Jan Wojciech Drużyński „Wojtek”
- Proszę powiedzieć, kim byli pana rodzice.
Ojciec był komornikiem, jak jeszcze żył, a moja matka skromną miejską urzędniczką w Warszawie.
- Jaki wpływ wywarła rodzina na pana wychowanie, na pana światopogląd?
Pewno mnie po prostu rodzina wychowała. Poza tym byłem w dobrej szkole, byłem w zuchach i drużynie harcerskiej w ostatnim roku przed wojną. Tak, to byłem wychowywany dzięki temu, że zarówno moja rodzina, jak i moje środowisko, w którym się obracałem w szkole i w Związku Harcerstwa Polskiego było bardzo patriotyczne.
- Jaki był wpływ szkoły na pana światopogląd?
Bardzo sobie ceniłem moich profesorów, wykładowców, którzy mnie uczyli w tej szkole – 98. szkoła na Szucha, była tak zwaną wzorówką.
Szkoła powszechna.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku, wybuch wojny?
W radio był komunikat, że się zaczęła wojna.
- A jakie były pana odczucia, pana wrażenia?
Moje odczucia [były takie, że] wszystko będziemy robić, [aby wyrzucić Niemców z Polski, dając im „potężnego kopa”].
- Czym pan się zajmował w czasie okupacji?
Do szkoły powszechnej na Szucha chodziłem jeszcze rok, potem nas przesiedlili. [Nasza szkoła została przeniesiona na ulicę] Hożą, bo na Szucha już Niemcy nie pozwalali [na istnienie szkoły]. Potem zapisałem się do szkoły elektrycznej [imienia Konarskiego] na ulicy [Konopczyńskiego]. Powiem szczerze, [że] jakoś bez zapału chodziłem. Dużo wagarowałem.
- Szkoła [imienia] Konarskiego była jedną z lepszych w Warszawie.
[Moja matka była już wtedy, po wrześniu 1939 roku osobą chorą, ale jako wieloletni pracownik Zarządu Miejskiego Warszawy była pod opieką decyzyjnych kolegów i chodziła do pracy, zostawiając mnie codziennie samego w naszym pokoju i tam często zostawałem, czytając wiele ciekawych książek].
- Czym się pan zajmował w czasie okupacji?
Miałemduże trudności [życiowe]. Ojciec zmarł w 1935 roku na ślepą kiszkę. Matka go zawiozła do szpitala Dzieciątka Jezus taksówką i w taksówce mu się [wyrostek] rozlał. Wtedy nie było ani penicyliny, ani [innych skutecznych metod], był parę dni [w szpitalu] i 18 grudnia 1935 roku (pół roku po Piłsudskim) mój ojciec zmarł. Moja matka w czasie wojny we wrześniu 1939 roku dalej chodziła do pracy, jak wszyscy urzędnicy miejscy. Była kiedyś świadkiem [tragicznego wydarzenia]. Opowiadała, [że] na skutek uderzenia bomby czy czegoś komuś urwało głowę. Schowała się do ubikacji i [od tego momentu] była psychicznie załamana. To już jej zostało [i nie wyzdrowiała].
Matka [zmarła] już dobrze po wojnie. Przeżyła i wojnę, i Powstanie, i potem też jeszcze trochę pracowała. Zmarła w 1973 roku.
- Czy musiał pan w czasie okupacji pracować, dorabiać?
Nie, moja matka była dosyć lubiana w pracy. Ponieważ była już chora, to ją zatrudnili w biurze pomocy pracownikom miejskim zwolnionym przez Niemców. Biuro było w pałacu Staszica. Tam matka pracowała, jakoś działała, dostawała pensję, ale pensja był niewielka. Chodziłem na obiady do Rady Głównej Opiekuńczej, do RGO. Myśmy mieszkali na Kruczej 13 mieszkania 8, trzecie piętro od frontu. Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które wynajął mój dziadek ze strony matki. Dziadka nie pamiętam, zmarł, jak już żyłem, ale go nie pamiętam. Zresztą dziadka ze strony ojca też nie pamiętam. Babka ze strony matki zmarła dokładnie tego dnia, co ja się urodziłem. Moja matka przed wojną też nie tak dużo zarabiała, a to było mieszkanie sześciopokojowe. Trzema pokojami rządziła moja ciotka Ewa Schmitowa (z domu Szymańska), a moja matka niby rządziła drugimi trzema pokojami. Żeby można było płacić za to mieszkanie, bo to jednak kosztowało, to dwa pokoje z tego były wynajęte, a myśmy mieszkali w największym, jednym pokoju.
- Czy to, co matka zarabiała w czasie wojny, wystarczało na utrzymanie?
Nie. Było RGO i jakoś matce pomagali, zarobki były mniej więcej [o wartości] kilograma słoniny, o ile pamiętam. Nie mogłem jeszcze dorabiać, byłem jeszcze za młody. Potem już dorabiałem.
- Czy w czasie wybuchu Powstania mieszkali państwo na Kruczej?
Tak.
- Kiedy się pan zetknął z konspiracją i w jaki sposób?
Miałem dosyć trudne podejście do konspiracji. W mojej drużynie (54. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej) mięliśmy izbę harcerską w tak zwanym GISZ-u (Główny Inspektorat Sił Zbrojnych) między aleją Szucha a Alejami [Ujazdowskimi], tam gdzie są budynki rządowe. Tam się spotykaliśmy.
Nie, przed wojną. Natomiast w czasie wojny i zaraz po wrześniu usiłowaliśmy się skontaktować z naszym drużynowym. Koledzy poszli do jego mieszkania i powiedzieli, że znaleźli tam Niemców. Nie na siłę interesujących się naszym drużynowym, tylko w jakiejś przyjaznej formie. W związku z tym stwierdziliśmy, że z naszym drużynowym nie będziemy mieli kontaktu, bośmy go podejrzewali, że miał jakieś kontakty z Niemcami. W związku z tym przez naszą drużynę myśmy nie weszli do konspiracji. Natomiast miałem kuzyna i serdecznego przyjaciela Zbyszka Szmita. Zbyszek rok młodszy chodził też do tej samej szkoły. W 1943 roku to Zbyszek wprowadził mnie do 101 plutonu „Bojowych Szkół”.
- To nie było przez szkołę Konarskiego?
Nie.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania i jak to się odbyło?
Byłem przed Powstaniem zmobilizowany na [ulicy Jasnej przy] placu Dąbrowskiego. Tam był kwadrat ulic Jasna, Kredytowa, Mazowiecka i budynki wewnątrz – cały kompleks podwórek, które tam były, były w ręku polskim. Myśmy w tym budynku na placu Dąbrowskiego byli zaraz skoszarowani właśnie ze Zbyszkiem i ze 101 plutonem „Bojowych Szkół”. To był chyba piątek przed Powstaniem. Wtedy miało wybuchnąć Powstanie, wcześniej. Tam byliśmy chyba na pierwszym czy drugim piętrze, dużo nas było. Już tych wszystkich kolegów naprawdę nie pamiętam. Najbardziej związany byłem ze Zbyszkiem, zresztą on ze mną [też]. Nawet była taka śmieszna historia, a właściwie nie bardzo śmieszna. Niektórzy się ćwiczyli [z bronią], oglądali pistolety i tak dalej, bo tam już mieliśmy do tego dostęp. Jak już się położyliśmy spać, porozkładaliśmy się na podłodze, na kocach [i] nie kocach, to w sąsiednim pokoju ktoś wystrzelił z pistoletu, zrobił dziurę w drzwiach między [pokojami]. Chwała Bogu, nikomu się nic nie stało, bo wszyscy przeważnie leżeli. Charakterystyczna rzecz, niektórzy zapamiętali taki fakt. Między innymi ten fakt zapamiętał brat mojej koleżanki ze szkoły, Krystyny Stopczyńskiej, który w tej chwili od lat jest w Anglii, nie wrócił po wojnie. Okazuje się, że był razem ze mną w tym samym oddziale.
Niestety nas rozpuszczono. Nawet był jakiś moment, że nad ranem następnego dnia trzech Niemców szło po ulicy i [jeden] wszedł do naszej bramy. Już nie wyszedł. Tamci dwaj dali prawdopodobnie znać i się okazało, że nas natychmiast po tym rozpuścili. Nie wiem, czy to była jedna z podstawowych przyczyn, że Powstanie nie wybuchło, czy co, w każdym [razie] cały ten teren był terenem polskim. W każdym razie [jak] nas rozpuścili, powiedzieli, że będzie [plan alarmowy]. Miałem być zawiadomiony przez któregoś z kolegów druhów i miałem też zawiadomić Zbyszka.
Sytuacja zrobiła się taka, że 1 sierpnia zostałem gdzieś koło godziny drugiej zawiadomiony, że ma być Powstanie. Do Zbyszka się w żaden sposób już nie mogłem dostać, bo jego rodzina mieszkała [w dzielnicy niemieckiej] na 6 Sierpnia 4. [Stamtąd] ich Niemcy jeszcze nie [wyrzucili]. To było chyba na ostatnim, czwartym piętrze. Ta dzielnica niemiecka była dokładnie obstawiona, nie mogłem się dostać. Jak wybuchło Powstanie, to się zgłosiłem do pierwszego z brzegu oddziału, który zresztą u nas w mieszkaniu zrobił sobie kwaterę. Wróciłem do domu, pojawili się wszyscy tamci i się zgłosiłem. Moim [dowódcą] był porucznik „Żarski”, byłem u niego.
Natomiast 4 sierpnia wszystkich mężczyzn i ludzi młodych jak Zbyszek niestety Niemcy złapali [i] rozstrzeliwali. Zbyszek został rozstrzelany. Mogę zdradzić moją wielką tajemnicę, chociaż właściwie to nie jest tajemnica, bo wszyscy sąsiedzi ją znają. Moja ciotka była starsza od mojej matki dwadzieścia lat. Pod koniec XIX wieku wyszła za mąż za Niemca, [który mieszkał i pracował w Moskwie]. Urodził się Zygmunt, który teoretycznie był moim ciotecznym bratem, tylko że byłem od niego młodszy o dwadzieścia parę lat. Jak [jego] ojciec, Niemiec, zmarł chyba około 1905 roku, to ciotka wróciła z Moskwy do Warszawy. Zygmunt urodził się w Moskwie, ciotka go wychowywała, był w wojsku polskim. W czasie wojny zrobił się pijaczkiem. To był właśnie ojciec Zbyszka. Byłem jak gdyby ciotecznym wujem mojego serdecznego przyjaciela. Zygmunt został przez Niemców w ostatniej chwili zmobilizowany, bo się zgłosił jako
Reichdeutsch, nie jako folksdojcz, bo jego ojciec był Niemcem. Był pijaczkiem i liczył pewnie, że [odniesie z tego korzyść], a Niemcy mu rozstrzelali syna, [a potem matkę].
[W] Powstaniu byłem w naszym 7. Zgrupowaniu „Ruczaj” tak jak się zgłosiłem, nie szedłem… na plac Dąbrowskiego. Chciałem się [spotkać] ze Zbyszkiem, ale Zbyszka nie było. Tamtych kolegów już mało znałem, nie byłem z nimi zżyty. W rezultacie, jak się Powstanie skończyło, to moja ciotka, która już miała sześćdziesiąt parę lat, powiedziała, że nie wyjdzie z Powstania, że nie wyjdzie z Warszawy i żebym ją zaprowadził do szpitala. Zaprowadziłem ją do szpitala na Marszałkowskiej, tam gdzie kino „Polonia”, tam był szpital powstańczy. Cały szpital został już po Powstaniu wymordowany. Tak że Zygmunt, który był niby-Niemcem stracił i syna, i matkę.
- Wybuch Powstania zastał pana na placu Dąbrowskiego?
Nie, właśnie nie. [Byłem skoszarowany] 28 lipca. 1 sierpnia usiłowałem się dostać do Zbyszka, żeby zawiadomić go, że o godzinie piątej należy być na Dąbrowskiego. Nie byłem na Dąbrowskiego. Do samego Powstania usiłowałem się dostać do Zbyszka i się nie dostałem. Powiadam, Niemcy stali na granicy. Na uliczce [Służewskiej] między Koszykową a 6 Sierpnia była granica między dzielnicą niemiecką a Warszawą. Tam dosłownie co pięć metrów stał jeden żołnierz niemiecki i pilnował. Zgłosiłem się wtedy do „Ruczaja”, zżyłem się z tymi ludźmi.
- Gdzie „Ruczaj” wtedy kwaterował?
„Ruczaj” to było osiemset ludzi, wielkie zgrupowanie, między innymi drużyna „Żarskiego” zrobiła sobie lokum u mnie w sześciopokojowym mieszkaniu na pierwsze trzy dni. Potem myśmy się przenieśli. Po prostu zgłosiłem się do nich.
- Jaką rolę pełnił pan w czasie Powstania?
Na początku byłem łącznikiem u „Żarskiego”. W czasie wojny byłem chyba niedożywiony albo miałem jakieś genetyczne zaszłości. Do Powstania nie urosłem, byłem małym chłopakiem, wyglądałem na trzynaście, czternaście lat, a miałem już siedemnaście. [Moje zdjęcia z Powstania są w albumie Jerzego Tomaszewskiego pod tytułem „Episody Powstania Warszawskiego” wydanym przez Krajową Agencję Wydawniczą w Warszawie w 1979 roku. Zdjęcia te sa w części pod nazwą „Koszykowa – w konsulacie czeskim”. Jestem na drugiej w kolejności fotografii i od tyłu na pierwszej fotografii razem z dwoma koleżankami „Jagienką” Janiną Krassowską i „Myszką” Halina Krahelską oraz część mojej twarzy widać na piątej i siódmej fotografii]. Może dlatego się nie nadawałem do większych oddziałów. Przed Powstaniem moja matka pracowała w biurze pomocy. Niemcy to tolerowali albo nie wiedzieli o tym. W każdym razie to było biuro, które pomagało ludziom wyrzuconym z pracy przez Niemców z magistratu warszawskiego. Kiedyś przyszedłem do matki, zobaczyłem, że w jednym z pokoi było jakieś spotkanie konspiracyjne. Do tej szkoły Konarskiego chodziłem w kratkę. Jakoś tak się zajmowałem czym innym. Zrobiłem sam odbiornik radiowy, bo ten sprzed wojny musieliśmy oddać. Zrobiłem tak zwaną piszczydynę z rzeczy, które można było jeszcze dostać przy produkcji adapterów i tak dalej. Zrobiłem i trochę słuchałem radia. Przed samym Powstaniem, żebym mógł zapłacić za [naukę] – nie za szkołę, bo do mnie przychodziła nauczycielka i mnie jeszcze uczyła – byłem teoretycznie zatrudniony w biurze mojej matki. Dawali mnie jakąś pensję, w ten sposób i matce pomagałem, i było [czym] zapłacić nauczycielce. Dzięki temu po Powstaniu dostałem się od razu do trzeciej klasy szkoły Rejtana, zdałem ten egzamin.
- Czyli w czasie okupacji oprócz papierów ze szkoły, miał pan jeszcze dodatkowe dochody czy zatrudnienie w tym biurze…
Tak, to już jakoś załatwili opiekunowie mojej matki w biurze. To znaczy ja tych dochodów nie miałem, bo brała matka.
- Niemniej jakiś dochód był.
Tak.
- Czy może pan powiedzieć, gdzie pan walczył w czasie Powstania?
Oczywiście. Pierwsze… moje wspomnienie to było to, że posadzili mnie na miejscu obserwacyjnym na Koszykowej [20]. Ambasada czeska [przy ulicy Koszykowej 18] była zdobyta przez [jedną z drużyn „Ruczaja” dnia] 1 sierpnia. Do tej pory nie wiem, dlaczego została opuszczona. W rezultacie nasz oddział (nasza drużyna liczyła się jako drużyna szturmowa „Żarskiego”) otoczył cały budynek… ambasady czechosłowackiej. [Chyba 4] sierpnia byłem postawiony z karabinem w ręku jako obserwator, dali mnie lusterko i patrzyłem, co się dzieje na Koszykowej i koło ambasady, ale ambasada już nie była w naszych rękach. Nie [wiedziałem] dlaczego.
- Niemcy obsadzili ambasadę?
Nasi z „Ruczaja”, tylko inna drużyna zdobyła 1 sierpnia tę ambasadę, tylko nie [wiedziałem], dlaczego [ją] opuścili. W rezultacie siedziałem na Koszykowej [20] i siedziałem z tym karabinem i lusterkiem, a inni koledzy byli też od strony Chopina. Nikt nie przychodził mnie zmienić, a było powiedziane, że co dwie godziny mamy być zmieniani. Siedziałem tam chyba ze cztery [godziny] i nic. Już dobrze wieczorem wyszedłem w końcu na dół i patrzę, że tam ludzie siedzą na podwórku.
Cywilni mieszkańcy. Pytam ich, gdzie są nasi żołnierze. „Opuścili ten budynek”. Wtedy taki trochę zdziwiony nie wiedziałem, czy wyjść, czy nie wyjść. W końcu wystawiłem trochę nos na ulicę Mokotowską i patrzę, że nareszcie idzie „Żarski” z naszym oddziałem. To była drużyna „Żarskiego”, gdzie nas było dwadzieścia parę osób. Bardzo przepraszał tych ludzi [z Koszykowej 20], jakieś były organizacyjne zmiany, jego widocznie za późno zawiadomili. To miało taki dalszy ciąg, że myśmy po raz drugi zdobywali ambasadę czeską [13 sierpnia]. Szedłem od strony Doliny Szwajcarskiej, [która] była właściwie niczyja. Tam i Niemcy się pchali od czasu do czasu i myśmy się pchali. Ale myśmy nad Doliną Szwajcarską [byli w budynkach] i patrzyliśmy na wszystko. Weszliśmy od strony Doliny Szwajcarskiej, tam była jakaś szklarnia czy oranżeria. Inni nasi koledzy weszli na ambasadę czeską od strony dachu. Pamiętam, myśmy wtedy tę ambasadę po raz drugi zdobyli. Zdobycz była nie tak strasznie trudna, dlatego że tam tych Niemców było właściwie kilku, góra kilkunastu. Jeden się schował w ubikacji i nawet była taka historia, że do ubikacji któryś z kolegów wrzucił granat i on został tym granatem zabity. W ten sposób myśmy zdobyli ambasadę czeską.
Pamiętam, stałem w bramie, która wychodziła na Koszykową, był jakiś duży huk i „Żarski”, nasz dowódca, został na podwórku. Akurat Niemcy też rzucili jakiś granat, ale nie obronny tylko zaczepny, na kiju. Wtedy właśnie „Żarski” został lekko ranny. Od strony alei Róż był mur pomiędzy ambasadą czeską a tymi budynkami dalej przy alei Róż i tamte budynki mieli jeszcze Niemcy. Przez ten mur przerzucili granat i [„Żarski”] był lekko ranny, ale w końcu ambasada została w naszych rękach.
Myśmy tam przez parę dni mieli, że tak powiem, kwaterę. Była nawet taka sytuacja, wspomnienie dla mnie dosyć… ciekawe, trudne: nie wiem, czy „Żarski”, czy ktoś wydał rozkaz, żeby na pierwszym piętrze klatki schodowej w budynku na rogu alei Róż i Koszykowej (w budynku ambasady czeskiej) zrobić strzelnicę, żeby można było mieć ostrzał na [barykadę], którą mieli Niemcy na Koszykowej. Puszczali do nas… czołgi automatyczne, „goliaty”. Myśmy tam chcieli zrobić ostrzał. Zrobiliśmy niedużą dziurę, ale jeszcze potem przyszła komuś ochota, żeby zrobić trochę większą dziurę, żeby mieć ostrzał też na aleję Róż. Widać Niemcy zauważyli wtedy nasze usiłowania, bo sprowadzili czołg i zrobili nam dziurę na całe piętro. Wtedy, jak zaczęli do nas strzelać, [schowaliśmy] się, pamiętam. Miałem taką, powiedzmy, przygodę, że byliśmy w następnym pokoiku (nie na tej klatce, tylko dalej) i Niemcy strzelali do nas. Pocisk przeleciał przez dziurę wystrzeloną przedtem, potem przeleciał przez okienko pomiędzy pokoikiem, gdzie myśmy byli, a klatką schodową i nie wybuchł, spadł nam pod nogi. Nawet wziąłem potem na pamiątkę, zaniosłem na Kruczą, że taką przygodę mieliśmy, że jakoś to przeżyliśmy. Do końca Powstania ambasada była [we władaniu „Ruczaja”]. Rzecz charakterystyczna, pomiędzy pierwszym piętrem a parterem w ambasadzie (pewnie tak jest do tej pory) [było pomieszczenie] – dziura w podłodze. [To było dosyć] wysokie, wchodziłem tam, niby-piwniczka.
- Czy na terenie ambasady byliście do końca Powstania?
Nie, różnie bywało na ambasadzie. Mieliśmy potem jeszcze przecież inne akcje, nie tylko tę. Granicą między nami a Niemcami była Natolińska. Myśmy bronili tej ulicy. Broniliśmy także [i inne] miejsca, gdzie… Też miałem trudny moment, który dobrze pamiętam. Mieliśmy stanowisko strzeleckie w budynku na rogu Chopina i Doliny Szwajcarskiej.
- Czy pamięta pan datę, w jakim okresie Powstania?
Gdzieś tak chyba [druga] połowa sierpnia, coś takiego. Mieliśmy tam stanowisko. Miałem zastąpić kolegę, który tam był. Wszedłem tam i zastąpiłem go, on zszedł na dół. Za parę minut wrócił do mnie. Pytam się: „Co jest?”. – „A kazali mi rozstrzelać dwie kobiety, które były skazane przez sąd, ale – mówi do mnie – ja jestem żołnierzem, a nie żadnym katem i nie mam zamiaru żadnych kobiet rozstrzeliwać. Idę sobie do… Armii Ludowej”. Tak mi powiedział i poszedł. Zdezerterował z Armii Krajowej do Armii Ludowej, dlatego że mu kazali rozstrzelać dwie kobiety.
Nie, broń mnie zostawił na tym stanowisku, gdzieśmy byli. Poszedł sam. Już nie pamiętam, jak się nazywał.. Dlaczego o tym mówię. Znalazł się ktoś, kto te kobiety rozstrzelał, a w tym akurat miejscu była na Chopina ułożona barykada. Żeby barykada była dobrze zrobiona, to w pierwszych dniach Powstania myśmy zrobili wielki dół i obsypaliśmy płyty chodnikowe (z których była robiona barykada) ziemią. Dół był aż poniżej rur kanalizacyjnych, które tam były, i ciała kobiet zastrzelonych przez kogoś z naszego oddziału (nie pamiętam, kto to zrobił) zostały tam wrzucone. Myśmy to zasypali i one pewno do tej pory tam leżą.
- Czy trafiłby pan w to miejsce? Potrafiłby pan pokazać?
Potrafiłbym, oczywiście. Tylko że teraz tam jest inne budownictwo, ale potrafię pokazać, oczywiście. To jest takie moje wspomnienie z [tych], powiedzmy, nieprzyjemnych. Jeszcze jedno opowiem nieprzyjemne wspomnienie. Tak zwana centrala telefoniczna na Pięknej była w posiadaniu niemieckim. To była taka wyspa niemiecka w naszym otoczeniu. Niemcy koniecznie chcieli to zdobyć. To się nazywało „mała PAST-a” na Pięknej. Duża PAST-a to inny temat. Zresztą „mała PAST-a”, jak myśmy ją zdobyli, była głównym miejscem, gdzie był dowódca Powstania, ale to potem, gdzieś we wrześniu. Niemcy usiłowali to odbić czy też uwolnić tych Niemców, którzy tam byli. W każdym razie zrobili taką historię, że połapali kobiety, które były w dzielnicach zajętych przez Niemców. Przed czołgami puścili tłumek kobiet. Za nim szły czołgi ulica Piękną od strony Alej Ujazdowskich. Chwała Bogu, znalazł się ktoś rozsądny w naszym zgrupowaniu, który zawiadomił wszystkich (to się odbywało powoli, kobiety szły niezbyt szybko, czołgi też jechały powoli), żeby wszystkie bramy były jednocześnie otworzone, kobiety miały uciec. Mnie wtedy tam nie było, opowiadam, co się zdarzyło. Tak się zdarzyło, rzeczywiście wszystkie bramy zostały otworzone. Krzyknięto: „Uciekajcie, kobity!”. Zdaje się, że tam było kilka rannych kobiet, ale im się jakoś udało uciec, przeważnie przez te otwarte bramy i wtedy czołgi, które szły, zostały obrzucone butelkami z benzyną. [Pierwszy został spalony. Stał] tam jeszcze po Powstaniu.
Dlaczego o tym mówię. Potem „mała PAST-a” została zdobyta przez nas. Akurat nasza drużyna bezpośrednio w tym nie uczestniczyła, ale mieliśmy wtedy kwaterę właśnie na Chopina i w nocy, pamiętam, byłem wtedy w obsłudze karabinu maszynowego. To już było po zdobyciu „małej PAST-y”, gdzieś tak chyba drugiej połowie sierpnia, już nie pamiętam. Jestem z kolegą [o pseudonimie „Wilk”]. Byłem podającym w obsłudze karabinu maszynowego. W pewnej chwili słyszymy jakieś kroki, to było gdzieś koło drugiej w nocy. Ktoś idzie Chopina od strony Mokotowskiej. „Gdzie to idzie?”. Ten ktoś przeszedł na drugą stronę i zbliża się do bramy naprzeciwko. Naprzeciwko miała swoje miejsce organizacja [o nazwie „Korpus Bezpieczeństwa”], nieduża, dość dobrze usytuowana w stosunku do ruskich…i myśleliśmy, że ten ktoś tam wchodzi. Tymczasem mija bramę i idzie do barykady. Wtedy myśmy się obrócili z bronią: „Stój! Kto idzie?”. Patrzymy, a to Niemiec. Jak nas zobaczył, zaczął uciekać. No to kolega strzelił do niego, Niemiec się przewrócił. Podchodzimy, ale on żył, tylko mu się coś w nogę stało, w każdym razie leżał. Kolega, który wtedy był ze mną (Niemcy mu zamordowali całą rodzinę) wziął przy mnie pistolet i cały magazynek wpakował mu w głowę, strzelał żyjącemu Niemcowi w głowę.
Wtedy już Niemcy też byli u nas w niewoli w kinie na ulicy Hożej. Tam było miejsce, gdzie byli jeńcy niemieccy. Ale ten go wtedy po prostu zabił. Może mu się nie dziwię, w ten sposób się zemścił za to, że mu rodzinę zamordowali. Ale ja, który byłem osobno, jak widziałem leżącego rannego Niemca i jednocześnie zabijanego, to mi było cholernie głupio i do tej pory jest bardzo głupio. Z trudniejszych akcji była akcja usiłowania nawiązania kontaktu już pod koniec Powstania z Powiślem. Nasza drużyna została skierowana do ambasady chińskiej. Jak jest dawna YMCA, to jest rów aż do samej Książęcej i za tym rowem była jeszcze ambasada chińska, chyba tak. Myśmy tam byli.
- Czy to jest w tym domu, gdzie teraz jest muzeum geologiczne?
[Prawdopodobnie]. Ci, którzy to mieli pilnować od strony Czerniakowa, już się wycofali, tak że to był opuszczony budynek i nas tam dopiero wtedy skierowano. Też nie byłem tam przez „Żarskiego” wzięty do tej akcji, dlatego że on uważał, że to może być bardzo niebezpieczna akcja. Istotnie była niebezpieczna. W tej akcji nie brałem udziału, natomiast nasi tam weszli. Niemcy podeszli już pod same mury i zaczęli do środka wrzucać granaty. Nasz „Żarski” to był bardzo odważny człowiek. W pewnej chwili zdecydował się (dostał jakieś informacje?), że trzeba się stamtąd wycofać. Nasza drużyna przechodziła przez ten rów, a Niemcy mieli ostrzał od strony budynku YMCA. [W tej akcji] sześciu naszych kolegów zginęło. To była bardzo trudna akcja.
Opowiem jeszcze wesołą akcję. Myśmy byli drużyną szturmową i zostaliśmy skierowani na zdobycie Izby Przemysłowo-Handlowej z drugiej strony Wiejskiej, zaraz koło Sejmu. Pamiętam, że cała nasza drużyna była ustawiona w schodkach do piwnicy. Tam był pod Wiejską zrobiony podkop. Mieliśmy tam wyjść i zaatakować Izbę Przemysłowo-Handlową. Stoimy, stoimy, czekamy – naraz jakiś huk się zrobił. Ktoś wyskoczył i powiedział: „Niestety, ta akcja się nie uda, dlatego że podkop zawalił się od tego wybuchu, który tam na końcu zrobili”. Jacyś widać kiepscy specjaliści się do tego wzięli, ale myśmy byli nastawieni dosyć bojowo. […] Też byłem nastawiony bojowo.
W rezultacie, kiedy nie można zorganizować tej akcji, to dosłownie zaraz przenieśli nas do drugiego podkopu pod Matejki, tam gdzie obecnie jest pomnik Armii Krajowej. Z jednej strony był tam budynek, [na druga stronę] (od strony niemieckiej, bo to wtedy była granica) myśmy mieli przejść pod podkopem. Podkop dopiero był zaczęty, żadnego wybuchu jeszcze nie przewidywali, ale wylot tego podkopu był w jakiejś studni [koło małego budynku] z drugiej strony [ulicy]. Tak że wszedłem (myśmy się czołgali) i stanąłem chyba trzeci czy któryś (zaraz za „Żarskim”), wystawiliśmy nos – nikogo nie ma. Budyneczek był nieduży, przejście było, więc jak przeszło nas więcej, około dwudziestu kolegów, to przeszliśmy przejściem na drugą stronę parterowego budyneczku. Cały teren był tam otoczony domami. Domy przy Wiejskiej, domy przy Matejki, pałace przy Alejach Ujazdowskich i pałace przy Piusa XI, czyli obecnej Pięknej. Wychodzimy z korytarza budyneczku, przeszliśmy od strony miejsca, gdzie była jezdnia ulicy Matejki, do obszaru ogrodów. W ogrodach, proszę sobie wyobrazić, rosły kartofle, [biegały] króliki. Wychodzimy. Widzieliśmy dwóch albo trzech Niemców na rogu, od strony rogu Wiejskiej i Piusa XI, czyli Pięknej. Jak nas zobaczyli, tą jednak dość dużą grupę, to uciekli. W ten sposób myśmy zdobyli ten teren Piękna, Wiejska, Matejki, Aleje Ujazdowskie. Strzały były, ale oddawane głównie do tych królików, co [biegały]. Wykopaliśmy tam trochę kartofli i w rezultacie myśmy się stamtąd jako drużyna szturmowa wycofali na naszą kwaterę na Chopina.
Wycofaliśmy się, niosąc ze sobą trochę królików i kartofli. W rezultacie […] [Ktoś] zorganizował z tej zdobyczy obiadokolację. Pamiętam, ponieważ byłem tam uważany za takiego kajtka, byłem trochę pod opieką kobiet [z „Pomocy Żołnierzom” (PŻ)], które opiekowały się żołnierzami. Jedna spotyka mnie na ulicy Mokotowskiej i powiada: „Wiesz co, »Wojtek«? Ty przyjdź, tam coś dla ciebie mamy”. Mówię: „Gdzie? To teraz to ja ciebie zaproszę”. Zaprosiłem ją i jeszcze dwie inne koleżanki, ale nie tylko ja zapraszałem, zapraszali i inni. Zrobiliśmy właściwie przyjęcie, tylko że tych królików dla wszystkich nie starczyło. Czesio opowiedział mi, jak myśmy się spotkali po wojnie drugi raz, że musieli zastrzelić jeszcze ze dwa psy. Więc nie wiem, czy jadłem królika, czy psa.
- Jakie miał pan uzbrojenie?
Karabin był ogólny. Mnie dali P-38, pistolet.
- To już była pana osobista broń?
Osobista? Była mi dana, miałem ją.
- Miał pan jakieś trudności, ryzykowne sytuacje?
Ryzyko było… nie moje, bo nie byłem wzięty przez „Żarskiego” na ambasadę chińską, ale to było duże ryzyko. Poza tym sprawa ponownego zdobycia ambasady czechosłowackiej. Ale to nam się też łatwo udało, z tym że tam były walki, tam były strzały i tak dalej.
- Pamięta pan, kiedy miała miejsce akcja za plecami budynku YMCA?
[To było 13 września], jak myśmy tracili łączność z Czernikowem.
- Wspomniał pan o spotkaniu Niemców w akcji, o zamordowaniu Niemca przy barykadzie…
Myśmy mieli jego dokumenty, nawet były zdjęcia jego rodziny – miał też dwoje czy nawet troje dzieci, wszystko przy nim było.
- Czy spotkał się pan z przypadkami zbrodni wojennych?
Zbrodnią wojenną było zamordowanie chociażby całego szpitala już po Powstaniu na Marszałkowskiej, w tym miejscu, gdzie potem było kino „Polonia”. Przecież ci ludzie, lekarze, wszyscy chorzy zostali zamordowani, moja ciotka też. [Te wiadomość dostałem od „Czerwonego Krzyża” po powrocie do Warszawy w 1945 roku].
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale? Jaki duch panował wewnątrz oddziału?
Wszyscy się doskonale ze sobą dogadywali. U nas było trochę kolegów z partyzanckiego oddziału… Przynieśli nam taką piosenkę, która – moim zdaniem – jest ważnym uzasadnieniem wybuchu Powstania. Myśmy tę piosenkę śpiewali […]: „Na polanie leśnej żeśmy się spotkali. Hej, spotkaliśmy się na rozstaju dróg. Na polanie leśnej krew żeśmy zbierali. Hej, zbieraliśmy ją jak czerwony głóg. Szumi las, pachnie łan, gorzki smak pięciu lat, idziem w bój niby w tan, z bronią w ręku spełniać sny!”. To mi uzasadnia Powstanie. Myśmy chcieli Niemcom dołożyć, mieliśmy marzenie, żeby im dołożyć. Tak. [Piosenkę tę skomponował kolega Andrzej Markowski].
- Nie było żadnego zniechęcenia? Zwłaszcza pod koniec Powstania, kiedy było wiadomo, że Powstanie pada?
Pod koniec Powstania (jak już był podpisany akt… kapitulacji) na rogu Mokotowskiej i Chopina był budynek (gdzie w tej chwili jest nasz kamień) i ustawili nasz cały pluton – kilka drużyn, miedzy innymi drużyna „Żarskiego”. Idziemy do niewoli. Ale moja matka, jak mówiłem, była trochę psychicznie chora w tym czasie (moim zdaniem dostała to po zobaczeniu [szokującej śmierci]) i cała wojna sprowadzała się do tego, że moja matka była psychicznie chora. Matka przyszła i zaczęła coś mówić do naszego dowódcy (chyba porucznika [„Wara”]), nasz cały pluton stoi dużym szeregiem. W pewnej chwili on się zwraca do mnie: „Strzelec »Wojtek«, wystąp!”. No to wystąpiłem. „Zostajesz odkomenderowany do matki!”. Cholernie głupio mi się zrobiło, bo wszyscy idą do niewoli, cały oddział, a ja jestem odkomenderowany do matki. Ale musiałem iść, nie poszedłem do niewoli. Poszedłem do matki do domu, jak już mówiłem, odprowadziłem ciotkę do szpitala, gdzie została zamordowana. Myśmy z matką wyszli z Warszawy, poszliśmy do Pruszkowa (Niemcy nas zawieźli), potem miałem nawet być oddzielony od matki, Niemcy mnie rozdzielili, tylko jakoś mi się udało z powrotem przeskoczyć do tej grupy, gdzie była matka.
Zostaliśmy wywiezieni do wsi Wola Zabierzowska pod Krakowem. Z drugiej strony Wisły hodowali tytoń. Zacząłem tam handlować głównie tytoniem, żeby utrzymać matkę i siebie. Jeździłem do Krakowa, kupowałem liście od tych hodowców tytoniu z Brzeska Nowego, przechodziłem tam. Nawet raz miałem taką historię, że o mały figiel bym się nie stał partyzantem. Idę sobie po szosie w kierunku mostu do Brzeska, idzie jakiś facet przede mną i zaczyna śpiewać piosenkę partyzancką. Znali mnie, wiedzieli, że jestem powstańcem. Nie poszedłem za nim, bo mi było głupio zostawić matkę. Przypuszczam, że to \ specjalnie zaśpiewał, żebym się nim zainteresował. Ale poszedłem dalej. Handlowałem tam tytoniem, aż do czasu, jak weszli ruscy. Miałem nawet odbiorców tytoniu w Krakowie na Kazimierzu. Tytoń kupowałem w liściach, potem liście krajałem. W Woli Zabierzowskiej nie tylko ja handlowałem, głównie żyli tam z tego handlu i mieli maszyny do krajania. Zawsze jakoś to na maszynach krajałem, potem szedłem przez Puszczę Niepołomicką do Kłaja, z Kłaja jechałem do Krakowa.
Raz miałem taką historię, że idę sobie przez Puszczę Niepołomicką, a tam były w lesie jakby wydmy, nie wydmy. Wychodzę na szczyt wydmy, a tu pod spodem jest dwóch Niemców z bronią. Zobaczyli mnie: „Stój, kto idzie?”. Zatrzymali mnie [i spytali], co ja tam mam. Mówię, że tabakę, tytoń. A co ja z tym robię? „No sprzedaję”. A po ile ja sprzedaję ten tytoń? Proszę sobie wyobrazić, że wtedy tych dwóch Niemców kupiło ode mnie tytoń, zapłacili i puścili mnie. To też było wesołe przeżycie. To [było] w środku Puszczy Niepołomickiej, pewno się też bali.
- Czy to byli młodzi Niemcy, czy starsi ludzie?
Raczej chyba starsi, jak pamiętam.
- Zupełnie inna mentalność starszych ludzi…
Tak, tak. Jeździłem do Krakowa, miałem miejsce na Kazimierzu. Kiedyś w Krakowie mnie złapali Niemcy. Ci moi odbiorcy prosili mnie, żebym im przywoził masło nie masło, takie rzeczy. Nie stałem na ulicy i nie handlowałem tytoniem, tylko miałem baby, które kupowały i handlowały. Przywiozłem masło nie masło, miałem naczynia. Idę na dworzec w Krakowie, żeby już wrócić do Woli Zabierzowskiej (przeważnie dojeżdżałem do Niepołomic i potem piechotą dwanaście kilometrów) i wtedy mnie zatrzymano. Miałem dowód osobisty, kenkartę warszawską. Zatrzymano mnie wtedy jako warszawiaka. Zaprowadzili mnie do najbliższego komisariatu, potem na Czerwony Prądnik, gdzie był obóz niemiecki. Tam nocowaliśmy. Była historia, może trochę wesoła. W pewnej chwili Niemcy przynieśli wielki gar i wszystkich zatrzymanych ludzi połapanych na ulicy, którzy tam siedzieli na Czerwonym Prądniku w ten sposób chcieli nakarmić. Postawili jakąś zupę, nie pamiętam jaka była. W każdym razie wziąłem sobie garnek, w którym babie woziłem masło. Zjadłem trochę tej zupy. Potem się okazało, że to był jeden z niewielu garów w tym towarzystwie, bo się obudziłem o drugiej w nocy, patrzę, a mój gar jeszcze chodzi w kółko i ludzie sobie w dalszym ciągu dolewają i jedzą.
Potem nas rano zaprowadzili z chłopakami, tak złapanymi jak ja, na dworzec w Krakowie. [Mieliśmy] być gdzieś wywiezieni. Ale jakoś tak wyszło, że koło nas postawili jeńców rosyjskich. Byłem jeszcze niedużym chłopakiem. Od całego transportu oddzielili nas (chyba z siedmiu chłopaków, bo to miał być transport gdzieś na zachód), myśmy czekali na peronie. Rozdzielili nas i mieliśmy iść do kopania kartofli z ruskimi niewolnikami. Wtedy oddali mi kenkartę, mówię do dwóch chłopaków: „Słuchajcie, może jakoś pryskamy stąd?”. Myśmy byli na skraju, dwóch albo trzech Niemców nas pilnowało, a tutaj naszych było z siedmiu, ruskich niewolników też było paru. Udało mi się z jednym z kolegów przejść przez tory na drugą stronę, na drugi peron, jakoś mnie nie zauważyli. W ten sposób zwiałem i już. Potem nie wsiadłem do innego pociągu, tylko wyszedłem na ulicę i poszliśmy na dworzec [w Płaszowie] z drugiej strony Wisły. Dopiero stamtąd wyjechaliśmy. Takie były przygody.
- Czy w Powstaniu zetknął się pan z powstańcami innych narodowości?
Do nas zgłosił się żołnierz niemiecki, ale Ślązak, Polak. Jego zmobilizowali, bo Ślązaków uważali za Niemców. Zgłosił się do nas i był w naszym oddziale niemiecki żołnierz Ślązak. Jak się potem przetrzymał, nie wiem – pewnie poszedł do niewoli. Musiał się nie przyznać do swojego nazwiska, tylko jakoś inaczej, ale ja do niewoli nie poszedłem.
- Czy w czasie Powstania mieliście życie religijne?
Tak, chodziliśmy do kościoła. Poza tym przecież trochę kolegów zginęło, chodziliśmy na pogrzeby.
- Czyli życie religijne nie było obce.
Nie, oczywiście, że nie.
- Czy przyjaźnił się pan z kimś w czasie Powstania? Wspominał pan o Zbyszku…
Tak, ale Zbyszek to już nie Powstanie. [Kolegów] mam przecież do tej pory.
W tej samej drużynie był nasz obecny prezes Czesio Mroczek i też byłem z nim zawsze zaprzyjaźniony. On jest teraz prezesem całego „Ruczaja”, z tym że teoretycznie w „Ruczaju” było osiemset osób, u nas było zapisanych gdzieś koło [trzystu pięćdziesięciu], ale teraz trzeba Czesia zapytać, ilu nas żyje [(poniżej stu)]. Na nasze spotkania przy okazji Świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy na opłatki i na jajka przychodzi góra trzydzieści, pięćdziesiąt osób, więcej nie.
- Czy w czasie Powstania docierała do was prasa, wiadomości prasowe, komunikaty, komunikaty radiowe?
Tak, była radiostacja na Chopina, która miała połączenie nawet nie tyle z ruskimi, co z Berlingiem. Przysyłał nam pomoc. Myśmy zrobili miejsce do zrzutów na rogu Pięknej i Alej Ujazdowskich. Tam do tej pory są domki, pałacyki. Wewnątrz był teren, że można było zrobić miejsce do zrzutów, gdzie rozpalaliśmy cztery ogniska, leciały kukuruźniki. Angielskie i amerykańskie zrzuty to było zawracanie głowy. Nie chcę bronić ruskich, ale jednak prawdziwa pomoc, jaką dostawaliśmy, to była z kukuruźników. Bo amerykańskie zrzuty poszły przeważnie do Niemców. Kukuruźniki szły w porozumieniu przez radiostację. W drugiej połowie września, jak już ruscy zajęli drugą stronę Warszawy, Pragę, to zerwali z nami kontakt, już nie było porozumienia. Wcześniej kukuruźniki leciały i nam zrzucały. Byłem zawsze trochę takim majsterklepką i dawali mi do montowania rusznice przeciwpancerne, granatniki. Zrzuty były w paczkach, trzeba było montować. Zmontowałem granatniki, ustawiałem zawsze, strzelając jeden granat na aleję Szucha. Nie wiem, jakie były tego efekty, bo mi chodziło o to, żeby sprawdzić, czy to działa. Działało. Rusznice przeciwpancerne też montowałem.
Może i było, ale mnie to dawali do montażu. Nie ja sam przecież łapałem zrzuty. Berling nam pomagał.
- W drugiej połowie września zaczął pomagać?
Nie, potem już nie było kontaktu. Może i wtedy pomagał, chyba tak, ale nie mieliśmy już bezpośredniego połączenia przez radiostację. Ruscy uważali nas widać za wrogów.
Jak wróciliśmy do Warszawy, to nasz budynek to był jeden z tych trochę uszkodzonych, bo cała Krucza została przez Niemców zniszczona po Powstaniu. Nasz budynek jako jeden z tylko trzech budynków (Krucza 3, Krucza 13 i jeszcze jeden budynek prawie przy Alejach Jerozolimskich) jako tako ocalał. [Po powrocie wraz z innymi odbudowywaliśmy] wstępnie dach na naszym budynku. Nawet jakoś się na tym zaziębiłem. Matka w dalszym ciągu jako urzędniczka miejska dostała robotę na Pradze (gdzie zaraz po [wojnie] były miejskie urzędy), chodziła przez most pontonowy, to byłem zawieziony do szpitala, bo podejrzewali, że mam gruźlicę, bo zacząłem kasłać, pluć. Byłem w szpitalu gruźliczym… na Płockiej. Tam mnie zawieźli i tam zakolegowałem się z dwoma chłopakami w moim wieku. Jeden był mieszkańcem Woli.
Rzecz charakterystyczna – mogę powiedzieć, co on mi opowiadał. Nie wiem, gdzie był ojciec, ale matka była z nim wzięta do niewoli i rozstrzeliwali ich w budynku fabryki [Franaszka] na Wolskiej pod murem. Opowiadał, że jak strzały do nich dochodziły, to matka go przewróciła. On był ode mnie trochę młodszy. Sama została zastrzelona, ale on ocalał i potem udawał zamordowanego. Niemcy poskładali wszystkie ciała w olbrzymi stos (to też à propos [zbrodni]). Też został włożony w stos nieboszczyków, ale okazuje się, że niektórzy z nieboszczyków jeszcze żyli. Odgłosy zaczęły się wydobywać, jakieś jęki, nie jęki. Przyszło paru Niemców i zaczęło strzelać w ten wielki stos. On wtedy dostał w nogi, dlatego był w tym szpitalu. Dostał w nogi, ale dzięki temu rozsypał się cały stos, bo ci żyjący ludzie zaczęli się jakoś ruszać. Wyturlał się ze stosu, wturlał się do piwnicy fabryki… Franaszka i razem z nim wturlało się dwóch innych. Potem pomimo rozwalonych nóg jakoś się jednak dostali do Polaków, bo granicą między Niemcami a Polakami była [ulica] Towarowa. Dostali się do Polaków, po Powstaniu zostali wywiezieni. Leżał w szpitalu, potem wracał, znalazł sobie jakiś wóz, dostał jakiegoś konia, bo nie bardzo mógł chodzić na rozwalonych nogach. Jakiś ruski odebrał mu konie, jego wyrzucił i w końcu dotransportowali go do szpitala na Płockiej. Tak go poznałem. To wspomnienie popowstaniowe. Okazało się, że nie miałem wcale gruźlicy, bo jak tylko uruchomili rentgena na Grochowskiej, tam gdzie potem była szkoła weterynaryjna, to się okazało, że wszystko w porządku i wypuścili mnie ze szpitala.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Wróciłem… w pierwszych dniach lutego 1945 roku.
- Wspomina pan, że był w „Grupach Szturmowych”. Czy to było jeszcze w „Szarych Szeregach” w czasie konspiracji? Mówi pan, że był nieduży, niewyrośnięty…
Byłem w 101 plutonie „Bojowych Szkół”.
To był koniec 1943 roku i 1944 rok – byłem tam do Powstania. Myśmy tam nie robili żadnych akcji zbrojnych, myśmy chodzili, rozklejali ogłoszenia, napisy i tak dalej.
Tak.
- Może zechce pan dodać coś od siebie?
Jak już mówiłem, po Powstaniu handlowałem tytoniem. Jak już ruscy zajęli Kraków i zajęli nasze tereny, to ja wziąłem sobie jeszcze jeden transport mojego tytoniu do mojego plecaka (bo miałem duży plecak) i chciałem pojechać do Krakowa, żeby zarobić na wyjazd do Warszawy. Doszedłem z kolegami do Kłaja, ale tam nas namówiono, żeby nie jechać do Krakowa, tylko w drugą stronę, bo podobno od strony ruskich można było jeszcze więcej dostać za nasz tytoń. Zatrzymaliśmy się w Kłaju i wsiedliśmy… Była kupa zamkniętych wagonów towarowych. Myśmy się dostali z jednym kolegą do budki przy zamkniętym wagonie, ale we wnętrzu tych wagonów byli ludzie. Byli jeńcami niemieckimi – Rosjanie czy Ukraińcy – i byli wiezieni z powrotem. Ale władze komunistyczne nie bardzo dowierzały, że oni są teraz tacy straszni komuniści, bo ich trzymali w zamknięciu, a to była przecież zima. Myśmy się położyli [na dachu wagonu] koło kominka od piecyka – tam był wylot piecyka, który był wewnątrz wagonu. Nad ranem patrzymy na siebie, a [twarze] mamy czarne. Okazało się, że ci ludzie byli wewnątrz.
Pociąg dosłownie jechał, jechał, potem [zatrzymywał] się na [stacjach], potem znów jechał. Strasznie długo to trwało. Tak że myśmy wyjechali kilkadziesiąt kilometrów od Kłaja na wschód. W końcu wyszliśmy, poszliśmy do jakiejś byle jakiej wiochy, żeby ten tytoń sprzedać. Ogonki były za nami, żeby ten tytoń kupić już po ruskiej stronie, to znaczy tam, gdzie przedtem był front. Potem wracaliśmy już trochę zaopatrzeni w jakie takie ówczesne finanse. Pamiętam, jechałem przez Tarnów, żeby dojechać z powrotem do Kłaja i dostać się do matki. W rezultacie w Tarnowie była łapanka, ale już nie niemiecka, tylko ruska, do roboty. Schowałem się, bo tam były jakieś urządzenia wojskowe, schowałem się pod czymś takim i przejechałem przez tą łapankę. Już nie jechałem do matki, tylko pomyślałem sobie, że z tymi pieniędzmi pojadę prędziutko do Warszawy i potem pojadę po matkę. Dojechaliśmy do Krakowa, przesiadłem się w… pociąg idący w kierunku Warszawy. Zatrzymaliśmy się przed tunelem. Powiedzieli nam, że przed tunelem są łapanki, ale przez sam tunel nie można było przejechać. Pociąg jechał do samego tunelu i potem inną trasą tak okręcał przez Częstochowę, żeby do Warszawy dojechać. Większość ludzi (to się już dowiedziałem od ludzi) wychodziła na stacji przed tunelem (już nie pamiętam, jaka stacja) i szli parę kilometrów, żeby dostać się na inny tor. No i tak żeśmy w ten sposób dojechali do Warszawy.
- Czy z racji swojego udziału w Powstaniu, w konspiracji nie miał pan żadnych kłopotów, represji ze strony UB i tak dalej?
Potem, jak mówiłem, zdałem maturę u Rejtana, skończyłem studia, zacząłem pracować. Dostałem nakaz pracy w zakładzie T-12 na Żeraniu. Myśmy tam robili nadajniki radiowe, bo skończyłem tak zwane wtedy słabe prądy, a potem to się nazywało elektronika. Jak już mówiłem, miałem swoje doświadczenie harcerskie, zresztą przedwojenne. Po wojnie też usiłowałem być u Rejtana w „czarnej jedynce”, chociaż wiele tam nie pracowałem, ale jednak w harcerstwie byłem.
Nie można było wtedy reaktywować żadnego harcerstwa, to jak tylko zacząłem pracować w T-12, to zorganizowaliśmy tam koło sportowe. To koło sportowe było trochę na zasadzie harcerskiej, były spotkania, czytanie książek i tak dalej… Mieliśmy kiedyś na przykład mistrzostwa szachowe naszego zakładu, pamiętam, że z kolegami zostałem na szachach. Myśmy kończyli pracę o trzeciej i graliśmy sobie. Gdzieś koło godziny piątej do tego pomieszczenia, gdzieśmy sobie grali, wchodzi dwóch facetów i do mnie: „Pan Drużyński?”. Mówię: „No tak”. – „Pan pozwoli z nami”. Poszedłem, koledzy [pobiegli] za mną, zapisali numer samochodu, którym mnie wzięli. Zawieźli mnie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej i tam mnie aresztowali. Wtedy okazało się, że oni więcej o mnie wiedzą, niż ja sam wiem. Byłem u nich zapisany. Byłem aresztowany, [przesłuchiwali] mnie całą noc. Nie wiem, czy aresztowali mnie, że byłem członkiem AK, czy dlatego, że zorganizowałem koło sportowe. Może jedno i drugie. W każdym razie o różne rzeczy mnie pytali. Sprawy wojenne – wiedzieli więcej niż ja. Powiem, co wesołego mi zostało w pamięci. Kiedyś mi zarzucali, że na przykład opowiadałem swoim kolegom, jak należy przekraczać zielone granice. Podobno mówiłem, że żeby przekroczyć zielone granice, trzeba wziąć ze sobą worek i do tego worka wpakować tyle kotów, ile się ma [razy] przejść przez zielone granice. Jak na zielonej granicy dopadnie cię pies, to puszczasz kota, pies leci za kotem, a ty sobie idziesz przez zieloną granicę spokojnie. Jak oni mi to opowiadali jako pewnego rodzaju zarzut, to z tych… wielbicieli ruskich zacząłem się nabijać, będąc na Koszykowej. W końcu rano gdzieś koło godziny [dziewiątej] mnie wypuścili. Widać nie byłem takim wielkim [zagrożeniem dla PRL], bo mnie w końcu puścili.
Poszedłem koło godziny pierwszej z powrotem do pracy. Dyrektor mnie pyta, gdzie ja byłem. „No aresztowany byłem, zresztą koledzy tu wiedzą, prawda, bo z pracy mnie wzięli”. – „To zaświadczenie”. Poszedłem następnego dnia do ministerstwa, do okienka, które było blisko miejsca, gdzie mnie trzymali, i mówię. Facet z okienka patrzy, patrzy na mnie: „Żadnych zaświadczeń dawać nie będziemy. Nie będziemy robić bohaterów narodowych”. Dokładnie tak mi powiedział. Wróciłem do pracy i powiedziałem, że nie mam zaświadczenia. Ponieważ to była „socjalistyczna dyscyplina pracy”, to wtedy całą sprawę skierowano do sądu. Po dwóch tygodniach jest sąd: sędzina, protokolantka, jest nasza kadrówka i ja. Były na sali cztery osoby. Pytała mnie sędzina: „No gdzie pan był wtedy?”. – „Byłem aresztowany”. – „A kto to może potwierdzić?”. – „No tam wszyscy koledzy wiedzą z zakładu pracy, że byłem aresztowany. Może pani z kadr też wie”. Sędzina pyta kadrówki: „A tak, pan Drużyński był wzięty z pracy, tak, tak”. To był rok 1953, dokładnie wtedy, kiedy „Światło” zwiał, dokładnie wtedy, dlatego pamiętam. Jaki był wyrok? Nagana dla dyrektora zakładu z obowiązkiem powieszenia na tablicy ogłoszeń. W ten sposób wygrałem sprawę.
Tak. Taki był [wyrok]. Moje stosunki z PRL-em bardzo często się do takich dracznych rzeczy sprowadzały.
- Czy idąc na studia na politechnice, nie miał pan żadnych „węzełków” przy przyjmowaniu?
Miałem.
Szkołę kończyłem w 1948 roku i na studia dostałem się w 1948 roku. W naszej szkole byli ludzie bardzo ważni. Sympatycznym kolegą (do dzisiaj zresztą się z nim koleguję) był syn Gomułki, Rysio Strzelecki. Początkowo był ze mną w jednej klasie gimnazjum, potem, jak już poszliśmy do liceum, to on poszedł do humanistycznego, ja do matematyczno-fizycznego. Potem, jak się dostawałem na studia, to były trzy grupy ludzi. Grupa A, to byli chłopi i robotnicy. Grupa B, to jak moja matka, jacyś drobni urzędnicy i tak dalej, a grupa C, to była najgorsza grupa inteligencji i tak dalej. Zdawałem wtedy na trzy uczelnie: na politechnikę, na uniwerek na fizykę i jeszcze do Wawelberga – tak na wszelki wypadek, można było. Miałem kolegę Andrzeja Nunberga, który był synem profesora SGGW i był w trzeciej grupie, a ja byłem w drugiej. Dostałem się na trzy uczelnie, na fizykę też, a Andrzej Nunberg się nie dostał. Powiedzieli mu, że z u miejsc, chociaż egzamin zdał chyba tak samo jak ja, byliśmy w tej samej klasie. Powiedziałem wtedy dziekanowi wydziału fizyki na uniwersytecie, że jestem już na politechnice i przekazuję swoje miejsce dla Andrzeja Nunberga i wtedy się dostał. Takie też były historie. Zresztą Andrzej Nunberg potem niestety zginął w Tatrach, bo to był znany taternik, ale to już inna sprawa.
Warszawa, 3 lipca 2009
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki