Irena Jadwiga Łoś „Joanna”, kryptonim „Wrzeciono”
Irena Jadwiga Łoś, nazwisko panieńskie Płoska. Urodziłam się w 1922 roku w Płocku.
- Gdzie była pani w czasie Powstania?
W czasie Powstania byłam w Śródmieściu Północnym, a ostatnie dwa tygodnie w Śródmieściu Południowym, już właściwie jako pacjentka.
- Zacznijmy od pani najwcześniejszych wspomnień. Jak pani pamięta swoje dzieciństwo?
Dzieciństwo szczęśliwe w Płocku, który jest moim ukochanym miastem (teraz miałam sposobność je zobaczyć). Chodziłam do gimnazjum w Płocku. Atmosfera w domu [była] bardzo patriotyczna. Rodzice pracowali społecznie w Akcji Katolickiej. Mój ojciec był prezesem diecezjalnej Akcji Katolickiej, matka – też bardzo religijna. I szkoła, i dom wychowywały w duchu patriotyzmu. To jest nadzwyczajne, że wszystkie szkoły w tym okresie wychowywały w [duchu] patriotyzmu. Należałam przez jakiś czas do harcerstwa, ale krótko, potem przerzuciłam się do Przygotowania Wojskowego Kobiet (PWK). Wydawało mi się to bardziej bojowe.
- Chciałbym, żeby pani opowiedziała o swojej rodzinie. Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam rodzeństwo dużo starsze ode mnie. Moja najstarsza siostra była siedemnaście lat starsza ode mnie, druga trzynaście i brat dziesięć. Potem długo, długo nie było nic i urodziłam się ja.
Siostra – Janina, druga – Anna (Hania) i brat – Józef.
- Przejdźmy do organizacji, do której się pani zapisała – PWK. Na czym to polegało?
PWK polegało na ćwiczeniach wojskowych, na musztrze, na strzelaniu, na obozach, na defiladach. Myślę, że też wytwarzało w nas ducha patriotycznego.
- Czy brała pani udział w jakichś defiladach?
Tak, naturalnie. Zawsze 3 maja czy 11 listopada była defilada w Płocku. Orkiestra na pięknych, siwych konikach; [wojsko], strażacy, policja, wszystkie szkoły – wszyscy defilowali. Chociaż to było małe miasto – Płock miał przed wojną trzydzieści tysięcy mieszkańców. [Ale miał spory garnizon wojskowy – 8. Pułk Artylerii Lekkiej i 4. Pułk Strzelców Konnych].
- W czasie wybuchu wojny była pani nastolatką.
Miałam siedemnaście lat.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Przed samą wojną chodziliśmy wszyscy kopać okopy, wyobrażaliśmy sobie, że to jest zasłona przeciwko czołgom. Po którejś nocy, rano obudziła mnie służąca, z krzykiem: „Panienko! Panienko! Trzeba wstawać, bo wojna wybuchła!”. Myślę sobie – jaka wojna? Okazało się, że zbombardowali Płock. Najpierw trochę przerażenie, a potem duma, że Płock został pierwszy zbombardowany. Okazało się, że nie tylko Płock, wszystkie miasta zostały zbombardowane. I lęk przed gazami – byliśmy nastawieni na to, że wojna będzie prowadzona przy pomocy gazów (w PWK miałyśmy ciągle ćwiczenia z maskami gazowymi). Okazało się, że gazów nie użyli (użyli, ale w innych celach). Płock wtedy był mało bombardowany, ale jednak zbombardowano katedrę, tak że katedra musiała zostać zamknięta. Usiłowano zbombardować mosty – nie udało im się, zbombardowali dom mieszkalny, gdzie ludzie w ogóle nie wiedzieli, że zaczęła się wojna. Ci, co widzieli samoloty, myśleli że to nasze na ćwiczeniach.
Potem wyszliśmy na krótką wędrówkę. Mój ojciec był zdania, że nie należy opuszczać swojego miejsca, cokolwiek by się stało. Okropnie bałam się Niemców – dużo więcej niż bomb, strzałów.
Wyszliśmy i dosyć szybko wróciliśmy. Wyszliśmy przez Wisłę, bo wydawało się, że za Wisłą już będzie bezpiecznie. Naiwnie wyobrażaliśmy sobie, że rzeka jest zasłoną. Potem obeszliśmy [okolicę] przez Gąbin, wróciliśmy z powrotem na drugi brzeg Wisły do Kępy Polskiej. Potem, około 17 września (może trochę wcześniej), po drugiej stronie Wisły toczyła się bitwa nad Bzurą. Niemcy, którzy zainstalowali się na podwórku, gdzie już byliśmy, strzelali do naszych i nasi, niestety, już nie odpowiadali. Przyprowadzili potem jeńców do kościoła w Kępie Polskiej. Ja i inne dziewczęta nosiłyśmy im zupę. W zamian otrzymywałyśmy różne liściki, karteczki, żeby pozawiadamiać rodziny. Potem Niemcy żołnierzy zwolnili, a oficerów zatrzymali. Wróciliśmy do Płocka. W Płocku – szok, pełno mundurów niemieckich. I też szok, że sklepy żydowskie [były] opieczętowane.
- Czy kiedy wychodziliście, mieliście cel ucieczki? Wiedzieliście, w jakim kierunku chcecie iść?
Szukaliśmy bezpiecznego miejsca – byle dalej od Niemców.
- Czyli nie planowaliście, że dojdziecie na przykład gdzieś do rodziny?
Nie. Ale w Polsce gościnność była tak wielka, że gdziekolwiek się poszło, to otwierano drzwi i udzielano schronienia, jedzenia. Przeważnie zatrzymywaliśmy się po plebaniach. Ojciec przeważnie znał tych księży, więc przyjmowali gościnnie.
- Jak pani sama odczuła i pamięta pierwszą obecność Niemców?
Właśnie szok. Szok. Potem człowiek zobaczył sceny, jak Żydów targają za brody, plują na nich. To był szok. Ale jeszcze człowiek nie zdawał sobie sprawy, do jakich okrucieństw oni mogą dojść.
- Czy to, o czym pani mówi, to było już we wrześniu?
To było już we wrześniu. Tak, to było we wrześniu, jeszcze Warszawa się broniła, jak wróciliśmy do Płocka. Mimo że parę razy podawali fałszywe wiadomości, że Warszawa padła. Ale Warszawa broniła się. Moja najstarsza siostra była w Warszawie. Brat był w wojsku (też nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje) jako oficer rezerwy, nie był oficerem zawodowym. Druga siostra była w Lubelskim, wydawało się, że to najbezpieczniejsze miejsce, bo w środku Polski. Nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje.
Zaczęła się okupacja. I ciekawe, że w Płocku na początku nie było publicznych egzekucji, jakie były w innych miastach. Podobno powodem było to, że nie mogli się zdecydować, czy Płock dołączyć do Reichu czy do
General Government. Podobno dlatego. Ale jednak 11 listopada wzięli zakładników – redaktorów pism, inne osoby (między innymi ojca mojej koleżanki, inwalidę bez ręki, zasłużonego legionistę). Nie wrócili, nie wiem, co się z nimi stało – pomimo że nie było na 11 listopada żadnych incydentów. Potem wiadomość o okrucieństwie niemieckim, która do nas dotarła (oprócz egzekucji w Poznańskim i w Bydgoszczy), to wiadomość o Wawrze. To nami bardzo wstrząsnęło.
Byłam w przededniu matury, zdałam do drugiej klasy licealnej. Nasi profesorowie i rodzice usiłowali kontynuować [nauczanie]. Były lekcje – parę dni nawet w gmachu szkolnym, ale potem Niemcy go zajęli. Potem [nauka] po prywatnych domach, a potem okazało się to i niebezpieczne, i niemożliwe, bo wszyscy młodzi musieli iść do pracy. Kto nie znalazł pracy w Płocku, musiał jechać na roboty do Niemiec. Pracowałam w firmie ogrodniczej.
Pod koniec 1940 roku w Płocku zaczęło się robić coraz ciaśniej. Moja siostra została w Warszawie (była lekko ranna, [ratując] w szpitalu Dzieciątka Jezus). Była wicedyrektorką szkoły handlowej. Zaproponowała, żebym przyjechała i pod pozorem szkoły handlowej zrobiła maturę w Warszawie. Pojechałam do Warszawy i chodziłam do handlówki. Pierwsza klasa – nazywało się to handel detaliczny, druga to jakiś [inny] handel, a w rzeczywistości przerabiało się też polski, historię i w ten sposób zdałam maturę.
- I w Warszawie pani nie pracowała – przynajmniej na początku?
Dorywczo – [na przykład] korepetycje, robiłam rolety. Dorywczo.
- To był moment, kiedy rozstała się pani z rodzicami, którzy zostali w Płocku?
Zostali w Płocku, ale zostali wysiedleni, tak że dołączyli do Warszawy. Przedtem jeszcze mój ojciec miał cudowne ocalenie. W kwietniu 1940 roku zaczęły się masowe aresztowania i ojciec był na liście. Ale ojca akurat nie było w Płocku, więc codziennie z matką chodziłyśmy na dworzec, żeby uciekał, żeby nie wracał do Płocka. Kiedyś nie zdążyłyśmy, przyszli rano i zabrali moja matkę. Ojciec przyjechał i – to, co wydaje się dzisiaj szaleństwem – poszedł do gestapo, żeby zwolnili jego żonę. W gestapo pytali się, do jakich organizacji należał. Do Akcji Katolickiej ojciec musiał się przyznać, nie było rady, wszyscy wiedzieli. Powiedział, że do Akcji Katolickiej (należał też do innych, ale się nie przyznawał). Gestapowiec spytał się tłumacza: „Co to Akcja Katolicka?”. [Tłumacz] machnął ręką i powiedział: „A, takie pobożne stowarzyszenie”. Mój ojciec usłyszał: „Może pan iść”. Nie wierzył własnym uszom. Pyta się: „A moja żona?”. – „Będzie zwolniona” – już ze zniecierpliwieniem. Rzeczywiście, po paru dniach dużą część więźniów – między innymi moją matkę – zwolnili. Resztę zabrali do obozów koncentracyjnych, było dużo osób aresztowanych w Płocku. I zaczęły się wysiedlenia. Wysiedlenie już nie ominęło moich rodziców.
- Jak radzili sobie z życiem okupacyjnym – środkami do życia, jedzeniem, ubraniem?
Moja siostra pracowała w szkole i zaopatrywała nas w żywność – dosłownie na własnych plecach, bo nieraz dźwigała worki ze zbożem, mąką. Mój ojciec był prawnikiem. [Prawnicy] całe życie składali składki na bezrobotnych kolegów. Tak że jak ojciec znalazł się w tej sytuacji, to prawnicy warszawscy pomagali, płacili niewielką pensyjkę. Potem ojciec zaczął pracować w hipotece, pomagać rejentowi, a króciutko przed Powstaniem dostał nominację na rejenta (czym się bardzo ucieszył, ale na krótko).
- W pewnym momencie rozpoczęła pani działalność konspiracyjną. Jak to się zaczęło?
Zaczęłam późno. Przedtem – dorywczo, zbierałam pieniądze na pisemko konspiracyjne, roznosiłam różne rozkazy mojej siostry. Wiedziałam, że moja siostra (najstarsza) jest głęboko w konspiracji, ale naturalnie nie wiedziałam, co robi, i starałam się wiedzieć jak najmniej. Taka zresztą była zasada i muszę powiedzieć, że kobiety pilnowały jej bardzo gorliwie. Mężczyźni nie zawsze – lubili się pochwalić. Kobiety zawsze bardzo gorliwie tego pilnowały. Starałam się jak najmniej dowiedzieć, bo zdawałam sobie sprawę, że jeżeli mnie aresztują, to nie wytrzymam tortur gestapo, będę musiała wydać swoich najbliższych. Starałam się nie wiedzieć. I musiałam też bronić… Przychodziły łączniczki do domu, do mojej siostry i mój ojciec, szalenie gościnny, bardzo rozmowny, zawsze pytał: „Czy mogę wiedzieć, jaka godność pani?”. Kobieta wynajdywała Bóg wie, jakie nazwisko, powiedzmy Kowalska. „A z jakich Kowalskich? Znałem Kowalskich…”. Siostra mówiła: „Na miłość boską! Odsuwaj tatusia, zagadaj, żeby nie wypytywał ich!”. Ojciec nie miał pojęcia, że siostra była tak głęboko w konspiracji. Jak się potem dowiedziałam, była komendantką Wojskowej Służby Kobiet na Śródmieście. Służba Kobiet była bardzo dobrze zorganizowana. Była podzielona na rejony; każda rejonowa miała pod sobą różne drużynowe; każda drużynowa miała pod sobą kilka patroli. Nie wszystkie kobiety przez to przeszły. [Niektóre] dziewczyny po prostu poznały jakiegoś chłopaka i chłopaki wciągali je do jakiegoś oddziału. Ale na przykład w czasie niewoli okazało się, że dobrze, że ta organizacja istniała, bo od razu w obozie zaistniała dyscyplina. Nie była to zebrana banda, tylko od razu dyscyplina. Ale o tym, że [siostra] tym się zajmowała, dowiedziałam się dopiero w czasie Powstania.
- Czyli do konspiracji wciągnęła panią siostra?
Wciągnęła siostra, dopiero w 1943 roku.
- Czy wiedziała pani, jak nazywa się organizacja?
Chyba nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że mam drużynową, że mam przejść parę kursów. Miałam już za sobą kurs sanitarny, strzelanie w PWK. Musiałam przejść kurs rekrucki, potem zostałam skierowana na kurs podoficerski, którego już nie zdążyłam skończyć, bo już wybuchło Powstanie. Chyba nie wiedziałam, do jakiej organizacji [ale to nie był jakiś odrębny związek (WSK), tylko ramy organizacyjne kobiet w AK]. Wiedziałam, że do Armii Krajowej – to wiedziałam, naturalnie. Wiedziałam, że mam nad sobą drużynową i pod sobą mam patrol złożony z kilku dziewcząt. Zostałam patrolową, do czego się wcale nie nadawałam, bo żadnych dowódczych zdolności nie mam (może [zostałam] dlatego, że byłam starsza od nich). I właśnie wszystkie miały kryptonimy i pseudonimy, [na przykład] „Magdalena” – „Kołowrotek”, [druga] „Kądziel” (akurat te pamiętam).
- Jaki pani miała pseudonim?
„Joanna”, a kryptonim „Wrzeciono”.
- Na czym polegało posiadanie kryptonimu?
Polegało to na tym, żeby ktoś z konspiracji, wyższy nasz przełożony, jak zapyta się: „Jaki masz pseudonim, kryptonim?” wiedział, do jakiej komórki należę. Kryptonim wskazywał, bo jedna była „Wrzeciono”, druga była „Kołowrotek”, trzecia była „Kądziel”, czwarta – nie wiem, nazwa warsztatu tkackiego. Na przykład moja siostra była „Urszula” – „Rakieta”, a inna komendantka nazywała się „Teresa” – „Strzała”, jeszcze inna – „Joanna” – „Granat”. Było widać, że są w tej samej komórce konspiracyjnej.
- Czy wybór imienia „Joanna” był czymś dyktowany?
Było dyktowane Joanną z Żeromskiego, do której zawsze miałam sympatię, z „Ludzi bezdomnych”. Ale żartowali, że Joanna d’Arc. Ponieważ moja najbliższa przyjaciółka wybrała sobie pseudonim „Emilia”, więc żartowali: Joanna d’Arc i Emilia Plater. Ale nie myślałam o Joannie d’Arc, myślałam o Joannie z Żeromskiego.
- Na czym polegały szkolenia, w których brała pani udział?
Kurs rekrucki – musztra, na czym polega konspiracja, żeby jak najmniej mówić. [Na przykład] w razie [pytania] dlaczego się zebrałyśmy: bo się znamy z Zakopanego – takie sposoby. [Porady] jak przenosić różne rzeczy. Na przykład rozkazy mojej siostry – może nie było to takie groźne – przenosiłam w końcówce rękawiczki, w razie czego można było połknąć. Nie wykonywałam w konspiracji żadnych niebezpiecznych zadań. Roznosiłam przed Powstaniem opaski – to było niebezpieczne. To było właściwie bardziej niebezpieczne niż broń. Kiedyś pracowałam koło Mińska Mazowieckiego, roznosiłam opaski, bo wiedziałam, że będzie jakaś akcja, ale jaka [dokładnie] – nie wiedziałam.
- Dlaczego było to bardziej niebezpieczne?
Bo gdyby złapali z biało-czerwoną, stemplowaną opaską [W.P. – wojsko polskie], to przecież by człowieka dręczyli, dopóki by nie powiedział… Wiedzieliby, że człowiek należy do organizacji. Bo coś innego, na przykład gazetkę, to można było powiedzieć, że ktoś mi dał na ulicy.
Broni nie przenosiłam, nie mogę się pochwalić.
- Czy miała pani niebezpieczne momenty w okresie okupacji, zetknięcie się z Niemcami?
W czasie konspiracji, czy w czasie Powstania?
- W czasie konspiracji, okupacji.
Nie, nie miałam. Opaski roznosiłyśmy przed samym Powstaniem. Byłyśmy roześmiane. Wtedy już chodziły patrole niemieckie z nastawionymi, [wycelowanymi] karabinami – przeszłyśmy roześmiane koło patrolu.
- Czy panie wiedziały, że przygotowują się do Powstania?
Tak, wiedziałyśmy, że do Powstania. Czy to się słusznie nazywa Powstanie? To właściwie była bitwa o Warszawę. To był zryw ogólny ludności cywilnej. To był zryw. Ale to była bitwa przewidywana, bo przecież wiadomo było, że będzie bitwa o Warszawę. Ludzie zastanawiają się, czy Powstanie powinno być. Przecież musiała być bitwa o Warszawę i myśmy nie mogli być w tej bitwie obojętni. Musiało wybuchnąć. Może być, że było dużo błędów, że mieliśmy za mało broni, że za mało wiedzieliśmy, że Sowiety nie dadzą nam pomocy (spodziewaliśmy się przecież pomocy). Na pewno było wiele błędów.
- Dlaczego musiało wybuchnąć?
Dlatego, że to była przewidywana bitwa. Jakżeż? Braliby w niej udział i Sowieci, i Niemcy, a Polacy nie braliby udziału? Albo może nawet pomagaliby Niemcom, bo wołali nas do kopania rowów, jak Sowieci się zbliżali.
- Ale czy to było wasze wewnętrzne przekonanie, czy to jest pani dzisiejsza opinia?
To jest po przemyśleniu wszystkich spraw.
- A wtedy też była pani przekonana, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziecie walczyć na ulicach Warszawy?
Tak, byłam przekonana, tylko myślałam, że to będzie krótko trwało. I myślałam, że ja będę narażona, a moi rodzice nie będą narażeni. Stało się inaczej. My, ostatecznie, miałyśmy ochronę – ochronę wojska, miałyśmy dostarczaną żywność (jaka była to była, ale była) – a cywile byli jednak skazani na straszne rzeczy.
- A lipiec 1944 roku? Czy czuło się atmosferę, że Powstanie może wybuchnąć w każdej chwili?
Czuło się. I jednocześnie czuło się niepokój, czy rzeczywiście wybuchnie. Wobec tego, że były złe stosunki z Sowietami, że były wiadomości, że aresztowali żołnierzy AK w Wilnie, był niepokój, czy rzeczywiście wybuchnie.
- Wydawało się, że Powstanie wybuchnie już pod koniec lipca. Czy pamięta pani ten moment, kiedy była pierwsza mobilizacja?
Do mnie to nie doszło, prawdopodobnie doszło do mojej siostry.
1 sierpnia miałam się stawić ze swoim patrolem na Kredytowej 16. Miał się zgłosić po nas dowódca, którego nie znałyśmy, o pseudonimie „Piaskowiec”. Tymczasem przyszły tylko dwie dziewczyny i ja. Nikt więcej nie przyszedł i „Piaskowiec” też nie przyszedł. Byłyśmy zrozpaczone, że Powstanie się skończy, a my w ogóle nic nie zrobimy.
Byłyśmy właśnie na Kredytowej 16 i czekałyśmy. Moja bezpośrednia przełożona to była drużynowa „Anka”. Tymczasem – jak się potem okazało – drużynową tak porwało Powstanie, które wybuchło, że pobiegła tam, gdzie nie powinna (powinna była przyjść do nas), za co dostała straszną burę. Siedziałyśmy w mieszkaniu, stosunkowo bezpieczne, chyba ze dwa dni.
- A te dwie koleżanki? Kto to był?
Są ich wypowiedzi [w Archiwum] Historii [Mówionej]. To była Teresa Fedorowicz, pseudonim „Hanka” a druga była Magdalena [Jasińska] – „Kołowrotek”. Potem do nas dołączyła Krystyna Król, pseudonim „Królik”, była harcerka, też zagubiona. Dołączył się jeszcze chłopaczek – Mieczysław. Siedzieliśmy na Kredytowej i nie wiedzieliśmy, co robić.
Plecak, niezbędne przedmioty, chlebak z bandażami, z opatrunkiem osobistym i z zapasem suchego prowiantu (rodzynki pomieszane z orzechami) na parę dni. To było w cudzym mieszkaniu, w mieszkaniu jakiegoś pana, którego przedtem nie znałyśmy. Ugotował kaszę, jadłyśmy. A ja ciągle wylatywałam na podwórko i pytałam o „Piaskowca”, gdzie ten „Piaskowiec”! Nie ma „Piaskowca”. W międzyczasie chłopcy zastrzelili Niemca, który się schował w pobliskim barze i – co robić z trupem? Niemcy ciągle przebiegają. W wielkim pośpiechu chowaliśmy go na podwórku. W wielkim pośpiechu – to była jakby gangsterska robota. Pochowaliśmy go płytko, nasunęliśmy na niego beczki z wodą i zmyliśmy szlauchem krew z asfaltu. Potem był postrzelony chłopak, to go odniosłyśmy do szpitala ewangelickiego.
Potem postanowiłyśmy gdzieś wyruszyć, bo siedzimy, Powstanie się kończy, a my niczego nie dokonamy. Przebiegłyśmy na Szkolną. Na Szkolnej –Polska! Grają „Warszawiankę”. Wtedy był tam Nowak-Jeziorański. Jak się okazało, tam mieszkali jego rodzice. Nie wiem, czy nie byłam w jego mieszkaniu, bo ludzie ofiarowywali nam mieszkania, prosili, zapraszali. „Warszawianka” to było coś wspaniałego. Od razu [znalazłyśmy] naszą drużynową i okazało się, że pogubionych dziewcząt jest więcej.
- Jaki pseudonim miała drużynowa?
„Anka”. To była Krystyna Różańska, później Olszewska. Już nie żyje. Z powstaniowych koleżanek spotkałam się tylko z „Królikiem” i z Teresą… Dwie jeszcze żyjące. Wiem, że inne może żyją, ale już bardzo dużo zmarło.
- Znalazły panie drużynową.
Znalazłyśmy drużynową i z różnych pogubionych został zorganizowany pluton. Komendantką plutonu była „Nika” – Janina Kiewlicz, drużynową była „Anka” – Krystyna Różańska. Były różne, pogubione dziewczęta.
- Czy były z WSK, czy z innych grup?
Niektóre z WSK, niektóre nie. Na przykład „Królik” to była harcerka. [Był też] chłopak, który z nami biegał, potem gdzieś się odłączył. Zostałyśmy zakwaterowane w tamtejszym PKO na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej (teraz PKO jest gdzie indziej) i [wykonywałyśmy] różne, dorywcze prace, przeważnie noszenie rannych. Człowiek dokładnie nie wiedział, a wrażeń było tyle, że nie było czasu dopytywać się, co to było. Na przykład przyniosłyśmy rannego – myślę, że był to „Radwan”. [Tak] myślę, ale nie jestem pewna. Pamiętam, jak go niosłyśmy, trzeba było przebiec przez Marszałkowską. Chłopcy tłumaczyli, że: „To jakiś zupełnie niewinny pan! Wyszedł po chleb i go postrzelili” – miał przestrzeloną rękę. Bardzo niecierpliwił się, gdzie jego plecak. To musiał być „Radwan”. Potem był w szpitalu w PKO.
- Skąd myśl, że to „Radwan”?
Dlatego, że był ranny na początku Powstania – nie tak ciężko ranny, został zaleczony. Właśnie w tych dniach był ranny. Myślę, że to był on.
- Czyli później połączyła pani te dwa fakty, informacje?
Tak, później połączyłam te informacje, bo w czasie Powstania było tyle wydarzeń, nakładały się jedne na drugie. Na przykład był moment, kiedy zaczęli puszczać tak zwane krowy albo szafy – [bomby] zapalające. W szpitalu w PKO był straszliwie spalony człowiek. Straszliwie! [Od ciała] odchodziły mu czarne skorupy, a pod spodem było widać mięśnie. Przyszła grupka cywilnych panów, stała nad nim, patrzyła… Już zniecierpliwiona chciałam powiedzieć, że to nie żadne widowisko. Teraz widzę, że to był „Bór” ze swoją świtą. Stali ze zgrozą, nic nie mówili, a ja sobie wyobrażałam, że to jacyś gapie przyszli i o mały włos im nie nawymyślałam. [Potwierdzenie tego wydarzenia znalazłam we wspomnieniach generała „Bora”]. Tak że przez skojarzenia człowiek dochodzi do wniosku, kto to mógł być, a w [danym] momencie nie wiadomo. Na przykład wynosiłyśmy jakąś pisarkę. Myślę, że to była Rodziewiczówna, ale nie jestem pewna. Jakąś sławną pisarkę [wynosiłyśmy].
Robiłyśmy różne prace dorywcze. Najwięcej – przenoszenie rannych. Potem – dyżury przy włazach, jak już wychodzili ze Starówki. Dziewczęta dyżurowały przy przejściu przez Aleje Jerozolimskie. Potem dwa tygodnie byłam w szpitalu jako siostra.
- Jak to wyglądało, jeżeli chodzi o szczegóły? Czy ktoś wam dawał informację, że ktoś jest ranny, trzeba go zabrać?
Tak. Ktoś nam dawał informację, że tam i tam jest ranny. [Komendantka dawała rozkaz] i leciałyśmy po niego.
- Ale nie dokonywałyście żadnych zabiegów?
Nie. Zrobiłam kiedyś zastrzyk – umiałam robić zastrzyki, ale bardzo tego nie lubiłam. Sytuacja była rzeczywiście dramatyczna, chory klął strasznie. Już miał zastrzyk, już nie powinno mu się robić zastrzyku, ale moment był taki, że spytałam się lekarki, co robić. Powiedziała: „Dawaj mu zastrzyk, nie przejmuj się”.
Tak, [z bólu]. To było w momencie, kiedy było zbombardowane PKO. To był straszny moment. To był straszny moment, bo jedna bomba wleciała w przewód windy, gdzie siedział – jak myśmy myślały – sztab „Bora”. Ale to nie był sztab, to była ochrona – chłopak, jego łączniczka (też bardzo bliska). Na mojej sali zawalił się dach. W PKO były bardzo dobre schrony, były całe warstwy siatek – siatki grube, stalowe, siatki cieńsze. To wszystko zawaliło się, ale nie do końca. Zasypało jednego rannego, innych też posypało. Wyciągałyśmy ich. To był bardzo dramatyczny moment, straszny moment.
- Czy były panie bliżej związane z którymś z oddziałów?
Nie, nie byłyśmy związane z żadnym oddziałem – tylko dorywczo. Oddział „Kosy” – te, co były bliżej. Wiem, że był oddział w Towarzystwie Kredytowym (nie pamiętam, jak nazywał się ten oddział). To było Dąbrowskiego 2/4, [chyba] jakiś hotel. Najpierw miałyśmy być tam, nie w PKO. Zbombardowali naszą kwaterę (byłyśmy z jakimś plutonem – nie wiem jakim, chyba „Rydla”). W piwnicy walnęła znowuż bomba. Wyszłyśmy z ranną kobietą na plac Dąbrowskiego – nieostrożnie. Wypatrzył nas strzelec wyborowy z PAST-y i wziął nas na cel. I strzelał. Więc my: „Padnij!”. Zresztą ciągnęłyśmy [kobietę] na kocu, bo nasze nosze zostały zasypane. Jak poruszyłyśmy się, to on znowu. Czołgałyśmy się, jedna przodem – rozgarniała gruz. Dwie z przodu i dwie z tyłu. Za nami czołgała się cywilna kobieta z dzieckiem. Jak nie ruszałyśmy się, to dawał nam spokój. Jak się tylko poruszyłyśmy – strzelał. Te z tyłu siedziały cicho. Wołam: „Ciągnijcie mocniej! Ciągnijcie mocniej!”. Nic nie odpowiadają – obie zostały zabite. Dwie siostry – dowiedziałyśmy się potem. Kobieta ranna w nogę [mówiła]: „Zostawcie mnie, uciekajcie”. [Na co] moja koleżanka, „Królik”: „Niech pani nie daje głupich rad!”. Druga koleżanka, która razem ze mną ciągnęła koc, na którym była ranna, mówi: „Jeżeli umrzemy, to chcę, żebyście wiedziały, że jestem Żydówka”. Opowiedziała swoją historię. Potem była moją najlepszą przyjaciółką w czasie Powstania i w czasie niewoli. Wydawało się nam, że to są godziny! Co się poruszyłyśmy, to strzelał. Na przykład Żydówce przystrzelił włosy, poczuła, jak szarpnęło. Wreszcie chłopaki zorientowali się, skąd biegną strzały i zaczęli strzelać w to okno. Przylecieli z noszami: „Uciekajcie!”. Wzięli ranną na nosze. W ten sposób ocalałyśmy. To było jedno z najbardziej dramatycznych przeżyć. Drugie, to bombardowanie PKO.
- Miała pani wrażenie, że to trwało godziny. A ile czasu to tak naprawdę trwało?
Nie wiem, ile czasu to trwało. Wydawało nam się, że to godziny, że to wieki. Pamiętam, że odmówiłyśmy spowiedź powszechną, „Kto się w opiekę…”. I co się poruszyłyśmy, to on zaczynał strzelać. Jak leżałyśmy cichutko, to nic – udawałyśmy trupy. To było bardzo dramatyczne. I dlatego potem nie poszłam na pierwsze zdobywanie PAST-y, bo już nas komendantka zwolniła, ponieważ miałyśmy takie przeżycia. Ale inne poszły na PAST-ę. PASTA za pierwszym razem nie została zdobyta. Tak że używano nas też do takich dorywczych prac.
„Nika” – Janina Kiewlicz.
To było zmienne. Było nas chyba ze dwadzieścia. Potem dochodziły, inne wychodziły, zostały rozdzielone po różnych oddziałach. To było zmienne.
- Czyli trudno stwierdzić, ile osób z tego plutonu przeżyło.
Dwie koleżanki, które wiem, że żyją.
W naszym plutonie żadna nie zginęła, [kilka było lekko rannych]. Dwie poszły na Czerniaków i nie wiemy, co się z nimi stało – prawdopodobnie zginęły.
- A dwie koleżanki, które wtedy zostały zastrzelone przez snajpera?
Były z innego oddziału. Teraz czytam we wspomnieniach, że nazywały się siostry Chorodyńskie (czy Korodyńskie – nie pamiętam dokładnie). Mówiono nam, że bliźniaczki, że zginęły jednocześnie – nie wiem, czy to jest prawdziwa wersja. Ktoś opisał to zdarzenie, ale ktoś, kto obserwował z daleka. Czytając tę historię, człowiek znajduje różne… Na przykład był ranny, o którym nic nie wiedziałam, który zmarł. Dowiaduję się, kto to był, o jego historii.
- Ale z tym rannym zetknęła się pani, tylko że był dla pani zupełnie anonimowy?
Tak.
- Wróćmy do okresu Powstania. Gdyby mogła pani wymienić, gdzie pani była w danym czasie.
Zaczęłyśmy na Kredytowej. Potem byłyśmy na Szkolnej.
- Ile trwał pobyt na Szkolnej?
Jeden dzień. Potem krążyłyśmy między PKO a Dąbrowskiego 2/4. Krążyłyśmy – przenosiłyśmy rannych – przeważnie rannych z Dąbrowskiego 2/4 do szpitala PKO.
Jeżeli chodzi o czas, to bardzo trudno określić. Czasem wydawało się, że bardzo długo, czasem że bardzo krótko. Musiało pewno trwać parę dni. Potem, jak zbombardowali Dąbrowskiego 2/4, znalazłyśmy się w schronie z jakimś oddziałem. Potem wyszłyśmy na plac Dąbrowskiego i potem zakwaterowali nas w PKO.
- Ile czasu byłyście w PKO?
W PKO byłyśmy do ostatecznego zbombardowania PKO. Potem poszłyśmy na Powiśle. Powiśle było wtedy atakowane, wróciłyśmy na Szkolną. Wtedy część poszła do Śródmieścia Południowego, a trzy – między nimi ja – zostały wyznaczone, żeby zostać w Śródmieściu Północnym. Poszłyśmy do pułkownika „Bakcyla”, to był szef służby sanitarnej.
To był już wrzesień.
- Czy byłyście tam do końca?
Dwie koleżanki były do końca, a ja w połowie dostałam zakażenia krwi i [koleżanki] przeniosły mnie na Śródmieście Południowe na ulicę… Dotrwałam tam, już jako kucharka, do końca.
- Jak było z podstawowymi środkami…
Żywnością?
- Tak, z żywnością, ale też opatrunkami – rzeczami tego typu.
Właściwie sprawa opatrunków mało nas obchodziła, bo tylko czasem robiłyśmy prowizoryczny opatrunek, a przeważnie przenosiłyśmy rannego ze szpitala…
- Czyli brałyście rannego na nosze i…
Przeważnie dźwigałyśmy rannych. Przeważnie. Rzadko kiedy opatrywałyśmy kogoś na miejscu.
- I nie miałyście nawet specjalnie żadnych środków?
Nie, nie miałyśmy.
Człowiek był tak zajęty [i przejęty wydarzeniami], że nie bardzo żywność pamięta. W PKO były okresy, kiedy było życie stosunkowo spokojne. Pamiętam, że wychodziłyśmy na tak zwany taras (to nie był taras, tylko dziedziniec), człowiek trochę się opalał, trochę gawędził. Potem jak zdobyli PAST-ę, to przyprowadzili więźniów niemieckich, więc przyglądałyśmy się tym więźniom przez szybę. Niektórzy musieli trzymać ręce [na karku], inni mogli mieć spuszczone ręce. Niektórych rozstrzelano, niektórych nie. Byli też Niemcy w podziemiach PKO, których wcześniej ujęto i używano do pracy. Bardzo wygłodzeni. Moja koleżanka dała kiedyś kawałek chleba jeńcowi i dostała za to burę.
- Powiedziała pani, że były też takie momenty, że był czas wolny.
Tak, na początku był czas wolny, opalałyśmy się na tarasie. Potem zaczęli jednak walić.
- Czy była może jakaś okazja, żeby pośpiewać piosenki albo posłuchać piosenek?
Nie. Było kino, ale do kina nie chodziłyśmy.
- Czy były jakieś przejawy życia religijnego?
Tak. Były odprawiane msze, było rozgrzeszenie ogólne. Po zbombardowaniu PKO była absolucja „w godzinę śmierci”. Moment zbombardowania PKO był straszny. Naprawdę straszny. Na górze już się paliło od dawna, ale dół był jeszcze wolny. Komendantka szpitala, doktór „Justyna” (nie znam jej prawdziwego nazwiska) – powiedziałam do niej: „Pani komendantko, czemu wynosić rannych? Przecież ogień do piwnicy nie dojdzie”. Powiedziała: „Dziecko! Czy ty nie rozumiesz, że Niemcy wejdą za chwilę?”. Nie weszli, ale byli bardzo blisko. Druga lekarka, bardzo sympatyczna, to była doktór Halina Okulska. Zginął jej brat. Jak zawaliła się moja sala i zasypało jednego majora, to właśnie ona ze mną odgrzebywała. Dziwiłyśmy się, że nikt nie biegnie na pomoc, a nie wiedziałyśmy, że tam, gdzie była winda, jest dużo gorsza jatka. To były straszne momenty.
- Czy miała pani jakieś szczególnie przyjemne przeżycie, które utkwiło pani w pamięci?
Szczególnie przyjemny był początek Powstania, kiedy wydawało się, że trzy, cztery dni i będziemy wolni. To było przyjemne. Potem było straszne, jak widziałam, że palą się ulice, gdzie mieszkali rodzice (mieszkali na Trębackiej). Czarne dymy. Wyprowadzili moich rodziców, rozdzielili matkę i ojca. O ojcu nic więcej nie wiemy. Prawdopodobnie zginął w masowej egzekucji w Teatrze Wielkim. Prawdopodobnie – wszystko na to wskazuje. Matka wydostała się do Pruszkowa i ocalała. Ale wkrótce po wojnie zmarła, była już strasznie wyniszczona wszystkimi przeżyciami.
Wtedy dopiero zobaczyłam, że jest komendantką WSK, czyli Wojskowej Służby Kobiet, na Śródmieście. Jej praca w czasie Powstania to była praca raczej organizacyjna, nie z bronią w ręku.
- Czyli miała pani kontakt z siostrą w czasie Powstania?
Tak, miałam kontakt z siostrą. Ale właśnie jak zbombardowano PKO, to dostała rozkaz wyjścia. To dla niej było straszne – zostawić mnie w bombardowanym PKO. Nie miała innego wyjścia – pożegnała się ze mną i rozstałyśmy się. Potem, jak dostałam zakażenia krwi, koleżanki odniosły mnie na Śródmieście Południe i wtedy [siostra] już była ze mną, blisko mnie (nie ze mną, ale blisko mnie).
- Czy miała pani kontakt z rodzicami?
Nie, żadnego kontaktu. Tylko widziałam te czarne dymy na Trębackiej. I wiadomości, że tam ludzi… że są egzekucje. Jak wychodziłam [do Powstania], to wydawało mi się, że ja będę narażona, ale rodzice nie.
- Jak było z wodą, podstawową higieną?
W PKO było bardzo dobrze. Bardzo długo działały wodociągi i elektrownia. Bardzo długo. Tak że myśmy pluskały się w łazience, robiłyśmy przy tym straszny hałas, aż skarżyli się ci [ranni], którzy byli przez ścianę do łazienki. Długo była woda i elektryczność też była długo – zgasła chyba na krótko przed strasznym bombardowaniem.
- A jak pod tym względem było na Powiślu?
Na Powiślu? Wydawało nam się, że dostałyśmy się w bezpieczne miejsce. Nagle okazało się, że Niemcy i że jest duża ofensywa na Powiśle, więc z powrotem do Śródmieścia. Mało co pamiętam z Powiśla, dlatego że wyszłam z PKO tak oszołomiona… Leciałyśmy ulicą Jasną, która była jednym tunelem ognia. Po prostu tunel ognia. Miałyśmy zawiązane na głowie szare chusteczki, żeby nie zajęły się włosy. To był tunel ognia. I niewyspane, bo ostatnie przeżycia w PKO… Niosłyśmy rannego. Ranny dostał szoku: „Nie chcę! Nie chcę!”. Musiałyśmy go odnieść z powrotem do PKO. Tak że z Powiśla niewiele co pamiętam. Koleżanki dwoiły mi się w oczach, myliłam jedną z drugą, [byłam] strasznie niewyspana. Potem okazuje się, że idą Niemcy, ofensywa na Powiśle, więc z powrotem przepuścili nas na Chmielną. Jak wiedzieli, że wojsko, to przepuszczali przed ludnością, co też było przykre, bo cywile musieli nam ustępować miejsca. Na Chmielnej ratowałyśmy dwa szpitale, bo Niemcy po prostu wchodzili. Potem byłyśmy na Złotej u pułkownika „Bakcyla” (doktora). Był bardzo ściśle wojskowy. „Niech siedzą i niech czekają na rozkaz!” – a my leciałyśmy tam, gdzie było trzeba.
Jak się dało. Przeważnie cztery. Dwie to byłoby za ciężko. Czasem, na początku Powstania, trochę nas wykorzystywali, bo byli mężczyźni, co mogli nosić, ale – patrol sanitarny, to wołali.
- A – jeśli było to możliwe – czy to była zawsze ta sama grupa, pani koleżanki?
Przeważnie ta sama grupa. Z Żydówką bardzo się zżyłam.
„Ziutek”. Miała prawdziwe nazwisko Regina Fern, a nazywała się [Józefa Nałęcz]. […] Bardzo się z nią zaprzyjaźniłam.
- Czy to znaczy, że przyjaźń trwała też po Powstaniu?
Trwała po Powstaniu – tylko tyle, że po niewoli pojechałam do 2 Korpusu, a ona pojechała na studia do Belgii. Bardzo zdolna. Wyszła za mąż za dosyć znanego literata Pankowskiego.
- Niedługo po Powiślu dostała pani zakażenia krwi?
Tak, dostałam zakażenia krwi. To była zupełnie niewojenna historia. To była flegmona, która zrobiła mi się przed Powstaniem. Przed Powstaniem byłam w szpitalu Dzieciątka Jezus, miałam flegmonę. To jest mało znana choroba. To jest choroba obozów koncentracyjnych. Dlaczego ja dostałam, nie wiem, prawdopodobnie ze złego odżywiania czy coś w tym rodzaju. Jak poszłam do Powstania, [choroba] była już zaleczona. Ale widocznie nie była [dostatecznie] zaleczona, bo nogi były pokaleczone i to mi się odnowiło. Ale jak leżałam w szpitalu Dzieciątka Jezus, to w tym samym pokoju leżała dziewczyna, która opowiadała, że poślizgnęła się na skórce pomarańczy i złamała sobie żebro. W rzeczywistości to była dziewczyna z partyzantki. Potem, jak się zaprzyjaźniłyśmy, to mi opowiadała.
Różnie. Jak było bombardowanie PKO, to w ogóle nie odróżniałam dnia od nocy. Trudno było odróżnić. Już nie było elektryczności, więc świece, wynoszenie rannych. Były dwa poziomy. W ogóle w PKO było wszystko i to był błąd. Była i komenda, i szpital, i rusznikarnia, i sądy, i jeńcy – Bóg wie co tam było. Nie powinno być tak nagromadzone. Szpital był na pierwszym poziomie, a na drugim poziomie, niżej, byli jeńcy. Jak zaczęło się bombardowanie, to zaczęli [rannych] znosić na dół.
- Jak było na Powiślu? Gdzie kwaterowałyście? Ile czasu?
W jakimś domu. Jeden dzień, może nawet mniej – nie wiem. Nie wiem, byłam zupełnie oszołomiona. Potem przeszłyśmy na Chmielną, na drugą stronę Nowego Światu, [gdzie] też było straszne bombardowanie. Straszne. Tak że trzymałyśmy się za ręce – jak nas zasypie, żeby wyciągać jedna drugą. Ale jakoś nas nie zasypało.
- Byłyście w środku bombardowanego budynku?
W środku bombardowanego [budynku]. Schodziłyśmy czasem do piwnicy. Był tam jakiś biskup (nie wiem jaki – człowiek nie wiedział szczegółów, dopiero potem się domyślał) – wszyscy ludzie do spowiedzi, rozdawał komunię. Potem odnalazła nas komendantka. Powiedziała, że część idzie na Śródmieście Południowe, a my trzy zostajemy z pułkownikiem „Bakcylem”.
- Jak wyglądały te dni, kiedy była pani chora?
Właśnie tam odnowiło mi się zakażenie. Czułam ból i myślę sobie – ślepa kiszka; co za cholera – w czasie Powstania dostać ślepej kiszki! Myśmy były strasznie złe na osoby chore na cywilne choroby. Co to jest? Ktoś na coś choruje. No, nie ma prawa! Albo musi być zdrowy, albo ranny. Ale chorować?! I wydawało mi się, że ślepa kiszka, a okazało się, że zakażenie krwi, odnowiła się flegmona. Przenieśli mnie na część południową.
- Jakie tam panowały warunki?
Na południu było spokojniej. Ale też tam, gdzie byłam – pod opieką jakichś pań – też walnęła bomba i też mnie na siłę wyciągnęły. Byłyśmy tak oszołomione, że szłyśmy właściwie tak, że Niemcy mogli nas łatwo zastrzelić, ale nie zastrzelili. Człowiek wychodził z włosami w strąkach, bo gruz, popiół, wszystko się czepiało. Potem, na kwaterze, byłam kucharką dla dziewcząt, już nie wychodziłam na patrole. One chodziły – [na przykład] po zboże, wykonywały różne prace.
- Co było wtedy do jedzenia?
Przede wszystkim była zupa „pluj”, a oprócz tego stały worki z cukrem i był sztuczny miód, tak że nie byłyśmy źle zaopatrzone. Nasza komendantka była w bliskich stosunkach z kwatermistrzem i nie byłyśmy źle zaopatrzone. Tak że nie było głodu.
- To znaczy, że będąc w szpitalu, cały czas miała pani kontakt z komendantką?
Tak, cały czas. Jakiś czas miałyśmy kwaterę [z nią] na trzecim piętrze PKO, ale jak zaczęli walić, to wszystkie jednak zaczęły schodzić na dół.
- Mówimy o okresie, kiedy była pani w szpitalu Dzieciątka Jezus?
To było przed Powstaniem, to był 1943 rok.
- Ale po odnowieniu się choroby też trafiła pani do szpitala?
Nie.
- Czyli po prostu nie nadawała się pani do noszenia noszy.
Już po stronie południowej, jak walnął pocisk, ktoś mnie poprowadził za rękę – uważałam, że ten pocisk mnie uzdrowił, bo to był szok. I, podobno, szok może uzdrowić. Przestałam mieć gorączkę – tyle że mnie oszczędzali, żebym nie chodziła, żeby to wszystko nie odnowiło się.
- Czyli była pani w tym momencie kucharką?
Tak.
Na Lwowskiej [numer 11]. […].
- I na Lwowskiej była pani do końca Powstania?
Do końca Powstania. Potem nawet miałam propozycję, czy nie chcę zostać – z powodu zakażenia – ze szpitalami i szukać moich rodziców. Ale nie, chciałam iść z koleżankami. Nie chciałam rozłączać się z koleżankami, z siostrą.
- Z koleżankami cały czas miała pani kontakt?
Jak wychodziłyśmy do Ożarowa, moja bliska koleżanka, która mieszkała w Pruszkowie, podeszła do mnie i mówi: „Słuchaj, ja uciekam. Idę do Pruszkowa. Chcesz iść ze mną?”. Mówię: „Nie, ja z koleżankami i z siostrą”. Uciekła do swojego domu i znalazła w jej domu moją matkę. Ponieważ myśmy były przyjaciółkami, moja matka po wielu wędrówkach, po czekaniu, czy ojciec się znajdzie, odnalazła adres koleżanki. Zanim nas załadowali do wagonów, dostałam kartkę od matki – że żyje i że prosi, żeby chociaż jedna została. Ale nas już ładowali do wagonów.
- Czy pamięta pani moment słynnego zrzutu amerykańskiego przed końcem Powstania? Czy była pani jego świadkiem?
Tak. Byłam w tym momencie taką pesymistką, że zakryłam oczy i: „Nie wierzę! Nie wierzę!”. Wydawało mi się, że tym „nie wierzę” sprowokuję, że wylądują. Ale zrobili zrzuty, które przeważnie zleciały na Niemców, bo już nasz teren był szalenie mały. Przelecieli, polecieli i skończyło się. A wszyscy z entuzjazmem…
- Kiedy zaczęły dochodzić do was informacje, że niedługo skończy się Powstanie?
Wyobrażałam sobie, że my się nie poddamy. Wyobrażałam sobie, że albo wysadzimy się w powietrze… Nie wiedziałam, że jeszcze tylu ludzi jest w Warszawie, wydawało się, że już nie ma nikogo. Ale jednak jeszcze dużo ludzi było w Warszawie. Wyobrażałam sobie, że albo wysadzimy się w powietrze, albo… że nie poddamy się. Wiadomość o poddaniu [przyjęłam] jednak z ulgą, bo człowiek chce żyć. […].
- Moment kapitulacji – jak pani go zapamiętała? Jak to wyglądało?
[Z rozpaczą, a jednocześnie] z pewną ulgą. Wyobrażałyśmy sobie, że pójdziemy do obozu koncentracyjnego. Potem załadowano nas do wagonów, potem do pierwszego obozu w Fallingbostel.
- Czy w chwili zakończenia, w tych dniach, wiedziała pani, że będziecie traktowani jako kombatanci?
Jakoś to do nas nie dochodziło. Niby było tak powiedziane, że będziemy traktowani jako kombatanci, ale nie bardzo wierzyłyśmy Niemcom. Nie wierzyłyśmy, po prostu. Myślałyśmy, że idziemy do koncentraka.
- A moment, kiedy szłyście do Ożarowa? Czy widziałyście Niemców, którzy stanowili dla was straż?
Niemcy już też byli znużeni wojną. Koleżanka jednak uciekła – była blisko Pruszkowa, znała drogę i uciekła. I znalazła moją matkę. Moja matka była bardzo rozczarowana, bo słyszała, że przychodzą dwie. Była pewna, że jestem tą drugą, a to była inna koleżanka. Ale radość, jak się dowiedziała, że ja i siostra żyjemy.
- Jak pod koniec Powstania odnosili się do was cywile?
Na przykład na początku Powstania poszłyśmy przyprowadzić do szpitala rannych spod gazowni. Były głosy niechętne: „Po co to Powstanie?”. Na ogół odnosili się bardzo dobrze. Bardzo dobrze, bo przecież każdy z nich miał w AK syna czy córkę. Ale były też głosy niechętne. Ale jak się skończyło Powstanie, to jednak wszyscy żegnali nas z płaczem, z błogosławieństwem – wychodzili z krzyżem.
- A ranni, których nosiłyście – czy to byli tylko powstańcy, czy również cywile?
Nie, również cywile. Zasadniczo szpital PKO był dla wojskowych, ale cywile też się zdarzali.
- Czy byli oddzielani, czy nie?
Nie, nie byli.
- Z Ożarowa trafiła pani do pociągu i…
Pierwszy obóz – Fallingbostel. Międzynarodowy obóz. Zobaczyłyśmy porządne baraki, myślimy sobie – to pewno Niemcy. Kręcą się jacyś ludzie, uprawiają ogródki – to pewno koszary niemieckie. Okazało się, że to jest obóz jeniecki, tylko obóz międzynarodowy, więc byli i Anglicy, i Francuzi, i Belgowie. Były stosunkowo bardzo dobre warunki. No i sensacja w obozie, że kobiety. Sensacja niesłychana – pierwszy raz w obozie kobiety. Naturalnie byłyśmy oddzielone, ale w łazience spotykaliśmy się, była wspólna. I strasznie dramatyczne pożegnania, bo dziewczyny, które miały narzeczonych, nie wiedziały, czy nas rozdzielą od razu, czy pojedziemy razem, więc przy każdej okazji dramatyczne pożegnania. Ale okazało się, że zostali razem, tylko oddzieleni od nas drutem.
- Czy w pociągu kobiety i mężczyźni jechali razem?
Nie, w moim wagonie nie – tylko kobiety. W [niektórych], zdaje się z Żoliborza, jechali razem.
- Jak was traktowali w obozie Niemcy?
Raczej dobrze. Jak pomyśleć o obozach koncentracyjnych, to raczej przyzwoicie. Na przykład [pójście] do łaźni. Myśmy nie wiedziały, czy do łaźni, czy nas zagazują. Ale jednak poszłyśmy do łaźni, była rzeczywiście łaźnia. Powiedziałabym, że stosunkowo dobrze nas traktowali.
- Nie ma pani szczególnie przykrych wspomnień z obozu?
Nie, szczególnie przykrych nie mam. Potem przeniesiono nas do Bergen-Belsen, to było niedaleko. To był olbrzymi obóz. To był właściwie poligon, gdzie były koszary niemieckie, szpitale niemieckie i obozy jeńców gorszej kategorii – Włosi, Rosjanie i my z AK. Ale na przykład warunki w barakach były lepsze niż w Fallingbostel. Były izby, każda miała swoją pryczę.
- Do kiedy byłyście w Fallingbostel?
Trudno mi teraz określić. [Może miesiąc].
- A pora roku, kiedy przechodziłyście z jednego miejsca na drugie?
Z Bergen-Belsen przenieśli nas do Oberlangen. Do Oberlangen trafiłyśmy akurat na Boże Narodzenie. W Bergen-Belsen warunki barakowe były bardzo dobre. Ale z daleka widziałyśmy napis: obóz koncentracyjny dla kobiet i dzieci. Byli bolszewicy, byli Włosi. Jedna z koleżanek urodziła synka w szpitalu, Włosi od razu przysłali jakieś dary, bolszewicy nie. Bolszewicy, ci którzy mieli funkcje, byli wypasieni. Ci, których widziałyśmy, jak przychodzili do szpitala, [wyglądali] strasznie – w łachmanach, wychudzeni. Czasem Niemcy zabierali nas na tak zwane komenderówki, [żeby na przykład] przywozić brukiew. Starałyśmy się maszerować równo, śpiewać. Budziłyśmy sensację, myśleli, że to jakieś alianckie wojska, które pomagają Niemcom, bo tak idą, maszerują. Bolszewicy wlekli się za nami, Niemcy ich poganiali, nieraz uderzali.
- Pani była w obozie razem ze swoimi koleżankami?
Z tymi koleżankami, tak.
- Czy wszystkie radziłyście sobie podobnie? Wszystkie podobnie to przeżywałyście?
Chyba podobnie. Długi czas nie miałyśmy żadnych listów z kraju, potem był okres, kiedy przyszły. Od tak zwanych wrześniowców dowiedziałyśmy się, że mamy jakieś prawa. Myśmy nie wiedziały o tym. Dowiedziałyśmy się, że jeniec ma prawo do korespondencji, ma prawo do paczki, może wysłać blankiet, prosząc o paczkę. Dowiedziałyśmy się, że od czasu do czasu przychodzą paczki z Genewy. Wszystkiego tego dowiedziałyśmy się. Tak że zrobiłyśmy się bardziej harde.
- Jedną z koleżanek, o której pani wspomniała, była Żydówka.
Tak. Było więcej Żydówek, ale z tą specjalnie się przyjaźniłam.
- Ona otwarcie przyznawała się, że była Żydówką.
Powiedziała wtedy na placu Dąbrowskiego. Myślałam, że wszyscy wiedzą, a teraz okazuje się, że nie. Powiedziała też komendantce, że jest Żydówką, i pytała się, czy ma prawo przychodzić na msze. Komendantka powiedziała, że oczywiście ma prawo. Okazało się, że inne koleżanki nie wiedziały, jednak komendantka była bardzo dyskretna. Ja i druga koleżanka, co była na patrolu, też nic nie mówiłyśmy. Pamiętam, że był moment w Bergen-Belsen, że przyszedł esesman i Żyd za nim niósł narzędzia. Żyd od razu do niej i spytał się: „Czy między wami są Żydówki?”. Powiedziała: „Nie, nie. Nie ma Żydówek”.
- Czyli nie przyznawała się.
Nie. [Ze względów bezpieczeństwa].
W Oberlangen czułyśmy się osamotnione, bo to był tylko nasz obóz, wśród wrzosowisk. Czułyśmy się bardzo osamotnione. Były jakieś [kontakty] z sąsiedniego obozu… To był bardzo kiepski obóz. I właśnie osamotnienie. Ale tam spotkała nas cudowna przygoda, bo uwolnienie przez 1 Dywizję. Myśmy nie wiedziały, że to Polacy. Wszystkie przygotowywały się, że to będą Anglicy. Wszystkie na gwałt uczyły się angielskiego, a tu nagle – Polacy. Polacy! Radość straszna! Od razu nami się zaopiekowali i opiekowali się do końca.
- Co działo się z panią później? Gdzie pani pracowała?
Najpierw z obozu Oberlangen przeniesiono nas do Niederlangen, to był trochę lepszy obóz, lepsze warunki. Miałam tam być instruktorką hodowli kur (a inna koleżanka była instruktorką rolnictwa, i tak dalej). W czasie okupacji zrobiłam kurs drobiu i drobnego inwentarza. Obóz po trochu zaczął pustoszeć. [Dziewczyny] zaczęły wyjeżdżać do Anglii, do Francji. Potem zaczęli werbować do Włoch i mnie się bardzo zachciało jechać do Włoch.
- A nie chciała pani wracać do kraju?
Mój ojciec zginął, została tylko matka. Chciałam, bardzo chciałam wracać, ale matka zaraz po uwolnieniu zmarła. Znalazł się mój brat, który był w obozie. Znalazł się po stronie alianckiej, nie bolszewickiej. I siostra, która była bardzo zaangażowana. Nie bardzo mogli wracać. Też łudziliśmy się: „Jeszcze nie, jeszcze trochę”. Jak dowiedziałam się, że matka umarła, jak doszła do mnie ta wiadomość, to już nie nalegałam, żeby wracać do kraju. Byłam trochę ciekawa świata, chciałam zobaczyć trochę świata. Pojechałam do Włoch, do 2 Korpusu. To był bardzo przyjemny pobyt, odprężenie po tym wszystkim. Tam poznałam mojego męża, ale wyszłam za mąż dopiero w Anglii, jak już nas zdemobilizowali. Ale jeszcze długo byłam starszym sierżantem. Już spodziewałam się dziecka, a jeszcze ciągle byłam starszym sierżantem, który pobierał pensję.
- Czyli jeszcze w Anglii była pani związana z…
Demobilizacja była jakiś czas po przyjeździe do Anglii. Wtedy pytanie – co robić. Mój mąż bardzo chciał wracać do Polski, ponieważ całą wojnę siedział w oflagu. Był bardzo przygnębiony tym, że jest odsunięty od walki, bardzo chciał wracać.
Tak. A ja, jak dowiedziałam się, że matka nie żyje, to chciałam trochę świata zobaczyć. W rezultacie pobraliśmy się w Anglii i pojechaliśmy do Brazylii, gdzie [mąż] miał starszego brata.
- Jak trafiła pani do Brazylii?
[Popłynęliśmy] okrętem, statkiem. Mój szwagier marynarz, mówił, że to są statki. Okręt to jest wojenny. Pojechaliśmy do Brazylii – nie przypuszczałam, że na tak długo. Nie przypuszczałam, że na zawsze. Ale trudno było wrócić. Na przykład w 1956 roku był taki moment, żeby wrócić. Ale myśmy jeszcze tak kiepsko tam stali, że nawet byśmy nie mieli ubrań na zimę dla dzieci. I zdawaliśmy sobie sprawę, że moglibyśmy być ciężarem dla rodziny. Siostra z Anglii pomagała siostrze w Polsce. Cały czas. Żeby nie siostra w Anglii, to siostra w Polsce nie wychowałaby czwórki dzieci.
- Która siostra została w Anglii?
Ta właśnie, która była komendantką WSK na Śródmieście.
Młodsza siostra była w Polsce.
- Czy była dużo młodsza od pani?
Wszystkie były starsze, ja byłam najmłodsza. Najstarsza była siedemnaście lat starsza ode mnie i była moją matką chrzestną, tak że prawie jak matka.
- Czy utrzymywała pani kontakt z rodziną?
Tak, naturalnie. Trzy razy przyjeżdżałam do Polski. Ostatni raz w 1983 roku, to było bardzo ponure. Natomiast w 1980 roku było bardzo przyjemnie. Pierwszy raz [przyjechałam] w 1969 roku. To zrobiło największe wrażenie, bo jednak zostawiło się Warszawę w ruinach i – Warszawa żywa. Żywa. To zrobiło wielkie wrażenie.
Teraz Warszawa jest zupełnie nieznana. Tylko szlak – Łazienki, Aleje, Krakowskie Przedmieście – to jest znane. A reszta jest nieznana.
Jak obce miasto. [Ale kochane].
- Czy Powstanie odbiło się na pani postawie życiowej, na podejściu do życia? Jaką ma pani opinię na temat Powstania?
Uważam, że Powstanie musiało wybuchnąć. To była bitwa, to nie było powstanie. To była bitwa, która miała szanse zwycięstwa. Może były błędy, może było za mało broni. Może niepotrzebnie była raz zrobiona mobilizacja, potem odwołana – może to było niepotrzebne. Może moment był źle wybrany? Ale ono musiało wybuchnąć. To było tak jak w greckiej tragedii – i tak było źle, i tak było niedobrze. […]. [I myślę, że dzień 1 sierpnia to „Dzień Powstania”, w żadnym przypadku „święto” Powstania. To była tragedia…
- A czy Powstanie odbiło się na pani dalszym życiu, na pani postawie życiowej?
Tak, chyba tak. Chyba się odbiło bardzo. To były przeżycia niezapomniane. I bolesne, i radosne jednocześnie. Niezapomniane. […].
Warszawa, 12 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski