam już nic z naszych rzeczy nie było. Nawet się nie starałam. Wszystko zginęło. Mój ojciec miał wspaniały zbiór znaczków, był filatelistą. Miał kontakty z całym światem, jeśli chodzi o znaczki. To był bardzo cenny zbiór, niemalże od chwili powstania znaczka pocztowego, to wszystko przepadło.
Nie, mama przyjechała do Warszawy, potem była w Pruszkowie, bo nie mieszkała z nami, tylko mieszkała oddzielnie w Warszawie. Została wywieziona do Pruszkowa i stamtąd wyjechała potem w Poznańskie. Zmarła dopiero w 1995 roku w Warszawie.
Na okupację strasznie. Powstanie to był spontaniczny zryw, tego nie można inaczej przyjmować. To było wspaniałe. Wydawało się, że wszystko zależy od nas, że należy walczyć za wszelką cenę, żeby się tylko wyzwolić. Niestety zdarzyło się tak, że spod jednego jarzma [trafiliśmy] pod drugie.
Na pewno. Nawet przez chwilę nie zastanawiałbym się.