Danuta Sznajder
Nazywam się Danuta Sznajder, [z domu Górecka. Urodzona 7 stycznia 1938 roku w Warszawie].
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało życie pani i pani rodziny przed wybuchem Powstania w czasie okupacji.
Mieszkaliśmy na Mokotowie przy ulicy Wiśniowej 55. Znajdowało się tam nasze mieszkanie, żyłam z rodzicami i siostrą starszą o dwa lata. Ojciec pracował w szkole Wawelberga, w Wyższej Szkole Inżynieryjnej na ulicy Mokotowskiej. Tam również moja siostra podjęła [1 września 1943 roku] naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Ojciec ją dowoził do szkoły, ponieważ w okolicy ulicy Wiśniowej jakoś nie mieliśmy szkoły. Jestem młodsza o dwa lata od siostry. Mama moja nie pracowała, zajmowała się domem, ojciec pracował na naszą rodzinę. Były to trudne warunki, starać trzeba było się o wyżywienie, o zakupy. Tak że nie było bardzo źle, ale warunki były dość trudne. [W 1941 roku uczęszczałam do Ochronki mieszczącej się przy ulicy Madalińskiego, aż do czerwca 1944 roku].
- Proszę powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie na Mokotowie na ulicy Wiśniowej w naszym mieszkaniu, z tym że przed wybuchem Powstania już chodziły słuchy, że coś będzie, że naród zbiera się do większej rewolucji wyzwolenia się spod jarzma niemieckiego. Budynek nasz sąsiadował z budynkiem na Wiśniowej 57, ale oddzielał nas mur. Mężczyźni, żeby nie przechodzić przez ulicę w chwili wybuchu Powstania, zrobili wyłom, furtkę, gdzie mogliśmy pod murem przejść do kamienicy, bo w naszej kamienicy nie było piwnic, więc trzeba było mieć schronienie. Ojciec w tym dniu przyszedł wcześniej z pracy, już wiedział, że coś jest. Mama przez cały dzień przygotowywała się do naszej ewakuacji do innego domu, do innej piwnicy, więc zapasy żywności, nasze ubrania – wszystko to już było przygotowane. Dzieci bawiły się na podwórku, ponieważ to była dość spora kamienica i było dużo dzieci, ale stan nerwowości udzielał się wszystkim – dzieciom i dorosłym.
- Powiedziała pani, że już przed wybuchem Powstania słychać było głosy, że ma dojść do jakiegoś zrywu. Skąd te głosy?
To przynosił ojciec. Ojciec pracował, jak już wspominałam, w szkole Wawelberga, więc tam wśród profesorów, wykładowców słuchy chodziły. Z tym że w 1939 roku mój ojciec w czasie wybuchu II wojny światowej (przebywaliśmy też na ulicy Mokotowskiej w budynku graniczącym ze szkołą Wawelberga) był w obronie przeciwlotniczej. Nie wiem, jaką miał tam funkcję, pełnili dyżury. Tak że cały okres okupacji i przygotowania do wybuchu Powstania w naszym domu był bliski…
- Czy ktoś z pani rodziny brał udział w konspiracji? Może ktoś ze znajomych?
Tak, mój cioteczny brat ze strony mojej mamy, [Stefan Mirek], był studentem na Politechnice Warszawskiej. Tam należał do jakiejś organizacji. Trudno mi powiedzieć [do jakiej], bo to się jakoś zatarło w pamięci, ale wiem, że nawet był postrzelony. Mieli swoją siedzibę na ulicy Nowowiejskiej chyba i wyszedł na balkon, został postrzelony przez niemieckiego snajpera. [Niemcy przebywali w budynku Politechniki].
- Czy zapamiętała pani żołnierzy nieprzyjacielskiej strony spotkanych podczas Powstania? Jak oni się zachowywali? Jakie ma pani wspomnienia?
