Maria Gutowska „Dźwina”, „Mulka”
- Była pani sanitariuszką w Zgrupowaniu „Kryska” na Czerniakowie. Już wtedy była pani studentką medycyny. Proszę opowiedzieć o tajnej edukacji w czasie okupacji.
W czasie okupacji na terenie Warszawy istniały dwa [tajne] uniwersytety. W 1938 roku zdałam egzamin konkursowy na Uniwersytet Warszawski. W czasie okupacji nigdy nie było wiadomo, kto z kim rozmawia i kto jest jaką figurą. Okazało się, że drugi rok, na który się zapisałam, to był tajny uniwersytet przeniesiony z Poznania do Warszawy na czas okupacji. Zdałam egzaminy u profesora Lotha, który zginął po dwóch miesiącach, i u profesora Walawskiego, fizjologa, lekarza, który po egzaminie zaproponował mi, żebym się stawiła u niego na fizjologii 1 września jako asystentka. W [1941] roku wstąpiłam do Państwowej Szkoły Pielęgniarskiej, która była na tamte czasy najwyższą [jawną] uczelnią dla kobiet i ukończyłam ją po dwóch i pół latach. Po skończeniu szkoły pielęgniarskiej zapisałam się na drugi rok medycyny, bo pierwszy miałam ukończony przed wojną.
- Czy była pani wcześniej związana jakąś z konspiracją?
Tak. Od stycznia 1941 roku ZWZ to był wywiad i [miałam] pseudonim „Dźwina”.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały przygotowania kadr dla ewentualnego wykorzystania ich w Powstaniu, bo skoro pani weszła w struktury ZWZ, to prawdopodobnie były jakieś szkolenia?
[W ZWZ nie byłam szkolona]. Po roku wyszłam z tego. Po pierwsze, dlatego że byłam uczennicą szkoły pielęgniarskiej i studentką medycyny, więc psychicznie nie bardzo mi odpowiadał ten tok pracy, którego wymagano od młodych dziewcząt, które pracowały na ulicach, na klatkach schodowych, obserwowały...
- To były jakieś zadania obserwacyjne?
[Tak]. Pamiętam, że na ulicy Skierniewickiej była fabryka sanitarna i tam się dowiedziałam o nazwisko Niemca, który był dyrektorem. To jest jedyna moja zasługa. Później po roku zostałam drugi raz zaprzysiężona w Zgrupowaniu „Kryska” jako sanitariuszka patrolowa, która miała pięć podwładnych, które już jako dyplomowana pielęgniarka szkoliłam osobiście [w zakresie] nagłej pomocy w czasie wojny. Miałam duże doświadczenie z pierwszego roku wojny, pracowałam rok w Żyrardowie, w szpitalu jako [studentka wolontariuszka].
- Po raz drugi składała pani przysięgę?
Tak, bo to był inny pion.
- I już nie była pani stażystką, pomocniczą...
[Byłam] patrolową. Uczyłam pięć dziewczynek, jak się mają poruszać, jak oceniać stan...
- Jak długo pani je uczyła?
Od 1942 roku do Powstania. I do nas przychodzili instruktorzy, bo to po mieszkaniach się... To wszystko był teren Hoża, Wspólna... One przychodziły do mnie albo ja do nich i jeszcze do nas przychodziła instruktorka, która uczyła nas obchodzić się z bronią.
- Czyli już miała pani do czynienia z rannymi?
[Tak] z [ciężko] rannymi. Jak znad Bzury 12 września nam przywieziono rannych, to okazało się, że to tysiąc osób. Straszne to było, bo nie było wtedy (zresztą jeszcze w Europie) penicyliny, nie mieliśmy [środków] przeciwko zgorzeli gazowej, przeciwko tężcowi. Po prostu owało [surowic] i każdy postrzał w klatkę piersiową [groził śmiercią], a w brzuch [powodował] zapalenie otrzewnej, bo wtedy nie robiono operacji na klatce piersiowej. Bardzo dużo było powikłań, ropienia kości po urazach. Jako powikłanie występowała choroba nerek tak zwana amyloidoza i oni ginęli z niewydolności nerek. Miałam szczęście o tyle, że pracowałam jako stażystka. Mieszkałam w tamtym okresie w Żyrardowie. Pracowałam z panią doktór ordynator [Mirosławą] Krusze, którą bardzo [podziwiam] jako moją nauczycielkę życia [i medycyny klinicznej].
W Żyrardowie – [doktor medycyny Krusze była ordynatorem] oddziału wewnętrznego i zakaźnego. Pani doktór Mirosława Krusze, z dwóch stron córka największych fabrykantów łódzkich – matka Gajerówna, a ojciec Krusze. Rodzina Krusze w czasie okupacji okazali się raczej Niemcami, a Gajerowie ginęli jako Polacy. Pani doktór Krusze pracowała z miejscowym księdzem pastorem w Żyrardowie w tajnej organizacji na rzecz Polski.
Pierwszy rok wojny spędziłam w ten sposób, że przychodziłam rano do szpitala, chodziłam z panią doktór na obchód. Po obchodzie [prowadziłam] laboratorium. Te wszystkie badania [morfologiczne krwi, moczu, plwociny] na prątki, gonokoki, zapalenia płuc, bakterie, to wszystko badałam. Robiłam rozmazy, barwiłam i później [oglądałam] pod mikroskopem... Całe to laboratorium prowadziłam już po godzinach obchodu. I co się okazało? Okazało się, że ja przez ten rok naprawdę nauczyłam się [dużo z] medycyny.
Tak. Okazało się, że po 1948 roku jak tylko [ukończyłam] staż, pracowałam wtedy w Akademii Medycznej w Łodzi, to od razu mi dano etat starszego asystenta.
- Jak zapamiętała pani godzinę „W”?
Pracowałam gdzieś przy ciężko chorej i dostałam wiadomość, że mam przyjść na godzinę trzecią do mojego szefa, to był pułkownik Surma, dyrektor PIF, pan który był oficerem i dowódcą plutonu. Myśmy mu podlegały. Wobec tego poszłyśmy do niego na Hożą i z nim razem udałyśmy się do budynku, w którego miejscu w tej chwili jest gmach giełdy, a dawniej PZPR, na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. I tam [było około trzydziestu ludzi], czekaliśmy na dostawę broni. Mieliśmy jednego visa i ze cztery butelki z benzyną. Tymczasem chyba ze trzystu Niemców otoczyło budynek, u nas nikt nie rzucił się z tą benzyną. Nie mieliśmy jeszcze opasek. Oni nas otoczyli, wyprowadzili na podwórko i... W każdym razie karabiny były na nas skierowane, ale później ktoś przyszedł i zadecydowano, że nas przeprowadzą do piwnic Muzeum Narodowego, bo to blisko.
W tym czasie widziałam, jak pędzono tysiące ludzi z Powiśla, z alei 3 Maja do piwnic muzeum. Jak nas tam wtłoczono, to powiedziano, że od tego momentu jesteśmy zakładnikami. W niesamowitym ścisku, pamiętam znalazłam jakieś miejsce w nocy i pod spodem leżały gipsowe figurki marszałka Piłsudskiego. Już nie pamiętam, jak było z ubikacją. To, co obserwowałam, to był rząd domów bezpośrednio w Alejach Jerozolimskich po drugiej stronie, tak jakby bliżej Alej Jerozolimskich niż Smolna. Nie ma w tej chwili w ogóle rzędu tych domów i to się paliło. U nas było tak [duszno], że wyglądało, że będzie koniec. Następnego [dnia] Niemcy przyszli rano i zaczęli wyciągać poszczególne osoby, głównie mężczyzn. I to co żeśmy się dowiedzieli, już nie wiem w jaki sposób, że te osoby na pewno nie wracały. […] Oni nas traktowali jako żywe tarcze, ja nie byłam wzięta, ale wzięty był mój późniejszy szwagier. On opisywał, że barykada była wzdłuż Brackiej, nie dochodząc do Alej Jerozolimskich, wobec tego oni jak się zbliżyli tam, to zobaczyli, że przed barykadą od strony Alej Jerozolimskich leżą ludzie, których zabrano od nas z piwnicy – nieżywi albo jęczący, albo krwawiący – i następne czołgi nadjechały i ci mieli być znowu jako drugi etap tej barykady. Zrobił się straszny ruch, przerażenie i w pewnym momencie padła komenda, żeby wstrzymać atak. On przeżył.
Przywieziono do nas rannych, okazało się, że nie ma ani bandaży ani naturalnie nic. Wobec tego miejscowa ludność, mieszkańcy, dozorcy z muzeum dawali nam obrusy, prześcieradła te środki, które mieli w swoich apteczkach, i jakoś żeśmy starali się te krwotoki, to wszystko [opatrzyć]. Było bardzo gorąco, trwało to trzy dni i było bardzo głodno.
- Czyli pierwsze trzy dni Powstania spędziła pani w podziemiach Muzeum Narodowego?
Tak można powiedzieć. Mogę powiedzieć o takim wydarzeniu, że ponieważ straszny był głód, a myśmy, oczekując na broń w budynku planowania, mieli jedzenie, wobec tego my dziewczyny wzięłyśmy się za gotowanie rosołów. W piwnicy były jarzyny i mięso. Już trzeciego dnia, jak to ludzie – i słabi, i duszno – zdecydowałam się i poszłam z drugą koleżanką do Niemca, który stał na warcie. Nasz budynek już był spalony, bo to był trzeci dzień Powstania. Mówię mu, że mam w piwnicy rosół i mięso, czy on mi obieca, że nie będzie strzelał, jak będę wracała (bo to taki kocioł [rosołu] był). Poszyłyśmy z tą koleżanką, było gorąco i rosół był gorący, wyjęłyśmy rosół i zaniosłyśmy. Troszkę śmierdział, ale towarzystwo zjadło i ciężko chorzy z otoczenia poza naszą celą. Muszę przyznać temu Niemcowi, że dotrzymał słowa i nie zastrzelił.
- Jak długo pani tam pozostała?
Trzy dni i po trzech dniach oni zarządzili (z tym że stale wybierali na barykady), że mężczyźni zostają, a my mamy pójść do Śródmieścia i powiedzieć, żeby poddali się, bo inaczej ci mężczyźni jako zakładnicy zostaną rozstrzelani. To było nad ranem, z białą flagą cała grupa z tysiąc osób żeśmy szli Nowym Światem do placu Trzech Krzyży, który chyba do nikogo wtedy nie należał, ale u wylotu Hożej była barykada. I teraz pytanie: „Kto to my jesteśmy? Co my chcemy?”. Więc wytłumaczyłyśmy, która to kompania, żeby nas przepuścili...
- Tam były już posterunki powstańcze?
Tak. U wylotu ulic, które dochodzą do placu Trzech Krzyży, już Śródmieście było zajęte przez powstańców. Oni nas wpuścili, a ja mieszkałam przy Wspólnej 32, więc zgłosiłam się do domu. W czasie okupacji nasz dom był bombardowany, ale jeszcze nie spalony (to dopiero po Powstaniu było). Byli rodzice. Kuzyn, który z nami mieszkał, wyszedł ze mną na Wolę (bo on miał przydział na Wolę) i pierwszego dnia od razu został zabity; jest pochowany na cmentarzu powstańców na Woli.
Zgłosiłam się i pracowałam w ambulatorium na Wspólnej. Zgłosiłam się tam ze swoimi pięcioma łączniczkami – [sanitariuszkami] i chodziłam po mieszkaniach. [Miedzy domami] były przebite przejścia, bo tutaj Niemcy nas w Alejach Ujazdowskich strasznie rozstrzeliwali. Tam robiłam zastrzyki, opatrunki.
„Kryska” na Okrąg 2 na Czerniakowie organizował odcinek, wyszedł ze Śródmieścia 6 sierpnia i dzielnicę broniącą się jako jedna jednostka. Straszny był ostrzał przed szpitalem (obecnym wojewódzkim). Tam jest skrzyżowanie i Niemcy [strzelali], przede wszystkim z gazowni. Moją koleżankę trafili w łokieć i jej amputowano rękę. Później brała udział w [walkach] jako powstaniec już bez ręki.
Dostałam przydział do utworzenia szpitala polowego „Blaszanka Numer 1”. Chirurgiem, który do tej pory operował w szpitalu ewangelickim, [miał] pseudonim „Łysy”, był Eugeniusz Zarzycki. To był dobry chirurg, ale raczej chyba „miękki”, nie ortopeda... To było Przemysłowa 19, szpital polowy „Blaszanka Numer 1” na samej granicy terytorium „Kryski”. Jak patrzyłam przez dziurę między murami, to widziałam stadion Legii i na nim Niemców. Obok był kościół Najświętszej Maryi Panny.
Zorganizowaliśmy szpital. Dyrektorem szpitala był Załęski, ftyzjatra ¬¬– lekarz od gruźlicy, był [i] komendantem szpitala, a [„Łysy”] był jedynym przez cały czas Powstania, który operował, umiał operować, [też] ortopeda, lekarz ze Lwowa, ale on był raczej rehabilitant. Zrobił ciekawą rzecz – na Powiślu były warsztaty i on poszedł do ludzi i oni mu robili kule, sprzęt ortopedyczny. Umiał im powiedzieć, jak to zrobić i przez cały czas Powstania był bardzo przydatny pod tym względem.
Ja [pielęgniarka operacyjna] nie miałam autoklawu, ale cały czas, dzień i noc, gotowałam na maszynce spirytusowej sprzęt chirurgiczny i [serwety] operacyjne. [Serwety] operacyjne, prześcieradła i obrusy dała ludność miejscowa i to się [sterylizowało]. Ludność miejscowa bardzo pomagała, cięli serwetki, bandaże, a ja je ciągle gotowałam, żeby to było względnie higienicznie.
[Z amputacji] zapamiętałam to, że trzeba było piłować [kość] powyżej skóry, żeby później można było naddatkiem skóry zaszyć kikut.
- Dużo było tych przypadków?
To co robiliśmy jako największe [operacje], to były właśnie amputacje. Na początku przenoszono rannych w brzuch i ciężej rannych do szpitala ubezpieczalni (obecnie wojewódzkiego). Skończyło się tym, że cały personel i chorzy byli zbombardowani [w czasie drogi].
Jakie były rany? Rany były szarpane, spowodowane przez „goliaty”, które pryskały ropą i powstawały oparzenia. Tak samo olbrzymie oparzenia dawały „krowy”, czyli takie jakieś małe armatki wypełnione ropą. Tak że mieliśmy bardzo dużo oparzeń.
Połączenie górnego Czerniakowa ze światem było kanałami i szło się z pięć kilometrów. W niektórych momentach to było wysokość jednego metra.
- Gdzie było wejście do kanałów u was?
U nas to był Solec przy Myśliwieckiej, a na Mokotowie na Wiktorskiej. Gdy szły, łączniczki... Niemcy [do kanałów] wrzucali [granaty] i zamykali [włazy] po pierwsze, a po drugie wrzucali drut kolczasty. Dziewczęta przychodziły do nas z ropiejącymi podudziami, bo nieczystości plus pokaleczenia... Myśmy nie mieli surowicy, żeby zapobiegać [zakażeniom]. Tak to wyglądało. […]
To, co mogę powiedzieć, że moje zdanie na to wszystko było takie, że niezależnie od tego, jaka to jest dyskusja: czy to warto, czy nie warto, upadek dorobku kultury i tak dalej, to myśmy już mieli dość upokorzeń. To co sobie zapamiętałam jako nadzwyczajny dzień, to był 15 sierpnia. 15 sierpnia był Dzień Wojska Polskiego. Obok był kościół i była msza i myśmy byli na mszy, wszelkie uroczystości. Śpiewaliśmy specjalnie głośno [pieśni], żeby ci Niemcy [będący] w Legii słyszeli. Na terenie naszego szpitala „Blaszanka” były dwa (nie wiem, czy to kompanie, czy plutony) oddziały wojska polskiego, naszych młodych kolegów. [Dowódcą jednego plutonu] był mój szef Surma, a [drugiego] chyba nazywał się Torn. Później go na noszach niosłam, bo on miał postrzał w głowę i stracił oko, przeżył, ale strasznie cierpiał. I te dwa oddziały jeszcze 15 sierpnia były w względnej całości... Obok była fabryka likierów Baczewskiego ze Lwowa, [pamiętam] „peppermint”, taki likier z mięty. Oni to przynieśli wszyscy, którzy nie byli wtedy na warcie i Surma, który był ułanem, [zaczeli] śpiewać. Pierwszy raz [usłyszałam]. Później ci młodsi chłopcy (bo on miał już ze trzydzieści kilka lat) po kolei wszystkie [piosenki okupacyjne jak:] – „Marsz Mokotowa”… To była wielka radość, i jeszcze każdy czuł się w obowiązku przynieść mi prezent, bo były moje imieniny. Pamiętam jeden prezent, to był zerwany w rogu podwórka żółty jaskier, jeden kwiatek. Wtedy byliśmy u siebie i wolni.
- I wtedy nikt nie miał wątpliwości...
Że to słuszne. Jeszcze nie było tak najgorzej. Później to się to wszystko zmieniło. W końcu lipca już było słychać w Warszawie zbliżającą się armię Berlinga. Jak wybuchło Powstanie, to już przestaliśmy słyszeć odgłosy walk [z za Wisły]. Oni się wstrzymali. To wszystko się działo za Pragą.
Mniej więcej 12 września Rosjanie zbliżyli się do Saskiej Kępy. Wtedy okazało się, że to miejsce, gdzie my mamy szpital i górny Czerniaków, a szczególnie przyczółek czerniakowski, to znaczy ten kawałek, gdzie Wisła [mogła być miejscem desantu]. Granice tego odcinka [to była] z jednej strony Wisła, z drugiej strony skarpa. Na wysokości, [stąd] był ostrzał ze skarpy, było gimnazjum Batorego, szkoła handlowa, ogrody sejmowe. Stamtąd [był] straszny ostrzał. Od południa był port Czerniakowski i ulica Łazienkowska, Łazienkowska to właśnie ta, która dzieliła [nas] od Legii, po drugiej stronie już była Legia. Od północy most kolejowy i most Poniatowskiego.
Ponieważ, co myśmy obserwowali, [„berlingowcy”] się zjawili na Saskiej Kępie – to przyczółek czerniakowski, ten kawałek wybrzeża to był teren, który Niemcy postanowili zająć koniecznie, żeby tamci nie mieli gdzie się osadzić. 15 września Niemcy wycofali się zupełnie [z mostów] i wysadzili kolejowy i [Poniatowskiego]. Nie wiem, czy kolejowy – Poniatowskiego na pewno i zostało tylko przęsło, na którym ustawili reflektor, żeby widzieć tych, co przepływają.
12 września zaczął się niepokój i zaczęła się zagłada. Pojawiło się bardzo dużo lotnictwa rosyjskiego, które szkodziło nam. Szkodziło dlatego, że na przykład zrzucało worki z ampułkami bez spadochronu a jednocześnie [dawano] taki ostrzał, że na przykład ten, który wychodził grzebać rannych [zmarłych u] nas z piwnicy, to ginął. [To] była zagłada.
Było też bombardowanie kościoła Najświętszej Maryi Panny. Myśmy już tak mieli dużo rannych w „Blaszance”, że żeśmy część położyli w kościele, ksiądz nam bardzo pomagał. Oni zbombardowali kościół [i zginął] personel, który tam był, i [wszyscy ranni]. U nas też zbombardowali budynek i byliśmy bez dachu, wobec tego 12 września podjęliśmy próbę przenoszenia naszych rannych do wylotu ulicy Zagórnej na Czerniakowską, tam były magazyny „Citroena” i były budynki i myśmy zdecydowali się tych naszych chorych, którzy leżeli u nas, przenieść, bo to już była w ogóle pierwsza linia frontu. Doktór „Łysy”, który miał but ortopedyczny, kulał, szedł, koleżanka i ja niosłyśmy rannego i raptem nad naszymi głowami samolot. Armia Krajowa nie miała żadnego [działka] przeciwlotniczego, zdaje się, na całej Warszawie. Jak on znalazł się nad nami, to [pochyliłam się nad noszami i nad noszami jedni nad drugimi nad chorym żeśmy się pochylali, zrobiliśmy wzgórek]. Widziałam twarz [pilota] w skórzanej kurtce, w okularach wychylającego się i [puszczającego] serię z karabinu maszynowego. Myśmy się nie ruszali, tylko [leżeliśmy zdrętwiali]. Wszyscy w białych fartuchach z opaskami czerwonego krzyża. Byliśmy w takim stresie, że chwilę nie ruszaliśmy się, tylko w tej kupce żeśmy [trwali], bo on odlatywał w stronę Batorego. Po chwili zakręcił i tę naszą kupkę zobaczył, bo skarpa bardzo blisko się zaczynała, i [wrócił i puścił] nową serię. Po tej drugiej serii już nie wrócił. Myśmy tego chorego zaniosły na Zagórną...
- Wszystkim się udało przeżyć?
Wszyscy przeżyli, nie trafiło. Piasek leciał w górę [wokół], ale nas nie trafił.
Na Zagórnej spotkałam „Kryskę”. „Kryska” miał rękę na temblaku, [był] ze śliczną, bardzo reprezentacyjną „Danką”, i mówią, że oni będą myśleli o przeprawie przez Wisłę do Berlinga. No i nawet mi wtedy powiedział, że jakimś tam (nie wiem, jak to się nazywa) rozkazem przyznał mi Krzyż Walecznych. [Od tej chwili] byłam pewna, że mam Krzyż Walecznych, chociaż go dostałam dopiero po dwóch czy iluś latach z Londynu, ale wiedziałam, że [mam przyznany]...
„Kryska” [przeprawił się przez Wisłę], po drodze był ciężko ranny i na tym przęśle ci, co go odwozili, to jakoś postawili go tak, że on dwa dni w gorączce ranny czekał, aż ktoś przyjedzie z drugiej strony. Ktoś przyjechał.
17, 18 i 19 września wyruszyły od Berlinga [do nas] pojedyncze grupki żołnierzy. Między nami a Berlingiem działały radiostacje, tak że wiadomości były. Oni obiecywali, że teraz przysyłają stosunkowo niedużo „berlingowców”, ale to jest po to, żeby się tu dogadali, zorientowali i wtedy już przez Wisłę ruszy cała armia. Jeszcze była jedna próba i w tej następnej próbie pięćdziesiąt procent [ludzi] zginęło na Wiśle. Niemcy strasznie z przęseł z mostu kolejowego oświetlali i jak się coś pojawiło, [kogoś] zauważono, to momentalnie działała armata i waliła. Była zagłada. „Kryska” przeżył, bo go tam w końcu w gorączce wyciągnięto i dano do Otwocka. A „Danka”, którą widziałam, taka piękna dziewczyna, wyrośnięta blondynka, to jak ją spotkałam na Powązkach pierwszego roku [po Powstaniu], to cała twarz była usiana bliznami i odłamkami. Zmasakrowana twarz.
- W jakich okolicznościach tak została zmasakrowana?
Na tej przeprawie przez Wisłę, taki był ostrzał niemiecki.
Dalszy nasz ciąg był taki, że myśmy sobie w „Citroenie” zorganizowali salę operacyjną i już żeśmy tych przyniesionych z „Blaszanki” chorych [opatrywali]. I [gdy] zaczęli [operować], wszystko dobrze szło (ja z tymi swoimi dwoma spirytusami), to Niemcy puścili „krowę” (zapalające pociski) i naszym chorym, którzy mieli gipsy, zaczęły płonąć gipsy na nogach. Mądra moja koleżanka Duchińska kocami [gasiła], bo z wodą było ciężko. Uratowała kilka osób kocami. Później się okazało, że po tej „krowie” jest zbombardowany nasz nowy szpital w „Citroenie” i przenieśliśmy naszych chorych do piwnic na tym terenie. W tych piwnicach było dużo pomieszczeń. Myśmy myśleli, że tam jest tylko węgiel i na to słomę się kładło, albo mieszkańcy dawali materace dla chorych, a później się okazało, że tam kiedyś były kartofle. Połowa z naszych rannych, których przeniesiono, a było kilkudziesięciu, umarło na tężec. Tam żeśmy robili już mniejsze zabiegi, amputacji nie pamiętam, ale ostrzał był taki, że każdy kto wychylił się, to ginął. Dużo było pomieszczeń i była ubikacja i było „sago” – to jest taki śnieg niemal i marmolada z buraków i dlatego żeśmy nie umarły. Z wodą było bardzo źle.
- Jak długo tam dotrwaliście?
15 września usłyszeliśmy głosy Niemców i przyszła drużyna, chyba trzydziestu dwóch Niemców z Górnośląskiej szła do nas. [...] I ta drużyna wchodziła do nas. Doktor Przyrzycki, który świetnie mówił po niemiecku, i powiedział, że to nie jest szpital powstańczy, bo powstańcy zabrali [swoich rannych] jak uciekali. Kurczył się cały teren od Rozbrat w stronę Wisły w czasie tych walk od dwunastego i ten lekarz powiedział, że powstańcy zabrali swoich rannych, a to są cywile. I na to odezwał się jeden ranny i powiedział, że on jest folksdojcz i jest z tego terenu i on doskonale wie, że ci dwaj to są żołnierze z AK. Wobec tego Niemcy kazali tym naszym wyjść i zastrzelili [ich] na miejscu, ale tego donosiciela też [zastrzelili].
Niesamowity był ostrzał zza Wisły i nie wiem skąd, już nikt nad niczym nie panował. W każdym razie oni nam mówią, tych trzydziestu dwóch Niemców, że oni tutaj z nami będą, to będzie ich miejsce postoju, że stąd będą robić wypady na Wilanowską 1, tam byli „berlingowcy” i Polacy. I [od nas] robili wypady na Wilanowską i w stronę Wisły, mieszkając u nas. Miałam podejrzenie, że oni się po prostu czuli przy nas [bardziej bezpiecznie], bo myśmy mieli jedzenie – nie wiem. W każdym razie [i u nas leżało dwóch rannych żołnierzy Niemców], co im [nie] przeszkadzało [mordować rannych]. Jak zginął ich jeden Niemiec, to oni wyciągnęli dwóch rannych i na naszych oczach [ich] zabili. Tak żeśmy przetrwali do 22 września.
Ich było trzydziestu dwóch, zostało osiemnastu, a ilu Polaków [zginęło] na Wilanowskiej… Tam podobno było tak, że wody nie można było pić z Wisły, bo była [zatruta] od rozkładających się ciał i było pełno krwi. Tam walczyli Polacy i „berlingowcy”, [to] ci, co się przeprawili (połowa zginęła), walczyli, z tym że więcej tracili niż Polacy, bo nie znali się, nie orientowali się [w terenie]... Do każdego oddziału „berlingowca” był przydzielony jeden Polak, żeby ich [prowadzić]... Podobno bardzo [dzielnie] walczyli… […]
- Powiedziała pani, że do 22 września tam byliście?
Tak. [Ostatnio] była kilka dni sytuacja taka, że ludność już dawno [wyprowadzono]... Była chyba w [połowie] września w większości [usunięta], bo tam się chowali. Martwo było, bo już się skończyły walki. Jedyny szpital, który był na bliskim Czerniakowie, to był nasz. Były jeszcze dwa inne szpitale, które Niemcy zbombardowali i kiedy pielęgniarki wyprowadzały chorych, to w drzwiach [wszyscy] zostali przez Niemców zamordowani. Na Zagórnej był drugi szpital prowadzony przez moją koleżankę Zagrodzką, która prowadziła aptekę. W szpitalu były dwie studentki, które miały kilkumiesięczną praktykę w szpitalu, i jedna z nich robiła operacje brzuszne. Te dwie studentki przez sześć tygodni prowadziły szpital.
Później przyszli do nas Niemcy i powiedzieli, żeby lżej chorych [ewakuować]... Już nikogo nie było tylko trupy na Czerniakowie. Część „Radosława”, który przyszedł po wyjściu ze Starego Miasta, po walkach to, przeszli kanałami do Wiktorskiej.
Naprawdę szpital „Blaszanka” był dzielny. Wśród naszych chorych w piwnicy kazałam położyć dwóch [rannych] Niemców i oni nas uratowali. […] Nie wiem, czy w ogóle było wiadomo, że w naszych szpitalach leżeli ranni Niemcy? Według mnie oni nas uratowali przy wejściu, bo Niemcy nie zaczęli strzelać i nie zabili nas.
22 września żeśmy [wyszli]. Robiono nosze z ram okiennych, kto miał siły, [to nosił]. Jak się znalazło dwóch mężczyzn, to nawet na drzwiach [wynoszono rannych], bo nie było noszy. To całe towarzystwo poszło Górnośląską przed gestapo (obecnie ulica nazywa się Armii Ludowej). Tam żeśmy stali i oni nas obserwowali. W efekcie tego zawezwali dwie koleżanki niby do obierania kartofli i już nie miałam o nich żadnej wiadomości. Tam staliśmy dwie godziny i później poszliśmy do domu akademickiego – Akademicka 1. Ścisk był taki, żeśmy na stojąco stali i dusili się. W nocy przetrzymali nas w tych budynkach. Później rano jakieś dwa wozy się znalazły, więc tych naszych chorych położyliśmy na te wozy i [udaliśmy się] do Dworca Zachodniego, później do Pruszkowa.
Jeszcze był taki moment, że stoję koło naszego komendanta (z pochodzenia Żyda) i on miał piętnastoletniego syna, bardzo pomocnego chłopaka – Maciuś Załęski. Oni Maciusia Załęskiego […] wyciągnęli z naszego szeregu do wyjścia i w bramie zastrzelili. Sprawdzili napletek... W Pruszkowie doktor Brodzic […] odszukał mnie spośród tysiąca ludzi i wziął ode mnie [papiery]. Nie wiem, jak było z dowodem, bo w końcu zginął ten dowód. W każdym razie powiedział mi, że następnego dnia mam być przy bramie i tam będzie wychodzić grupa chorych i mam dołączyć do tej grupy chorych. Mówię o terenie Pruszkowa. Poszłam tam, ale myślę sobie: nic z tego nie będzie, dlatego że przecież Niemiec sprawdza dowody osobiste, a ja miałam się powołać na jakieś nazwisko chorej, która umarła. Idziemy tak po kolei, on sprawdza dowody i mówi jakieś nazwisko, nie pamiętam, ja na to odpowiadam, a on nie żąda ode mnie dowodu osobistego. Prawdopodobnie tajne służby załatwiły, może to byli przebrani za Niemców, może to byli opłaceni w każdym razie ten, który mnie przepuszczał nie żądał ode mnie dowodu, którego nie miałam. Wyszłam.
Później całe towarzystwo z naszej rodziny znalazło się w Radomiu. W Radomiu miałam babcię, która miała kamienicę i [rodzinne] dwa majątki ziemskie były jeszcze czynne. Tam się zatrzymało bardzo dużo rodziny mego ojca ze strony matki. U babci we wspaniałym salonie z ładnym obrazem leżeli na siennikach trzy rodziny. […]
Później dostałam wezwanie do wojska, bo powstańców wzywano wtedy do wojska, jak szli na Wał Kołobrzeski. Dostałam wezwanie, ale już wtedy byłam z ojcem w Pabianicach. Na armacie pojechałam z ojcem do Pabianic, gdzie dostał posadę doktora technicznego i ośmiopokojowe urządzone mieszkanie.
- Pani mówi o okresie powojennym?
Styczeń 1945 rok, wojna trwała, jechałam na armacie przez dwanaście godzin do Łodzi [czy Pabianic]. Tam przyjechał na przykład jeden z właścicieli majątku. Starałam się (w tym mieszkaniu były tylko zioła) urządzić coś, żeby ludzie nie pomarli. Mój ojciec i ten obywatel ziemski, któremu nie wolno było w obrębie pięćdziesięciu kilometrów od majątku mieszkać, dlatego przyjechał do Pabianic. Ja natomiast z powrotem [pojechałam] do Radomia, bo dostałam wezwanie do RKU. Zjawiłam się tam, a oni mówią: „Proszę pani, oni już wyruszyli na Kołobrzeg”. Ja mówię: „Jak to? I co? Co ja mam robić?”. – „Nic”. Wracam z powrotem.
Pojechałam [studiować] do Poznania i zaczęliśmy [naukę], jeszcze jak wojna była w kwietniu. Jeden rok do października zrobiliśmy, tak że w październiku 1945 roku już byłam po trzecim roku medycyny. W 1948 roku dostałam dyplom, później byłam w Łodzi na Akademii Medycznej i szybko dostałam [awans na] starszego asystenta, bo się okazało, że to co widziałam, to w głowie mi zostało.
Wyszłam za mąż, dziecko mi się urodziło, później mego męża przeniesiono do Warszawy. Mój ojciec dostał zawału i dwoje rodziców zabrałam ze sobą do dwóch pokoi. Tam mieszkała [też] inna rodzina. Tam rodzice, a tu [my] z córką. Później jednego dnia się urodziło dwoje dzieci, tej pani i mnie drugie dziecko. Zaczęłam pracować w szpitalu Dzieciątka Jezus (profesor Biernacki), później przeszłam jako adiunkt do Instytutu Reumatologii na oddział wewnętrzny, nazywał się hematologiczno-metaboliczny i tam miałam swoją klinikę. Doktoryzowałam siebie i później innych. Pisałam prace naukowe i wyjeżdżałam za granicę.
- Czyli nie dotknęły panią żadne represje.
Nie przyznałam się, że byłam w AK.
- Ale to wystarczyło, że pani się nie przyznała?
Tak. Nie dochodzili.
- To bardzo szczęśliwie, bo wielu osobom zrujnowało to życie.
Nie. Ja w ogóle o tym nie mówiłam.
Warszawa, 24 czerwiec 2010
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt