Urodziłem się w Krzemieńcu na Wołyniu, bo tam pracował ojciec. Później był przenoszony, mniej więcej co cztery lata. Później mieszkałem w Grodnie, więcej niż cztery lata. Później następna była Nadwórna, to na Huculszczyźnie. Z Nadwórny do Pińska. Później ojciec został zwolniony z państwowej posady, ponieważ nie należał do grupy rządzącej. Mieszkałem w Mysłowicach, tam ojciec miał pracę. Przenieśliśmy się na dwa lata przed wojną do Warszawy, gdzie mieszkałem, ponieważ umarła siostra mojej matki i matka czuła się w obowiązku zaopiekowania się synami siostry. Chodziłem do szkoły powszechnej, do czwartej, piątej klasy. Później, szósta, siódma to już była okupacja.
To było ogromne zaskoczenie, ale była jakaś pewność, że to się dobrze skończy, mimo nalotu już pierwszego dnia. Była ciekawość dziecięca, zwłaszcza chłopca.
Nie. Byłem na wakacjach i nas wcześniej zwolnili. Byłem na obozie i wcześniej, przed wybuchem wojny, wróciłem do Warszawy.
W czasie okupacji skończyłem siedem klas, z tym że siódma klasa była już była bardziej zbliżona do pierwszej gimnazjalnej, bo byli nauczyciele gimnazjalni, licealni. To się nazywało profesorowie. Ojciec mojej bliskiej koleżanki z klasy był właśnie takim profesorem w Gimnazjum i Liceum imienia Stefana Batorego. Tam od drugiej do czwartej klasy uczyłem się na kompletach. Były trochę zaostrzone rygory, że ta nauka to nie jest lipa, wobec tego, [chociaż] przed wojną była zniesiona mała matura, myśmy w 1944 roku zdawali małą maturę.
Najbardziej spotykaliśmy się z przyjaciółmi z kompletu. Byłem bardzo zajęty. Ponieważ byłem zawsze wysoki, więc jak miałem przeszło piętnaście, piętnaście i pół roku, ojciec zdecydował, żebym dostał dobry tak zwany Ausweiss i byłem w straży pożarnej. Oddział mieścił się przy placu Teatralnym. Później przeniosłem się do przemysłowej straży pożarnej, gdzie był zupełny luz. Siedziałem tam przy telefonie i jednocześnie odrabiałem lekcje, i uczyłem się, ponieważ od 16 lutego 1944 roku byłem w szkole młodszych dowódców. I tam sobie [siedziałem], pół legalnie, ale pół oficjalnie. Nie patrzyli, co robię.
Jak najbardziej, to podlegało policji.
W akcjach – nie. Uważali, że jestem za młody. Widzieli, ile mam lat, ale przyjęli przez znajomości, że tak powiem. Wiedzieli, że chodziło o papiery. W żadnej akcji pożarniczej nie brałem udziału.
Na komplecie przy gimnazjum Stefana Batorego niemal wszyscy byli członkami Armii Krajowej. Kolega, który jeszcze żyje, syn pułkownika, nas zwerbował do oddziału Armii Krajowej. Ja postanowiłem natomiast skończyć podchorążówkę. Robiłem starania i udało mi się, tylko że już wtedy, to znaczy w lutym, nie było już podchorążówek, tylko szkoły młodszych dowódców.
Tak, 16 lutego, pamiętam. To było coś pośredniego między podchorążówką i szkołą podoficerską. Z tym że w tej grupie, w której byłem, wszyscy byli albo po maturze, albo po małej maturze.
Zbieraliśmy się dwa razy w tygodniu. Mieliśmy instruktora, który był plutonowym podchorążym, a później, w czasie Powstania, był dowódcą mojego plutonu. […] Bardzo dzielny, trzymał nas krótko, z tym że to była armia ochotnicza i jak on czasem po wojskowemu zaklął, to myśmy się śmieli. Jemu się podobało, że się z tego śmiejemy.
Bardzo przyjazne, koleżeńskie. To było trochę idealistyczne wojsko, jeden za drugiego.
Nie, ponieważ wykryli, że mam szesnaście lat, więc nie brali mnie do akcji. W czasie Powstania byłem świeżo po skończonym siedemnastym roku życia.
Od 16 lutego do 24 czerwca. Jednego dnia zdałem małą maturę i egzamin w szkole młodszych dowódców.
Był tragiczny. „Koszta” to była Kompania Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego. Przełożonym był nasz generał, dowódca Obszaru, to był przełożony „Montera”, bo on był rejonowy, [dowódcą rejonu]. Miałem dyżur w straży pożarnej, o której opowiadałem. Zaniepokoiłem się, że nie dostaję wezwania, bo widziałem ucieczkę Niemców. To była wspaniała rzecz, widzieć ich na furmankach, rozbita armia uciekinierów. Tłumy to oglądały. Poszedłem do kolegi z kompletu, ze szkoły i tam się dowiedziałem, że już jest koncentracja. Podano mi adres, tam się zgłosiłem i dostałem pistolet. Wszyscy byliśmy uzbrojeni, co było rzadkością. Nasz pluton miał nawet dwa ręczne, przedwojenne, polskie karabiny maszynowe, więc byliśmy dobrze uzbrojeni. Tylko że kwatery dowództwa Obszaru mieściły się przy rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza, a koncentracja była przy placu Bankowym, tam była ulica Rymarska, której w tej chwili nie ma.
Powinniśmy o godzinie siedemnastej być tam, gdzie mieścił się sztab Obszaru Warszawskiego. Wyszliśmy prawie pół godziny wcześniej, z opaskami, z bronią na wierzchu i natknęliśmy się od razu na Niemców. Dostaliśmy straszny ogień, bo to [było] SS, wywoziło ze składu winnego wino. Koledzy, chociaż był zakaz strzelania, nie wytrzymali i zaczęli strzelać. To był rodzaj skweru, tam była fontanna, której teraz nie ma, okrągła. Szedłem z prawej strony, na szpicy, pierwszy, bo najwyższy. Byłem z prawej strony fontanny. Ci, którzy byli z lewej, polegli albo dostali ogień z karabinu maszynowego, zostali ranni. Musieliśmy się wycofać na swoje kwatery. Zabarykadowaliśmy bramę. Niemcy się dobijali i w końcu weszli przez sąsiedni dom na dach. Ale jak byli na dachu, to widzieliśmy ich doskonale i zestrzeliliśmy wszystkich, tak że ponieśli tam duże straty. Przyjechała pancerka, to znaczy samochód pancerny z działkiem i ostrzeliwał nas. Ale w międzyczasie już się zaczęło Powstanie, więc zwinęli to i dali nam spokój. W nocy, koło dwunastej przeszliśmy przez Ogród Saski i dotarliśmy do swoich kwater.
Jeszcze 2 i 3 sierpnia jeździły Strafkommanda żandarmerii niemieckiej. Na róg Marszałkowskiej przyjechały te samochody i atakowali nas, tylko że mieli działo szturmowe, które podpaliliśmy butelkami z benzyną. Ci, którzy byli w specjalnych wozach ciężarowych, takich z karabinami maszynowymi, uciekli do bloku naprzeciwko. Tam był lokal „Esplanada”. Wydusiliśmy ich. To była charakterystyczna rzecz, że akurat nasz pluton był bardzo dobrze uzbrojony, ale nie mieliśmy granatów. Koledzy zauważyli, że ci, którzy polegli (to byli „ukraińcy” z SS Galicja), za cholewami i za pasami mają granaty. Wobec tego trzech kolegów skoczyło i zabraliśmy te granaty. Wtedy obrzuciliśmy tych, którzy się znajdowali w lokalu „Esplanada” i oni się poddali. Ale tam były jeszcze dwa plutony, schowali się. Później zostali wykurzeni. Nie przez nas, ale zlikwidowani, ponieważ to było SS i żandarmeria.
Do końca Powstania. Spalili ten dom, nalot był, rzucali bomby zapalające. Zresztą byłem wtedy na dachu i czułem się najbezpieczniej, bo widziałem, że nie na mnie lecą bomby. Widziałem lecące pociski artyleryjskie i też widziałem, że nie we mnie.
To było w końcu sierpnia, ale zostały niespalone, nienaruszone piwnice. Tam myśmy… Trudno nawet powiedzieć koczowali, ponieważ mieliśmy łóżka.
Przede wszystkim była tak zwana kaszka „pluj”. Niedaleko, przy placu Grzybowskim bodajże, były zakłady piwiarskie, gdzie był jęczmień. Bardzo duże zapasy jęczmienia i cukru, i głównie tym się odżywialiśmy.
Mieliśmy. Długo była w wodociągach, a potem wykopaliśmy studnię.
Tak, jak najbardziej.
Początkowo był entuzjazm, a w miarę posuwania się Niemców i rzezi Woli, entuzjazm zgasł, bo straty były straszne. Zresztą widziałem ludzi uciekających z Woli i opowiadających okropne rzeczy, co tam się dzieje, bo przecież tam w ciągu dwóch dni wymordowali 50 000 ludzi.
Tych, co wzięliśmy do niewoli przy zdobywaniu PAST-y, różnie. Przerażonych… 7 września była obrona linii Nowego Światu, nasza kompania obsadzała do Chmielnej od Świętokrzyskiej. [Zapamiętałem ich jako] normalnych żołnierzy. Nawet pamiętam, że jeden został na środku, ranny. Myśmy do niego wołali, żeby do nas przyszedł. Nie strzelaliśmy do rannego. Ale Niemcy traktowali nas jak bandytów i nie było żadnej litości.
Nie. To znaczy 3 września, z tym że się z nimi nie spotkałem, ponieważ brałem udział w ataku i dostałem postrzał w głowę. Z tym że był styczny, tak że to była tylko ranka. Mam bliznę. Straciłem przytomność, odnieśli mnie, ale nie potrzeba było do szpitala. Zszyli ranę i brałem nadal udział w Powstaniu.
Nie, drugi raz właśnie 7 września, przy rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu zostałem ranny w ramię. Poszedłem, żeby mnie opatrzyli, i wtedy mnie odesłali do punktu opatrunkowego przy ulicy Chmielnej. Wtedy widziałem po raz ostatni mojego dowódcę plutonu, który powiedział: „Ty idź tędy”. To było za ruinami domu, a on szedł wzdłuż tego domu, z drugiej strony. Wtedy nie wiedzieliśmy, że został zdobyty przez Niemców kościół Świętego Krzyża i on został przez snajpera trafiony w płuco. Tam właśnie zginął. Przy nim sanitariuszka, która chciała go ściągnąć. To był, tak jak mówiłem, nasz instruktor ze szkoły młodszych dowódców. Bardzo dzielny.
To był oddział, który sprawdził się jako zdolny bojowo, dobrze wyposażony, więc był rzucany tam, gdzie były duże niebezpieczeństwa, zagrożenia. Na przykład pierwsze większe wsparcie było przy palcu Grzybowskim, gdzie atakował niemiecki batalion. Nas było dużo mniej i nie tylko [ich] odparliśmy, ale też zniszczyliśmy czołg. Ze dwa dni trwało to odpieranie Niemców i to ze skutkiem. To była jedna poważna akcja. Druga to była PAST-a. Przypisuje się zdobycie PAST-y „Chrobremu” i „Kilińskiemu”, a dużą działkę w zdobyciu PAST-y miała nasza kompania. […]
Następne było zdobycie komendy policji przy Nowym Świecie. To była też bardzo udana akcja, wzmocniony pluton, ale mieliśmy tam duże osiągnięcia, jednocześnie dozbrojenie w jeszcze lepszą broń, niż mieliśmy. Zaczynałem Powstanie z siedmiomilimetrowym mauserem, co było niczym, tak że jego nie używałem, kiedy inni strzelali, bo wiedziałem, że to nic nie da, to znaczy, nie zaszkodzi Niemcom.
Zostałem ranny i skierowany do szpitala. W szpitalu byłem około dziesięciu dni i stwierdziłem, że nic mi tam nie mogą już więcej zrobić. Wróciłem do kompanii, z tym że byłem używany do warty, bo tam było parę bram, więc trzeba było mieć posterunki wartownicze. Poza tym polowałem na Niemców. Niestety, to nie był snajperski karabin, nie udało mi się upolować.
Myśmy trzymali, znaczy kompania, bo ja już nie, linię Poczty Głównej – wtedy, teraz [Narodowy] Bank Polski – po tej stronie placu Napoleona. Ze skutkiem, ponieważ oni bardziej już uważali na nadciągające wojsko polskie i głównie Armię Czerwoną, więc zelżał nacisk na nas. Ale do 10 września, powiedzmy, były bardzo ciężkie walki, dużo tam zginęło. Myśmy mieli straty, nasza kompania, siedemdziesiąt pięć procent, To znaczy zabitych i rannych, nie wszyscy zabici, chwała Bogu.
Czekaliśmy na pomoc, bo przecież myśmy liczyli, że najwyżej siedem dni będą trwały walki. A dopiero, umówmy się, 15 września została zdobyta Praga przez 1 Armię Wojska Polskiego i generał Berling wydał rozkaz (na co mam zeznania kilku ludzi) natychmiastowego przeprawiania się przez Wisłę, żeby pomóc Powstaniu. Miał rozmowę z Rokossowskim. Rokossowski powiedział: „Co wy się bierzecie z trzema dywizjami na zdobycie Warszawy? Przecież oni tam są i umocnieni, i przygotowani”. Ale nie byli przygotowani na to, że to natychmiast, a generał Berling wydał dywizji rozkaz przeprawienia się. Przyjechał zaraz po zapadnięciu prawdziwego mroku, żeby [zobaczyć], jak to idzie i dowiedział się od generała, dowódcy dywizji, że w ogóle nie zaczęli. Sam generał Berling [tego] nie opowiada, że wyjął pistolet i powiedział: „Taki synu, za niewykonanie rozkazu na polu walki należy ci się kula w łeb!”. Nie doszło do tego, natomiast zdjął go z dowództwa. Ale rozkaz rzeczywiście musiał wykonać i przed świtem zaczęła się przeprawa. Na skutek tego tylko bodajże jeden batalion się przeprawił, zamiast dywizji.
Nie, znam to z opowiadań. Widziałem natomiast na własne oczy przeprawę w dzień, jak postawili zasłonę dymną i przeprawiali się środkami przeprawy, pontonami.
Na wprost Świętokrzyskiej, bo tam miałem akurat wgląd, jak mówiłem, z kopuły.
Cóż, wtedy nawet nie stałem w szeregu z bronią, bo szedłem do szpitala jenieckiego. Niektórzy płakali, że muszą oddawać broń, że to już koniec. Bardzo przygnębiające. Z tym że nie spodziewaliśmy się tego, że Niemcy nam oszczędzą życie.
W Zeithain, to był Stalag IV-B, macierzysty obóz: Mühlberg nad Łabą.
Jechałem pociągiem sanitarnym. Ciekawostka, że w Łodzi gestapo chodzących chorych, nie na noszach, przetransportowało tramwajami do obozu koncentracyjnego, gdzie zresztą złapałem wszy. Ale dowódca, to znaczy komendant pociągu, zaalarmował von dem Bacha i ten się zachował przyzwoicie, bo rozkazał im, jako starszy stopniem w SS, żebyśmy natychmiast wrócili. Też ciekawa rzecz, że nam ludność w Łodzi wsuwała różne rzeczy: jabłka, chleb. Sami Niemcy powiedzieli: „Wyście tutaj odrobili to, co myśmy przez cztery lata w Łodzi chcieli zniemczyć”. To była właściwie lekka rana. Tam znalazłem starszego przyjaciela, przyjaciela moich ciotecznych braci, z którymi mieszkałem. Na początku o tym opowiadałem. On zorganizował uczenie, tak że nie traciliśmy czasu.
Głodno. Nawet nie nudno, ponieważ mieliśmy własny teatr, chór, rozmowy. To byli przecież w większości inteligenci. Pracowałem, jak już [wyzdrowiałem], jako nosiwoda do pralni, a praczkami były dziewczyny po maturze. Podobnie było w kuchni.
Tam byłem mniej więcej od połowy października. Sama niewola trwała do 23 kwietnia, kiedy Niemcy odeszli. Zresztą nas uprzedzali, że odchodzą i że kto chce, to wie, jakie są stosunki NKWD i AK i że możemy z nimi iść na zachód. Powiedzieli: „Tutaj są składy z bronią, możecie brać”. Myśmy zorganizowali skok na wieżyczki i zabraliśmy karabiny maszynowe. Zresztą było ciekawe, że akurat pod wieżyczką, na której byłem z kolegami, właściwie przyjaciółmi, usiadł osłonowy oddział niemiecki. Jeden z nich powiedział: „Na górze są jeńcy”. Ale mieli dosyć wojny i poszli sobie. A myśmy mieli oczywiście karabin w nich wycelowany.
Później stworzyliśmy osłonę, bo przyszli bolszewicy i szpital wojskowy. Były różne ciekawe rzeczy, na przykład zostałem wysłany z wyglądającym bardzo przeciętnie, niepozornym człowieczkiem, oczywiście w mundurze, że rozrabiają u niemieckiego dróżnika jacyś pijani żołnierze. Ten wziął karabin i ja ręczny karabin maszynowy, poszliśmy tam i spotkaliśmy się z odprawą: „Jak śmiecie nam zwracać uwagę, co robimy?!”. Na to ten niepozorny powiedział, już słowa nie są cenzuralne: „Ty taki owaki, to ty pijesz ze zdrajcą narodu radzieckiego – czyli jeńcem – i obrabiacie robotnika niemieckiego?! Myśmy przyszli ich wyzwolić! A w ogóle ja jestem starszyzna NKWD!”. Tak że ja jestem współpracownik NKWD, z tego wychodzi. Tamten zbladł i zaczął go błagać, chociaż był po pagonach starszy stopniem, starszy sierżant, a ten w ogóle nic. Wtedy zrozumiałem, jak tam jest, a ponieważ dalej chciałem walczyć o Polskę, wobec tego uciekłem na Zachód. Dostałem się do 2 Korpusu z przyjaciółmi i tam do szkoły podchorążych.
Nie, to był chyba koniec maja. Myśmy sobie przytwierdzili flagi holenderskie, bo wychodziliśmy z założenia, że francuski to enkawudziści mogą znać, a holenderskiego to na pewno nie.
Ponieważ mój przyjaciel, o którym wspominałem, co mnie uczył i tam zresztą brał bardzo czynny udział w różnych dyskusjach, już przeprowadził dwie grupy, więc wiedzieliśmy, w którym miejscu przechodzić strefy okupacyjne. Później byłem w Nordheimie, tam było zebranych bardzo dużo byłych jeńców wojennych, ale też robotników. Myślałem, że z tego będzie tworzone wojsko. Dowódca mojej kompanii, który był razem ze mną w obozie, powiedział, żebym się podawał, ze jestem podchorążym, ponieważ wtedy byłem w baraku oficerskim, gdzie było trochę lepsze traktowanie. Tak zostałem przy tym podchorążym i tam zostałem dowódcą plutonu. Ale zorientowaliśmy się, że z tego nic nie będzie, i pojechaliśmy najpierw do 1 Korpusu generała Maczka, a później do Murnau, gdzie wiedzieliśmy, że są transporty do 2 Korpusu.
Przyjęli nas tam bardzo serdecznie. Jak to w szkole podchorążych – była wzmocniona dyscyplina, której myśmy się za bardzo nie poddawali, i stąd były pewne tarcia. Kazali nam robić coś, co uważaliśmy, że nie powinniśmy. No to zrobili nam karne ćwiczenia w przerwie poobiedniej: „Lotnik, kryj się!”. Trzeba było do rowów w czystych mundurach, a potem trzeba było to wyczyścić i wyprać, więc byliśmy wściekli. Później maszerować dalej i szkoła śpiewa. To zaśpiewaliśmy im wtedy: „Miałeś chamie złoty róg”. Byliśmy pojedynczo później wzywani na rozmowę i myśmy powiedzieli: „Jesteśmy żołnierze, którzy przeszli przez front, niektórzy ranni z Powstania, tak że nie odnoście się do nas jak do rekrutów”. Zresztą w ogóle byłem raczej hardy, prawie przez całe życie.
To było gdzieś tak w sierpniu. [Byłem] od sierpnia 1945 roku, do maja 1947, kiedy wróciłem do Polski. Nawiązałem łączność, miałem drugiego brata ciotecznego, bo jeden był w Warszawie, a drugi uciekł na zachód i był oficerem lotnikiem. Z nim nawiązałem łatwo [kontakt] i mi powiedział, że ma adres rodziców, że żyją. To znaczy [adres] rodziny, bo i siostra, i ciotka.
Jeszcze nie mówiłem, że po skończeniu szkoły podchorążych byłem w pułku, to był 1 Pułk Ułanów Krechowieckich, na czołgach. Ale nic nie ma do roboty. Dowiedzieliśmy się, że jest możliwość dostania się do liceum i złożyłem podanie, i wysłano mnie do Modeny. Tam studiowałem. Później nas przenieśli do Anglii. Zorientowałem się, że tu nie ma Warszawy, nie ma Tatr, nie ma Pienin, nie ma Dunajca, są obcy ludzie, a tam jest rodzina, którą bardzo kochałem, więc zgłosiłem się na powrót do Polski. Ci, co się zgłaszali byli przez tych, co przeszli przez Związek Radziecki traktowani jako zdrajcy i częściowo szykanowani, ale przeżyliśmy to i wróciliśmy.
Nie. Wtedy była propaganda, żeby zachęcać do powrotu. Ojciec mnie zaprowadził do profesora ginekologa, żeby mi poradził, co robić: czy do liceum, czy… Powiedział, żebym się zapisał na rok wstępny studiów na Uniwersytet Łódzki, bo to było w Łodzi. Jeżeli zdam na bardzo dobre i dobre, skończę po roku ten kurs, to bez egzaminu zostanę przyjęty na uniwersytet, na kierunek, który wybiorę. Wybrałem sobie medycynę i rzeczywiście tak się stało. Miałem prawie skończoną pierwszą klasę licealną, więc dla mnie ta nauka to był pikuś.