W trzecim dniu Powstania do naszej piwnicy wpadli Niemcy, wygruzili wszystkich mężczyzn. Kobiety i dzieci, i starcy zostali oddzieleni, a mężczyzn zabrano jako zakładników do budynku przy ulicy Rakowieckiej (numeru nie pamiętam – teraz jest Sztab Generalny Wojska Polskiego) naprzeciwko więzienia mokotowskiego. Tam zostali przetrzymywani. Zachowywali się bardzo brutalnie wobec nas. Myśmy zostali wyrzuceni na ulicę Narbutta pod numer siedemnasty, tam nas wygnano. Przez cały czas poganiani byliśmy kolbami karabinów, oczywiście mama trzymała nas za ręce. Nie było mowy, żeby cokolwiek wziąć ze sobą. Co kilka godzin wpadali Niemcy i powiedzieli, że jeśli wśród mężczyzn, którzy są zabrani, będzie jakikolwiek „bandyta”, wszyscy, łącznie z dziećmi, zostaną rozstrzelani. Po drodze (bo szliśmy ulicą Wiśniową do skrzyżowania Narbutta) już widziało się trupy leżące na ulicy, po prostu na chodnikach.
Prócz tego któregoś dnia wtargnęli Niemcy, oczywiście było polecenie:
Hände hoch! (ręce do góry), więc wszystkie kobiety i starcy podnieśli ręce, wznieśli ręce w górę i wszystka biżuteria (łącznie z pierścionkami, obrączkami, zegarkami) była zgrabiona przez Niemców. Potem zostawili nas.
Myśmy niedługo byli, ponieważ wyszło zarządzenie, że codziennie o godzinie dwunastej rodziny mają możność dostarczenia posiłku do przetrzymywanych jako zakładników. O godzinie dwunastej było tak zwane zawieszenie broni, przerywany był ogień i kobiety, co mogły ugotować, niosły mężom. To był jeden posiłek dziennie. Prócz tego byli codziennie wygrużani do więzienia mokotowskiego i tam (wiem to z opowiadań ojca i mamy) kopali rowy. Wszystkich, którzy byli rozstrzeliwani, chowano na terenie więzienia mokotowskiego. Tak że okrutność wśród nich była wielka.
- O kim myśleliście, kiedy od Niemców padało słowo „bandyci”?
Tego oni nam nie wyjaśniali, ale myślę, że chodziło im o to, że ludzie, którzy byli przeciwko nim, przeciwko Rzeszy Niemieckiej, [to bandyci]. Ta nomenklatura słowa była u nich bardzo często używana, że my jesteśmy bandytami w stosunku do Rzeszy Niemieckiej.
- Jak wyglądały trzy pierwsze dni Powstania?
[Przebywaliśmy w pomieszczeniu przeznaczonym na pralnię. Tylko mieszkaliśmy w domu na ulicy Wiśniowej 55. Mieszkańcy domu numer 57 przebywali w swoich mieszkaniach]. To była wielka nerwówka. Było bardzo dużo dzieci. Dzieci jak dzieci – to był budynek z oficyną, tak że dzieci wybiegały z piwnicy, bawiąc się w różne zabawy. Dorośli – była bardzo nerwowa atmosfera. Oczywiście kobiety się modliły, żeby to się jak najszybciej skończyło. Tak że nerwówka była duża. Mężczyźni, jak mogli, to pomagali. Była wspólna kuchnia, kobiety gotowały i wszystkie osoby, które przebywały w piwnicy, były karmione.
- Co jedliście wtedy? Co kobiety gotowały do jedzenia?
Zupa, powiedzmy grochówka, krupnik czy jakaś inna zupa. Nie było warunków, nawet nie było kuchni gazowej, tylko była butla, tak że były dość ciężkie warunki. [Posiłek gotowany był w godzinach popołudniowych. Rano i wieczorem dzieci jadły suchary, popijając czarną zbożową kawą].
- Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania przez Niemców, hitlerowców? Czy była pani świadkiem?
Nie, świadkiem nie byłam, ale przeganianie nas z kamienicy do kamienicy świadczyło o tym, że jednak ludzie są rozstrzeliwani albo przypadkowo, albo [celowo]. Najprawdopodobniej przypadkowo i było bardzo dużo trupów na ulicy.
- Po trzech dniach Niemcy wygnali was z piwnic: kobiety, dzieci i starcy zostali odseparowani od mężczyzn. Co się z wami działo?
Mama i ja zostałyśmy ewakuowane do kamienicy na ulicy Narbutta 17. Tam bardzo serdecznie przyjęli nas mieszkańcy, nawet nie byliśmy w żadnej piwnicy, tylko przyjęła nas pani, która dbała, żywiła nas w tym dniu. Byłyśmy kąpane, miałyśmy swoje łóżko do spania. Tak że tamci ludzie bardzo serdecznie nas przyjęli. [Mieszkałyśmy tam od 4 do 7 września 1944 roku].
Potem wróciliśmy, ponieważ było zarządzenie, że można przynosić posiłki o dwunastej każdego dnia. Przemknęłyśmy się chyba wieczorem czy wtedy kiedy była cisza (już dokładnie tego nie pamiętam) do naszej piwnicy i tam się gotowało posiłki i nosiło codziennie. Mama oczywiście nie zostawiała nas, z tym że musiałyśmy mieć białe chusteczki na znak poddania.
- Jak pani rodzina przyjęła wybuch Powstania Warszawskiego? Mówiliście o tym w domu?
[Byłyśmy małe, ja miałam 6, a siostra 8 lat. Ale wśród sąsiadów i moich rodziców panowało podniecenie, że nareszcie coś się zaczęło]. Jak już wspominałam, ojciec wrócił wcześniej z pracy do domu, zjedliśmy obiad, pamiętam, bo o godzinie siedemnastej wybuchło Powstanie – słynna godzina „W”. Potem, już jak był alarm, to szybciutko żeśmy zebrali się, wszyscy mieszkańcy kamienicy i przez wyrąbaną furtkę w murze dostaliśmy się do piwnicy obok. Tak że atmosfera była przygnębiająca, bardzo przygnębiająca.
- Co ludzie mówili o Powstaniu?
Trudno mi jest powiedzieć.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania. Jak było z żywnością, ubraniami, z higieną? Jak wyglądały noclegi?
Jakieś śniadania oczywiście [były]. Były prycze czy łóżeczka polowe, więc na nich spałyśmy. Oczywiście rano była bardzo skromna toaleta, bo tylko była miednica i, powiedzmy, kubeczek wody. Trzeba było się umyć. Potem było skromniutkie śniadanie. Potem dzieci jak to dzieci, oczywiście nie mogły siedzieć w jednym pomieszczeniu, to wychodziliśmy na podwórko i tam dzieci baraszkowały. Potem kobiety oczywiście w tym czasie gotowały jakiś posiłek, jakąś zupę. Każdy miał swoją miskę, swoją łyżkę, swój garnuszek. Wszystko stało na stołeczku uporządkowane, umyte. Dzieci też musiały mieć swoje obowiązki, więc dbały o to, żeby to było wszystko czyste i przygotowane do następnego posiłku. Wieczorem chyba też było jakieś skromne pożywienie. Potem oczywiście modlitwy, nieustające modlitwy, odmawianie litanii, koronek, pacierza no i kładliśmy się spać. Zastanawiali się wszyscy, co przyniesie dzień następny.
- Jakie jeszcze obowiązki miała pani jako sześcioletnia dziewczynka?
Kubeczek po śniadaniu musiał być umyty, oczywiście mama sprawdzała, czy to jest czyste, czy to jest dokładnie umyte. Prócz tego każde ubranko musiało być położone w odpowiednim miejscu, nie mogło być rozgardiaszu, musiał być porządek, tam musiało być wszystko zrobione na czas.
- Co się w tym czasie działo z pani ojcem?
Od trzeciego dnia Powstania, kiedy ojciec został zabrany, byłyśmy tylko same kobiety i chyba dwóch starszych panów było razem z nami. Tak, to były kobiety i dzieci. Mężczyźni przebywali jako zakładnicy na ulicy Rakowieckiej. Dwudziestego drugiego sierpnia przyszli Niemcy, wygruzili nas z piwnicy, przegnali na ulicę Rakowiecką, z tym że każdy miał jakiś [tobołek], bo powiedzieli, że już tutaj nie wrócimy, że będziemy ewakuowani. Zatrzymali nas na Rakowieckiej przy obecnym budynku Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i wszystkich mężczyzn, którzy ukończyli czterdzieści lat, wypuścili. Młodszych zostawili. Rodziny się połączyły. Szliśmy ulicą Rakowiecką do alei Niepodległości, do ulicy Wawelskiej, Wawelską do Kopińskiej i do Dworca Zachodniego. Całe rodziny, z tym że pod eskortą niemiecką. Z tym że całe rodziny były razem. Załadowali nas w pociąg, w wagony i przewieźli do Pruszkowa. Z tym że kobiety, dzieci i starcy zostali wypuszczeni jedną stroną, mężczyźni na drugą stronę peronu i potem pociągami towarowymi przywiezieni do Niemiec.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania? Co pani zapamiętała najbardziej?
