Jadwiga Jełowicka, kompania sztabowa wartownicza, 2. rejon „Bogumił”.
Oczywiste było, że trzeba się włączyć, ale nie [uwierzyłam], że będzie Powstanie, jestem [przybyszem] ze Wschodu. Przeżyliśmy wejście Rosjan [i wiele moja rodzina wycierpiała w czasie rewolucji w latach 1917−1919. Nie wierzyłam, że ktoś może liczyć na pomoc Armii Czerwonej. Raczej od niej spodziewałam się najgorszego].
Tak. Stamtąd zostaliśmy niecałkiem wygnani. [Gdy] tatuś umarł [w 1942 roku rozpoczęła się] cała historia rodzinna [zupełnie nowa].
Część mojej rodziny w listopadzie 1942 roku. Wtedy zapisano mnie [na komplety liceum pedagogicznego]. W ogóle Warszawy nie znałam.
Tak, chodziłam do liceum pedagogicznego, które akurat zaczęło [nowy rok szkolny] 1 stycznia 1943 roku. Miałam nadzieję, że zdam maturę. Proponowano mi: „Może się włączysz?”, ale do nikogo strzelać nie miałam zamiaru, a bardzo miałam zamiar być nauczycielką i skończyć liceum. Nazywało się [ona] Liceum Ziem Zachodnich. Wiadomo było, że już w perspektywie jest wielkie zwycięstwo nad Niemcami.
Tak, oczywiście, [tylko to] mogło być. Całkiem tajne komplety. Była konspiracja, [która] do tej pory jakoś mnie obowiązuje. [Wszelkie] dane imienne, [do tej pory nie mogę ujawniać], to jest coś, co [obowiązuje zawsze].
Oczywiście, przysięga [zawsze] jest przysięgą.
Byłam z rodziną. Najpierw mnie umieszczono na Hożej u sióstr Rodziny Marii, bo tam była siedziba tych kompletów. [Ale ja] nie mogłam wytrzymać internatu i bycia dzieckiem, kiedy już jestem dorosła. Właśnie w okresie choroby i śmierci tatusia musiałam być bardzo dorosła (tego nie rozwijam). Najpierw [więc] byłam w internacie. W Warszawie mieszkał brat mamy [i] w pewnym momencie, [gdy odwiedziłam go, dowiedziałam się, że nie ma gospodyni, właśnie opuściła go]. – „To fajnie, będę u wuja gospodarzyć”.
Nie. Cywilem, starym kawalerem. Brat mamy to jest brat, [tylko] trochę starszy. [Ktoś tam gorszył] się, ale nie wiedziałam, czym tu można w ogóle się gorszyć. Miałam swój pokoik, [z osobnym wejściem z przedpokoju] dawniej nie myślało się takimi kategoriami jak dzisiaj, [kiedy] co słowo to pułapka. Zaczęłam być jego gospodynią i chodziłam na komplety. To był [dom na Chmielnej numer] 29 mieszkania 4. Miałam blisko na Hożą. Nie chciałam nigdzie się zaciągać, bo [przecież]: „Służę Polsce, nic więcej nie potrzeba, do nikogo strzelać [przecież] nie będę”.
Może dwa tygodnie przed Powstaniem mój brat mi powiedział, że będzie Powstanie. Przecież też przyjechał, ale [jako mężczyzna] od razu się zaciągnął [w szeregi AK] i był na Mokotowie w Dywizjon „Jeleń”. Właśnie nadchodzi front sowiecki. [Ja się przeraziłam]: „Jezus Maria! [Jeśli] układamy się z Sowietami, to przecież nas wykiwają, oszukają”. Byłam tak przerażona, co z nami zrobią, że po prostu nie uwierzyłam, że będzie Powstanie.
W dniu [wybuchu] Powstania, 1 sierpnia, wuj mnie trzymał w domu: „Nie rusz się, bo strzelają”. Nie idę, gdzie strzelają. Poszłam odwiedzić koleżankę, godzina piąta, a jeszcze rano byłam na lekcjach i mówię: „[Zróbmy] wszystko, żebyśmy tę maturę [zdały]”. We wrześniu miała być matura. Patrzą tak na mnie jak na głupią.
Nie wiedziałam. Jeszcze wuj mówi: „Nie idź, bo na placu Napoleona strzelają”. [Mówię:] „Co dzień [tam] strzelają”. Potem go pytałam, dlaczego nie powiedział, [po prostu że zaczyna się Powstanie]. Mówi: „Konspiracja”. [Więc] poszłam. Zjawiam się, odwiedzam ją i [wkoło zaczyna się strzelanina], pytam: „Co to?”.
Ludna 3, zresztą u obcych dla niej ludzi. Wlazłam do cudzej rodziny w godzinie [„W”. Pytam]: „Powstanie? Jakie Powstanie?”.
[Tak], doskonale. Nie wiem, czy to ważne, [ale ciekawe jak ludzie reagowali]: jedni od razu zaczynają [coś] jeść, inni do łazienki. Stałam zdumiona, przez okno wyjrzałam, a tu chłopaki biegną po polu, padają, „Jezus Maria!”. Ale nie [jako zabici], tylko [taka była] taktyka wojenna.
Oni mnie żywili. Jedliśmy ziemniaki, które wyrosły w piwnicy. Przecież oni się [mnie] nie spodziewali. Byli kochani.
Nie, skądże, zaraz wyjdę, bo przecież nie jestem świnia. Jak zobaczyłam, że poczta powstańcza chodzi; widziałam dzieci ([chłopców] z „Szarych Szeregów”, [więc] myślę sobie: „[Jeśli te] dzieci przejdą, to ja też przejdę”. Powiedziałam [więc] moim gospodarzom, że idę. Powiedzieli w ostatniej chwili: „Twoja rodzina też będzie wolała mieć [cię] żywą niż umarłą. Jeżeli miałabyś zginąć, to nie idź”. Wspaniali [ludzie]. Na to mówię: „Spróbuję. Rozejrzę się i zobaczę, jak będę mogła przejść, to pójdę, jak nie, to nie”. Potem sobie myślę: „Jak już jestem na wolności, to całuję rączki, dziękuję ślicznie”. [I wyruszam. Napisałam do nich list o mojej decyzji. Wrzuciłam do skrzynki powstańczej – i poszłam].
To był chyba 10 sierpnia. [Dostałam] adresy [na wszelki wypadek]. Jeszcze dwie doby przesiedziałam u [ludzi], róg Żurawiej [i doszłam do domu].
Były Aleje Jerozolimskie, [które były zaporą]. Poleciałam, [więc] z Ludnej od razu Książęcą w górę. Złapali mnie chłopcy z AK i mówią: „Przecież tutaj jest ostrzał”. – „Nic o tym nie wiem”. – „Trzeba mieć przepustkę”. – „To mi ją dajcie, bo muszę do domu”. – „Gdzie idziesz?”. Konkretny adres. Na którymś rogu Żurawiej z Kruczą było wyjście do Alej. Przez okno tego nie było widać. W każdym razie dość, że zgłosiłam, że chcę przejść. „To zawołamy”. Już nie pamiętam, czy siedziałam w jakiejś piwnicy, jakiś czas siedziałam. W każdym razie jedną dobę [czekałam przy wyjściu], o czwartej rano doszłam do domu. O czwartej rano [wołają]: „Już możemy iść”. Było tak: kawałek szło się wykopem, a drugą połowę po wierzchu, bo jest tunel kolejowy; były worki z piaskiem, [które osłaniały to przejście].
[Tak]. Tą jedyną. Jakoś mnie podprowadzili. Nie znałam przecież tych zaułków podziemnych. Patrzyłam ze zdumieniem, że cała Warszawa, [ma podziemne] przekopy.
Nie, przekopy z piwnic do piwnic.
Zastałam wuja i zastałam pełno ludzi. Moje łóżko zajęte, ale od razu powstawali: „Kładź się”. Jeszcze [wychodząc, słyszę]: „Tu taka staruszka nie przebiegnie, to bierzcie ją [pod ręce]”. [Złapałam] ją pod rękę prędko, przelecieliśmy, zaraz trachnął „Tygrys”, ale my żyjemy, dziękować Bogu. Stamtąd już miałam parę kroków przez Widok do domu. Czwarta rano. Wuj był szefem obrony domowej, pełno ludzi, bo różne osoby pozostawały na mieście, tak jak ja. Każdy każdego przyjmował, wszystkich karmili. To jest niesłychane, jaka była Warszawa.
Tak, to była jedna wielka, miłująca się rodzina, każdy każdemu służył.
Nie, jeszcze długo nie będę. Nie wiem, czy warto o tym mówić, przeskoczę, bo można by tydzień opowiadać.
Od razu mówię wujowi: „Muszę się gdzieś zaciągnąć”. AK wtedy nie przyjmowała, poza tym było wiadomo, że AK jest dowódcą wszystkiego. Były różne organizacyjki i mówili: „Można bezpiecznie być wszędzie”.
Zawsze jesteśmy w AK. Dostaliśmy wszyscy co prawda na końcu legitymację AK, ja też. Moje zdumienie – dopiero [wtedy] się dowiedziałam, że „Monter” i Chruściel to jest jedna osoba. Byłam przekonana, że to dwóch podpisało legitymacje. Właśnie widać, [że] byłam [wojskowe] zero, jestem naprawdę z natury cywil, wolontariusz, nigdy w życiu nie miałam zamiaru z nikim walczyć, a bardzo chciałam służyć Polsce. Całe życie służę zresztą.
Wuj gdzieś mnie zaciągnął, co to było, nie wiem. Jakoś to się nazywało, ale to należy w moim sumieniu do konspiracji. W każdym razie to była taka praca społeczna, obsługiwaliśmy pogorzelców. W plecaku nosiłam chleb z ulicy Tamki pod barykadą na Foksal, na Chmielną. Bo siostry urszulanki szare piekły chleb. To była odrobina tego chleba, ale trzeba było jakoś rozdać dzieciom.
Od razu rozdawałam. To było trudne, ale ludzie byli cudowni. Nie było rzucania się, wyrywania, tylko: „Bym poprosiła”. – „Pani ma dziecko, to z dzieckiem niech pani podejdzie”. Tego to już naprawdę [dobrze nie pamiętam]. A może [ktoś] inny rozdawał. Wiem, że wstrząsająca była postawa ludzi. Jeżeli potem zdarzył się ktoś, kto miał pełne szafy i nie dawał – to było zgorszenie. Zwłaszcza że potem bomba waliła, wszystko [przepadało], ale do żadnych egoizmów nie [wolno] było [dopuszczać]. [...]
Któregoś dnia zaczęło się bombardowanie Śródmieścia. wszystko [zostało zmiecione], wszystko się zapadło. Już nikogo więcej w życiu [z tych, z którymi pracowałam] nie spotkałam. W czasie bombardowań chciałam coś robić, [a nie włóczyć] się po ulicach, tu Chmielna, Zgoda, plac Napoleona. Zgarniali: „Chodźcie do kanałów”. Musiał to być 2 września albo wcześniej. Nie wiem, kiedy to było. [Wcześniej] oglądałam film powstańczy z Mokotowa. [Potem] wyszłam na ulicę. Mówią [mi]: „Nie chodź, bo ostrzał”. – „A, to takie drobiazgi latają” [– mówię]. Drasnęło mnie coś w nogę, byłam ranna, ale już z [tą] ranną nogą byłam przy kanałach, [dobrze] nie pamiętam. Dość, że – do kanałów! „Chcecie coś robić? Proszę bardzo. Jest filharmonia do odgruzowania”. [Tam] zarwało się, widziałam tych [zmiażdżonych] ludzi, młodzież. Pokotem trzydzieści [ciał]. Twarze powgniatane. O Jezu! Potem któregoś dnia „krowa” zwana też „szafa” walnęła [w] Zgoda 18. Też to widziałam [− zwęglone ciała, jakby rzeźby z węgla]. Chodziłam do kościoła na Moniuszki, dlatego tymi trasami chodziłam. Jeszcze póki dało się chodzić, to chodziłam na msze. Widziałam też ślub powstańczy, takie różne [obrazki]. Spotkałam [też się z pracą pani Okońskiej. Gdy] byłam łączniczką „z chlebem”, zobaczyłam plakat: „Nowa mobilizacja walczącej Warszawy”. To było to coś, co było dla mnie [wezwaniem], żeby [poszukać autorów tej mobilizacji]. Ale przecież miałam obowiązki, tu byłam związana, [poza tym] ich nie znałam. Pytam się [ludzi]: „Kto to przykleił?”. – „»Szare Szeregi«”. Myślę sobie: „Dzieci. Nie będę nosić poczty, nie będę kolportować tego, bo nie jestem ani chłopczykiem, ani dzieckiem, [ani żołnierzem AK]”.
[Innym razem] powiedziano [mi], że dzieci umierają w szpitalu na Kopernika, [koniecznie trzeba] dawać krew. [Miałam grupę „0”, więc bardzo dobrze]. Oczywiście [wyciągnęli] ze mnie osiem ampułek, to jest podobno niedużo, ale myśmy byli już głodnawi. Mnie to ścięło z nóg, tak że już potem ledwo łaziłam. To było jeszcze przed czy po [pracy przy] kanale, nie wiem. Kanały były wstrząsające. Tu się zaczyna mój kontakt z AK. Spotkałam „Sylwię”, [Alicję Grudniewską]. To jest jedyna osoba, która cośkolwiek o mnie wie. [...] W każdym razie nie mam żadnych świadków, nie znalazłam [nikogo] poza tą jedną „Sylwią”.
Była młodziuśką dziewczyną, młodsza ode mnie, tak że miała wtedy chyba szesnaście lat albo siedemnaście. Ona była draśnięta i ja byłam draśnięta, spotkałyśmy się moim zdaniem w punkcie opatrunkowym. Ona to nazywa w szpitalu. Być może, że był [tam] szpital, ale tego to już nie wiem. Jej coś opatrywali i mnie coś opatrywali. „Sylwia” mówi, że mnie pamięta. Wtedy [jeszcze] się nie [znałyśmy]. Wiem, że było mnóstwo dziewcząt, a to dziewczątko zapamiętałam właśnie z tego punktu sanitarnego.
[Gdy Śródmieście] się zawaliło [i] Szpitalna 5, [„Sylwia” zaproponowała]: „Idziemy na drugą stronę [Alej Jerozolimskich]”. Przeszłyśmy już jakimś wojskowym sposobem, bo już nie [czekałam]. Nie pamiętam tego przejścia, ale poszło łatwo, chociaż to przecież Powstanie było w pełni. Ona mnie do nich zabrała i [tam mnie przyjęto].
Właśnie do kompanii sztabowej, to jest Krucza 14. Komisja weryfikacyjna to wszystko badała [i] o tym zaświadczyli. Spotkałam się z ogromnym zaufaniem, to raz, po drugie byłam bez żadnej specjalności i ranna w nogę. Oczywiście chciałam dalej służyć. Rana nie polegała na tym, że z [jej] powodu nie mogłam chodzić, tylko z powodu nieodpowiedniego opatrunku. Rana była [na udzie, ale], bandaż, [ciągle] zjeżdżał, jako łączniczka [nie mogłam pracować].
Tak. Raz jeszcze gdzieś chodziłam, to jest ważny przypadek. Wchodzę z rozkazem, z tym bandażem do jednego domu, nie ma tego adresata. Trzask, bomba. Wchodzę do drugiego, dom już się wali, nie ma [domu]. Wchodzę do trzeciego domu, dom się wali.
[Niczego] nie unikałam, szłam, robiłam swoje. Pan Bóg czuwał. Potem trzeci dom, znalazłam [adresata], oddałam i wracam. Chciałam sobie skrócić drogę, to było jakoś na Siennej. Tego nie mogę ciągle [odtworzyć], kiedy to było. Może „Sylwia” [wyjaśni]. Wiem, że ktoś przyszedł [i pyta]: „Która [z Was] mogłaby pójść”. – „Mogę iść”. Poszłam. W każdym razie wracam. Chciałam sobie skrócić drogę, był [to] olbrzymi lej po bombie. Lecę, a tu samolot krąży. Widzę go, widzę twarz [lotnika], widzę karabin…
Nikogo [tam] więcej nie było, ale właśnie [to chcę powiedzieć] na chwałę [tego Niemca], to jest mój przyjaciel, bo patrzył i nie strzelił. Wtedy doleciałam do czegoś, pomyślałam: „Kto drogi prostuje…, Panu Bogu...” – dziękuję za tego Niemca, że był taki jakiś poczciwy, może rozkazu nie miał, może nie lubił strzelać do ludzi, a zwłaszcza do dziewcząt. Może widział, że młoda, dobrze się rusza, szkoda jej. Chociaż [on] też był pod rozkazami. Trzeba to wiedzieć, że przecież też byli pod [przymusem]. Trzeba być męczennikiem, trzeba być bohaterem, [aby] sprzeciwić się rozkazowi, [i nie zrobić tego, co każe].
Tak, od razu by rozstrzelali, przecież byli bezwzględni. Dlatego ludzkie oko na ludzi trzeba mieć. [...]
Wróciłam na miejsce. Jeszcze [chyba] byłam w domu [na Chmielnej]. W pewnym momencie, jeszcze w domu… [Jeszcze] śpię, [nagle ryczy] „krowa” – uuu. Myślę sobie: „Na nas leci chyba”. Już siedzę taka [przerażona, ale] nie doleciało do nas. Albo niewypał, albo chybili. [W końcu] uderzyło w nas tak, że oczywiście, wyrwało lampę z sufitu. Uderzyło, ale nie spaliło. Wtedy to się nazywały niewypały, teraz mówi się niewybuchy, niech im będzie!
Tak. Możliwe, nie wiem co. Nie znam się na tym, jestem bardzo mało wojskowa. Naprawdę to, co lubię opowiadać i co chcę, to są drogi bożej opatrzności. Nawet specjalnie się nie modliłam. Modliłam się oczywiście, ale [to] mama się modliła. W Wawrze oni byli, bo w Wawrze mieszkaliśmy. [Mówiono potem, że Warszawa tak wyglądała], jakby stamtąd nikt żyw nie mógł wyjść. Jeszcze jakaś pani mówi, żeby ten wrócił, ten i tamten. Mama pyta: „A Jadwisia, a Olo?”. Ktoś zginąć musiał. To już tak w charakterze kawału. [Nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać].
Teraz, co dalej? Już jestem [na dobre] w AK. Co robię? Nic nadzwyczajnego – to, co było potrzeba. [Nie miałam wiele siły]
Nie. Oddania krwi. Tu upływ krwi, [a z rany też] upływ krwi – w głowie pusto. Robiłam to, co było trzeba. Napisali mi: „[Praca] w kancelarii”, oczywiście sprzątałam w tej kancelarii. Darzyli mnie zaufaniem, przecież byłam nowiuśka, to było dobre. Tak samo w magazynie pewnie [jakieś dyżury] miałam. Pamiętam jakąś historię, [gdy] już nie było co jeść, [chłopy] skądś przynieśli jakiś mielony jęczmień. To było okropne, pełno łusek.
Tak zwana plujka. Potem przynieśli pszenicę. Na młynku od kawy się mełło i potem z tego piekło się chleb czy [gotowano] kaszę. Wzięłam kawałek [tego chleba, ale], pewnie nie wytrzymałby [do tej pory]. Ale w muzeum jest kawałek chleba powstańczego. W każdym razie to była ciężka robota, ale chłopcy na wartowni siedzieli [i] oni kręcili [korbę młynka].
Do końca Powstania. W każdym razie, jak było zawieszenie broni, wtedy już [mogliśmy] się ruszać, [bo] wtedy poszłam do domu odwiedzić wuja. Spotkałam [też] mojego brata [i pytam]: „Co [teraz] będzie? Zwyciężyliśmy, czy nie?”. – „Nie. Klęska jest oczywista. Ale jest zwycięstwo duchowe. To zaowocuje później”. Był trzy lata ode mnie starszy, już nie żyje, ale tak mi mądrze powiedział i tak mnie pocieszył.
Jeszcze może taką ciekawą rzecz [opowiem]. To jest wstrząsające. Moja kuzynka zakochała się w powstańczym kacie, w takim, co wykonywał [urzędowo] wyroki. Był to chłopak młodziusieńki, nie wiem, czy miał osiemnaście [czy dwadzieścia lat. Najwyżej] dwadzieścia trzy. Oczy miał jak męczennik. Oczywiście rodzina się przerażała, że [dziewczyna] chce wyjść za mąż za kata, a to była też służba przecież.
Nie ujawniał. ona [mi to] na ucho powiedziała. O tym się mówiło w rodzinie, skąd się wiedziało, nie wiem. Rodzina zawsze ma jakiś swój wywiad.
Oczywiście. Mnie było jego tak strasznie żal, że to [już będzie] psychika zrujnowana. Potem pomyślałam sobie: „Dzięki Bogu oboje zginęli”. Nie doszło do tego małżeństwa, ona zginęła na Mokotowie, on zginął, nie wiem [już gdzie]. Ale to są takie dramaty.
Teraz jeśli chodzi o [tak zwaną] miłość. [W zasadzie] miałam [zamiar] wyjść za mąż, wcale niekoniecznie w Powstaniu, ale w każdym razie byłam wychowana w godności osoby ludzkiej. Nie wiem, jak to powiedzieć. Byłam przyzwoitą dziewczyną. [Ale przyczepił się] do mnie jakiś kapitan, zresztą [antypatyczny], to [ułatwiło] moją sytuację, ale zalecał się do mnie [namolnie]. Jeszcze wtedy pracowałam z innymi dziewczętami. [Czułam się odpowiedzialna i za nie]. Mówię: „Panie [kapitanie], jak pan będzie się tak zachowywał, to pana za drzwi wywalę”. – „Co? Przecież cię mogę rozstrzelać”. – „Teraz to nie ja, [ale] pan jest nie w porządku. Niech się pan uspokoi”. Uspokoił się. [Innym razem] była taka sytuacja. Musieliśmy gdzieś nocować poza kwaterą, bo przecież [byliśmy wojskiem] w walce. [Już] byłam w domu, [w który] walnęła „gruba Berta”. Tutaj ta dziewczyna. Mówię: „Muszę [tam] wejść”. – „Nie wchodź, bo [tam się] takie rzeczy się dzieją [nie na twoje oczy]”. Chłopcy ([a raczej dorośli] mężczyźni) [spali] na podłodze, dziewczyny na łóżku. Nie weszłam, ale już miałam ich na oku. Jej nic nie mogłam [pomóc], była tak strasznie brudna [i] zawszona.
Ta dziewczyna, o którą szło. W każdym razie, [gdy chciałam kapitana wywalić], to z myślą o innych, ale gdzie [ja] mogłam być taka wszechmocna, to nie wiem. [Ale] rzeczywiście takie sytuacje były.
Jeszcze ślub − ślub powstańczy. Owszem, były sympatie, [było wiele ślubów]. Nieraz [ktoś] źle się zachował: „Czy mogę cię pocałować?” „[Chyba że] w czoło? Mój tatuś nie żyje, to pan za tatusia się nadaje”. Złapał mnie [w objęcia. Ledwo się obroniłam]. Taka miłość. Miał swoją dziewczynę [i z nią] potem [poszedł] do niewoli.
Wiadomo było, że jak ktoś jest ranny, może nie iść do niewoli, że zwłaszcza dziewczęta mogą nie iść. Tak było, a mnie [w zaufaniu] powiedziano: „Niemcy nie szanują dziewczyn, to ci radzę nie iść”. Powiedziałam: „Panie Boże zapłać”. Poszłam do domu, jak już było po zawieszeniu broni. Nas [zwolnili], tylko [kazali] zniszczyć dokumenty. I zniszczyłam moją legitymację z „Monterem”, z Chruścielem. [Podarłam] na drobne kawałeczki i pod jakimś murkiem zakopałam. [Bardzo mi żal było legitymacji AK].
To już jest następny rozdział. O Powstaniu wystarczy. Teraz wyjście z Warszawy. Wobec tego, że jestem cywilem, to mój wuj się zakrzątał [i umieścił mnie w jakiejś służbie Czerwonego Krzyża].
Wuj gdzieś w ramach swojej służby (miał kontakty, znał Warszawę), wpisał mnie jako sanitariuszkę Czerwonego Krzyża do opieki nad kobietami z dziećmi. To jest tak zwany transport na kraj. To już wiadomo, że do niewoli nie idę i nie idę do obozu koncentracyjnego. Wiozą nas, opiekuję się tymi kobietami.
Gdzieś ze Śródmieścia. Nie [pamiętam], czy wsiadałam [do ciężarówki] na Marszałkowskiej, czy gdzie [indziej]. Było to blisko [domu] Chmielna 29, to jest między Bracką a Marszałkowską, wtedy to wyglądało zupełnie inaczej [niż dzisiaj]. Gdzieś podjechał samochód [i wsiadłam. Już tam było pełno kobiet].
Gdzieś z jakiegoś punktu. Przeżywałam to, że jadę w nieznane. W ogóle nie wiadomo było, czy kto z nas wyjdzie, nikt z nas nie wiedział nic. W ogóle z wujem żeśmy nie umówili się na żaden adres. To [było] bez sensu, inna sprawa, że oboje się [zagapiliśmy]. Wyjeżdżam do Pruszkowa w nieznane, „Co ze mną zrobią?”. Mówiło się, że to będą jakieś obozy Czerwonego Krzyża pod Częstochową, niczego lepszego się nie spodziewałam. Tymczasem jedziemy już do Pruszkowa. Pruszków to jest rzecz okropna. Mówią: „Możecie się kłaść spać”. Byłam na szczęście w towarzystwie mądrych ludzi, czyli pani. Nie wiem, czy ona żyje, czy nie. [Nigdy] więcej jej [potem] nie widziałam – pani Nożewska. Przypadkiem znalazła się u nas [na Chmielnej]. Mieszkała na Bródnie [miała tam mały folwarczek]. Jeszcze [był z nią] jakiś pan, jeszcze jacyś ludzie, oni mną troszkę się [zaopiekowali]. Też byli [wysłani] na kraj. [Pewnie] im wuj [to] załatwił, albo byli bardzo zasłużeni. Też starsi już, coś im było. Dojechaliśmy [więc] do Pruszkowa.
Do baraku nie weszłam. Mówią: „Tu możecie spać”, [ale na legowisku] woda nieomal po kostki, brudne, robactwa pełzną. Pomyślałam sobie: „Gdzieś nas mają wieźć, poczekam. Nie wiadomo, na jak długo nas tu przywieźli”. Siedziałam na plecaku całą noc. Taka skapcaniała, skaputniała. Dają zupy, nie mam żadnego naczynia, mnie nie dają. Ale właśnie moi przyjaciele przynieśli mi gorącej zupy, zjadłam. Nie było mi smutno, tylko sobie nie umiałam poradzić. Byłam strasznie zmęczona. Potem wsadzili nas do pociągu, jedziemy do Częstochowy.
Jeszcze wychodząc z [obozu w Pruszkowie], złapał mnie Niemiec za [ubranie i wrzeszczy]: Raus!. A pani Nożewska [krzyczy]: „Co pan robi? Rodzinę pan rozdziela?”. Zgłupiał, puścił mnie, [z tymi, co] kwalifikowali się do Częstochowy. Poszłam z nimi, wsiedliśmy do pociągu. [A tu] widzę, że ludzie wysiadają, rozchodzą się, rozłażą z transportu, ale nigdy [nic] nie wiadomo.
Na każdej stacyjce stawał. Widocznie planowali, że [ludzi] rozpuszczą, [bo] gdzie [ich] trzymać tyle?
Tak. Ale nikt nie wiedział, czy strzelą, czy nie strzelą. Nie wiadomo było, co w ogóle myślą [i] zamierzają. Niemiec to Niemiec. Mówię: „Właściwie to powinnam też wysiąść”. [Słyszę odpowiedź]: „To jest decyzja, którą pani musi podjąć sama, ale gdyby pani była moją córką, to bym powiedział – w tej chwili wysiadaj”. Pocałowałam go w rękę, pocałowałam panią Nożewską, uściskałam ich [i] na najbliższej stacji wysiadłam. To były Koluszki. Oczywiście nie mogłam wyjść [na] stację, [ale] tak jak inni robili [przedostałam się] pod wagonami na drugą stronę stacji. Była [tam] taka dobra dziura w płocie, prawdopodobnie ktoś [ją] zrobił [i] za parę minut znalazłam się na wolności.
[Wcześniej] był moment, że jak nas [zwalniali z wojska] rozdawali wszystko, co było w magazynach [i] było powiedziane, że można się zaopatrzyć w jakieś ubrania.
Można było brać, nie brałam nic, w obcych domach. Ale mogłam wziąć na Chmielnej, wuj był gospodarzem domu, jedni mieszkańcy powiedzieli: „My idziemy z chusteczkami 8 września”.
[Tak]. 8 września wychodziły transporty cywilne. To znane jest, jak wychodzą z chusteczkami. Wyszli i mówili: „To rozdajcie sobie to, możecie sobie wziąć”. Nikt nie wierzył, że w ogóle wróci do domu. Nie wiadomo było, gdzie kogo wiozą. Myśmy byli zupełnie zawieszeni.
Tak. Uciekłam z transportu.
Pomyślałam sobie: „To najpierw jadę do Częstochowy”. Chciałam powiedzieć jeszcze, że [jako] bagaż miałam, siedem kilo cukru [w plecaku], a nic do ubrania. Owszem, coś miałam. To bez sensu, żywności można było nie brać. Poszłam na plebanię, proszę księdza proboszcza, żeby kupił ode mnie ten cukier, bo nie mam siły tego dźwigać. On, znowu kochany człowiek, popatrzyła [i] gospodyni, kupili, zapłacili. Troszkę pieniędzy miałam, bo nam wypłacili żołd.
Tego nie pamiętam, ale to była spora suma, jakieś sześćset złotych czy sześć tysięcy. Nie pamiętam, jaka była waluta, czy „górale”.
Nie dostałam żadnych dolarów, tylko dostałam pieniądze jeszcze niemieckie, znaczy „górale” czy nie „górale” jakieś. Ile tego było? Mnie się zdaje, że sześćset złotych, ale żadnej cyfry w życiu jeszcze dokładnie nie zapamiętałam, włącznie z moją datą urodzenia [i] wczoraj się pomyliłam. W każdym razie to była pewna suma, z tym mogłam jechać, gdzie chciałam, w nieznane. Pojechałam najpierw do Częstochowy, poszłam na Jasną Górę podziękować za życie i za ocalenie. Byłam tak skołowana, że nie mogłam się modlić, mówiłam: „Dziękuję, dziękuję”. Myślałam, że się wyspowiadam, że pójdę do komunii świętej. Oczywiście w Powstaniu były msze, ale to już pani Okońska dokładnie opisuje. Nieraz chodziłam, ale zawsze by się chciało pójść.
Nigdzie się nie zaczepiłam, poszłam potem do parku, położyłam się na ławce. Pospałam dwie godziny [i] poszłam na dworzec, kupiłam bilet do Krakowa. Dlaczego do Krakowa? Dlatego że Kraków był cały, a koniecznie chciałam zdać maturę. Zawsze wiadomo było, że jest jakaś rodzina. Wiedziałam, że mieszka ciocia Andzia, to była siostra mojego dziadka, który był rozstrzelany przez bolszewików w 1919 roku. Myśmy byli doświadczani [od] nich, rodzice ledwo uszli z życiem [z rewolucji], także to, że gdzieś się urodziłam, to całkiem nie tam, gdzie powinnam się urodzić, bo to wszystko było w drodze. Byłam tułaczem.
W każdym razie wiadomo było, że ktoś się znajdzie. Ale wiadomo było też, że siostry urszulanki to są przyjaciółki. Mówiły o swoich wychowankach: „To są nasze dzieci”. Chodziłam w Kołomyi do szkoły, do urszulanek i w Stanisławowie.
Tak. Spotkałam właśnie kuzynkę [zakonnicę], poszła ze mną do urszulanek, powiedziała, że jestem [rzeczywiście jej] krewną [i] rzeczywistą uczennicą urszulanek i one mnie przyjęły. Przez parę dni troszkę na mnie patrzyły z obrzydzeniem, ale ślicznie mnie wykąpały. Potem poszłam jeszcze do fryzjera. „Co pani z tymi rękami zrobiła?”. Mówię: „Byłam w Powstaniu”. – „Ale co pani robiła w tym Powstaniu?”. Mam strasznie wrażliwą skórę, do tej pory jest [taka]. To była jedna skorupa, [pomarszczona i spierzchnięta]. Nie mieliśmy przecież wody, nie ma co [o tym] mówić, bo to znane rzeczy, ale jak to się przeżyje, a jak to się opowie, to inaczej wygląda. Już nie mówię o różnych insektach. Ale wtedy [siostry] mnie wyczyściły z tego.
[Tak], ale właśnie znowu – inaczej [niż normalnie. Pytam]: „Czy mogę z [siostrą] dyrektorką porozmawiać, bo muszę zdać maturę”. – „Tak, oczywiście [− odpowiedziała −] byśmy ci to urządziły, ale [w liceum ogólnokształcącym, a ty byłaś w pedagogicznym. Muszę się porozumieć, skontaktować.... Przyjdź za dwa tygodnie”. Jest początek października. W międzyczasie znalazłam jeszcze jakąś kuzynkę, już gdzieś mieszkałam. Ona mi załatwiła wyżywienie w stołówce RGO, [więc] uwolniłam urszulanki od siebie, bo przecież ciągle kogoś miały.
[Gdy] przyjechałam do Krakowa, [ogarnęło mnie zdumienie], że Kraków przyjął nas z otwartymi rękami. To jest [fakt mało znany, działały różne uprzedzenia. A jednak] było to coś coś niesamowitego. Już na peronie [były] rozstawione miednice z wodą, od razu nam myli nogi, ręce, co było trzeba, od razu jakieś gorące jedzenie. Już nie pamiętam, czy zdążyłam coś zjeść. Pewnie nie myłam się, bo już mnie jakaś siostra zakonna zabrała. W każdym razie byłam pełna podziwu. Ludzie, tak jak my w Powstaniu, tak oni tu jeden przy drugim. Przecież ciągle wysiadali warszawiacy.
[Ja mam zupełnie inne doświadczenia, ale już nie jestem warszawianką, a więc nie mam regionalnych obciążeń]. Nie mam pojęcia, [dlaczego tak było], bo i od swoich, i od obcych [słyszałam samą krytykę Krakowa]. Kiedyś w maleńkim tramwaju, [który] przechodził przez Bramę Floriańską [jakaś] gruba baba [wykrzyknęła]: „ U nas to były tramwaje”. [Krzyknęłam]: „Niech się pani uspokoi. Nie ma [już] naszych tramwajów, a tu możemy jeździć”. Nawrzeszczałam na nią okropnie, bo co to za bezczelność, korzysta się z gościny już nie tylko ludzi, ale miasta, [a tu taka bezczelność. Wstyd mi było za Warszawę]. Myślałam, że się popłaczę.
[Wszędzie spotykałam] się z gorącym przyjęciem. Wreszcie poszłam do dominikanów. Zaraz mnie skontaktowali z sodalicją mariańską. [Miałam] odznakę, że byłam [sodaliską]. Przecież [przedtem] nie miałam ani jednego papierka, żadnej notatki. Jak mam zdawać maturę? To przecież człowiek szalony, zdawał by maturę [w tych okolicznościach]. Siostra dyrektorka pyta się: „To za ile będziesz gotowa?”. – „Za dwa tygodnie”. Jeszcze nic nie liznęłam. Wtedy [właśnie] poszłam do dominikanów, [aby zdobyć jakieś książki]. Znałam ojca [Romualda] Kosteckiego, bo chodziłam w Warszawie na kurs katechetyczny, [na którym on wykładał]. Po prostu go znalazłam. Od razu [skontaktował mnie z sodalicją], dziewczęta mi się poskładały na jakieś książki, [ale] jak tu się uczyć, kiedy głowa [ciągle] jak [opuchnięta bania]... Jakoś [trochę] się pouczyłam, [zwłaszcza tego] czego najbardziej nie umiałam. Jeszcze siostra dyrektorka mówi: „Ale dobrze by było do tej matury, żebyś miała jakiekolwiek świadka twojego nauczania”. Idę sobie po ulicy, a tu moja nauczycielka z kompletów [w Warszawie], pani Strzelecka [staje mi na drodze. Pytam]: „Czy pani profesor mnie poznaje?”. – „No pewnie, przecież się [rozstałyśmy] kilka tygodni temu”. – „A czy pani profesor mogłaby zaświadczyć u wizytatora Brydy, że chodziłam na komplety?”. – „Oczywiście”. Z tą wiadomością przyszłam do matki dyrektorki, wszystko już potem poleciało. „Za ile będziesz gotowa?”. – „Za dwa tygodnie”. Na moje szczęście wyznaczyli mi egzaminy w kilka niedziel. W trzy niedziele zdawałam, [jako] eksternistka, wszystko od początku do końca.
Jedenaście przedmiotów łącznie z gimnastyką, religią [i] śpiewem. Wszystko to [zdawałam]. Najgorsze zawsze miałam kłopoty z chemią i z geografią. Chemia [była trudna], ale coś [wiedziałam]. Ale geografia? Pytają się na przykład: „Czy Tatry to są stare góry?”. Mówię: „[No tak], dosyć stare”, [nagle] przypomniałam sobie [i poprawiłam się]: „Są dosyć stare, ale bywają starsze”. – „A jakie?”. – „Świętokrzyskie”. – „Dobrze”. Oczywiście dostałam same trójki od góry do dołu, ale zdałam. Jeszcze jeden szkopuł: „Dajemy ci świadectwo ukończenia liceum pedagogicznego”. [To] świadectwo, to była karteluszka, [na niej] kilka numerków. Jak już będzie można, to [ci] to [odtworzą]. Masz prawo uczyć w szkole na podstawie matury, ale nie masz praw iść na żadne wyższe studia, [bo] to nie jest pełne świadectwo dojrzałości. [Dlaczego? Za mało było praktyk. [Ja właściwie] nie miałam: „Nie miałam zamiaru iść na żadne studia, miałam zamiar uczyć w szkole na wsi [i to] małe dzieci”. [Ale ja] nie znoszą takich zamkniętych drzwi.
Odległa, dlatego że [wszyscy] byli na ewakuacji, moja mama, wszyscy byli w Babsku. To [jest] właśnie [to, co] powinien [był] mi wuj powiedzieć, bo [tam] miał kuzynkę, [ale ja tego nie wiedziałam. Były tam już] babunia, mama [wuja i] mojej mamy, [wszystkie dzieci]. Ale tam nie było miejsca dla nich. Wiadomo było, że jest miejsce, gdzie jest rodzina. Mama najęła chałupkę, mieszkali, strasznie głodowali. Ale to jest wszystko jeszcze przed przejściem frontu.
Oczywiście [ja] nie mam adresu, nie wiem, gdzie są. [Odwiedziłam w Krakowie siostrę] mojego dziadka. Staruszeńka była po [ciężkiej] operacji, taka ledwo zipiąca. Oni mnie też przyjęli na parę dni, [byle] do matury. Kraków był [gościnny]. A ciocia była stropiona, bo to był pokój jej syna [i synowej]: „Co [powiedzą], jak [przyjedą]?”. Potem przyjechał rzeczywiście [i pyta]: „Co ty tu robisz?”. – „[Zdaję maturę.] Jeszcze parę dni”. Jakoś się upchnęliśmy. Do niej przyszła kartka od mamy: „Czy ktoś nie widział Jadwigi?”. – „Ciociu, co? A gdzie oni są?”. Ciocia [pokazała] mi kartkę [od mamy]. Jest adres!
Dojechałam do nich [zaraz] po Bożym Narodzeniu.
W październiku.
Tak.
Tak, przyjechałam, jeszcze trwała wojna.
Tak, [1944] rok. Przyjeżdżam, [a] oni właśnie głodują. Pytam się, co jedzą, nie było co pytać w ogóle, widać było, że [prawie] nic nie jedzą. Ale jestem już po maturze, mówię: „Mamo, szukamy pracy”.
Gdziekolwiek, jestem nauczycielką, mogę dzieci niańczyć. Przyjęli mnie do rodziny z dziećmi, a jeszcze w międzyczasie trochę trenowałam na maszynie dziewiarskiej, ta pani mówi: „Zrobię warsztat, to będziemy [razem] robić”. Jednym słowem jedna fikcja, bo i tak [nic] nie [umiałam]. W każdym razie dotarłam [do rodziny]. Potem drugi raz, jeszcze [byłam].
[To, że] się [odnaleźliśmy], to było bardzo ważne. Był wtedy straszny mróz. Dzieciny, [moi] mali braciszkowie ciupali siekierą gałązki [na opał]. [Cała podróż to historia]. Nie wiedziałam, gdzie jest Babsk. [Powiedziano] mi, że trzeba jechać do Mszczonowa, potem już trzy kilometry. [Ale] okazało się, że trzydzieści kilometrów, [a nie trzy]. Szłam piechotą, podwozili mnie [dobrzy ludzie], bo nie było kolei [i tak dotarłam na miejsce].
Nie. Przecież nie mieli co jeść. Byłam dorosła. Mama znalazła mi pracę, w jakimś dworze, też nie u właścicieli, tylko u przyjętej przez nich rodziny. Trójka dzieci, ale dwoje małych, więc [się nimi opiekuję], robimy warsztat [dziewiarski]. Tutaj front się zbliża. Nie tylko się zbliżył i przyszedł. To dwór, to gorzelnia. Podpalili gorzelnię. Wszystko się pali. Mieszkaliśmy gdzieś w jakimś domku, ale pokój za ścianą już bolszewicy, [tłoczę się za ścianą] wszystko słychać. [Moja pani] też nie bardzo chciała z nimi się spotkać. [nagle postanowiła]: „Jadę do Częstochowy”. – „Jak jedziesz?”.
W jej mniemaniu musiała jechać, [ale ja pomyślałam]: „Sensu to nie ma żadnego, bo w jakim celu?”. Mogła gdzieś się zadekować, ale to jest jej sprawa. W każdym razie pomyślałam sobie tyle: „Wiem, że idziemy [do Częstochowy]. O żadnym jechaniu nie było mowy”. Kawałek przejechaliśmy furką, a potem piechotą dwa dni za frontem. [Wszędzie] leżą trupy, robimy wszystko, żeby dzieci nie patrzyły. [Było mi żal, bo przecież dopiero odnalazłam rodzinę. Ale moja pani z mamą to załatwiła].
[Tak], sama, z rodziną, u której pracowałam, [moi] zostali. Nie wiedziałam, że mama się zgodzi, [ale] naprawdę nie [było] co jeść. Jak mam pracę, trzeba się [jej] trzymać. Idę i sobie myślę: „Jedyny sens [tej wyprawy, to fakt, że idę] pieszo do Częstochowy, a jestem po maturze. To może [być pielgrzymka decydująca] o moim życiu”. [Widzieliśmy] straszne rzeczy. Nocowaliśmy [na] brudnych legowiskach po [żołnierzach sowieckich].
Kiedyś jakiś [pijany żołnierz] zamierzył się na jej syna, ale nie strzelił na szczęście. Ktoś zagadał po niemiecku i jakoś go odciągnęli. W [ten sposób] doszliśmy do Kamieńska. Jest to [miejscowość] pod Częstochową. [Moja pani] najęła jakąś furkę, [ale] koń był obłąkany, bo co ujechaliśmy, [on] zawracał. [Trzeba było z tego pojazdu zrezygnować]. Jakoś dotaszczyliśmy się do stacji kolejowej [Radomsko] i [tam] był jakiś pociąg. W pociągu widziałam po raz pierwszy człowieka z obozu koncentracyjnego. Chudy był jak patyk, w ogóle bez żadnego zarostu i mówi tak: „[Ja] też idę na piechotę [od wielu] dni, [aby] tylko do mamy [dotrzeć]”. Mieszkał w Sosnowcu. „Idę [tam] umrzeć. [Pragnę] tylko jeszcze mamę [zobaczyć]. Jestem bardzo chudy, mam na sobie cztery garnitury, ważę trzydzieści sześć kilo”. Teraz, jak jeszcze o tym mówię, to mnie płakać się chce. Ani zarostu, ani włoska na głowie. W każdym razie tu zetknęłam się bezpośrednio z obozem.
[Tak].
Poszliśmy na Jasną Górę [a] paulini wszystkich przygarniali. [Powiedzieli]: „Panią Zawadzką umieścimy [w pokoju pani Trzcińskiej-Kamińskiej, rzeźbiarki], która ma pokój i pracownię”. Ona się zgodziła, jeden pokój oddała. „Wisię damy do ósemki”, czyli do Marysi Okońskiej, do dziewcząt. Ich [tam] było sześć, chociaż to nazywało się ósemka − zaczątek [Instytutu]. One już istniały od dwóch lat. Nic [o nich] nie wiem, [poznajemy się]. Dowiaduję się, że to jest Marysia, Maria Okońska, która napisała „[Nową] mobilizację walczącej Warszawy”, [z którą zetknęłam się w Powstaniu], a przecież „Nowa mobilizacja...” była podpisana „Młodzież Warszawy”, żadnego nazwiska. One coś mówią, [ja odpowiadam, że to znam]. Zaczęłyśmy się rozumieć.
Pamiętam takie zdanie Marysi, to była osoba natchniona. Powiedziała tak: „Czy wy możecie w to uwierzyć, że tu na Jasnej Górze za rok stanie cała Polska?”. Bardzo mi było trudno w to uwierzyć, ale to było prawdziwe, tak z głębi serca, tak z głębi ducha, że uwierzyłam. Dopiero po kilku dniach, [mnie ogarnęło pytanie, gdy] modliłam się przed obrazem: „A co by to było, gdybyś ty też tak jak one?”. Nic nie wiem, co one robią. Jeszcze kiedyś [powiedziałam] Marysi, już jak żeśmy parę dni się znały, że szukam drogi życia, wcale nie miałam zamiaru mieć tej drogi koniecznie w powołaniu, chociaż mi to przepowiadali. Ale człowiek szuka.
Tak. „Co by to było, gdybyś ty tak jak one?”. To jest przeżycie niepowtarzalne. Mnie po prostu zimny pot [oblał] od głowy [aż] po [plecy]. Wiedziałam już, że musze się zgodzić. Jeszcze pół roku się [namyslałam], dopiero 16 września była rozmowa [z Marysią Okońską i wtedy mnie przyjęła do Ósemki. „A] wiesz, że wczoraj zgłosiła się [Róża] ?”, którą znałam Byłyśmy razem, nazywałyśmy się [bliźniakami].
Był taki plan: Marysia miała przekonanie, że stworzymy „Miasto Dziewcząt” i to będzie taki wychowawczy ośrodek. Ale nie szkoła, tylko miasto właśnie. Będzie wszystko – kino i teatr dla dziewcząt, będzie szpital dla dziewcząt, będzie kościół dla dziewcząt. Każda dziewczyna, jak zjawi się na progu, to będzie przyjęta serdecznie [jak swoja]. To było urzekające, przecież chciałam być wychowawcą, chciałam być nauczycielką. Ale nie to mnie przekonało [do tej drogi]. Przekonał mnie tylko ten jeden głos: [Co by to było… Ja osobiście] chciałam mieć dużo własnych dzieci i to [było największe wyrzeczenie na drodze powołania]. Wcale nie idzie się tak łatwo, człowiek naprawdę musi bardzo przekreślić siebie i to jest naprawdę oddanie serca, myśli, duszy, ciała, wszystkiego Bogu.
Tak.
Wróciłam, oczywiście, wszystkie [wróciłyśmy]. Jak one przestały tam mieszkać i jak moja chlebodawczyni mi powiedziała: „To już właściwie cię zwalniam”. Wiedziałam, że już mogę wrócić do domu. Wtedy jechałam z jedną z koleżanek z tej „Ósemki”. One [też] się porozjeżdżały. Wszystkie były chore, były [w] różnych domach [zakonnych na leczeniu]. Dowiedziałam się, że mają już swojego kierownika – księdza profesora Wyszyńskiego. To była dla [mojej] mamy pociecha, [która się niepokoiła ta moją drogą], że ktoś się tym opiekuje. Ta grupeczka, [jeszcze] nie [istniała]. Dopiero teraz nazywa się to Instytut Świecki. Pierwszy dekret na ten temat wydał papież [Pius XII] w 1947 roku, [przedtem byłyśmy] bezimienne. [Był to dopiero] zarodek.
Tak, bo teraz już na prawach papieskich. Dotarłam do domu, do Warszawy, do Wawra, jak front przeszedł, bo przedtem nie było dostępu na tamtą stronę Wisły. Wtedy jeszcze była wojna. 9 maja 1945 roku skończyła się wojna, wtedy wszystkie granice się otworzyły, mogliśmy jechać. Niemcy już poszli do niewoli. Było widać odwrót i [ich] paniczną ucieczkę. Nie można było tak bardzo się cieszyć, bo szli następni, ale Polska zrobiła się jedna, można było przejechać. Co prawda nie było mostów, nie było niczego. Jak się przedostałam? Dojechałam do Dworca Zachodniego i szłam piechotą.
Doszłam, tylko po drodze nocowałam u koleżanek. Jakoś doszłam, jeszcze dostałam chleb, jakąś kaszę od [ludzi], potem przez most pontonowy i po drugiej stronie była [już] ciuchcia. Ciuchcia już chodziła do Wawra z Pragi. Na ulicy Zamoyskiego, przed teatrem. Warszawa była zburzona, Praga [częściowo] stała. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam Warszawę po Powstaniu. Potem się mówiło, że chyba już jej nie będzie się odbudowywać, że nie ma co. To było jedne wielkie rumowisko. Kiedyś pytałam się młodych: „Czy wam mieści się w głowie, że to Stare Miasto, [które zwiedzacie] było jednym gruzowiskiem?”. – „Nie, raczej nie”. Dlatego Muzeum Powstania ma [tak] wielkie znaczenie, dlatego to jest dzieło wiekopomne. Piszę panu Ołdakowskiemu raz po raz przy każdej korespondencji zachwyt nad dziełem, bo to jest przecież coś nadzwyczajnego: „Jak wy to robicie?”. Dlatego gadam. Już jestem stara, gadam bezładnie, [ale to jest historia Polski. I już na zawsze zostałam powstańcem, służąc Ojczyźnie pod berłem Jasnogórskiej Maryi, Królowej Polski].