Nazywam się Ewa Wacława Bennett. Urodziłam się w 1925 roku w Warszawie. Dołączyłam do Powstania, będąc harcerką. Byłam w kompanii harcerskiej i w Batalionie „Gustaw”. Przez cały pierwszy miesiąc byłam na Starówce, potem kanałami przeszłam do Śródmieścia. W Śródmieściu byłam również przez miesiąc. Po miesiącu dołączyła do mnie siostra i poszłyśmy do niewoli, nie wiedząc, co się stało z mamusią, wiedząc, że ojca nie było, bo poszedł na wojnę. Byłyśmy w niewoli, [skąd] nas uwolniono.
Mi się zdaje, że to było u mamusi rodziny na wsi. Wojna wybuchła i nie wiedzieliśmy, czy możemy wrócić do Warszawy. Pamiętam tylko tyle, że chcieliśmy uciekać za granicę, jeżeliby się udało, ale była to bardzo nieprzyjemna podróż. Nie pamiętam, jaki to był transport i kto nas wiózł. Były tylko porzucone domy, że czasami jadąc przez kraj w stronę wschodnią, przejeżdżało się przez miejsca, gdzie był zupełnie pusty dom, jeszcze posiłek stał na stole. Ludzie uciekali, bali się, nie wiedzieli, co się dzieje i w którą stronę uciekać: czy w lewo, czy na prawo. Myśmy z mamusią jechały wtedy do Lwowa. Tam była nasza ciocia. [Jechałyśmy] przez Tarnopol. Wiem, że jacyś żydowscy państwo zaopiekowali się nami przez parę dni. Myśmy dotarły do ciotki i myślałyśmy, że zostaniemy tam dłuższy czas. Tam była moja dwa lata ode mnie młodsza siostra i mamusia. Mamusia wtedy kulała, bo miała wypadek tramwajowy w Warszawie.
Dotarłyśmy do Lwowa. Miałyśmy nadzieję, że jak gdzieś się zatrzymamy, to pójdziemy do szkoły. Pamiętam bardzo dobrze, że to była szkoła sióstr urszulanek. Wtedy to już było [wiadomo], że 17 września wkroczyli Rosjanie. To oni byli już wtedy, zdaje mi się, we Lwowie. Siostry nie [mogły] mieć munduru, to znaczy swojego habitu. Nosiły turbany na włosach, co nas jako dzieci, bardzo uderzyło. Pamiętam, że próbowały nas uczyć rosyjskiego i alfabetu rosyjskiego, który był bardzo trudny dla nas. Wiem, że ciotka była bakteriologiem – doktorem. Pracowała w szpitalu, więc ona wychodziła z domu i mamusia była, i oczywiście my. Widziałyśmy, jak na końcu ulicy (to była ulica troszkę w dole) przyjeżdżały ciężarówki i po prostu zabierali gdzieś ludzi. O ile myśmy wiedzieli, to ciężarowymi wozami gdzieś ich potem wywożono.
Zdecydowaliśmy, że trudno, nie możemy tutaj czekać i trzeba jechać, może wracać do domu, pod okupację niemiecką. Wiemy, że to mniej więcej połowa [Polski była] pod niemieckim zarządem, a połowa pod rosyjskim. Pamiętam tylko to, że tam było jakieś duże miejsce i bardzo dużo uchodźców. Staraliśmy się dostać przepustki. Wiem, że to było w domku otoczonym siatkowym płotem. Jako dziecko przedarłam się, wbiegłam pod tym płotem i stałam w ogonku. Byłam starsza od mojej siostry i ona została z mamą. Czekałam, że dostanę się do przepustki. Niestety jakoś za późno. Zanim doszłam do drzwi, to koniec. Na drugi dzień zrobiłam to samo i ktoś mnie płaszczem nakrył. Stanęłam w ogonku, dochodzę i mówią, że to już jest koniec. Weszłam już nawet do tego domu. W szkole uczyłam się trochę niemieckiego. Pamiętam, że powiedziałam temu Niemcowi: Morgen, morgen nur nicht heute – sagen immer faulen Leute (jutro, jutro, a nie dzisiaj – mówią ludzie leniwi). Ten ktoś nie pogniewał się na mnie ani nic. Dał mi trzy przepustki: dla mamy, [siostry] i dla mnie, żebyśmy mogli przejść. Chyba przez jakąś rzekę przechodziliśmy. Nie pamiętam, ale w każdym bądź razie wychodzę z ogródka i niosę przepustki, i mama mówi do mnie: „Dziecko, dlaczego tyś wyszła stamtąd?”, bo ona nie mogła sobie wyobrazić, żebym ja mogła wyjść z trzema przepustkami. Tak się stało, że myśmy przeszły i dojechałyśmy wtedy do Warszawy. Mama tam znalazła rodzinę i pamiętam, żeśmy mieszkali w apartamencie, który należał do dalszego kuzyna. Tam mieliśmy wielkie przeżycie: był wielki napad. To było bardzo niezwykłe.
Moja siostra nazywa się Tereska i mieszka w Kanadzie.
Nie, młodsza o dwa lata. Mama nazywa się Alicja Marszałek.
Wtedy nie wiedziałam, co się działo, ale okazało się (to, co ja wiem dzisiaj i o ile dobrze pamiętam), że wylądował w Rosji i był w więzieniu. On był oficerem, ale uniknął Katynia i siedział w więzieniu. Po prostu, z tego co pamiętał, to powiedział, że stracił niby pamięć i nie rozumiał dobrze, i jakoś ocalał. Potem wiem, że wstąpił do wojska polskiego, [które] utworzyli w Rosji, i on tam był. Potem się dowiedzieliśmy, ale przez wiele lat nic nie wiedzieliśmy.
Nie, myśmy nie wiedzieli. W ogóle wieść zaginęła, dowiedziałam się tylko, że był w więzieniu i tam ocalał. To [trwało] chyba dwa lata.
W czasie okupacji mieliśmy kuzyna, który miał młyn i mielił mąkę dla Niemców i dla Polaków. Dużo mąki mielił, on się nami opiekował.
Nie, nigdy. To był interes pod ścisłą kontrolą, bo to była okupacja. Nic wspólnego [z tym] nie miała.
Myśmy się uczyły. Ja chodziłam do konserwatorium, ale nie pamiętam przez ile lat. Siostra chodziła do szwalni. Siostra poszła do szkoły, bo (o ile sobie przypominam) nie było żadnych szkół ogólnokształcących, i dostała się do szkoły szycia. Ja też się starałam tam dostać, ale nie zdałam egzaminu. Był bardzo surowy. Ona zdała ten egzamin i potem bardzo dobrze szyła. To nam bardzo pomogło w niemieckiej niewoli. A co ja robiłam? Uczyłam się muzyki, chodziłam do konserwatorium. Co się potem stało, to nie pamiętam.
Tak, to było. Z tego mieszkania wyszłyśmy na Powstanie. Byłyśmy zawiadomione, że jest Powstanie, więc moja siostra dwa lata młodsza i ja powiedziałyśmy mamusi, że musimy iść. Powiedziałyśmy jej: „Kto wie, może zobaczymy się dzisiaj wieczorem”. Moja siostra poszła jeszcze kogoś zawiadomić, ale nie doszła tam, gdzie mieliśmy się zgrupować, tak że jej nie widziałam przez cały pierwszy miesiąc Powstania.
Mamie powiedziałyśmy: „Do widzenia. Zobaczymy się może dzisiaj wieczorem”.
Mamie powiedziałyśmy, że idziemy do Powstania. Mama wiedziała.
Nic nam nie powiedziała, pobłogosławiła nas. Mama także myślała, że my wrócimy. Myśmy się dopiero zobaczyły jedenaście lat później.
Zdaje mi się, że ta ulica nazywała się wcześniej Filtrowa. Siostra była jeszcze w Śródmieściu – „Chrobry II”. Spotkałam się z nią później, dopiero po całym miesiącu.
Spodziewaliśmy się. To było oczywiste, że tak musi być.
Nie pamiętam.
Początku Powstania nie pamiętam. Mogę powiedzieć, co było później. Pamiętam, że na Kilińskiego, gdzie wybuchł czołg, była nasza kwatera i tam z początku w podwórzu były drzewa, i było ładnie. Tam najpierw była pierwsza mogiła, potem była i druga, i potem trzecia, i czwarta. Pamiętam, że potem drzewa nie miały liści. Wszystko było ostrzelane i były tylko pnie. Byli ranni, był czołg.
Tak. To była kompania harcerska i Ewa Maria Krasnowolska byłą naszą patrolową. Anna Szatkowska – córka Zofii Kossak-Szatkowskiej, była moją koleżanką. Nas było siedem i trzy zginęły wtedy z naszego patrolu na Starówce, bo od „szafy” załamała się cała kamienica i tam była pogrzebana jedna czy druga. Nie pamiętam, jak inne zginęły, ale Anka Szatkowska, Maria i ja żeśmy ocalały.
Oczywiście, znałyśmy się wcześniej.
Tak. Tam były trzy plutony. Jeden to był I pluton kompanii harcerskiej – [dowódcą] był Zbigniew Fallenbuchl. Drugi to był (nie byłam tak dobrze zaznajomiona), [dowódcą] trzeciego był Tadeusz Iłłakowicz. Myśmy go nazywali „Dada”. To były te trzy plutony i myśmy chodziły z nimi na zmiany na barykady.
Pamiętam jednego z rannych. Tam był drugi – kolega [tego], z którym spotykałam się po wojnie. To był jego bardzo dobry przyjaciel. To było podczas strzelaniny. Wiem, że mu pomagałam wyjąć go z niebezpiecznej sytuacji. On był bardzo młody. Był także łącznikiem i nazywa się Łucjan Krause. Był bardzo przejęty. Powiedziano mi, że z mojej strony to było dzielne, że spod strzałów wyciągnęłam jego kolegę.
On został zabity. Łucjan Krause chyba nie był ranny. Myśmy się widzieli w niewoli i po niewoli. Z początku to aż tak nie było, dopiero później się zaczęło. Przyszedł pluton z barykady, odpoczywali i w część kwatery uderzyła „szafa”. Było bardzo dużo porozbijanych ciał. To było strasznie nieszczęśliwe, że tylu ich zginęło (nie pamiętam ilu dokładnie).
Mnie tylko nogi zasypało, [jak] zwaliła się kamienica, ale nic gorszego. Natomiast siostra – to było w Śródmieściu w „Chrobrym” – stali w półkolu i pokazywali, jak działa broń, rewolwer. Rozległ się strzał i [pytali]: „Czy ktoś jest ranny? Czy wszystko w porządku?”. Ona powiedziała: „To chyba ja”. Kula weszła na łydce z jednej strony i wyszła z drugiej strony, i nic nie zrobiła, ale była ranna i to przez własnego kolegę z Powstania.
Jak żeśmy wychodzili z kanałów, to powiedziano mi, że najlepiej wyglądam z tych naszych wszystkich niedobitków, że jakoś się zdrowo trzymałam. Jak człowiek był młody i silny, to jeszcze nie było tak źle, ale wiem, że przecież byliśmy bardzo głodni i [jedliśmy] psy, koty, konie i co tylko mogło być. Pamiętam, jak chłopcom gotowaliśmy makaron i sufit się zwalił. Wyławialiśmy kluski, żeby to oddzielić. Tak było.
Z wodą tak samo było. Z początku była, ale potem to nie pamiętam, ale mam wspomnienia takie, że chodziłam szukać jakiegoś miejsca, żebym się mogła umyć. Mając jedną nogę w misce, a tutaj walą samoloty, bombardowanie, to trzeba lecieć na dół i wchodzić na górę z powrotem, jeżeli to wszystko ustało. Człowiek był młody i nie myślał o tym, co będzie jutro, czy zginę, czy nie zginę. Zawsze było dużo do robienia, tak że człowiek nie miał czasu myśleć, zastanawiać się nad sobą, jak to będzie, jak to się skończy, tylko trzeba było ratować [ludzi], robić opatrunki.
Wiem, że miałyśmy jakieś mundury. Potem, jak szliśmy do niewoli, trzeba to było [zdjąć], bo Niemcy by bardzo strzelali. Trzeba było mieć jakieś cywilne ubrania. Pamiętam, że chłopcy zdobyli spodnie i żakiet.
Z tego, co przynieśli nam, czy zdobyli. Dobrze nie pamiętam.
Tak.
Nie pamiętam. [...]
Czołg-pułapkę pamiętam bardzo dobrze, dlatego że właśnie ja i Anka albo Ewa (już nie pamiętam), byłyśmy na barykadzie. To był chyba III pluton Tadeusza Iłłakowicza „Dady”, jak go nazywaliśmy. Rozwalaliśmy [barykadę], czołg podjechał niedaleko.
Kwatera była na Kilińskiego, a [barykada] może na Podwalu – już nie pamiętam. To była ta sławna barykada. Takiego wybuchu nie było nigdzie indziej, to był najstraszniejszy [wybuch] na Starówce. Czołg podjeżdżał (nazywał się chyba „goliat”), to był mały czołg. Wydaje mi się, że widziałam dwóch uciekających Niemców, w każdym razie załogi nie było – znikła. Niemcy nie bardzo strzelali, była trochę jak gdyby cisza. Myśmy najpierw poszli, żeby zbadać mniej więcej czy to jest pułapka, czy to nie jest pułapka. Jak wiadomo, nie dostrzegli tego, co tam było w środku. Myśmy rozwalali barykadę, żeby czołg mógł przejechać. Potem był rozkaz taki, żeby czołg był przywieziony w głębi po powierzchownym zbadaniu. Jak się okazało, to było powierzchowne zbadanie, tak że mógł wybuchnąć kiedykolwiek. Może nawet taki zamiar był, że oni chcieli przejść przez barykadę do wnętrza. W każdym bądź razie w czołg wsiadło dwóch może jeden [mężczyzna] i powieźli go przed naszą kwaterę na Kilińskiego 3. Myśmy jeszcze były na barykadzie, kiedy nastąpił ten straszliwy wybuch. Poszliśmy oczywiście tam i przedstawił [się] nam straszliwy widok. Razem ponad trzysta ludzi, bo to z początku była ogromna radość [więc podbiegli]. I ludzie cywilni wychodzili, bo wszyscy myśleli: zdobyliśmy czołg, zdobyliśmy czołg. Części [ciał] ludzi, żołnierzy były rozrzucone na górze. To był okropny wypadek.
Nie, musiałam zostać na barykadzie, musieliśmy położyć wszystko z powrotem.
Nie, myśmy nie poszli za czołgiem, przecież nie mogliśmy opuścić pozycji. Byliśmy tam, jak tylko usłyszeliśmy, że coś się stało. Po tym, jako sanitariuszki, poleciałyśmy tam, żeby robić, co możemy. To było 13 sierpnia.
Tak, dużo było bliskich z naszego oddziału. Zdaje się, że Zbyszek Fallenbuchl był wtedy ranny, ale tak, to niespecjalnie. Było tyle ofiar, że naprawdę nie pamiętam, jeżeli chodzi o nasz pluton.
Trudno mi powiedzieć – job well done, ale były [też] strasznie tragiczne momenty. [Na przykład] jak myśmy wychodząc ze Starówki kanałami, wiedzieli, że ranni, których zostawiamy za sobą, będą rozstrzelani przez Niemców. I tak się stało.
Tak, to było jasne. Niemcy Starówkę zupełnie zniszczyli i wykończyli. Tam nic nie zostało, tylko gruzy.
[Byłam] bardzo zajęta, robiłyśmy, co mogłyśmy. Potem [weszłyśmy] do kanału na placu Krasińskich. Pamiętam, że miałam plecak i musieli mnie wepchnąć do kanału, żebym się mogła zmieścić z plecakiem. Tam były odstające schody, poręcze czy coś i pamiętam, że zleciałam na dół i była woda. Żeśmy szli kanałami do Śródmieścia. Wyszliśmy w Śródmieściu. „Dada” Iłłakowicz i III pluton został jeszcze na warcie. Był jednym z ostatnich. Słyszałam, że nawet Virtuti Militari miał być jemu [przyznany] za to, że był na posterunku, ale on zginął bardzo tragicznie w Anglii. Jechał motocyklem i skręcił na prawo, a ruch jest lewostronny i oczywiście był wypadek: [nadjechała] ciężarówka i go zabiła.
Ja byłam przydzielona. To była kompania harcerska, ale który to był pluton? Wydaje mi się, że „Dady”, to znaczył III [pluton] Iłłakowicza. Jako całość to była kompania harcerska. Dobrze go znałam, bo później znałam go przez dłuższy czas.
On przyszedł też do Śródmieścia, prawie jako jeden z ostatnich, ale bronił do ostatniej chwili wejścia do kanału.
Niewiele pamiętam poza tym, że tam szli także lekko ranni. Jeden nazywał się Dobrowolski – kolega z kompanii harcerskiej. Był ranny. W każdym bądź razie był bardzo wysoki i dla niego było ogromnie męczące, żeby iść i pochylać się w kanałach. Wiemy, jakie były kanały i co w nich było, tak że spodziewaliśmy się, że możemy mieć wrzucane granaty albo cokolwiek, bo Niemcy wiedzieli, że uciekamy do Śródmieścia.
Nic, tylko ulga, że zostawiliśmy tam Niemców, ale jednocześnie szalony smutek, że nasi ranni zostali i nie było możliwości, żeby ich także uratować. A co poza tym? Człowiek to wszystko przyjmował tak, jakby to było naturalne. Nie można się było zastanawiać, że tutaj jest kanał, co tam właściwie jest. Człowiek nie myślał, brnął, żeby dotrzeć i żeby tylko Niemcy nie wrzucali nic do nas, żebyśmy wyszli z tego cało. I to wszystko. Z tego co pamiętam, wyszłam, osobiście czując się, że byłam jakoś w nie takiej złej formie
Wychodziliśmy i była szalona ulga.
Oczywiście mogliśmy się tam umyć i zjeść. Wszystko to była ulga i pamiętam także, że miałam okazję, żeby pójść zobaczyć [do miejsca], gdzie mieszka moja ciotka i tam spotkałam moją siostrę – po miesiącu. Ona była właśnie tam, u ciotki, i wtedy dołączyła do nas, do naszej kompanii harcerskiej i już wtedy byłyśmy razem. Drugi taki moment przyszedł po drugim miesiącu. To już było Śródmieście i to się ciągnęło. I tak jak ludzie mówią, że myśmy się bronili przez sześćdziesiąt cztery dni, a jak to się stało, że Paryż i Francja upadła w tydzień czy dwa tygodnie? Nie wiem, jak to się stało, że myśmy mogli bronić się tak długo. Co robić potem, jak przyszła kapitulacja? Co? Czy człowiek idzie z ludnością cywilną...
Śródmieścia bardzo dobrze nie pamiętam, dlatego że cały czas ogromnie martwiłam się o siostrę i [o to], co się z nią dzieje. I taka ulga ogromna. Tam można wtedy było znaleźć rodziny, które mieszkały. Nie pamiętam dobrze, ale to było już coś innego, nie było tak jak w Starówce. Starówka była po prostu nie do uwierzenia. Niemcy byli zdecydowani, że nie zostanie żaden dom ani ludzie. Przeważnie pomordowali. Pamiętam tylko ten moment, że musimy zadecydować, co robić: zostać czy iść, bo to było przecież składanie broni, poddaliśmy się i poszliśmy do niewoli razem z naszym oddziałem.
Zdaje mi się, że to Fallingbostel był tym pierwszym [obozem]. Widzieliśmy jeszcze z naszego oddziału, nie wiem, czy oficerów od razu odstawili, czy odwieźli gdzie indziej, czy wszyscy szli. Już tego nie pamiętam. Jak długo tam byliśmy, to też nie pamiętam.
Nie trafiła, to nas wywieźli wagonami. To była też ogromnie długa podróż. Jadłyśmy surową cebulę, chleba chyba nie było. Pamiętam, że to była bardzo trudna podróż, od czasu do czasu wysadzali nas gdzieś. Ubrania trzeba było moczyć w jakimś dezynfekcyjnym płynie czy coś takiego (mam nie bardzo jasne wspomnienia z tego). Gdzieś potem dojechaliśmy i pędzili nas piechotą. Zdaje mi się, że to był drugi z kolei obóz. To był Bergen-Belsen, tam byliśmy. Z daleka [było widać] kominy, z których się dymiło. Widziałyśmy Żydów. Nawet jak staliśmy tam przez pewien czas, to nas pędzili albo do kopania kartofli, albo coś, tak że myśmy, wracając z pola, [mogliśmy] rzucić im – jak Niemcy nie patrzyli się na nas – ziemniaki. Widzieliśmy, że oni tam są. Długo tam nie byliśmy. Wtedy także była jedna zabawna sytuacja. To był właśnie „Dada” Iłłakowicz. Pewnego wieczoru (to było w barakach) przychodzi ktoś do mnie i mówi, że ktoś przyszedł, żeby zobaczyć mnie i moją siostrę, i stał „Dada”. To była prawdziwa historia. On jakoś przeszedł przed niemieckimi wartami i chciał zobaczyć, jak nam było w tym obozie, baraku. Potem nas rozdzielili. Ostatni obóz to był Oberlangen. Był jeszcze Niederlangen. Ten największy obóz, gdzie pamiętam, że było nas ponad tysiąc siedemset kobiet i parę dzieci. Nie wiem, ile dzieci urodziło się także w niewoli. Pobyt w niewoli i co było? Dzięki temu, że moja siostra umiała szyć, mogła pójść do szwalni i reperować nasze mundury, nasze ubrania, które miałyśmy. Nie pamiętam już jak to było, ale z tego powodu, że ona umiała dobrze szyć, ja też poszłam i też pracowałam w szwalni w obozie. Dzięki temu dostawałyśmy troszkę większe racje spleśniałego chleba i nie wiem, czego jeszcze mogłyśmy mieć więcej. Zostaliśmy uznani za żołnierzy, wobec tego dostałyśmy czasami od Czerwonego Krzyża paczki, w których były puszki z mlekiem w proszku. Było dużo papierosów, co można było przehandlować na coś. Nie pamiętam, w którym obozie to było, ale byli jacyś inni jeńcy i naprawdę się pytali (pamiętam, że zrobiło to na mnie wrażenie), czy ktoś nie ma wody kolońskiej, którą oni chcieli użyć jako alkohol. Ale jacy to byli jeńcy? To nie byli Polacy. Nie pamiętam, gdzie była ta styczność.
Tak. Tak było do kwietnia. Przed kwietniem, może w marcu, myśmy jednego wieczoru zabawiały się w baraku tak zwaną ouija board. To jest tablica, na której są wypisane litery. Siedziałyśmy skupione – tylko jednego wieczoru – i przesuwałyśmy talerzyk [i nagle] zaczął latać bardzo szybko tu i tam. Siedzimy skupione i talerzyk chodzi. Jedna z nas próbowała czytać. Wyszedł „7 kwietnia”, bo myśmy się pytały, kiedy będziemy uwolnione, bo wiemy, co się dzieje.
Tak. O ile wiem, to było potem oficjalnie zabronione, że to były zabobony i nie można czegoś takiego robić, ale siedząc tam, pamiętam, żeśmy to robiły. Rzeczywiście to pokazało „7 kwietnia” i było 7 kwietnia. Przyjechała [dywizja] generała Maczka. To była jakaś dywizja pancerna czy coś takiego. Weszli i nas bronili.
Była strzelanina, była walka o nasz obóz i jak wkroczyli, to było nasze zdumienie, bo na mundurach mieli naszyte: „Polska”. Komendantem był gestapowiec, został rozstrzelany. Wermacht, który nas tam bronił, wszyscy byli ze starszych roczników. Pamiętam, że będąc w obozie, żeśmy wychodzili na pole i oni nas pilnowali z karabinami na ramieniu, co potem nam dano. Wiem, że się szło na pole, i myśmy pilnowały, co Niemcy mieli tam robić (było takie zdarzenie). Mój ojciec, który przeszedł przez Rosję i wstąpił do korpusu czy dywizji, które tworzyły się w Rosji.
Tak. I on przeczytał na liście Czerwonego Krzyża, że jesteśmy obie z siostrą. Ułatwił nam [powrót]. Inni ludzie także jechali. Pamiętam, że to był jeep czy jakiś taki samochód, którym mogliśmy wyjechać stamtąd. On był wtedy już w Palestynie. Zdaje mi się, że Oberlangen był koło granicy holenderskiej, gdzieś na północy. Myśmy jechali przez Niemcy, przez Austrię, przez Innsbruck i przez Włochy. Nie pamiętam, które to było pierwsze miejsce, gdzieśmy się zatrzymali na dłuższy czas. Czasami trzeba było jechać przez most, który był zawalony, i to bardzo spadziście szło, a potem w drugą stronę trzeba było przejechać przez rzekę. Pamiętam, że myśmy się zawsze zastanawiały, czy dojedziemy do drugiego brzegu, czy nie, ale jakoś żeśmy dotarły szczęśliwie, tak że w końcu wylądowałyśmy w Taranto, na samym południu Włoch. Tam żeśmy czekały na statek, żeby pojechać do ojca. „Batorym” przyjechałyśmy do Aleksandrii i potem z Aleksandrii do Palestyny, i żeśmy się spotkały wtedy z ojcem.
Do Polski? O mamusi nic nie wiedzieliśmy, a ojciec tam był, a ojca nie widzieliśmy przez tyle lat. Myśmy tak zdecydowały. Znowuż decyzja jak i co, ale ja miałam tak, że mój mąż był przydzielony do 26. BLU – British Liaison Officers czy coś takiego. On był w Palestynie. Myśmy się tam poznali i potem on wrócił troszkę wcześniej do Anglii, a ja podążyłam [za nim]. Myśmy się pobrali, już teraz [mija] pięćdziesiąt siedem lat, tak że dlatego jestem odcięta od spraw Polski. [...]
Tak, właśnie dzięki mojemu mężowi. W 1955 roku mąż składał podanie, starał się, żeby mamusia przyjechała z Polski. Mamusia była wtedy w Warszawie. I rzeczywiście przyjechała do Anglii. Wtedy myśmy się zobaczyły z mamusią. Jeśli chodzi o historię mamusi, to była wywieziona do Niemiec na roboty przymusowe, [niezrozumiałe].
Warszawę [odwiedziłam] bardzo niedawno. Od tego czasu byłam tylko trzy razy w Polsce, bo mieszkałam z mężem, i właściwie mieszkam teraz, na głuchej prowincji. Naokoło nas są teraz Walijczycy. To są także foreigners, dlatego nie mają styczności właściwie.
Oczywiście pierwszy raz byłam bardzo wzruszona, ale byłam troszkę wstrząśnięta, że było tyle śladów kul i śladów Powstania. Starówka to już wtedy była odbudowana, ale to zniszczenie było ogromne i to było bardzo smutne. Tak jak dzisiaj patrzę, to się cieszę, bo to nie jest jednak ta sama Warszawa. To jest inaczej. Jestem zdumiona. [...]