Kiedy Niemcy nas gnali do Pruszkowa, to znaczy do Dworca Zachodniego, a potem do Pruszkowa, miałam czterdzieści stopni gorączki. To była duża temperatura, więc nawet nic nie dano mi do niesienia, bo każdy miał tobołeczek malutki ze sobą. Nic nie [niosłam]. Miałam bardzo wysoką gorączkę. To pamiętam najbardziej i pamiętam rozstanie z ojcem. Nie pozwolono nam pożegnać się z ojcem. Pociąg stanął, przyszli Niemcy, wygruzili nas. Był wielki płacz, wielki lament, że ojciec nie jest z nami. To najbardziej mi utkwiło i oczywiście wszystkie zabite osoby, które widziałam leżące na ulicach.
- Jak pani to sobie tłumaczyła? Zastanawiała się pani nad tym?
Nie. Nie zastanawiałam się nad tym, ale z wielką trwogą patrzyłam na to, że ktoś jest pozbawiony życia. Na pewno z mojej strony były pytania w stosunku do mamy, dlaczego tak się dzieje, jak to jest, więc mama zawsze tłumaczyła, że to jest wojna, to jest okupacja, to są ludzie, którzy chcą zagarnąć nasz teren, zniewolić nas. Ale Powstanie jest dlatego, żeby wyzwolić się, żeby móc wrócić do warunków, jakie były przed II wojną światową.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Wszystkie zabawy, które żeśmy prowadzili. Powiem jeszcze, że w Pruszkowie przebywaliśmy w obozie przejściowym kilka dni. Potem Niemcy znowu załadowali nas do wagonów towarowych i wywieźli w jakimś nieznanym kierunku. Zatrzymał się pociąg w polu, zostaliśmy wygrużeni z pociągu i kazano nam czekać na podwody. Podwoda to był gospodarz, który miał obowiązek z rozkazu niemieckiego zapewnić tym wygnanym ludziom schronienie i życie. My (mama, siostra i ja), dwie nasze sąsiadki z naszej kamienicy (pani Szubowa z dwojgiem dzieci i pani Jakubowska) trafiłyśmy do wsi Trzepnica, gmina Ręczno, powiat Piotrków Trybunalski. Tam miałyśmy zamieszkać u sołtysa w jego domu. Ale okazało się, że stoi w polu jakiś budynek, czworak, jednoizbowy domek, który nic nie miał, więc mama poprosiła, że już nie chce obciążać gospodarza i jego rodziny, żeby nas tam skierował. Zgodził się. Pamiętam, że były prycze zbite i tam żeśmy zamieszkali w domku. To musiało być gdzieś na początku września. Piętnastego września (gdzieś w połowie) zaczęłyśmy uczęszczać do szkoły. Siostra moja do drugiej klasy. Ponieważ jestem styczniowa i miałam sześć lat i siedem miesięcy, przyjęto mnie do pierwszej klasy szkoły podstawowej.
To była jednoizbowa klasa, z tym że w każdej ławce siedziały inne dzieci. Te, które miały lat dziewięć czy dziesięć, to już była czwarta klasa, maluchy, pierwsza klasa siedziała w swoich ławkach, druga klasa w innych ławkach i tak do czwartej klasy. Była jedna nauczycielka, która każdej grupie zadawała inne lekcje. To znaczy były tematy, każdy musiał pracować. Jak się odrabiało lekcje? Ponieważ nie było stołu w naszym domu, leżało się na podłodze, zeszyt był przed nami i ołówkiem odrabiało się tematy, które były zadane do domu. Pamiętam bardzo miłe zabawy dzieci, bo to był wrzesień, jeszcze nie było tak zimno, jeszcze mogłyśmy sobie hasać po łące. Ponieważ to dość daleko od Warszawy, Piotrków Trybunalski, mama postanowiła bliżej Warszawy z nami [się przenieść]. Żeśmy tak emigrowały. Trochę koleją, trochę piechotą, trochę ktoś nas podwiózł konikiem i furmanką. Pamiętam, że w ostatnim etapie naszej podróży jechaliśmy ciężarówką. Mama pragnęła bliżej Warszawy w rodzinne strony ojca i dobrnęłyśmy do Prażmowa.
Tam przyjęli nas krewni, byliśmy tam aż do 20 stycznia 1945 roku. Ponieważ chałupa stała na skraju wsi, Niemcy uciekając z Warszawy, zakwaterowali się jeden dzień w chałupie, gdzie myśmy przebywali. Potem, kiedy zbliżał się front i Rosjanie ich wypierali, to oni uciekali. W tej samej naszej chałupie również trzy czy cztery dni rezydowali Rosjanie. Byli bardzo niezadowoleni, że nie pali się ogień dobrze, że się woda jeszcze nie zagotowała, ale jakoś to żeśmy przetrwali.
Dwudziestego stycznia mama wraz z nami przyszła, już wiadomo, że Warszawa była wolna, więc piechotą znowu z Prażmowa do Warszawy. Okazało się, że nasz budynek jest bardzo zburzony, więc zakwaterowałyśmy się w budynku przy ulicy Wiśniowej 57 – w tym samym, tylko nie od frontu, tylko w oficynie. Ale ten budynek został przeznaczony na użytek policji, więc mama dostała zaświadczenie, że w okolicy Mokotowa może szukać lokalu, w którym można zamieszkać. Znalazłyśmy lokal przy ulicy Racławickiej na trzecim piętrze. Był to lokal trzyizbowy: trzy pokoje, wspólna kuchnia, wspólna łazienka, wspólne WC. W każdym z tych pokojów zamieszkała inna rodzina. Panowała zgoda, gospodynie jakoś starały się, żeby nie kolidować z posiłkami, więc była zgoda. Chyba w marcu wtedy wypadała Wielkanoc, ale już kwiecień, maj i czerwiec chodziłyśmy do szkoły w Warszawie na ulicy Wiktorskiej, potem przeniesiono nas z tego budynku do szkoły na ulicę Grottgera, z Grottgera na Narbutta i z Narbutta do naszej macierzystej szkoły na ulicę Różaną 24 (chyba), to była szkoła podstawowa numer 121. Tam skończyłam szkołę podstawową.
- Po maju 1945 roku mieszkała pani razem z mamą i siostrą przy Racławickiej?
Tak, [mieszkałyśmy przy ulicy Racławickiej 5, mieszkanie 12 od lutego 1944 roku].
- Jak zapamiętała pani Warszawę po Powstaniu?
Warszawa była bardzo zburzona. Wiem, że jak wędrowaliśmy z Prażmowa w rejon, okolice Warszawy, już po drodze widziało się zburzone domy. Nocowaliśmy w opuszczonym [budynku], bo to się jednak szło kilka dni, nie było żadnej możliwości komunikacji. Nawet siostry zakonne kiedyś nas przygarnęły do siebie na noc, dały jakiś posiłek, jakąś strawę. Warszawa była zburzona, wiem, że żeśmy odgruzowywali. To znaczy, żeby dostać kartkę na żywność (bo były wtedy również kartki żywnościowe), trzeba było wykazać się pracą. Myśmy z mamą chodziły odgruzowywać Warszawę. Dzieci oczywiście nosiły małe cegiełki, ustawiały. Była to również dla nas zabawa. To znaczy zdawałyśmy sobie sprawę, że to jest zniszczone. Widok był okropny. Mokotów był bardzo zburzony.
- Co się działo z pani ojcem?
Mój ojciec przebywał w obozie pracy na terenie Niemiec w Duisburgu. Wiem, że wrócił do nas dopiero w październiku 1945 roku. Ponieważ w obozie odmrożone miał nogi, był bardzo chory. Po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów przygarnął go jakiś bauer niemiecki, który się nim opiekował. Ojciec mu troszkę pomagał, [on] jakoś leczył jego nogi. Tak że dopiero w październiku 1945 roku ojciec wrócił do nas do domu.
- Jak wyglądał kontakt z ojcem, kiedy go nie było?
Ojciec pisał listy. Ponieważ mój wuj (brat rodzony mojej mamy) mieszkał w Poznaniu, więc jakoś listy łatwiej z Niemiec dochodziły do Poznania. Wuj przesyłał je do nas na adres do Warszawy.
Mama pisała listy, owszem. Pisała więcej. Zachował się nawet jeden list ojca, który przysłał z obozu. Opisuje nam w liście drogę, jaką przebył, ile dni jechał, gdzie pracował, kontakty. Ale ponieważ byli [tam] również nasi sąsiedzi, nie był osamotniony – w tym sensie, że był tylko jeden. [Jego numer obozowy to 6861. Między 22 sierpnia, a 1 września 1944 transportowano go przez Pruszków, Hanower, Dzyndzen, aż do Duisburga. W obozie przebywał od 1 września, aż do wyzwolenia obozu 22 września 1945 roku].
- Wspomniała pani o grach dziecinnych podczas Powstania. Jakie to były gry i zabawy?
Rysowaliśmy klasy, oczywiście grało się w klasy, bawiło się w chowanego, w berka, tak że typowo dziecięce zabawy.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt (lub pani rodzina) z przedstawicielami innych narodowości: z Żydami, z Ukraińcami, Rosjanami?
Tak, pamiętam właśnie wtedy, kiedy żeśmy byli przeganiani w kierunku Dworca Zachodniego. W czasie postoju „ukraińcy” na koniach wtargnęli w tłum ludzi i oczywiście był to zwykły szaber. Pamiętam, że jedna z pań trzymała neseserek w ręku. To było tuż koło nas. Nie chciała rozstać się z tym neseserkiem, więc „ukrainiec” wyjął szablę i chciał jej uciąć rękę. Ale ona w ostatniej chwili neseserek jemu oddała. Tak że grabież była i ze strony Niemców, i ze strony „ukraińców”. Byli bardzo brutalni w stosunku do nas.
Z Żydami nie mieliśmy kontaktu.
Nie.
- Wspomniała pani, jak wypędzono was z Warszawy i mieszkaliście w domu obok sołtysa i przez trzy dni mieszkali z wami Rosjanie…
To było w Prażmowie, już jak od sołtysa ze wsi Trzepnica mama starała się przyjść bliżej Warszawy. Rosjanie byli trzy dni już przed wyzwoleniem. To znaczy już Warszawa była wyzwolona, bo to był 17 stycznia, a oni do nas dotarli koło 19 stycznia. Byli kilka dni i szli oczywiście w stronę Berlina, na Zachód.
- Czy widziała pani uciekających Niemców?
Tak, bo oni kwaterowali. Wiem, że byli bardzo schludni i czyści. Mieli ze sobą radiostację, dowiedzieli się, że Rosjanie są już tuż, tuż, to nawet w niekompletnym ubraniu zbierali się i uciekali przed Rosjanami. Wiem, że tylko poprosili o wiązkę słomy i spali po prostu na tej słomie. Natomiast Rosjanie wygruzili nas z pokoju, dzieci zostały [wyrzucone], wszyscy żeśmy spali w maleńkiej kuchence na podłodze, a Rosjanie spali w naszych łóżkach.
- Wiedzieliście, co się dzieje, jak wygląda sytuacja. Skąd czerpaliście informacje?
Trudno było, bo radia nie było. Ponieważ to była chałupa i budynki gospodarcze usytuowane na skraju wsi, kontaktów z sąsiadami nie było za wiele. Ale jak ktoś się czegoś dowiedział, [to się wiadomościami dzielił]. Wiadomo, poczta pantoflowa jest najlepsza.
- Czy pani lub rodzina była w jakikolwiek sposób represjonowana po Powstaniu, po wojnie?
Nie.
- Czy może słyszeliście o takich przypadkach?
Moja rodzina nie.
- Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt do tej pory nie powiedział? Czy przychodzi pani jeszcze do głowy obraz sześcioletniej dziewczynki podczas Powstania, jakiś niezapomniany obraz?
Ponieważ moi rodzice byli dobrymi Polakami, zachowali swoją polskość i naszą kulturę, sposób bycia, wpajali w nas to, że Polska jest naszym krajem, że Polska kiedyś na pewno nie będzie taka jak w czasie Powstania czy wojny, że Polska wyzwoli się, że będziemy mieli dobre, dostatnie, lepsze życie. Tak że to było w nas wpajane i ja po prostu wyrosłam w tej atmosferze i tradycji.
- Mama, siostra – wszyscy przeżyli Powstanie?
Tak.
Z dalszej rodziny trzech moich braci zostało wywiezionych i nie wróciło. Nawet nie wiemy, gdzie są i co się z nimi stało. Drugi (właśnie ten postrzelony) brat z armią Andersa wędrował do Anglii i z Anglii wrócił do Polski. Poza tym już nikt więcej.
Warszawa, 25 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek