Krzysztof Głuchowski „Juraś”
Nazywam się Krzysztof Głuchowski. Urodziłem się 29 listopada 1926 roku w Warszawie. W latach przedwojennych mieszkaliśmy w Łazienkach Królewskich, w tak zwanej oberży, to jest budynek przy bramie, która wychodzi na Agrykolę i Szwoleżerów. Tam dochodzi Myśliwiecka, później jest ulica Szwoleżerów i Agrykola w górę. Agrykola przeżyła wszystkie zmiany tras, tak że właściwie jest taka sama.
- Jak pan wspomina okres tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej?
Wtedy właśnie skończyłem sześcioklasową Szkołę Rodziny Wojskowej. To była wspaniała szkoła. Przez sześć lat szkoły mieliśmy tę samą wychowawczynię – opiekunkę klasy. Większość z tych, co zaczęli od początku, skończyła tę szkołę. Do dziś dnia jeszcze mamy bardzo bliskie kontakty. Towarzystwo już trochę nam powymierało, ale na sześćdziesiątą rocznicę [Powstania] jeszcze było nas dziewięcioro z klasy, która miała jakieś trzydzieści, trzydzieści dwoje dzieci. To były bardzo szczęśliwe lata.
- Jak to było przyjmowane, bo przecież od pewnego momentu było wiadome, że do wojny z Niemcami dojdzie. Jak wyglądała atmosfera w Warszawie? Czy ludzie spodziewali się wojny, czy spodziewali się, że ona tak przebiegnie, jak się potoczyła?
Trzeba się troszeczkę cofnąć do śmierci marszałka Piłsudskiego w 1935 roku. Pamiętam, jak się dowiedziałem o śmierci. Moja matka przyszła zapłakana i mówi: „Co teraz będzie z Polską?!”. Piłsudski symbolizował niepodległość. Moja rodzina (zresztą tak samo jak Janusza Klepacza) była z legionów, piłsudczycy – nie w znaczeniu partyjnym, tylko w tym znaczeniu, że kochali swojego Komendanta. Marszałek był nazywany zawsze Komendantem – to z czasów legionowych. Mój ojciec nie był w legionach, bo ciężko chorował, miał poważny reumatyzm. Był unieruchomiony przez rok i później nie mógł pójść do wojska. Dołączył dopiero w 1919 roku. Od czasu śmierci Marszałka, to jest 1935 rok, jeszcze cztery lata... Myśmy skończyli szkołę w czerwcu i wakacje. Wszyscy rodzice tego pokolenia pilnowali, żebyśmy poznali Polskę. Nas wożono po Polsce, po wszystkich stronach: od morza po Tatry, od Poznańskiego do Wołynia, żebyśmy poznali Polskę. Pamiętajcie, to jest dwudziestolecie po 123 latach niewoli. Oczywiście oni chcieli w nas wdrożyć całość Polski, więc stąd nas wozili gdzie trzeba.
W 1939 roku na wakacje wpierw pojechałem na obóz YMCA w Mszanie Dolnej. Tam byłem miesiąc. Stamtąd pojechałem do Krakowa, odwiedziłem Kraków, zresztą sam, bo mnie wysłali do znajomych, którzy mieszkali w jednym z bocznych budynków przy Wawelu, tak że zobaczyłem Wawel, zobaczyłem Kraków. Stamtąd pojechałem z powrotem do Warszawy. W międzyczasie miałem problem, bo mi się ropniak zrobił na kolanie, więc przez jakiś czas musieli mnie leczyć. Później pojechałem do Rosi – Roś to były majątki Branickich koło Wołkowyska – Białostockie, w tamtym kierunku. W tej chwili jest po drugiej stronie granicy. Tam mój [młodszy] stryj (młodszy, bo miałem dwóch stryjów) był administratorem dóbr Branickich. Na wakacje jeździłem do stryja.
- Na ile dni przed wybuchem drugiej wojny światowej wrócił pan do Warszawy?
Mobilizacja zastała mnie z ojcem w Wilnie. Pamiętam, jak [saperzy] wstawiali drogowskazy – na chodnikach wyrywali płyty, żeby wbić drogowskazy do mobilizacji. Ojciec musiał natychmiast wracać, bo był kierownikiem referatu w Kancelarii Cywilnej Prezydenta Rzeczypospolitej, tak że musiał wracać szybko do Warszawy i ja też przyjechałem. To jest tuż przed wojną – parę dni.
Później przychodzi wojna. Jak wszyscy wtedy, coś trzeba było robić, więc byłem gońcem tak zwanego LOPP-u, czyli Ligi Obrony Powietrznej [i Przeciwgazowej]. Byłem gońcem. Ponieważ myśmy mieszkali w Łazienkach, to byłem gońcem przy posterunku biernej obrony przeciwlotniczej w Pałacu Na Wodzie. Pierwszy nalot, jaki widziałem, to było z tarasu Pałacu Na Wodzie, tak że dla mnie to jest początek wojny.
- Jakie były nastroje wśród mieszkańców?
Nastroje, że będziemy się bić, będziemy bronić Ojczyzny. Nie było najmniejszej wątpliwości co do tego. Wszyscy, wszystkie partie, całe społeczeństwo było zdecydowane na obronę Ojczyzny. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Mogli się kłócić politycznie między sobą, ale w tym temacie nie było żadnej dyskusji.
To trudno powiedzieć, bo wojna dopiero się zaczyna. Mówimy o pierwszych momentach. Pierwsze siedem dni byłem w Warszawie. Siódmego dnia zostaliśmy ewakuowani. Wyjechaliśmy z babcią, z ciotką i z mamą najprzód do Siedlec, a później na południe pod Żółkiew do majątku [pań Starzyńskich], który się nazywa Derewnia – niedaleko Żółkwi. Myśmy mieli szczęście: nie bombardowali nas, nie widziałem tłumów uciekinierów. Jechaliśmy samochodem, tak że mieliśmy względnie dobrą podróż. Dojechaliśmy do Derewni. Derewnia była w okręgu, gdzie wszędzie naokoło były bitwy, bo niedaleko jest Suchowola, gdzie były poważne bitwy, ale w Derewni był spokój. Pierwsze dni był spokój. Później przyjechał jakiś tabor polski, który zatrzymał się w parku na jedną czy na dwie noce, a ja jako szczeniak... Trzeba pamiętać, że zakres zainteresowań dwunastoletniego chłopaka jest trochę inny niż dorosłych, tak że człowiek specjalnie nie był przejęty. Przyjechali pierwsi Niemcy. Pierwsi Niemcy to był jakiś oddział pancerny, nie czołgi, tylko samochody pancerne. Oni – ci niemieccy pancerniacy, przejechali w wielkich czarnych beretach. [...] Niemcy przyjechali, przedtem był tabor polski i był spokój, tylko wokół się słyszało kanonadę.
- Do państwa na pewno dochodziły informacje o tym, co się dzieje w Polsce. Jak pan, pana rodzina przyjęła 17 września?
Nie bardzo wiedziałem, kiedy oni weszli. Było radio. Radio w tamtych czasach to nie była taka prosta historia. Trzeba było mieć olbrzymie anteny.
À propos anteny – została założona bardzo dobra antena. Jak już mieliśmy wyjeżdżać z Derewni, wymyśliłem, że trzeba zdjąć tę antenę. Wlazłem na drabinę. Antena była na jednym z wielkich świerków, a świerki mają gałęzie od spodu, natomiast tam, dolne gałęzie były obciosane. Pozostałe musiały być na wysokości dwóch i pół metra. Jako chłopak z inicjatywą wziąłem drabinkę. Drabinka była za krótka, żebym mógł wejść na pierwszą gałąź tego świerku, więc postawiłem drabinkę poziomo. Póki wdrapałem się na jedną stronę, [pionową] – wszystko w porządku, jak wlazłem na drugą, [poziomą], to drabinka się zamknęła. Ja na buziunię spadłem na dół. Wszystko było w porządku, ale pękła mi kostka w ręce, tak że mama miała miłą przyjemność: synka trzeba jakoś dowieźć do szpitala.
O 17 września to prawdopodobnie nie wiedziałem, czy oni weszli, czy nie weszli, natomiast przyjechali któregoś dnia. Przyjechał łazik sowiecki i dwóch, którzy mieli czerwone opaski, więc możemy się domyślić, że to byli panowie komisarowie z Czeki nie Czeki, GPU czy NKWD. Przyjechali, a Derewnia była dużym majątkiem i tam był pałacyk, ale jakoś się zachowali porządnie. W międzyczasie złamałem sobie rękę. Wyjechaliśmy stamtąd do sąsiedztwa. W sąsiedztwie był majątek Bojaniec. Właścicielem Bojańca była pani pułkownikowa Głogowska – wdowa. Pojechaliśmy do Bojańca, ponieważ ona jechała z Bojańca do Lwowa. Jedną noc zatrzymaliśmy się w Bojańcu. W końcu wyjechaliśmy. Jechaliśmy końmi: dwa wozy drabiniaste wyładowane rzeczami pani pułkownikowej Głogowskiej. Jedziemy dwoma wozami drabiniastymi. Dojechaliśmy do Lwowa bez większych kłopotów. Nikt nas nie zatrzymał.
Jesteśmy we Lwowie. Pierwsza rzecz to jest założyć gips na łapce szczeniaka, a później zapisać szczeniaka do szkółki. Ponieważ moja matka studiowała we Lwowie, więc miała znajomości jeszcze z czasów studenckich. Moja matka była magistrem farmacji, a skończyła farmację we Lwowie. Zapisali mnie do szkoły. Długo nie uczęszczałem do tej uczelni, bo zamknęli budę. Pierwsza rzecz – ruski zamknęli szkołę, więc tyle z mojej nauki. Prawie cudem było, bo mój ojciec zjawił się, spotkał się z nami we Lwowie. Ojciec wraz z prezydentem został ewakuowany i dojechał do Ołymy – to jest gdzieś na granicy rumuńskiej – jako jeden z Kancelarii Cywilnej. Tam się zameldował u prezydenta z prośbą o pozwolenie na zostanie w Polsce. Prezydent pozwolił ojcu zostać. Ojciec wdział mundurek, bo niby był w Kancelarii Cywilnej, ale mundurek na wszelki wypadek miał. Wiele nie zwojował, bo to były końcowe dni. Próbował zrobić coś pozytywnego w taborach. Jak tabory się zdemobilizowały, bo część prawdopodobnie przeszła przez granicę do Rumunii, to ojciec wrócił do Lwowa. Tam spotkaliśmy się.
We Lwowie siedzieliśmy jakiś czas. Nie byliśmy lwowiakami – trzeba wracać do domu. W międzyczasie moja babcia z ciotką zostały w Derewni. Ze względu na moją łapę myśmy pojechali do Lwowa, a ciotka z babcią zostały w Derewni. Babcia była sparaliżowana. Tak że problemem ojca i mojej matki jest to, że trzeba wrócić do domu, ale jest babcia. Trzeba jakoś rozwiązać sprawę, co z babcią, więc jedziemy.
Znów zorganizowano grupę. Grupa była dosyć ciekawa. Między innymi jechaliśmy z Olchowiczami [z Kuriera Warszawskiego]. Ze Lwowa wyjechaliśmy ciężarówką i dojechaliśmy do Sokala, a tam trzeba było mostem przejechać przez rzekę. Przy moście stał żołnierz rosyjski – sowiecki z wielkim długim bagnetem i ze [szpiczastą] czapką z wielką gwiazdą. Nie pozwolił ciężarówce przejechać, więc wszystkie walizki, które towarzystwo miało, to w rękach. Przeszliśmy na drugą stronę rzeki przez most i tak znaleźliśmy się w Sokalu, w domu księdza proboszcza. Sokal miał piękny kościół (w tamtych okolicach były barkowe kościoły). Pamiętam, że w plebani – w domu księdza, była świetna uczta. Ksiądz dobrodziej wyciągnął trunki i towarzystwo miało bardzo piękną ucztę. Przespaliśmy tam [w miasteczku] noc i trzeba było jechać dalej. Tutaj nie było już żadnej ciężarówki – trzeba było jechać wozami. Znowu wozy drabiniaste. Gospodarze za odpowiednią zapłatę wieźli nas w kierunku Warszawy. Do Warszawy było daleko. Najpierw [jechaliśmy] w kierunku Zamościa. Wtedy nie było chyba jeszcze rozgraniczonej linii demarkacyjnej między Niemcami a [Bolszewikami], to znaczy ona prawdopodobnie istniała [jedynie] na mapie. Po jakimś czasie gdzieś się natknęliśmy na patrol niemiecki. Nie zatrzymali nas, jedziemy dalej.
W końcu znaleźliśmy się w Zamościu. Z Zamościa ojciec wrócił, żeby się dowiedzieć, co się dzieje z babcią, a my z mamą z Zamościa pojechaliśmy dalej do Lublina. W Lublinie mieliśmy kuzynów. Zatrzymaliśmy się u kuzynów. Z Lublina do Warszawy jechaliśmy już autobusem. Tak się znowu znaleźliśmy w Warszawie. Znaleźliśmy się w Warszawie, ale nie w naszym mieszkaniu, bo nasze mieszkanie było zajęte przez Niemców – przedtem prawdopodobnie obrabowane przez kochanych rodaków. W późniejszych latach odwiedzałem Warszawę (to musiały być lata sześćdziesiąte). Poszliśmy z mamą odwiedzić nasze mieszkanie, które zresztą było podzielone na małe jednostki. Z naszego salonu był zrobiony pokój, kuchnia, jadalnia, łazienka. Bardzo nas gościnnie podejmowali tam pracownicy parku. Dostaliśmy winko czy wódeczkę w naszych własnych kieliszkach – naturalnie wypiliśmy i byliśmy wdzięczni.
- Gdzie pan zamieszkał w Warszawie po powrocie?
Jak wróciliśmy, to nasze mieszkanie było zajęte przez Niemców, natomiast [zatrzymaliśmy się] w mieszkaniu państwa Sampolskich – przyjaciół mojego ojca i matki – w podchorążówce... Patrząc na geografię Łazienek, to jest wszystko na dole, tam jest oberża, gdzie myśmy mieszkali przed wojną. Po prawej stronie wchodząc, idąc wewnątrz, na wprost jest pałacyk Myśliwiecki. W gruncie rzeczy on nie był Myśliwieckim tylko Myślewickim, ale wszyscy nazywali go Myśliwieckim i po prawej stronie jest podchorążówka. Państwo Sampolscy mieszkali w północnym skrzydle podchorążówki na pierwszym piętrze. Tam zatrzymaliśmy się u przyjaciół. Długo tam nie byliśmy, bo moja mama do spółki ze swoim rodzeństwem odziedziczyła aptekę mojego dziadka w Łodzi – jedną z większych aptek łódzkich. Zdecydowała, że co tu będzie siedzieć bez mieszkania w Warszawie, zabrała mnie i pojechaliśmy do Łodzi. Sytuacja była taka, że jak dojechaliśmy do Łodzi – to było 11 listopada – to nam taksówkarz [powiedział, że] na Bałutach powiesili jedenastu robotników. Bałuty to była dzielnica robotnicza. Na wszelki wypadek Niemcy powiesili jedenastu robotników na rynku bałuckim. Apteka istniała, szła. Myśmy mieszkali u wujostwa. Mama pracowała w aptece. Wuja nie było. Była tylko żona wuja, która też była farmaceutką. Później zjawił się wuj. Wuj był zmobilizowany jako służba sanitarna. Odbył kampanię i ostatecznie wylądował w szpitalu w Przemyślu. Szpital, w którym opiekowali się rannymi, został później zlikwidowany. Wujowi udało się uniknąć niewoli i zjawił się w Łodzi. Nazwę Łodzi zmieniono na Litzmannstadt. [Litzmann] to był niemiecki generał z I wojny światowej, który zwyciężył jakąś bitwę w okolicach Łodzi, stąd Łódź nazwali Litzmannstadt. Żeby ułatwić mamie życie, zachorowałem na dyfteryt. Dzięki Bogu przez stosunki farmaceutyczne zdołała zdobyć szczepionkę przeciw dyfterytowi i jakoś mnie wyratowali Sytuacja nie była już bardzo miła. Już aresztowali, wysiedlali. Mama zdecydowała wysłać mnie do Warszawy. Sama została w Łodzi.
Ja wylądowałem w Warszawie. W Warszawie rodzina się znalazła w willi, która przed wojną była komuś wynajęta, a po wrześniu lokatorzy się wyprowadzili i willa stała pusta. Nasza rodzina wprowadziła się do tej willi. Ten domek do dzisiaj stoi na ulicy Pogonowskiego. Ta ulica nazywała się Pogonowskiego, później Zaułek.
- Jak zetknął się pan z konspiracją?
Jestem jedynakiem, ale w tamtych czasach młodzież dziedziczyła przyjaźnie rodziców (to już nie istnieje). Odziedziczyłem przyjaźń moich rodziców z Klepaczami. Klepacze mieli dwóch synów: Janusza i jego starszego brata Julka. Julek był ze cztery lata starszy od nas. Brał udział w kampanii wrześniowej. Niezależnie od tego przed wojną był kadetem i dla nas był bożyszczem, bo my szczeniaki dwunasto-, trzynastoletnie, a on był szesnastoletni czy siedemnastoletni i był naszym wodzem i bożyszczem, a myśmy pierwszy rok, to znaczy zimę 1940 roku przebyli albo się bawiąc ołowianymi żołnierzykami, albo grając w brydża. W brydża żeśmy grali w ten sposób, że było nas trzech, więc [graliśmy] z dziadkiem, ale też graliśmy we dwóch. Do dziś dnia nie mogę dojść, w jaki sposób to było możliwe. Grając w brydża przeszliśmy przez ciężką zimę 1940 roku, gdzie było zimno i głodno. Na śniadanie się dostawało talerz zalewajki z ziemniaków zmrożonych, słodkich – obrzydliwa historia, ale człowiek jadł, bo trzeba było przeżyć.
Przyszła wiosna. Doszedłem do wniosku, że trzeba zaopatrzyć dom w mleko. Którejś niedzieli pojechałem na rowerze do Łomianek. Udało mi się napełnić bańkę mlekiem i przywieźć, pedałując na moim rowerku. Są pewne absurdy, z których trudno zdać sobie sprawę. Dzisiaj rodzice nie wypuszczą młodego dzieciaka na rowerze, bo jest tyle rzeczy, które zagrażają temu dziecku. I słusznie. W tamtych czasach ja miałem dwanaście lat, [wsiadałem] na rowerek i do Łomianek. Pojechałem sobie też do Wilanowa odwiedzić Wilanów. Zupełnie nikt nie przejmował się, że ja w takim wieku mogę sobie jeździć po całej Warszawie – w okupowanej Warszawie, gdzie aresztowali, mordowali, wieszali, jednak dziecko było bezpieczne. Takie zagrożenia jak dzisiaj w jakiś sposób nie istniały.
- Czy pracował pan w okresie okupacji?
Jak byłem w Łodzi, to trzeba szczeniakowi jakoś dać edukację. Zostałem zapisany do gimnazjum, gdzie mój ojciec uczęszczał do szkoły średniej. To była szkoła Zgromadzenia Kupców w Łodzi – znana szkoła. Z tej szkoły pamiętam, że na klatce schodowej była tablica uczniów poległych w walkach o niepodległość. Tak samo jak we Lwowie, szkoła została prędko zamknięta, tak że zostałem znowu bez szkoły, ale znalazłem się w Warszawie. Szkoły były pozamykane, więc ojciec zorganizował swojego przyjaciela, żeby mi dawał korepetycje, żebym jakoś się uczył, to był pierwszy rok. Poszedłem [potem]do szkoły handlowej. Nie było innych szkół, tylko zawodowe: handlowe, mechaniczne, więc poszedłem do szkoły handlowej na Żoliborzu. Myśmy mieszkali w willi na Pogonowskiego na Żoliborzu, tuż przy placu Inwalidów. W szkole jeszcze nie było konspiracji, to były wczesne czasy.
Większość mojego czasu spędzałem w domu Klepaczów, bo tam było bardziej interesująco niż w domu, gdzie nie ma dzieci, a tam był Janusz i Julek. Julek miał grupę swoich przyjaciół, znajomych z korpusu kadetów, więc tam zawsze było pełno [młodzieży]. Julek był naszym bożyszczem i wodzem, ale równocześnie w zamian za to, że go słuchaliśmy i wykonywali wszystko to, co nam kazał... Trzeba pamiętać, że to jest dosyć tradycyjne, że we wszystkich szkołach internatowych na całym świecie, starsi maltretują młodszych i młodsi muszą czyścić im buty i tak dalej.
W czerwcu w 1939 roku po skończeniu szkoły powszechnej pojechałem do Lwowa z mamą, żeby zdać egzamin do korpusu kadetów, bo w domu mieli mnie już dosyć, bo byłem strasznie nieznośny – nieznośny jedynak, więc trzeba dać Krzysiowi warunki, żeby się trochę zżył ze swoimi rówieśnikami. Szlag to trafił, bo wybuchła wojna i plany związane z korpusem nie dały rezultatu.
Większość czasu byłem w domu Julka i Janusza. Jakie były nasze rozrywki? Pierwszy rok to był brydż, ołowiane żołnierzyki i inne tego typu rozrywki. Przyszedł rok 1941, lato. Myśmy mieli kajak i chodziliśmy nad Wisłę pływać w Wiśle. Tam były wspaniałe wyspy pokryte mułem. Muł był podejrzany, bo ścieki Warszawy były powyżej Żoliborza, tak że część rozmaitych ścieków, paskudztw z Warszawy, lądowało właśnie na tych wyspach. Ten muł był wspaniałym materiałem na pociski, tak żeśmy się obrzucali tym mułem. Wszystko było pięknie, dopóki nam Hitler nie zepsuł zabawy, bo zabronili. Niemcy zaatakowali związek sowiecki i zabronili kąpania się w Wiśle i w ogóle zbliżania się do Wisły ze względu na bezpieczeństwo mostów. Mniej więcej w tym okresie przychodził jeden z kadetów, ale on w 1939 roku był ranny i [gdy] przychodził do domu, zaczęło się szeptanie. On miał pseudonim albo to było jego przezwisko – „Bosman”. Pewnego pięknego dnia, bodajże w sierpniu 1941 roku, Julek przyszedł do nas i mówi: „No tak, skończyły się zabawy z żołnierzykami. Od teraz na przyszłość wciągam was do konspiracji i będziecie żołnierzami Rzeczpospolitej”, a przy tym dodał: „Musicie trzymać języka za zębami i musicie mnie słuchać, bo ja jestem waszym dowódcą” – wielka nowość. Zawsze musieliśmy słuchać. Tak weszliśmy do konspiracji.
Początkowo to było trochę niezbyt poważne, bo zbiórki przy otwartych oknach, wrzaski na wszystkie strony – no cóż – szczeniaki. Julek miał szesnaście, siedemnaście lat, a myśmy mieli po czternaście lat, jak nas wciągnął. To były pierwsze momenty. W grupie byli kadeci ze Lwowa i z Rawicza. Początkowo to była trochę zabawa, ale ta zabawa w warunkach konspiracyjnych, nie tyle konspiracyjnych, co okupowanej Warszawy, to nie była taka zabawa. Później stopniowo wprowadzono organizację piątkową, to znaczy zostaliśmy podzieleni na piątki: dowódca i czterech... i znowu piątka, piątka, tak, że w ogóle nie znało się – teoretycznie się nie znało [innych]. Naszym „piątkowym” był „Ostoja”. Nigdy nie znałem jego nazwiska, znałem natomiast jego adres. Mieszkał na ulicy Przekop. Ona prawdopodobnie istnieje, a może nawet nie. Ona była za Arsenałem w kierunku zachodnim, równoległa teraz do głównej osi na Żoliborz. W każdym razie pamiętam pierwszą zbiórkę sekcji w mieszkaniu „Ostoi”. To już była późna jesień, śnieg. Mieliśmy zapowiedziane, że mamy przychodzić z przerwami pięciominutowymi. Nasze cienie się przesuwały, zupełnie jak taka scena: konspiratorzy się zbierają w czasach rewolucji 1905, cienie nasze, światła lamp były przyciemnione, okna pozasłaniane. Zjawiamy się co pięć minut, trzy razy stukać, „Ostoja” nas wpuszczał i znaleźliśmy się w pięciu na zbiórce. „Ostoja” poinformował nas, że przyjdzie inspektor z góry. Ustawił nas w szeregu i oczekujemy inspektora. Inspektor puka, wchodzi. Przyszedł Julek. Oczywiście my język za zębami i nie pokazujemy, że go znamy. To była jesień 1941 roku, a jak myśmy wstąpili do konspiracji, to Armia Krajowa jeszcze nie istniała, było ZWZ. Przychodzi Julek i ma przemowę do nas, że jesteśmy żołnierzami Rzeczpospolitej. Pokazał krucyfiks, który zawsze nosił w kieszeni, i mówi: „Nie mogę was zaprzysiężyć, bo jest reorganizacja i nie mam nowego tekstu przysięgi, ale przysięga obowiązuje was od zaraz i zdrada będzie karana śmiercią”. Trzeba pamiętać, że to wszystko wojsko, więc było baczność, w prawo patrz i tak dalej, w końcu spocznij, znowu baczność, bo on odchodzi. Pan inspektor poszedł, a myśmy zostali na resztę zbiórki. Okazało się, że „Ostoja” wyciągnął mauzera – pistolet prawdopodobnie kaliber 7,65 i nam pokazuje jak się go rozbiera i składa. Wszystko było cacy cacy, ale przy rozbieraniu wyskoczyła jedna malutka sprężynka, a to było mieszczańskie mieszkanie, pełno rozmaitych kwiecistych dywanów i cała piątka na kolanach szuka tej nieszczęsnej sprężynki, a trzeba się było spieszyć, bo była godzina policyjna i trzeba było wracać do domu. Tak że to była nasza pierwsza zbiórka piątki. To były pierwsze momenty.
Później przyszła już reorganizacja, było AK. Julek otrzymał treść przysięgi i bodajże 11 maja 1942 roku złożyłem przysięgę, natomiast przysięga obowiązywała od pierwszego momentu.
- Wykonywał pan jakieś zadania w okresie okupacji? Zajmował się pan sabotażem?
To jest już rok 1941, jesień. Opuściłem handlówkę pani Kaczkowskiej na Żoliborzu i rodziciele uradzili, że muszę iść do szkoły Zgromadzenia Kupców. To było na Kruczej, może na Żurawiej, w każdym razie już w Śródmieściu. Zapisali mnie tam. Uczęszczałem od września do grudnia i na półrocze przyniosłem cenzurkę do domu: dziewięć dwój, jedna czwórka z religii i piątka z reklamy, bo mi się podobało rysować, tak że zespół pedagogiczny szkoły Zgromadzenia Kupców doszedł do wniosku, że mały Głuchowski nie ma wielkich prospektów stać się statecznym kupcem – absolwentem tej szkoły i poradzili rodzicom, żeby mnie stamtąd zabrali. Janusz Klepacz był wtedy w III Miejskiej Szkole Mechanicznej, a ta szkoła to było gimnazjum Mickiewicza. Zapisali mnie do tej [szkoły]. Przyrzekłem święcie rodzicom, że będę się uczył. Rozpocząłem moją edukację w III Szkole Mechanicznej i przyszedłem do klasy. Usadowiłem się bardzo ładnie w ostatnim rzędzie, a opiekunem klasy był nauczyciel, który... Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Myśmy go nazywali „Skarbona”. „Skarbona” podszedł do mnie, wziął mnie za ucho i posadził w pierwszej linii, w pierwszym rzędzie, tak że moje marzenia, że będę miał spokojne życie w ostatnim rzędzie zostały zniszczone. Uczyliśmy się tam, dopóki nie zaczęli wywozić na roboty do Niemiec i trzeba było w jakiś sposób zapobiec tej turystyce do Niemiec na roboty, więc przestaliśmy uczęszczać do III Miejskiej Szkoły Mechanicznej.
- Jak wyglądała działalność konspiracyjna?
Jest koniec 1941 roku, przychodzi wiosna. Julek wymyślił, że musimy mieć musztrę z bronią z karabinami. Ponieważ nie było karabinów, mówi: „Nie macie karabinów, to sobie wystrugajcie z drzewa”. Wszystko cacy cacy. Okupacyjna Warszawa, łapanki i towarzystwo porobiło sobie modele karabinów, a Janusz jest z rodziny stolarskiej, bo ich dziadek miał wielką fabrykę meblarską na Dzielnej. Z czasem fabrykę meblarską odziedziczył wuj [por. Jerzy Kamler pseudonim „Stolarz”], brat matki Janusza i stąd Janusz miał możliwość wykonania z drzewa modelu karabinu. Ten karabin – mauzer wzór dziewięćdziesiąt osiem z drzewa wyrzeźbiony, zapakowany w papier i trudno było mieć najmniejszej wątpliwości, że to jest model Mausera. Mój nie był taki dokładny. Cała piątka szczeniaków z modelami karabinów z drzewa z pakunkami tego typu, pętamy się tramwajami po Warszawie.
Pamiętam, mieliśmy zbiórkę z karabinami w bloku Krasińskiego 4. Ten blok istnieje dalej. To był pierwszy blok w kierunku Wisły po prawej stronie. Warszawa jest łatwym miastem, bo zawsze się wie jak numeracja biegnie – z biegiem Wisły albo od Wisły, tylko z Pragą jest problem – w drugą stronę. Tak więc mieliśmy zebranie w mieszkaniu jednego z nas. Zajechaliśmy, baczność, do nogi broń, prezentuj broń, z karabinami. Tego już było za dużo dla rodziców i w końcu karabiny poszły do pieca. To była nasza konspiracja. Z czasem powolutku to się zmieniało. Były bardziej poważne zadania. Ja na przykład dobrze rysowałem. Julek powynajdywał rozmaite publikacje wojskowe, pisma, encyklopedię wojskową i moim zadaniem było powiększać z małych fotografii przekroje broni, rysunki karabinów. Później robiłem to na woskowym papierze kreślarskim i trzeba było to odbijać, więc się kupowało papier światłoczuły, żarówkę, naświetlało się, miednica z wywoływaczem i tak produkowaliśmy instrukcje o broni. Naszym zadaniem kompanii kadeckiej (początkowo był pluton kadecki) było natarcie na okręg policyjny w kierunku alei Szucha od Marszałkowskiej. Julek zdecydował, że musi mieć dokładny plan tego [terenu]. Wysłał Janusza, żeby zdobył szczegóły, więc Janusz chodził po Szucha. Jesteśmy na terenie gestapo, policji, krypo nie krypo, rozmaitej – w najbardziej czułym okręgu dzielnicy niemieckiej – Szucha − Litewska. Janusz chodzi i liczy drzewka, krokami mierzy, jakie są szerokości chodników, jakie szerokości jezdni i to wszystko notuje sobie w notesiku. Na podstawie tego na brązowym papierze do pakowania zrobił pierwszy szkic, tak że Julek ocenił jego pracę i dał mu stopień dobry, ale pyta: „Gdzie sracz?”. Naprzeciwko kościoła Zbawiciela po wschodniej stronie Marszałkowskiej była podziemna ubikacja. Janusz nie zaznaczył jej – stąd uwaga [i obniżony stopień]. Ponieważ ja dobrze kreśliłem, Julek mówi: „A teraz ty masz zrobić z tego prawdziwy, wykreślony plan”, a to jest wielkości metr dwadzieścia w kwadracie. Zrobiłem kopię na czysto i pomalowałem na kolor zielony, tam gdzie powinno być zielono. Julkowi nie podobał się ten zielony kolor, więc musiałem znowu to robić. Pętałem się z tym rulonem. Oni się przeprowadzili na Sadybę, a ja z rulonem jeździłem po całej Warszawie. Musiałem jeszcze posprawdzać, więc wchodziłem do jednego z domów na Litewskiej tam z okna, z klatki schodowej było widać tyły, zaplecze obecnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przed wojną było Ministerstwo Oświaty, a w międzyczasie było gestapo. Tam można było zdobyć trochę informacji.
W 1942 roku na jesieni była wpadka. Wpadł jeden z kadetów – w taki czy inny sposób zdradził. Na skutek wpadki aresztowany był Julek, aresztowany był Witek Zalewski na Pradze i jeszcze kilku. Julek znalazł się na Pawiaku, również Witold, tak że jednostka została właściwie uderzona bardzo poważnie. Przez jakiś czas siedzieliśmy cicho, ale po jakimś czasie, po pobycie na Pawiaku, Julek wydawał gazetkę na Pawiaku. Julek Klepacz to szalenie barwna postać – trochę Kmicic. W każdym razie jadąc w transporcie do Oświęcimia, miał ze sobą narzędzie, którym udało mu się wyłamać deski pomiędzy wagonami i powiedział: „No, teraz skaczemy” i część więźniów wyskoczyła, ale inni mówili: „Panie, pan nas naraża”. W każdym razie Julkowi się udało wyskoczyć. Ktoś wyskakiwał za nim, trochę strzałów było, w każdym razie Julek znalazł się na wolności i wrócił do Warszawy, ale sytuacja faceta, który był w rękach niemieckich i który jest na terenie Warszawy nie była [wesoła]. Znowu zaczęła działać kompania kadecka.
Jednym z epizodów, w którym byłem jednym z działających, była kwestia Kempfa. To był gestapowiec czy esesman. Jeden chłopak z sekcji naszej piątki zrobił „małą” maturę (musiała być „mała” matura, bo nie przypuszczam, żeby on mógł mieć „dużą” maturę”). Po zdaniu tej matury tacy szczęśliwi z kolegą stanęli pod szczekaczką. Stanęli sobie, tam były jakieś wiadomości i oni się naśmiewali z tego. Kempf wyjął pistolet i zastrzelił tego faceta. Dostał wyrok śmierci Polski Podziemnej. Kempf mieszkał Żurawia 2. Ona wygląda teraz tak jak wtedy. Jest brama, typowe warszawskie podwórko, trzepaczki z boku. Kepmf mieszkał bezpośrednio w głębi podwórza naprzeciwko bramy głównej na pierwszym piętrze. Dostałem zadanie zebrania informacji o zwyczajach pana Kempfa: kiedy on wychodzi, po co on wychodził i tak dalej. Jako wywiadowca pętałem się tam. Nie można powiedzieć, że to było specjalnie przyjemne, wiedząc, że ten facet zabił, zastrzelił naszego kolegę, tak że chodziłem na Żurawią 2 i próbowałem zebrać informacje. Informacje te przekazywałem Julkowi, z którym się spotykałem pod zegarem głuchoniemych.
Istniały pewne punkty, które były używane jako punkty kontaktowe, bo były bardzo łatwe. Jeden to był zegar na Instytucie Głuchoniemych. Do dziś dnia istnieje Instytut i zegar. Drugi typowy punkt, a właściwie dwa, przed wojną były reklamy bodajże LOPP-u: bomby lotnicze z jakimiś napisami wstawione pionowo w chodniki. Były one w jakimś celu propagandowym popierania LOPP-u. Jedna z nich była naprzeciwko BGK. Myśmy używali ich jako punkty kontaktowe. Mówiliśmy: „Ja cię spotkam pod zegarem” albo „Ja cię spotkam pod bombą na placu Napoleona”, obecnie Powstańców. Przekazywałem Julkowi informacje. Wyrok na Kepmfa nie był wykonany. Julek zginął i dopiero później [nasi] wykończyli go – został zastrzelony [przez podchorążego Jasia Gąssowskiego pseudonim „Kania”].
Przez pewien czas mieszkałem w pałacu w Wilanowie. To był kontakt z czasów, kiedy mój stryj był administratorem dóbr w Rosi, więc rodziny się zbliżyły. W Warszawie nie było zbytnio bezpiecznie, a w Wilanowie było trochę bezpieczniej. Tam było mnóstwo dzieciarni. Dla jedynaka lepiej być w towarzystwie rówieśników, więc znalazłem się w Wilanowie. W roku 1942 Julek po ucieczce i po pobycie w Warszawie chciał koniecznie iść do partyzantki. Zorganizował wyjazd na partyzantkę kolejką dojazdową w kierunku północno-wschodnim. Wyjechał kolejką. Przez jakiś czas byli w lesie, ale natknęli się na manewry niemieckie i pozostanie w lesie było niemożliwe, więc wrócili do Warszawy. Jadąc kolejką z powrotem, [gdzieś koło Strugi] zostali zatrzymani przez patrol niemiecki. Jeden z chłopców z oddziału Julka nie wytrzymuje nerwowo i wyrzuca broń przez okno. Niemcy tą broń odkrywają i zaczynają systematycznie rewidować pociąg. Jest taka sytuacja, że Julek jest w jednym z przedziałów. Był świadek tego, że ostatnie słowa Julka brzmiały: „Tak bardzo chciałbym żyć, ale muszę umrzeć” – i się zastrzelił. Przez to, że on się zastrzelił, Niemcy skojarzyli, że ta broń była jego i nikogo nie rozstrzelali, i sprawa skończyła się na jednej ofierze. Został pochowany [na miejscowym kirkucie, po wojnie został przeniesiony na wojskowy cmentarz w Radzyminie].
- Straciliście dowódcę piątki, jednak cały czas pan był w tej organizacji.
W tym czasie byłem w kompanii kadeckiej. Dramatyczne momenty: aresztowanie Julka, później Julka śmierć, a ja mieszkam w Wilanowie. Dojdźmy do bardziej dramatycznego momentu: akcja „Wilanów”. We wrześniu 1943 roku na parę tygodni przed tym, do Wilanowa przyjeżdża moja mama. Moja mama była jedną z sekcyjnych DYSK-u. DYSK to była „Dywersja i Sabotaż Kobiet”. Uważam, że to była straszna nazwa, bo w Polsce nigdy nikt nie sabotował kobiet. Chodziło o to, że to był oddział kobiecy, który był przeznaczony do sabotażu i dywersji. Moja mama była jedną z sekcyjnych. Zresztą cała historia była trochę rodzinna, bo w plutonie minerek (DYSK się składał bodajże z dwóch plutonów) były cztery sekcje: trzy sekcyjne to były kuzynki, a czwarta była powinowata, tak że rodzinnie wszystko było załatwiane. Mama zjawia się w Wilanowie, bierze mnie na rozmowę do parku i mówi: „Krzysztof, będzie tutaj akcja. Potrzebuję jak najwięcej informacji o kwaterze lotników w kordegardzie wilanowskiej, ale nie wolno ci z nikim o tym dyskutować”, tak że musiałem tylko sam. Będąc samemu, nie tak łatwo znaleźć informacje, więc za wiele nie pomogłem. W każdym razie to było moje zadanie. Później mama przyjechała jeszcze drugi raz, przekazałem to, co zebrałem, ale powiedziała mi, że o dziesiątej 26 września 1943 roku będzie ta akcja, więc oczekuję, co będzie. Punktualnie o dziesiątej wybuchy i wiele hałasu. Po jakimś czasie spokój, na niebie wyrasta łuna w kierunku Zawady. Po jakimś czasie, po jakiejś godzinie, zostaję zawołany na dół, bo moja babka mieszkała tam z ciotką i z pielęgniarką w narożnym pokoju parterowym przybudówki pałacu Wilanowskiego. Są dwa duże skrzydła i z boku jest dobudowana przybudówka, która bodajże nazywała się łazienką Izabeli Lubomierskiej z domu Czartoryskiej. Zostałem zawołany do pokoju babci i ku mojemu przerażeniu widzę moją matkę w łóżku, która mówi: „Słuchaj Krzysztof, tutaj jest mój pistolet i musisz go schować. Miałam granaty, ale były za ciężkie. Nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić, więc zostawiłam w fosie”. Okazało się, że koncentracja oddziału była na cmentarzu w Wilanowie. Oddział miał szereg zadań. Jednym z nich było unieszkodliwienie sekcji lotników. Innym zadaniem było opanowanie posterunku policji, w którym byli razem granatowi i Niemcy, no i szlaban. Na wyjściach z Warszawy były szlabany kontrolne. Tam stały posterunki niemieckie i szlabanem przepuszczali albo nie przepuszczali. Mama poszła jako przewodniczka grupy, która szła likwidować lotników. Z cmentarza razem z innymi grupami przeszli przez tory kolejki wilanowskiej, która już nie istnieje (wtedy miała jeszcze parowozy). Przechodzą ukosem trawnik koło grobowca Potockich do głównej bramy, która w tym czasie była zamknięta, zupełnie nieużywana i później idą w kierunku – mama prowadzi grupę – bocznej bramy, która jest w tej chwili zlikwidowana. Tam była brama, która była wejściem na podwórze gospodarcze: z prawej były stajnie, z lewej kordegarda – jednopiętrowy, ale solidny duży budynek z oryginalnych czasów, tak że dobrze wybudowany, a z boku była stara kuchnia połączona dachem z wozownią. Idą od głównej bramy do bocznej bramy. W pewnym momencie zostają oświetleni i ostrzelani z pistoletu maszynowego. Między innymi ranna w nogę jest moja mama. Ma przestrzeloną nogę i unieszkodliwioną. Zamieszanie. W końcu okazuje się, że w kordegardzie zupełnie nie ma lotników. Poszli w próżnię, ale były straty. Tam poległo dwóch. Nie pamiętam ich nazwisk. Jeden miał pseudonim „Gruby” [plutonowy Władysław Walecki], a drugi „Smukły” [kapral Zygmunt Wejrzanowski]. Jeden z nich bodajże od razu zmarł, a drugi był ranny. To jest jedno z ciężkich zagadnień dla oddziału, dla „Zośki”, że zostawili rannych, bo jeden z nich dopiero po jakimś czasie zmarł od ran. Mama też została. Ukryła się w fosie w krzakach i zemdlała. Później odzyskała przytomność i jak sytuacja się uspokoiła, przeczołgała się z fosy przez mostek wzdłuż podwórza gospodarczego, w lewo wzdłuż kordegardy, od frontu starej kuchni, doszła do rogu przybudówki i zapukała w okno, gdzie była moja babcia. Stąd się znalazła w pokoju babci, tam ją wciągnęli .
Dostałem zadanie: schowaj ten pistolet. Byłem specjalistą od rozmaitych skrytek w pałacu. Miałem skrytkę dosyć skomplikowaną, bo skrytka była w jednym z otworów, przez które były przeprowadzone liny, na których wisiały ciężary do zegara. Tam były dwa otwory i ten dalszy był moim otworem, gdzie miałem skrytkę. Zdecydowałem, że schowam pistolet na prawej wieży pałacu. Musiałem pójść z pokoju babci. Maszeruję przez wszystkie pokoje. Najpierw pastelowy, później [porcelanowy] ten, który prowadzi do łazienki księżniczki [Lubomirskiej], później stołowy, salon, sala bilardowa, zwracam do korytarza głównego i tam jest wejście do Białej Sali. Biała Sala to była sala balowa wybudowana przez bodajże Augusta [II] Mocnego – olbrzymia sala. Była pełna pak, które Niemcy przygotowali do tego, żeby z Wilanowa wywozić zrabowane cenności do własnych muzeów. Stare pałace i stare miejsca mają legendy duchów. Wszystko po ciemku, zaawansowany wiek szesnastu lat, ale miałem więcej stracha od gestapo, niż od duchów, stąd przemaszerowałem całą drogę, dotarłem do Białej Sali i przemaszerowałem przez nią, przecisnąłem się przez skrzynie i doszedłem do schodów – ślimaka. One teraz nie istnieją. To byłe małe kamienne schodki, które szły do góry. One prowadziły do momentu, gdzie była platforma, na której stał zegar. Zegar miał cztery albo dwie strony. Maszyna była w środku, ale nad zegarem na górze były belki i bloki, które już były w przestrzeni hełmu wieży pałacu Wilanowskiego. Wysokość belek, po których mogłem się dostawać do otworu, mogła mieć z pięć metrów. Tam stała drabina. Po drabinie musiałem się wdrapać do belki i przeczołgać się wzdłuż belki, i wsadzić pistolet w dziurę. Udało mi się to zrobić, wracam. Nogą zaczepiłem o młotek dzwonu zegara. W rezultacie rozległo się na całą okolicę pojedyncze uderzenie zegara. W czasie wojny zegary były zlikwidowane, nie wolno było używać dzwonu, więc raczej dziwny dźwięk. Jakoś zlazłem stamtąd i maszeruję z powrotem. Główne pytanie było takie, że jak ja wytłumaczę kierunek mojego powrotu, jeżeli już gestapo jest na miejscu. Wracałem ze strachem jak nie wiem. Dzięki Bogu Niemcy nie weszli do pałacu – nie przyjechali, nie weszli tam. Zameldowałem mamie, że schowałem pistolet.
Dostałem jeszcze inne polecenie: „Słuchaj, jak tylko – bo już było ciemno – się rozjaśni, to pójdź pod okno i sprawdź, czy tam nie ma krwi”. – „Naturalnie, że pójdę”. Byłem zwolniony i poszedłem na górę na pierwsze piętro, gdzie normalnie spałem. Zjawiam się tam, ale zostałem zawołany do pani hrabiny – pani Branickiej. Przychodzę tam, a pani Beata mówi: „Słuchaj Krzysztof, pod materacem mam karabin”. Sytuacje naszej historii: starsza pani, arystokratka ma w swoim łóżku pod materacem nowiusieńki karabin Mauser wz. 98, niemal prosto z fabryki. Okazało się, że podchorąży, który pracował w Wilanowie – Janusz Radomyski – właśnie tego dnia był na nocnych ćwiczeniach podchorążówki i zostawił ten karabin na przechowanie z panią hrabiną. Ona pyta się: „Co my z nim zrobimy?”, a ponieważ byłem specjalistą od skrytek to myślę: na wieżę, to trochę za późno, bo czas mija – to musiało być przeszło ze dwie godziny od samej akcji. Zdecydowałem, że na podróż na wieżę już nie ma czasu. Tam jest taka historia, że ta przybudówka ma łazienkę i dwie ubikacje mające otwory, przez które wchodzi światło przez sufit. Na górze wokół jest stryszek, gdzie można się dostać. Z boku jest pomieszczenie, gdzie jest zlew i kran. Tam można przystawić drabinę, dostać się na górę. Zdecydowałem, że tam schowam. Przestrzeń naokoło była pokryta słomą, wlazłem na górę, wsadziłem mauzera pod słomę i zakryłem. Wróciłem. Zameldowałem pani Branickiej, że schowałem. Czekamy. Nie ma nic do roboty, tylko czekać, co będzie dalej i naradzać się, co zrobić z moją mamą. Przechodzi noc, Niemcy nie zjawiają się. Skoro świt idę pod oknem, klękam na ziemi, rękami macam, nie widzę żadnej plamy krwi. Tymczasem później Niemcy zjawiają się pod oknem i plama jest. Do dziś dnia nie mogę sobie darować, że tej plamy nie zobaczyłem. Byłem na kolanach i rękami macałem, i nie znalazłem. Czekamy. Rano zdecydowano, że jedynym sposobem wywiezienia mamy jest to, że pani Branicka weźmie ją powozem. Tam były takie piękne araby, które ciągnęły powóz albo karetę, od czasu do czasu były używane do wizyt w Warszawie. Z ćwiczeń wrócił już Janusz Radomyski, więc wraz z pielęgniarką mojej babki, panią Ireną Brodzik – wynoszą mamę z pokoju babci. Stangret dostaje polecenie podjechania pod główne drzwi. To było niesłychane polecenie, bo normalnie głównych drzwi skrzydła południowego pałacu się nie używało.
Żeby zmniejszyć ilość ludzi wokół momentu wsadzania mamy do powozu, zdecydowano użyć te drzwi. Mamę we dwoje przenieśli do holu i stamtąd w sposób taki, że mama nie była niesiona, tylko była ciągnięta pod ramiona, wsiadła do powozu i piękne panie: pani Branicka i mama, i jedna z córek Branickich – Marysia naprzeciw, bo to jest takie lando: z jednej strony i z drugiej strony naprzeciwko są ławki. Piękne panie i stangret pojechali sobie tak, jakby na przejażdżkę wyjechali z Wilanowa i dojechali do Warszawy. Mama miała kontakt do szpitala Ujazdowskiego. Tymczasem zajechali tam, mamy nie przyjęli. Okazało się, że jakieś trudności tam są, więc to odpadło. Wtedy Branicka zawiozła mamę do mieszkania Branickich na Smolnej, bo tam początkowo jest pałac Branickich, który istnieje do dzisiaj, a obok, już na samej Smolnej, domy po północnej stronie Smolnej, pierwszy dom, Braniccy mieli tam mieszkanie – duże mieszkanie. Mama została tam zawieziona i spędziła całą noc. Dopiero następnego dnia ją zabrali stamtąd do szpitala Ujazdowskiego. Od razu w szpitalu założono jej gips, żeby ukryć charakter rany, co zresztą dało rezultat, że mama nigdy nie miała dobrze zrośniętej nogi. Mama parę tygodni była w szpitalu. Odwiedzaliśmy z ojcem mamę. Później została przeniesiona do mieszkania kuzynów Rogóyskich. To było blisko szpitala – prawie na rogu Alei Ujazdowskich po północnej stronie ulicy Piusa.
Mieszkałem z rodzicami przy ulicy Pogonowskiego 9. Dosyć często jeździłem do fabryki Kamlera jako łącznik porucznika [podporucznik Jerzy Kamler pseudonim „Stolarz”] i mojego stryja [rotmistrz. Lech Głuchowski pseudonim „Jerzycki”], który był dowódcą „Jelenia” i tak dobrnęło do 31 lipca, kiedy już wymaszerowałem z domu na Powstanie. Już wiedziałem o tym, że będzie Powstanie. Z poleceniem mojego stryja, do mojego dowódcy porucznika Kamlera.
Notabene jeszcze przedtem w niedzielę, bo mówię o poniedziałku, były walki samolotów sowieckich i niemieckich nad Warszawą, tak że mieliśmy napięcie. Wywędrowałem z domu. Przechodziło się koło Instytutu Chemicznego w końcu alei Wojska Polskiego. Teraz to jest wszystko zabudowane, zorganizowane, a wtedy tam były pustkowia. Maszerowało się na ukos w kierunku przejazdu na Powązki. Pomaszerowałem do przejazdu. Przy przejeździe były plakaty zapowiadające nową broń „V” w rozmaitych wydaniach. Doszedłem wieczorem do fabryki i już nie wróciłem do domu. Zostałem na noc w fabryce.
Wiedziałem, że równocześnie w fabryce była załoga radiostacji. Nie wiedziałem, że to jest Komenda Główna, natomiast wiedziałem, że była radiostacja i byłem okropnie dumny, że jestem w ochronie radiostacji. Przenocowaliśmy tam. Następnego dnia rano porucznik mnie wysłał na ulicę Żelazną. Tam są takie dwie ulice. Nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywają. One są pod kątem [ulice Twarda i Złota]. Na jednej z tych ulic [Twarda 36] było mieszkanie „Bora”. Również nie mogę dojść do tego, z kim miałem się spotkać, żeby dostać potwierdzenie, czy tak, czy nie dla porucznika. W każdym razie spotkałem się, dostałem informacje i wróciłem na Dzielną. Już wtedy na Dzielnej powyciągali broń, powyciągali rozmaite umundurowania. Myśmy byli strasznie zazdrośni, bo jedna z sekcji dostała kombinezony, które pozbierali ze zrzutów, a reszta plutonu miała specjalnie szyte szare kombinezony. Porucznik też pragnął, żeby jego pluton wyglądał przyzwoicie, więc też kupił gdzieś pasy transmisyjne fabryczne czy ktoś gdzieś zarekwirował [je] dla Armii Krajowej, ale w każdym razie myśmy mieli przyzwoite pasy i berety przerobione sumptem porucznika z beretów marynarki francuskiej z czerwonym pomponikiem. Pomponik był zlikwidowany, berety były z lekka zmodyfikowane i cały pluton miał jednakowe berety z dużymi, pięknymi orzełkami.
Tymczasem w pierwszych godzinach zostały wystawione posterunki w bramach fabryki. Bramy były zamknięte, natomiast postawione były posterunki. Myślę, że myśmy byli w drugiej zmianie, bo już kogoś zmieniliśmy, ale nie przypuszczałem, żeby posterunki były ustawione zbyt wcześnie, w każdym razie stałem w bramie numer 64, a w drugiej bramie stał „Tuszyński”. Nigdy nie znałem jego nazwiska, tylko pseudonim. W pewnym momencie przyjechała... Fabryka Kamlera to nie była jedna fabryka. To był budynek, w którym mieściło się dużo rozmaitych przedsiębiorstw: była fabryka metalowa, były ze dwie fabryki stolarskie, w głębi w podwórzu była pralnia. Na górze była fabryka czapek. Prawdopodobnie w tej fabryce były przerobione francuskie berety marynarki na nasze berety. Przyjechała w pewnym momencie ciężarówka kolejarska z kożuchami do odwszenia w pralni. Z tego co pamiętam „Tuszyński” za wcześnie próbował ją zatrzymać, zamiast wpuścić do środka. Myśmy mieli rozkaz: „Wpuszczać wszystkich, nie wypuszczać nikogo”. Osoby, które przechodziły przez bramy, legitymowały się hasłem. Hasło było: „groch”, prawdopodobnie dlatego, że komendantem kwatery głównej był pułkownik Bigoszewski, stąd sobie do tego bigosu i kapusty jako hasło wymyślił „groch”. Osoby przychodziły. Trochę to było dziwne, bo przychodzili starsi panowie, przychodziły panie i to wszystko szeptało „groch” i znikało wewnątrz. Przyjechała ciężarówka. „Tuszyński” próbował ją zatrzymać, rozpoczęła się strzelanina. W mojej bramie zjawił się porucznik Kamler pseudonim „Stolarz”, odpowiednio, bo był właścicielem fabryki mebli. Spytał się mnie: „Co się stało?”. Coś mu musiałem powiedzieć i wyskoczył przez bramę, oddał kilka strzałów, wycofał się i kazał zamknąć bramę.
W międzyczasie ciężarówka niemiecka się wycofała. „Tuszyński” chciał ją zatrzymać, strzelał, ale też mu się pistolet – miał „efenkę” i mu się zacięła. Wymiana strzałów, hałas, ciężarówka wycofała się z bramy, stała na zewnątrz. Obie bramy zostały zamknięte i zaczyna się oblężenie. W książce zrobiłem porównanie rozmaitych relacji co do czasu, kiedy nastąpiła pierwsza strzelanina. Jest pewna rozpiętość w relacjach co do czasu. Myślę, że jest różnica około godziny w tą czy w tamtą. Jest sytuacja, że mamy zamknięte bramy. Fabryka Kamlera – zespół fabryk, który przeszedł do historii pod nazwą: fabryka Kamlera – rozciągał się od ulicy Dzielnej, gdzie były dwie bramy i był dosyć duży budynek składający się z dwóch części: starszej i dobudowanej – bardziej nowoczesnej. Zaplecze sięgało ulicy Pawiej, tak że z drugiej strony też były wejścia. Zaczyna się ruch. Jak już były zamknięte bramy, zlikwidowany posterunek, zostałem posłany z karabinem na pierwsze piętro z lewej strony, patrząc z budynku na ulicę. W ostatnim oknie na tym piętrze był ułan Socha, a w drugim pokoju, następnym, ja. Siedzimy tam. W tej chwili trudno mi się zorientować w kolejności tych wydarzeń.
- Jak Niemcy zareagowali na strzały dochodzące z fabryki?
Strzelanina była trochę później. Najprzód byłem w bramie, później byłem na pozycji na pierwszym czy drugim piętrze z Sochą. Zaczęła się strzelanina, Niemcy też [strzelali]. Z okna widziałem Niemca chodzącego po ulicy, ale myśmy mieli rozkaz niestrzelania. Później dopiero zaczęła się strzelanina, w czasie której jeden z naszych na ostatnim piętrze został ranny. Natomiast w pewnym momencie na naszej sali zjawił się starszy pan (dla nas bardzo starszy, ale prawdopodobnie był w wieku około pięćdziesięciu lat), elegancko ubrany, po cywilnemu, a ponieważ myśmy zakładali, że wszyscy co są tam, są związani z naszymi celami, zapytał się nas: „Chłopcy, co tu robicie? Jak wygląda sytuacja?”. Później poszedł w głąb. Pozycja Sochy była nad samym bunkrem niemieckim, który był obok fabryki. Sytuacja fabryki jest dobrze opisana w relacji generała „Bora”, który mówi, że się wchodziło jak w paszczę lwa, bo odcinek Dzielnej był wyłączony z getta. Naokoło odcinka wszystko było wielką pustynią gruzów. Ten odcinek był zakończony barierą i bunkrem, tak że do tego, żeby przyjść do fabryki, trzeba było prawie dojść do bunkra i wchodzić do bramy fabryki.
Jesteśmy na górze. Elegancki pan poradził Sosze, jak rzucać „filipinki”, które Socha miał, na głowę Niemcom w bunkrze. Ten elegancki pan to był generał Pełczyński – szef sztabu. Oczywiście myśmy o tym nie wiedzieli, tylko słuchaliśmy rozkazu, bo to był starszy pan, który musiał mieć z nami coś wspólnego i na pewno był oficerem, więc słuchaliśmy jego rad i rozkazów. Sytuacja była taka, że mieliśmy skład czterystu „filipinek” większego formatu zwanych „ojczulkami” na trzecim piętrze fabryki. „Filipinki” musiały być ewakuowane. To była niebezpieczna historia, bo tutaj była strzelanina, a tam skład raczej dużej ilości materiałów wybuchowych. Nie pamiętam, kto znosił z samego trzeciego piętra, natomiast ja odbierałem te „filipinki”, znosiłem na dół. Fabryka metalurgiczna na dole miała okna, których parapety były na metrowej wysokości, tak że trzeba było się czołgać pod oknami, bo [...] okna były na przestrzał, a na Dzielnej była strzelanina. Musiałem z tymi „filipinkami” czołgać się pod oknami i nosiłem je później na podwórku na schody wiodące do pralni, i tam je składałem.
W czasie przenosin granatów natchnąłem się na dziwną grupę: było w niej paru starszych panów i jegomość w luźnym prochowcu, tylko że spod prochowca wystawał pistolet maszynowy. Nie mogę powiedzieć, który typ, ale w każdym bądź razie pistolet maszynowy. Nie wiedziałem, kto to jest. Trochę się zdziwiłem, że wszyscy panowie są w starszym wieku. Jegomość z pistoletem maszynowym to był kapitan „Szymon” (nie pamiętam nazwiska) [kapitan. Ryszard Krzywicki ] Wracając do pierwszego dnia, strzelanina się trochę uspokoiła. Siedzimy odcięci w fabryce. To jest obrona fabryki Kamlera. Na klatce schodowej spotkałem kogoś, kto mi powiedział, że jeden z naszych jest ranny. Był nim zresztą Andrzej Orłow, który dołączył do plutonu przed samym Powstaniem i niestety w pierwszym dniu został ranny w kręgosłup. Leżał początkowo w budynku, w którym była kwatera „Radosława”. Później został przeniesiony do szpitala i tam już został. Jego późniejsza historia jest taka, że mała sanitariuszka, bardzo młodziutka, po tych tragicznych momentach, gdy Niemcy zabrali szpital, i wymordowali wielu z naszych rannych, ona go na wózku wywiozła stamtąd aż do szpitala Wolskiego.
Siedzimy w fabryce Kamlera w oblężeniu. Z obu stron są posterunki [na Dzielną i] na Pawią gdzie również obserwują. W pewnym momencie Niemcy próbują atakować dachami, ale nasi ich tam zatrzymują. Niemcy też rzucają granaty i zdołali wzniecić pożar na pierwszym piętrze budynku, patrząc od strony Dzielnej w prawo od bramy numer 64. Jest pożar. Próbujemy go gasić, ale nie ma ciśnienia w hydrancie. W pewnym momencie zjawia się porucznik Kamler. Jest porucznik Kamler, jego siostra na klatce schodowej i później Kamler znika w kłębach dymu. Trzeba ciągnąć hydrant, żeby dojść do źródła pożaru. W pewnym momencie w kierunku, w którym poszedł porucznik, wybucha granat. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni. Siostra porucznika Kamlera, która
notabene miała pseudonim „Siostra” (to była Zofia – żona pułkownika Klepacza). Krzyczy: „Jerzy!”, a on spokojnym głosem z wewnątrz odpowiada: „Co »Siostro«?”. Udało mu się zgasić pożar. Zresztą pomógł mu w tym granat, który Niemcy rzucili. W każdym razie nie został ranny ani uszkodzony, tak że pożar został opanowany właśnie przez porucznika Kamlera.
Przez dłuższy czas czekamy odcięci. Niemcy też powycofywali się, bo już słychać odgłosy z innych okolic miasta. Tak naprawdę to pomoc dopiero przyszła z batalionów Zgrupowania „Radosław”. Nie pamiętam, który z oddziałów doszedł do fabryki i fabryka została wyzwolona z oblężenia. Było to już wieczorem, było dobrze późno. Ruch wielki w fabryce, młodzież nasza i od „Radosława”. Późno się robi i czas spać, więc poszliśmy spać do pralni na kożuchach. W międzyczasie nagle ktoś mnie obejmuje w swoje obfite ramiona. Okazuje się, że jedna z moich nauczycielek ze szkoły powszechnej – pani Jadwiga Celińska. Była szyfrantką kwatery głównej. Była właśnie w oświetlonej części fabryki i jak mnie zobaczyła mówi: „O! Krzysiu kochany!”, co spotkało się z moim małym entuzjazmem, bo byłem przecież żołnierzem Rzeczypospolitej i bardzo poważnie to traktowałem, a tutaj pani Jadwiga bierze mnie w ramiona i mówi: „Krzysiu! Dziecko kochane”. Tak żeśmy przeżyli noc.
Bardzo wcześnie rano nas dwóch, Janusz Klepacz i ja, zostaliśmy wysłani na róg Mireckiego i Okopowej do kwatery „Radosława”. Mieściła się ona w narożnym domu. Tam nas wpuszczono do ponurego pokoju, gdzie tylko stół stał. Jako gońcy mieliśmy czekać na rozkaz, ale w międzyczasie nas nakarmiono, bo atmosfera była cudna. Pamiętam, że byłem zwolniony stamtąd. Janusz został, a mnie zwolniono. Poszedłem i w sąsiedztwie zostałem nakarmiony wspaniałą pajdą chleba z masłem w jakimś domu robotniczym. Ludzie przygarniali nas z całym sercem. Po nakarmieniu wróciłem czekać na rozkaz. W międzyczasie przyszły wiadomości, że idą czołgi. Czołgi nawet było słychać. Od „Radosława” był podchorąży, który miał ciężki karabin maszynowy – Maxim na wózku – i latał z nim wzdłuż płotu, żeby dobrze ustawić stanowisko z tym Maximem. W ogóle wielkie podniecenie. Ktoś zawołał: „Goniec do kwatery!”, więc natychmiast się zameldowałem. Dostałem rozkaz i poleciałem z powrotem na Dzielną, tak że jak przyszły czołgi, to nie byłem obecny. Jeden z nich został zatrzymany „gamonami” – miał unieruchomioną wieżyczkę i utknął nosem w płocie z boku, ale ja znalazłem się z powrotem na Dzielnej.
Później pierwsze dni na Woli, na skrzyżowaniu Okopowej i Dzielnej to były jak na deptaku na Żoliborzu, bo wszyscy znajomi się spotykali. Atmosfera była fantastyczna. Tam się spotkałem z rozmaitymi znajomkami. Raz byłem wysłany z koszem do bielizny po bandaże. Poszliśmy do szpitala, gdzie leżał Andrzej Orłow. Odwiedziliśmy go przy okazji. Pamiętam, że szpital był czyściutki, białe śliczne prześcieradła, pielęgniarki w czystych fartuchach – prawdziwy szpital, ale później to już było inaczej. Później byliśmy plutonem osłonnym – służba wartownicza.
Jeszcze jedna rzecz była, że nas posłali, żeby obsadzić budynki Monopolu Tytoniowego, które już były wtedy zajęte przez inne oddziały. Myśmy tam stali. Mieliśmy zresztą jedną stratę, bo niemiecki strzelec wyborowy gdzieś od strony sądów czy ulicy Wolności, trafił w serce Stasia Bukowskiego – jednego z naszych ułanów. Zmarł natychmiast. Później żeśmy go znieśli, był pochowany na podwórzu Monopolu Tytoniowego. Myśmy na Dzielnej byli do 6 sierpnia. Pamiętam, byłem na służbie wartowniczej w bramie o wejściu od strony Pawiej. Patrzyłem w lewo w kierunku Okopowej. Na tle muru – prawdopodobnie stadionu sportowego – było widać niespokojny ruch. Pamiętajmy, że to musiał być 6 sierpnia. To już jest okres, kiedy Niemcy mordowali na Woli, ale większość terenów była jeszcze w naszych rękach. Było widać niepokój. Równocześnie ludzie cywilni przychodzili do nas pytać się, co się dzieje. Do dziś dnia trudno mi powiedzieć, czy przypadkiem nie przyczyniłem się przez mój ... bo człowiek nie chciał stwarzać paniki i się mówiło: „Wszystko w porządku”. Tymczasem nie wiem, czy ci ludzie, którym mówiłem, że wszystko jest w porządku, że wszystko jest świetnie, wyszli stamtąd, czy nie wyszli. Jeżeli zostali, to prawdopodobnie byli zamordowani, tak że do jakiegoś stopnia mogłem być powodem ich śmierci.
6 sierpnia dostaliśmy rozkaz wymarszu stamtąd. Ktoś był przewodnikiem. Przeszliśmy przez Pawią. Był mur, za którym były obozy „Gęsiówki”. Przede wszystkim był mur getta, a później były dalsze mury obozu „Gęsiówki”, który był już zdobyty wcześniej przez oddziały „Radosława”. Myśmy przeszli przez dziurę w murze, przez gruzy i skierowaliśmy się w prawo. Na przodzie szedł porucznik, nasza grupa, później szli ci starsi panowie i reszta plutonu zamykała pochód. To było przejście Komendy Głównej Armii Krajowej i również władz cywilnych, Jankowskiego i innych, na Starówkę. Myśmy przeszli przez gruzy, tam były jakieś oddziały. Pamiętam podchorążego, dosyć podnieconego, pytającego: „Gdzie wy idziecie?!”. W każdym razie myśmy maszerowali dalej. Przemaszerowaliśmy pod budynkiem, który miał czystą ścianę, to znaczy nie miała żadnych okien. Myśmy tamtędy przechodzili. To było możliwe, bo były wielkie zwały gruzów od strony Pawiej, a to było już na wysokości Pawiaka, który był w rękach niemieckich i Niemcy strzelają z karabinów maszynowych. Na tej ścianie były odpryski od serii karabinów maszynowych. Myśmy mogli przejść, bo to było martwe pole. Przeszliśmy tamtędy. Jak minęliśmy Pawiak, szliśmy dalej. Tam nie było żadnych obstrzałów. Wśród tej pustyni gruzów doszliśmy (był upał) do ogrodu Krasińskich. Tam zatrzymaliśmy się wszyscy, bo nikt nie wiedział, gdzie powinniśmy iść. Początkowo [byliśmy] w ogrodzie, a później skierowano nas do budynków szkoły przy ulicy Barokowej. W tym budynku zainstalowała się kwatera. Nasz pluton początkowo był w przybudówce przy sali gimnastycznej, później nas przeniesiono do samej sali gimnastycznej.
W tym budynku przebywaliśmy od 6 do 13 sierpnia. W tym czasie następowały rozmaite wydarzenia. Jednym z tych wydarzeń było to, że grupa na ochotnika została wysłana, bo było natarcie czołgów od strony placu Marszałka Piłsudskiego. Posłano nas tam na wsparcie. Pamiętam, że poszliśmy na Senatorską. Na Senatorskiej był pasaż, który miał szklane pokrycie i korytarz, bo z dwóch stron były domy i szklany dach. Pytamy się o drogę. Był porucznik i mówi, że mamy iść w głąb. Mówimy: „To pan porucznik idzie z nami?”. – „Nie, idźcie bohaterowie” – i został. Poszliśmy dalej. Przez przejścia wyszliśmy na tyły budynków, które istnieją do dziś dnia. Doszliśmy do tych budynków. One teraz są otwarte, ale tam była ulica Króla Alberta. Doszliśmy tam, ale do mieszkań nie można się dostać, wszystko pozamykane. Żeby się dostać na pierwsze piętro musieliśmy wejść po drabince na garaż. Nie wiem, czy to był garaż, ale w każdym razie była przybudówka. Wchodziliśmy na przybudówkę. Przede mną wchodził podchorąży „Piotrek”. On miał tylko jedną rękę, bo w czasach konspiracji był goniony przez Niemców, a że był z bronią, więc musiał się skrywać i uciekł na klatkę schodową, z której nie było wyjścia. Niemcy zapędzili go na klatkę schodową. On leżał, Niemcy się do niego zbliżali, a on miał tylko granat. Zdecydował, że jakby rzucił granat, to by przeżył i by go żywcem wzięli, więc odbezpieczył granat i wysadził się. Stracił rękę. O ile się nie mylę, to Niemiec został zabity. Niemcy wyratowali „Piotrka”, zabrali do szpitala na Koszykowej. Tam leżał pilnowany przez Niemców i został odbity przez naszych, stąd się znalazł w plutonie na Powstaniu, ale bez ręki – miał urwaną prawą rękę. Wchodzi na drabinę z „filipinką” zatkniętą za pas. Z jedną ręką wchodzić na drabinę na przybudówkę nie tak łatwo. Jak przechodził z drabiny na dach, to „filipinka” wypadła mu zza pasa i tylko dzięki Bogu, że się zatrzymała w rynnie i nie spadła na dół – byłoby nieprzyjemnie. W każdym razie weszliśmy do budynku, do mieszkania i mieliśmy już widok na ulicę. Siedzieliśmy i czekaliśmy na czołgi. Dzięki Bogu czołgi nie przyszły. Zluzowali nas stamtąd. To jedno z przeżyć na Barokowej.
Inna historia była, że Kwatera Główna nie miała (nikt z AK nie miał) planów kanałów, a już wtedy były poodcinane dzielnice i trudno było... Głównym problemem było to, że stacje radiowe były przygotowane na daleką komunikację: z Anglią, z prowincją, a nie działały na Stare Miasto, Żoliborz, stąd trzeba było wynaleźć jakiś inny sposób łączności. Jednym z innych sposobów łączności były potencjalnie kanały, stąd zaczęto szukać przejść. Z naszego plutonu, wiem na pewno, że „Tuszyński” brał udział w takim patrolu szukającym przejść razem z jakąś łączniczką i ułan „Leonard” (jego pseudonim). Ułan „Leonard” pozostał już w służbie kanałowej, „Tuszyński” nie – dalej był w plutonie.
Nadszedł 13 sierpnia. Kwatera była przeniesiona ze szkoły chyba do Ministerstwa Sprawiedliwości – Długa 7. Rano przemaszerowaliśmy tam, ale nie było przygotowanego dla nas jedzenia, więc wróciliśmy do kuchni w szkole. Nakarmiono nas tam. My z Januszem (wspominam o Januszu, bo myśmy byli bardzo bliskimi przyjaciółmi), jako że trzeba się było urządzić na nowej kwaterze w najlepszy sposób, to bardzo się spiesząc – polecieliśmy pierwsi. Reszta plutonu skończyła sobie spokojnie obiad. Przechodzili przez plac Krasińskich i uderzył pocisk. Od tego pocisku od razu zginął porucznik Kamler i ciężko ranny był podchorąży „Lorch” – Karol Hilchen. Oprócz tego ciężko ranny był jeden z podchorążych i poległa (nie znamy nazwiska, nie znamy imienia, znamy tylko pseudonim, który żeśmy jej dali) dziewczyna, która była częścią grupy, która dołączyła do naszego plutonu w przeddzień czy tego samego dnia. To był oddział z centrali telefonicznej na Tłomackim. Oni pracowali w centrali, łącząc połączenia telefoniczne, równocześnie przez tych kilka dni będąc załogą i równocześnie spełniając funkcje wywiadowcze – podsłuch rozmów niemieckich, które łączyli. Niemcy zdołali wyprzeć nasze linie stamtąd i oni musieli się ewakuować. Zostali przydzieleni do naszego plutonu. Niestety ten podchorąży i telefonistka – młoda dziewczyna – byli z tej grupy. Były jeszcze inne kobiety z tej grupy i był jeszcze jeden o pseudonimie „Lwowiak”.
Straciliśmy naszego dowódcę. Następnego dnia był pogrzeb nie porucznika Kamlera, który był już pochowany... Pluton zaraz po tym poszedł na barykadę przy katedrze, natomiast podchorąży „Lorch”, Karol Hilchen, zmarł z ran i następnego dnia został pochowany. Wspominam o tym, bo to była jedyna okazja, kiedy pluton wystąpił w szyku zwartym, cały umundurowany, tylko butów nie mieliśmy. Buty były różne, a tak to wszystko było jednakowe umundurowanie. Pluton w czasie pogrzebu porucznika Kamlera był na barykadzie, bo myśmy objęli barykadę na zmianę z „Wigrami” na Kanonii. Tam była barykada, która zamykała Kanonię od strony... (w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, jak nazywała się uliczka od Kanonii do Rynku [Jezuicka] – czy to jest osobna nazwa, czy to dalej jest Kanonia). W każdym razie barykada była na ukos pomiędzy domami północnej strony Kanonii i rogiem zakrystii katedry. Za barykadą była brama Archiwum Akt Miejskich. To była jedna barykada. Barykada była też pod galeryjką. Galeryjka to jest przejście z Zamku do Katedry. Galeryjka po stronie Zamku, jest pod kątem prostym do budynku, a reszta galeryjki jest nad Dziekanią. Barykady były dwie: pod bramą w kierunku zamku i pod galeryjką idącą do Katedry. Nasze stanowiska były rozmaite. Niemcy byli po stronie Wisły. Domy na Kanonii od strony Wisły były wszystkie wypalone. Tam była linia frontu.
Muszę się cofnąć trochę, bo jeszcze wcześniej pluton objął służbę na barykadzie. Porucznik jeszcze żył. Nie byłem w czasie tej akcji, byłem na służbie wartowniczej, tak że nie mam bezpośrednich wspomnień. Tam był atak niemiecki i domy na Kanonii zostały spalone. Do pewnego stopnia ogień powstrzymał natarcie Niemców.
Wracając do normalnych dni naszej służby na Kanonii, to nie wiem, jaki to był powód, w każdym razie większość, poza tą wielką akcją, która była w pierwszym dniu, kiedy pluton tam się zjawił, to tylko raz było natarcie niemieckie, natomiast siedzieliśmy tam na służbie. Przez jakiś czas byłem na posterunku na samej galeryjce, gdzie była wielka dziura. Było strasznie gorąco, bo było po pożarze. To jest sierpień i jest ogólnie gorąco, a tu siedzieć w miejscu, które jest piecem, bo cegły są nagrzane od pożaru, to jest bardzo trudno wytrzymać. W galeryjce była wielka dziura od pocisku czołgu, który strzelał. Na pozycję trzeba było przeskakiwać przed oknem i przed dziurą, bo naprzeciwko w Zamku byli Niemcy. Tak że nasza pozycja była tam i tak się składało, że jak myśmy przychodzili na pozycje na Kanonii, to był spokój, a jak przychodziły „Wigry”, to zawsze mieli większy ruch. Nie bardzo wiem, na czym to polegało. Jedną rzecz, co wiem, to jak myśmy tam byli, to żeśmy zawsze siedzieli cicho. To też było zjawisko, że wszelkiego rodzaju hałas powodował strzelaninę ze strony niemieckiej. Co drugi dzień obejmowaliśmy służbę na barykadzie, a dalej cały czas byliśmy plutonem ochronnym „Bora” i pełniliśmy tam służbę. Myśmy byli pod Długą 7.
W jednym dniu była ta straszna katastrofa z czołgiem, który wprowadzony był na Podwale i wybuchł koło budynku, w którym myśmy byli. Ja prawdopodobnie żyję tylko dlatego, że my byliśmy na służbie przy Katedrze, bo przecież to była sensacja i zbiegowisko wszystkich ciekawych. Dzięki Bogu nie byłem tam, bo na pewno chciałbym zobaczyć. To była straszna masakra. Między innymi „Bór” stał w oknie jak wybuchł [czołg-pułapka]. Nie jestem pewien, ale chyba jeden z naszych sierżantów, który stał w oknie, był ranny od odłamków szkła. „Bór” zresztą w tamtym okresie miał problemy z komorami Hajmora – cierpiał.
W budynku na Długiej 7 mieliśmy jedno przeżyć – mszę świętą. Przyszedł do nas ksiądz kapelan Rostworowski i celebruje mszę. Jesteśmy skupieni, słuchając mszy świętej. I tutaj kanonada. Spadło kilka pocisków na Długą 7. Rostworowski opisuje w swoich wspomnieniach, że staliśmy dalej jak młynarze cali pokryci pyłem z tynku. Oprócz służb wartowniczych i na barykadzie byliśmy jeszcze używani do zatykania rozmaitych dziur w obronie Starego Miasta. Nasze patrole chodziły na barykadę przy Arsenale. Później byliśmy na Senatorskiej. [...]
Na Długiej 7 byliśmy plutonem ochronnym kwatery, dopóki kwatera nie przemaszerowała na Śródmieście kanałami. Wówczas nasz pluton został na Starówce jako pluton odwodowy, to znaczy odwodowy pułkownika „Wachnowskiego”, czyli taki pluton na zatykanie dziur. Jak to nastąpiło, to zostaliśmy dozbrojeni. Pamiętam, jak żeśmy poszli do archiwum, żeby być dozbrojeni. To było archiwum, ale nie bardzo wiem, jak ono się nazywało. Tam było archiwum i później był sąd. Mówię o placu Krasińskich róg Długiej. W piwnicach był skład broni przyniesionej z Żoliborza, ze zrzutów głównie w Kampinosie, Stąd ta broń.
Notabene to była zrzucana rozsądnie broń niemiecka. Nie wiem, czy to była tylko legenda, czy prawda, że ta broń była zdobyta przez 2 Korpus Polski we Włoszech, ale w każdym razie to była broń niemiecka z Włoch. W każdym razie szansa, że to prawda, jeżeli chodzi o 2 Korpus, jest dosyć duża. Tam były składy i nas dozbroili – dostaliśmy trochę broni. Między innymi dostaliśmy karabin maszynowy. Celowniczym został podchorąży „Wraga”, a ja zostałem przydzielony do niego na amunicyjnego. Karabin był zacięty i myśmy musieli pójść do rusznikarza. Rusznikarz był w podziemiach – znowu Długa 7. W tym momencie był między innymi zajęty reperowaniem karabinu maszynowego, który był wymontowany z samolotu, który spadł na Miodowej. Znalazł dla nas chwilę. Dla rusznikarza taki problem jak zacięcie, to jest nic, więc on w pięć minut nam to zreperował. Myśmy poszli jeszcze na górę, żeby przestrzelać ten karabin, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście działa. Później z tym karabinem, ja ze skrzynką amunicji pędziliśmy, bo nasz pluton poszedł jako wsparcie do szpitala Jana Bożego. Zanim doszliśmy do szpitala Jana Bożego, lecieliśmy razem z „Wragą” – on z karabinem, a ja ze skrzyneczką amunicji. Skrzyneczka mi się otworzyła i cała amunicja wyspała się na piasek. Byłem strasznie przejęty tym, że wysypałem amunicję. Później żeśmy czyścili każdy nabój indywidualnie. Amunicja była w taśmach, ale trzeba było każdy [nabój] wyciągać i czyścić, żeby nie spowodować później zacięcia. Poszliśmy do [szpitala] Jana Bożego. W sąsiedztwie, gdzieśmy wylądowali, była pralnia, gdzie czekaliśmy jako wsparcie. Atak nie przyszedł, myśmy zostali stamtąd wycofani. To było nasze przeżycie ze [szpitalem] Jana Bożego.
Później jedna z naszych sekcji poszła do ataku do odbijania katedry. Tam poległ jeden z naszych ułanów. Tak że byliśmy rzucani na rozmaite akcje. Potem przyszedł dłuższy odcinek, to znaczy żeśmy poszli całym plutonem na Nowe Miasto. Zostaliśmy skierowani do kościoła Najświętszej Marii Panny, dokładniej mówiąc, do kościoła Objawienia Najświętszej Marii Panny, który jest starą konstrukcją gotycką. W tym kościele żeśmy byli pierwszej nocy, później cały dzień. W czasie dnia Niemcy natarli i myśmy się wycofali stamtąd. Stanowisko znowu było po tej stronie... w domu narożnym, gdzie z jednej strony jest rynek Nowego Miasta, z drugiej strony ta ulica. Tam było to stanowisko. Przyszło bombardowanie, gdzie w kościele było tysiąc ofiar – to jest kościół wybudowany przez Sobieskiego (nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy) [świętego Kazimierza – Sakramentek]. Byliśmy obok. Wieczorem rozkaz odbijania kościoła. Znowu nacieraliśmy. Pierwszy atak nie wyszedł, ale wieczorem kościół został odbity. Byłem postawiony na posterunku w drugą stronę. Pomiędzy tymi domami były jakieś domki, ruiny czy coś takiego i tam mieliśmy pozycje w kierunku na taką przestrzeń pustynną w stronę [szpitala] Jana Bożego.
Po jakimś czasie byłem zwolniony, sanitariuszki robiły placki. Stanąłem przy nich, dostałem placek i go zajadałem. Przyleciał taki kapitan i, szarpiąc mnie, krzyczał: „To wy tutaj z karabinem, a wasi koledzy bez broni tam są” – i mnie zaciągnął. To było po drugiej stronie ulicy, to mnie zaciągnął przez furtkę do kościoła i później wepchnął poprzez kraty. Tam było okno z kratami. Okno już nie istnieje, bo była rekonstrukcja do wcześniejszej formy kościoła, bardziej gotyckiej. Wtedy było to okno i były kraty rozszerzone, tak żeby można było wejść. Niemal wpadłem do kościoła. Stoję i nie bardzo wiem, co jest. Dzięki Bogu jeden z naszych – mój celowniczy (nie miał już karabinu maszynowego) „Wraga”, mówi: „Krzysztof, uważaj! Skacz od filaru do filaru, bo jest obstrzał. Z lewej strony są Niemcy”. Znalazłem się w kościele razem z „Wragą”. Skoczyłem za filar, a za mną (on nie skoczył) stał sierżant... Myśmy byli na tym samym odcinku z plutonem Gwardii Ludowej. Bodajże w tym plutonie był Rozłubirski. W każdym razie ten sierżant tam stał i Niemcy puścili serię z karabinu maszynowemu i jemu otworzyło czaszkę. Zginął. Mam szczęście, że przeżyłem. Siedzimy w ruinach. Ja do pewnego stopnia byłem chodzącym arsenałem, bo w kieszeniach miałem broń, miałem amunicję i miałem też granaty, ale nie miałem zbytniego zaufania do tego, aby rzucać granaty obronne angielskie. Dawałem je jednemu z ułanów, który był jeszcze z przedwojennej polskiej armii, żeby on rzucał granaty. Z kościoła nas zluzowali. Myśmy tam byli co najmniej dwa dni bez odpoczynku. Wróciliśmy na kwaterę.
Jednym z przeżyć naszego plutonu była próba przebicia ze Starówki na Śródmieście, tego sławnego przebicia, które w końcu nie wyszło. Byliśmy dozbrojeni i posłani na to miejsce, z którego mieliśmy nacierać. Do tego, żeby dojść do tego miejsca, które było koło fabryki Spiessa – Daniłowiczowska z tyłu za Bankiem Polskim. Myśmy tam doszli. Początkowo siedzieliśmy na ulicy, czekając na rozkaz. Później byliśmy wpuszczeni do jakiegoś lokalu przy fabryce Spiessa. Oczekiwaliśmy bez rozkazu nacierania. Tak doczekaliśmy do rana i później nas zwolniono stamtąd, bo przebicie nie wyszło. Następnie nas posłali do pałacu Krasińskich. Pałac Krasińskich miał wtedy jeszcze dach. Miał piękne parkiety. Siedziałem w komnacie, której okna wychodziły na ogród Krasińskich. Z tamtego okna widać było w dali jakieś budynki i miałem widok jak sztukasy zbombardowały pasaż Simonsa – jeden za drugim. Tam była też straszna rzeź oddziału, który tam był. To było rano.
Później znowu poszliśmy na Długą 7 i znów nas zawołali. Pamiętam siedzieliśmy na podwórku jednego z pierwszych domów na Miodowej po stronie zachodniej. Było nas dwudziestu czterech. Część z nas była lekko ranna. Przyszedł major „Sosna” bardzo bojowy. Major „Sosna” to była legenda na Starówce. Stanął przed nami i mówi: „Chłopcy, idziecie zluzować nieistniejący batalion”. Dla nas to było trochę dziwne, bo nas było dwudziestu czterech i zostaliśmy posłani do pasażu Simonsa. To musiało być po obiedzie. Moje stanowisko było na parterze w jakichś przybudówkach. Naprzeciw były zabudowania pasażu Simonsa i z drugiej strony przez okna było widać Arsenał. Ja tam siedziałem. W tym czasie było bardzo trudno nie zasnąć, dlatego że byliśmy tam tyle czasu bez snu. Człowiek budził się, jak strzelali, tak że to było dosyć trudne do przeżycia. Nikt na nas nie nacierał. Tam spędziliśmy jakiś czas bez strat, bez niczego, tylko żeśmy słuchali. Niemcy używali wtedy szczekaczek namawiających do poddania się. Nasi byli na górze, na wyższych piętrach i polowali na pojedynczych Niemców, którzy tam się pętali. Byliśmy tam dwanaście godzin albo i więcej, i nas zwolniono stamtąd. Wtedy znaleźliśmy się znowu w pałacu Krasińskich, tylko tym razem już pałac nie był taki cały. Obsadziliśmy pałac Krasińskich razem z „parasolarzami”. Tam żeśmy przeszli mnóstwo nalotów – jeden za drugim.
W czasie jednego z tych nalotów oni zbombardowali sam pałac. Bomby ze sztukasów miały opóźnione zapalniki. Było słychać, jak bomba przechodziła przez stropy, i było słychać, z której strony, tak że my w piwnicy pałacu Krasińskich... Tam są takie olbrzymie kolumny, które stanowiły dla nas ochronę, tak że się słuchało, gdzie bomba upadała i się chowało z drugiej strony kolumny. Tam zjawił się ksiądz kapelan Rostworowski i udzielił nam absolutorium, w każdym razie nas rozgrzeszył. Pamiętam go wtedy. Myśmy tam siedzieli, aż rano znowu było natarcie. Wycofaliśmy się stamtąd. Mieliśmy tam duże straty. Resztkami się wycofaliśmy, próbując wzniecić ogień, bo jednym z systemów walki w mieście jest tworzyć zapory ogniowe. Stamtąd żeśmy się wycofywali, ale jest ranny z „Parasola”, który ma całą nogę w gipsie. Nie możemy go zostawić, więc bierzemy go na nosze i niesiemy. Na placu Krasińskich teraz jest trochę inaczej niż było. Odległość pomiędzy pałacem Krasińskich a sądami była spora. Była zupełnie otwarta i pod obstrzałem. Musieliśmy go przenieść. Przenieśliśmy go do sądów. Tam już byli „parasolarze” i oddaliśmy go im. Prawdopodobnie nie przeżył, bo było bardzo wątpliwe, żeby z nogą w gipsie mógł przejść przez kanały.
- To już były ostatnie dni walki na warszawskiej Starówce. Do Śródmieścia dostał się pan kanałami. Może pan o tym opowiedzieć?
Po tym prawie bezpośrednio znaleźliśmy się w kolejce do kanałów. Geografia tego małego skrawka była zupełnie inna. W tej chwili jest budynek, który ma okna, ale nie ma żadnej bramy. W tamtych czasach jakieś pięć, sześć czy siedem metrów od rogu była brama – taka warszawska normalna brama z wjazdem. Tam były małe barykadki. Trzeba było się czołgać od bramy. Póki było zasłonięte murem, to nie trzeba było się czołgać, natomiast reszta była pod obstrzałem z sądów, które były w rękach niemieckich. Właz, który istnieje obecnie, nie jest w tym samym miejscu. W czasie Powstania istniał w innym miejscu. Co do tego dyskutowało już parę osób. Parę osób się zgadza z tym, że nie był w tym samym miejscu, bo się schodziło do włazu i później trzeba było parę kroków iść w kierunku Wisły – w kierunku wschodnim. Dopiero tam był burzowiec, który idzie pod Miodową. Ewakuacja ze Starówki tym kanałem, bo był jeszcze drugi, który był trudniejszy, bo był mniejszy, tym kanałem była wspaniale zorganizowana. Grupy były podzielone, każda z przewodnikiem. To dawało możność dosyć szybkiego przepływu grupowego. Pamiętam, żeśmy zeszli na dół. Ktoś tam stał i mówi: „W prawo”, bo jednym z problemów było to, że jak się skręciło w lewo, to się szło burzowcem w kierunku Żoliborza, więc [trzeba iść] w prawo. Ten kanał był względnie duży. Pod Miodową był duży kanał, można było wygodnie maszerować. Później dochodził do Krakowskiego Przedmieścia. Szło się tym dużym kanałem mniej więcej do wysokości placu Marszałka [Piłsudskiego] i być może Królewskiej (nie jestem w stanie tego powiedzieć) i wtedy duży kanał skręcał w prawo, natomiast w ścianie był mały kanał – metr, metr czterdzieści. Już trzeba było iść schylonym.
W dniu, kiedy myśmy byli ewakuowani (to było 1 września), poziom wody miał maksimum dwadzieścia centymetrów. Myśmy wszyscy mieli obwódkę na spodniach oznaczającą poziom wody, jaki tam był. Kilka dni wcześniej jak na przykład [gdy] przechodziła Kwatera Główna, to poziom wody był znacznie wyższy i były utrudnienia. To, co chcę podkreślić z przekonaniem, to jest organizacja. Ta ewakuacja była bardzo dobrze zorganizowana. Wiadomo, że były pewne problemy, ale była świetnie zorganizowana. Te grupy, przewodnicy, cisza absolutna, dyscyplina. Dochodziło się do końca. Już gdzieś od początku Nowego Światu było oświetlenie elektryczne. Dochodziło się do włazu na Wareckiej, wychodziło się. Była szybka pomoc, żeby prędko wychodzić z kanału.
Patrząc ogólnie na Powstanie to, co człowieka rzeczywiście zaskakuje, to świetność organizacji ewakuacji. Nie mówię o Mokotowie, film „Kanał” Wajdy oddaje prawdę, natomiast ewakuacja Starego Miasta była akcją wspaniale zorganizowaną. Łączność – o tym nie słyszałem nigdy ani nigdzie nie czytałem, natomiast wiem, że było. To jest to, że patrol z Żoliborza (naturalnie dowódca patrolu był starszy) to był patrol harcerski, szczeniaki szesnastoletnie tam były; przeciągnęli kabel telefoniczny z Żoliborza na Śródmieście. Nie był używany, bo Żoliborz już upadł (28 września bodajże, nie pamiętam dokładnie). W każdym razie przeciągnęli kabel, a na to, że oni kilkukrotnie przechodzili przez kanał, to mam dowód, bo mam list, który jest odpowiedzią na mój list, który Jasio Mydlarz, będący jednym z harcerzyków w patrolu, wziął ode mnie list, zaniósł do mojej ciotki i wrócił z jej odpowiedzią na mój list, czyli była komunikacja kanałowa pomiędzy Żoliborzem i Śródmieściem, patrol przeciągnął kabel.
- Jakie były pana obowiązki po przejściu do Śródmieścia?
Przede wszystkim jak wyszliśmy z kanałów, tośmy znaleźli dach nad głową w mieszkaniu znajomych naszych wodzów gdzieś daleko pod drugiej stronie Marszałkowskiej. Eleganckie mieszkanie pełne perskich dywanów. Myśmy z kanału poszli jak kłody spać na tych dywanach. W ciągu jednego czy dwóch dni dostaliśmy nową funkcję – staliśmy się plutonem ochronnym dowództwa Powstania.
Na początku Powstania byliśmy [plutonem dowództwa] Armii Krajowej, teraz dowództwa obrony Warszawy, czyli generała Chruściela. To było w „Palladium”. Początkowo zakwaterowali nas w piwnicach, ale żeśmy się prędko wyprowadzili, bo nie ma nic gorszego i bardziej ponurego niż piwnice. Wyprowadziliśmy się i kwaterowaliśmy na pierwszym piętrze. To była tylko służba wartownicza. Między innymi mieliśmy też obowiązki obserwacji z góry, z punktu obserwacyjnego. Jak generał „Monter” robił inspekcję, między innymi Żelaznej, to trzeba było z nim też maszerować jako ochrona. Pan generał był bardzo odważny i chodził wyprostowany, co w warunkach, gdzie strzelają, nie jest specjalnie miłe, bo jak pan generał chodzi wyprostowany, to nie wypada żeby jego ochrona się kurczyła, czołgała, tak że to było pełne emocji.
Mieliśmy jeszcze jedno zadanie, to jest prowadzenie transportów po jęczmień do browaru Haberbuscha i Schielego. Nawet pamiętam, jak wyglądało ładowanie worków z jęczmieniem. Były wielkie góry jęczmienia. Wchodziło się na jęczmień z workiem, tylko że jęczmień jednocześnie był osłoną od strony niemieckiej. Napełniano worki i wędrowano. To był jeden z naszych obowiązków.
Poza tym, jak przyszliśmy na Śródmieście, to dostałem przepustkę, żeby odwiedzić mamę. Mama miała aptekę na Kruczej, więc ze Złotej na Kruczą trzeba przejść Aleje Jerozolimskie, które w czasie Powstania nazywały się aleja Sikorskiego. Przejście było troszeczkę na zachód od Kruczej z Widoku. Domy, które były od strony Alej Jerozolimskich, to tam się przechodziło od Widok. W każdym razie przejście przez Aleje to było przeżycie, bo tam jednym z problemów przekopu przez Aleje była kwestia tunelu kolejowego, który był pod spodem, tak że nie można było wykopać przyzwoitego rowu, tylko w pewnym momencie trzeba było przeskakiwać, przesuwać się przez jakąś konstrukcję betonową. W każdym razie odwiedzałem mamę. Moja matka był w DYSK-u. Nie była z samym oddziałem na Woli ani na Starówce, natomiast jej apteka była bazą DYSK-u, gdy panie przeszły na Śródmieście. Mama nie brała udziału razem z DYSK-iem, bo w akcji „Wilanów” była ranna i jeszcze nie bardzo dobrze mogła chodzić. Odwiedzałem mamę i to mi dało możność powędrowania trochę po Śródmieściu Południe. Odwiedziłem naszych kolegów na Lwowskiej, bo część „Jelenia” była w zgrupowaniu na Lwowskiej. Do końca Powstania pełniliśmy służbę wartowniczą, a później przyszły momenty końcowe, gdzie były różne rokowania.
Jedną z ciekawych rzeczy była taka, że dostałem pepeszę. Bardzo dobra broń, wygląda jak dziecinna zabawka, bo kolba była pomalowana jak zabawki dziecinne, ale do tej pepeszy na wielki bęben miałem osiem naboi. W „Palladium” był jeden z oficerów sowieckich, który był przysłany jako łącznik i miał też swojego radiotelegrafistę. Oni kwaterowali bodaj na pierwszym piętrze budynku „Palladium”. Okno wychodziło na dach kina, tak że na tym samym poziomie było okno i dach kina. Radiotelegrafistę zatłukł granatnik, bo granatnik wybuchł, a on był przy oknie i zginął. Pan kapitan to przeżył. Miał on amunicję do pepeszy rozsypaną na stole. Kontakt z oficerami sowieckimi miał kapitan „Admirał”. Jak ich odwiedzał, to sobie machinalnie zabierał naboje i dawał mnie, tak że na koniec Powstania miałem trzydzieści dwa naboje. Byłem bardzo dumny, że mam pełno amunicji.
- 2 października został podpisany układ o zaprzestaniu działań wojennych. Kiedy pan wyszedł z Warszawy?
Dokładnie już nie pamiętam. Myśmy byli wtedy oficjalnie zorganizowani w 36. Pułk Piechoty i [wychodziliśmy] według planu wymarszu. Wymaszerowaliśmy ze Złotej. Nie pamiętam drogi. Musieliśmy iść do Alej Jerozolimskich i maszerować na zachód do placu Zawiszy i dalej trochę w lewo. Składaliśmy broń przed domem akademickim na placu Narutowicza. Tam żeśmy składali broń. Broń, którą składaliśmy, to był zupełny szmelc, bo miała pozbijane iglice. [...] Niemcy byli bardzo pod wrażeniem naszych wychodzących oddziałów. Wymaszerowaliśmy do Ożarowa. W fabryce była jakaś anilina i część z naszych dzielnych wojaków pomalowała się nią na czerwono. Spali w słomie, anilina się jakoś do nich dostała i wyglądali jak czerwonoskórzy. W Ożarowie dostaliśmy zupę jarzynową. To było dosyć kłopotliwe, dlatego że myśmy nie jedli przez dwa miesiące jarzyn. Chleb tak, mięso było od czasu do czasu, ale jarzyn nie było. Tymczasem dali zupę jarzynową i to spowodowało biegunkę. Później nas wsadzili do wagonów w kierunku na Zachód do obozów
niemieckich. To było dosyć kłopotliwe.
Warszawa, 31 lipca i 6 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Paweł Bajda
[Wspomnienia Krzysztofa Głuchowskiego: wojenne „Śladami pradziadów” PFK, Londyn 2001 i powojenne „W polskim Londynie 1947−1970” PFK, Londyn 1999 są w bibliotekach: Muzeum Powstania Warszawskiego, Narodowej, Jagiellońskiej, Ossolineum oraz Polskiej w Londynie, British Library i Library of Congress. Biogram na stronie internetowej MPW podaje informacje o jego dalszych dziejach.]