Stefania Skwirowska „Lutyk”
Nazywam się Stefania Skwirowska, pseudonim „Lutyk”. Urodziłam się w Warszawie 27 września 1923 roku.
- Gdzie pani walczyła w czasie Powstania?
W czasie Powstania walczyłam na Mokotowie. Pierwsze nasze miejsce to było ulica Szustra róg alei Niepodległości.
- To było zgrupowanie „Baszta”?
To było zgrupowanie „Baszta”.
- Proszę powiedzieć o pani życiu przed wybuchem II wojny. Co pani robiła? Chodziła pani do szkoły?
Wtedy już byłam uczennicą Gimnazjum imienia Anieli Wereckiej, które mieściło się na ulicy Foksal przy Nowym Świecie.
Mieszkałam wówczas na Rakowieckiej przy Wiśniowej, Rakowiecka 25. W tej chwili tam jest chyba ratusz czy jakiś urząd miejski. Dom został zburzony w czasie Powstania, wypalony, tak że po wojnie zamieszkałam w dalszej części Mokotowa.
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
Dla mnie wybuch II wojny światowej był dosyć trudny, dlatego że spędzałam wakacje u swojego wujostwa, którzy mieli mały mająteczek między Pułtuskiem a Gąsocinem i tam zastała mnie wojna. Wuj nie chciał mnie puścić do Warszawy i razem z nimi uciekałam na wschód. Dotarliśmy do szosy lubelskiej, niestety były straszne warunki, bez przerwy bombardowały samoloty, nisko się zniżały nad nami. Myśmy jechali bryczką, mieliśmy dwa konie. Siedziałam obok wuja, a z tyłu jego bliska rodzina. Wtedy wuj zdecydował, że nie pojedziemy dalej na wschód, tylko wrócimy w kierunku Warszawy. Ale tu już też wszystko było zablokowane, bo już wojna trwała, więc zatrzymaliśmy się u znajomych wujostwa kawałek za Otwockiem. Tam przeżyłam bombardowanie Warszawy. Było to o tyle charakterystyczne, że myśmy mieszkali w małym domku w lesie i jak Niemcy przylatywali i wstrzeliwali się, to słychać było, w jakim kierunku oni strzelają. Z nami również ukrywał się jeden z wojskowych i on nam tłumaczył, że jak usłyszymy huk, to trzeba się przesuwać gdzie indziej, bo następny może być tu.
Potem, jak się skończyły działania wojenne w Warszawie, chcieliśmy wracać do Warszawy, żebym mogła zostać w domu, ale niestety nie wolno było nam przejechać. Jechaliśmy wtedy na Wyszków i od Pułtuska wróciliśmy do majątku moich wujostwa. Tam z kolei zastaliśmy już jakąś niemiecką kompanię wojskową, która stacjonowała. Myśmy mogli mieć tylko dwa małe pokoiki, a tak byli Niemcy.
- Jak ci Niemcy się zachowywali w stosunku do państwa?
Byli lojalni. Moja ciotka mówiła świetnie po niemiecku, więc się z nimi porozumiewała. Wuj wyruszył do Warszawy, żeby zobaczyć, czy moja rodzina żyje, czy mam dokąd wrócić. Wtedy zdarzył się tam… Wuj wrócił z Warszawy, przywiózł mojego brata, starszego ode mnie, który miał mnie wziąć do domu. Tymczasem wtedy (pamiętam dokładnie datę, to było 1 listopada) znaleziono jednego Niemców z poderżniętymi żyłami i nie wiadomo było, co się z nim stało.
Tak. To był żołnierz, który tam stacjonował. Dowództwo było w tym naszym domu, a wojsko było rozrzucone. Wtedy przyjechało gestapo (wtedy zrozumiałam, co to jest), które nadawało nam komunikat co pół godziny, że jeżeli się nikt nie przyzna, kto zabił tego żołnierza, to zostaniemy rozstrzelani. Tak czekaliśmy całą noc, a oni to powtarzali. Tymczasem tego żołnierza wzięli do szpitala i on zeznał, że sam sobie poderżnął żyły, bo nie chciał brać udziału. Albo był chory, albo miał jakieś swoje stanowisko. Wtedy nas zwolnili, ale całą noc byliśmy pod takim wrażeniem, że zostaniemy nad ranem rozstrzelani. Wtedy bardzo szybko z bratem wyjechałam, pojechałam bryczką, którą powoził Niemiec. Dowiózł nas do stacji Gąsocin. Stamtąd podjechaliśmy prawie do Modlina, do Bugonarwi. Już nie było oczywiście ani mostu, ani nic. Przeprawiliśmy się łódkami (byli ludzie, którzy przewozili) na drugą stronę, żeby dotrzeć do Warszawy. Tam z kolei od razu doskoczyli do nas
Bahnschutze na granatowo ubrani. Potem powiedziano nam, że to byli miejscowi młodzi Niemcy. Dopadli mojego brata, że jest Żydem, a był jasnym albinosem. Wtedy doskoczyłam do tych Niemców i powiedziałam: „Czy wy nie widzicie, nie znacie Żydów, jak wyglądają?”. Już nie mówiąc o tym, że Żydów tam już prawie nie było, bo się wszyscy pochowali. W ten sposób wróciliśmy do Warszawy.
- Czy pani życie zmieniło się bardzo, porównując do przedwojennego życia?
W taki sposób, że mój brat zginął. Jeden brat wcześniej miał wypadek i też już nie żył, to był najstarszy brat, starszy ode mnie o dziesięć lat. A ten wyjechał, bo rodzina była wywieziona do Austrii, matka moja, bratowa moja, wszyscy zostali wywiezieni do Austrii.
Zaraz po Powstaniu. Niemcy weszli i wywozili. Oczywiście nie wiedziałam o tym, że są wywiezieni i dokąd.
- Kiedy w okresie okupacji pani zaczęła chodzić do szkoły?
Do gimnazjum chodziłam, do wybuchu wojny miałam skończone dwie klasy Gimnazjum imienia Anieli Wereckiej, a potem już były komplety. Pierwszy rok, trzecią klasę robiłam na kompletach, a czwartą – Niemcy utworzyli szkoły przygotowawcze do szkół zawodowych. Potem rozdzielane były. Ten jeden rok był oficjalnego nauczania w czasie okupacji, a potem wróciłam na komplety. Maturę zdałam już na kompletach i na studia dostałam się oczywiście na komplety.
Studiowałam historię.
- Jak się szukało w Warszawie tych kompletów, do kogo trzeba było się zgłosić?
Po pierwsze kierowała szkoła, dyrektor szkoły miał kontakty. Polskie szkolnictwo było świetnie zorganizowane w czasie wojny, doskonale zdało egzamin. Dyrektor kierował na studia. Ja akurat dostałam się na studia nawet nie przy pomocy swojej szkoły, ale koleżanki mojego brata, która pracowała kiedyś w archiwum i znała doskonale profesora Tadeusza Manteuffla, który po wojnie był organizatorem studiów.
- Czy był jakiś egzamin na studia, czy pani miała jakąś rozmowę?
Nie, od razu dostawaliśmy program, gdzie się mamy spotkać. Pamiętam taki moment, kiedy w domu prywatnym u mojej koleżanki, która też miała studiować, było pierwsze spotkanie z profesorem. Nie znałam profesora Manteuffla jeszcze i kiedy weszłam na salę, do dużego pokoju, to zobaczyłam starszego pana, więc podeszłam do niego i podałam mu rękę. Okazało się, że to był kolega, który też miał studiować. Profesor Manteuffel nie miał chyba prawej ręki, bo stracił rękę w 1920 roku, w czasie wojny z bolszewikami.
- Czy przed wojną w swoim gimnazjum należała pani do harcerstwa?
Należałam do harcerstwa, to była 10. drużyna.
- Czy wychowanie w szkole przedwojennej, na kompletach potem, wychowanie w domu, wpłynęło na pani patriotyczną postawę?
Szkoła, do której uczęszczałam przed wojną, Gimnazjum imienia Anieli Wereckiej, była bardzo dobrą szkołą i miała jednakowy stosunek do wszystkich, to znaczy do koleżanek Polek, Żydówek, protestantek, prawosławnych. Najrozmaitsze grupy w tej szkole pracowały.
- Pani w swojej klasie miała również koleżanki Żydówki?
Nie, w mojej nie było, ale przyjaźniłam się z jedną, Anna Bergman się nazywała i ocalała w czasie wojny, bo pracowała u Niemców na lotnisku, na Okęciu.
- Jak pani przyjęła utworzenie getta, zamknięcie tych ludzi w getcie? To byli pani znajomi, pani koleżanka. Jak to pani przyjmowała?
Na ogół moje koleżanki jakoś się uchowały.
- A sama taka świadomość, że część tych ludzi musi tam być zamknięta, coś złego się z nimi będzie działo?
To były rzeczy straszne. Myśmy tam chodzili. Można było przejechać przez getto tramwajem i pojechałam parę razy. Rzucało się paczki z żywnością dla ludzi, żeby łapali, żeby mogli jakoś sobie pomóc. Widziałam wewnętrzne życie [getta], ale tylko z tramwaju.
- Czy pani sytuacja materialna się zmieniła? Z czego pani rodzina się utrzymywała w czasie okupacji?
Moja matka prowadziła pracownię krawiecką i z tego się utrzymywaliśmy. Oprócz tego w czasie okupacji przyjmowałam różne prace, pomaganie przy dzieciach, tego typu prace. Poza tym byłam zaangażowana w podziemne życie.
- Kiedy się pani pierwszy raz zetknęła z konspiracją?
Już w grudniu 1939 roku. Wróciłam w listopadzie do Warszawy z wędrówki. Szkoła nasza, harcerki zaczęły nosić jedzenie do szpitala w Alejach Ujazdowskich, do wojskowego szpitala, który wtedy jeszcze istniał. Tam leżeli ranni żołnierze z całej Polski. To było porozumienie ponad nami oczywiście. Myśmy miały domy wyznaczone, gdzie chodziłyśmy z garnkami, dostawałyśmy jedzenie i to jedzenie nosiłyśmy żołnierzom. To była pierwsza pomoc dla Podziemia.
To nasze harcerki [robiły]. To był już listopad.
- Jak potem się rozwijała pani konspiracyjna działalność?
Byłam w harcerstwie. Po upadku całkowicie zmieniło się życie harcerskie. Przede wszystkim (czego teraz byśmy nie mogli zrobić) nasze zadanie polegało na tym, że myśmy miały wydzielony teren – Powiśle, część Nowego Światu, Śródmieście – i notowałyśmy wszystkie bramy przejściowe, gdzie można uciekać, jak się można schować, wszystkie takie wiadomości. To pewno było podawane potem dalej, do władz podziemnych.
- Czy odbywały się zbiórki harcerskie?
Odbywały się, potajemnie oczywiście. Moją drużynową była Halina Skarżyńska-Wiśniewska, dosyć znana harcerka. Mieszkała na Madalińskiego, już poza aleją Niepodległości. Mieli bardzo ładne mieszkanie, gdzie był kominek, i myśmy sobie tam urządzały spotkania, rozmowy przy kominku. Tak że te spotkania koleżeńskie, harcerskie, trwały.
- Czy pani sobie wtedy zdawała sprawę, że to może być niebezpieczne?
Zdawaliśmy sobie sprawę, ale robiło się wszystko w ciszy. Śpiewaliśmy, ale cichutko, to nie było pełnym głosem, tylko raczej spokojnie. Używano nas, harcerek, też do różnych poleceń.
- Co pani na przykład robiła oprócz sprawdzania, gdzie są bramy, gdzie są przejścia?
To wszystko robiliśmy już jako drużyna szkolna. Oczywiście to było na kompletach. Chodziłam i na komplety, i do harcerstwa, na harcerskie zbiórki.
- Co powodowało, że pani chciała angażować się w taką działalność?
To było na ogół naturalne wśród młodzieży. Moja matka mi tego nie zabraniała. Pamiętam sytuację, jak byłam na obserwacji. To już były troszkę późniejsze czasy w czasie okupacji, to już nie było harcerstwo, ale już byłam w Armii Krajowej, czyli to już było po 1942 roku. Miałam zadanie obserwowania, jakie wychodzą wojska, z jakiego budynku. Niemcy stacjonowali we
Flak-Kaserne, później tutaj, gdzie teraz jest chyba ministerstwo na Rakowieckiej, naprzeciwko więzienia, to było
Stauferkaserne chyba. Stamtąd wychodziły grupy wojskowe ze śpiewem, idąc ulicą. Oczywiście nie wolno było notować, trzeba było przeliczyć, ilu jest tych żołnierzy, jakie mają oznaki. Na takim właśnie wywiadzie byłam na rogu Madalińskiego i Kazimierzowskiej. Nie wiedziałam o tym, bo oczywiście wszystkiego się nie wiedziało, że tam mieszkał tajniak niemiecki, który pracował w
Schutzpolizei. To było tu, gdzie w tej chwili jest chyba Ministerstwo Sprawiedliwości w Alejach Ujazdowskich. Gestapo było na Szucha, a to było tam. Na niego był nieudany zamach i on myślał, że właśnie na niego poluję, i mnie zatrzymał. Na szczęście (to było dosłownie szczęście), miałam zarejestrowane kartki w sklepie mięsnym dla tych, którzy się opóźniali. A ponieważ w swoim domu byłam odpowiedzialna za kupowanie na kartki, to tam zarejestrowałam. Tych kartek przy sobie oczywiście nie miałam. Jednocześnie w czasie okupacji chroniłam też mieszkanie swojej nauczycielki, która mieszkała na rogu Rakowieckiej i Kazimierzowskiej. To był ich prywatny dom, to była już dzielnica niemiecka. Tej pani (to była moja nauczycielka ze szkoły podstawowej), przydzielili Niemkę, która pracowała w gestapo. Ta Niemka była straszną pijaczką, więc jak przychodziła, to przede wszystkim czuć było do niej alkohol. A ja z kolei miałam o tyle wygodnie, że mogłam (to było trzypokojowe mieszkanie) w pokoju być przy oknie i liczyć przechodzące wojsko i tak dalej. W ten sposób myśmy wspomagali wywiad.
- Co się stało, jak on panią zatrzymał?
Przyprowadził mnie do dozorcy. Powiedziałam mu, że tutaj jestem zameldowana, ale kartki mam w domu u matki, nie u siebie. Tu jestem zameldowana. Jak podeszłam, to od razu powiedziałam do dozorcy: „Proszę powiedzieć, że tu jestem zameldowana”. I on powiedział: „Pani jest tutaj zameldowana”. Wtedy poszliśmy do domu i on zobaczył te kartki. Wtedy już mu ręce opadły, i już mi nic nie zrobił.
- Pani, licząc czy obserwując tych żołnierzy, musiała stać na rogu?
Tak i przede wszystkim trzeba było pamiętać, ile osób przeszło. Myśmy tuż przed Powstaniem przez takie właśnie kontakty wykryli sprowadzoną grupę (jakiś pułk niemiecki przyjechał) po znakach na samochodach. Mieliśmy kolegę, który pracował u Niemców jako pracownik fizyczny, w ten sposób się chroniąc. On nam podał te wszystkie znaki, jak to wygląda. Dostaliśmy za to pochwałę, bo Podziemie nie wiedziało, że taki pułk został sprowadzony tuż przed wybuchem Powstania.
- Jak wyglądało przejście z „Szarych Szeregów” do Armii Krajowej? Ktoś pani zaproponował, żeby pani wstąpiła do Armii Krajowej?
Nie, po prostu wiedziałam, że w „Szarych Szeregach” już wypełniłam, co miałam wypełnić. Już były tylko szkolenia, były jakieś wędrówki po Warszawie, pomoc jedno drugiemu. Wtedy poprzez mojego brata trafiłam do jednostki wojskowej. To była właśnie grupa wywiadu wojskowego. Myśmy mieli za zadanie obserwowanie ruchów wojsk niemieckich na terenie Mokotowa.
- Czy pani pytała o opcję polityczną tej podziemnej grupy, do której pani się dostawała, czy to nie miało dla pani znaczenia?
Nie, takich rozmów się nie prowadziło. Zostaliśmy zaprzysiężeni przez księdza dominikanina, a wszystko się odbywało na terenie budynku mieszkalnego więzienia mokotowskiego.
- Polacy mieszkali w tym budynku?
To było więzienie, które wiadomo, jakie było, było bardzo surowe, ciężkie. Niemcy tam byli i my jako grupa mieliśmy dotrzeć do więźniów, żeby ich wypuścić. Byli koledzy, którzy tam mieszkali, ich rodzice pracowali jako… Matka jednego z kolegów pracowała w „serbii” na Pawiaku, była Polką, ale pracowała tam.
Tuż przed wybuchem Powstania mieliśmy punkt wyjścia – mieszkanie jednego kolegów, którego ojciec też pracował w więziennictwie, był strażnikiem czy coś. Niestety nie mogliśmy się ruszyć, bo Rakowiecka była zamknięta, bo ze
Stauferkaserne wyjeżdżały nieduże czołgi. Niemcy byli bardzo ostrożni, nie przekraczali alei Niepodległości. Myśmy, siedząc na górze, próbowali to obserwować. Wtedy dostałam rozkaz, jak nie mogliśmy otworzyć… Nie mieliśmy broni, nie mogliśmy zadziałać, żeby spróbować zaatakować więzienie od tyłu. Dowódca, który nad nami był, wysłał mnie do oddziału, który zdobywał szkołę na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej.
To już jest [okres Powstania].
- Proszę powiedzieć o zaprzysiężeniu. Jak to się odbywało? Ile osób było podczas tego zaprzysiężenia?
Cała nasza grupa.
Od ośmiu do dziesięciu mniej więcej. To się odbywało na terenie budynku więziennego, bo tam jeden kolegów (jego matka pracowała w „serbii”) miał mieszkanie do dyspozycji. Tam przyszedł ten dominikanin, przyjął od nas przysięgę.
- Pani wtedy wiedziała, że pani jest w Armii Krajowej?
Tak, już wcześniej wiedziałam, że będę działać w Armii Krajowej.
- Czy pani pamięta, kiedy złożyła przysięgę?
To była połowa 1942 roku mniej więcej.
- Na czym potem pani zadania?
Na obserwowaniu ruchów wojsk niemieckich, notowaniu, jaką mają broń, jak to wszystko wygląda, ilu ich jest, o jakich godzinach wychodzą.
- Pani się zajmowała tylko Mokotowem, Rakowiecką?
Tak, mieliśmy wyznaczony dokładny teren, mniej więcej od placu Unii, ale praktycznie od Rakowieckiej, do Wierzbna.
- Komu pani przekazywała wyniki swojej obserwacji?
Swojemu dowódcy. Pracował w szpitalu na Chocimskiej, pseudonim miał „Czarny” i był pracownikiem szpitala. Wiadomo było, że tam jest, i chodziłam do szpitala, i zanosiłam meldunki do niego.
- Czy pani miała poczucie, że to, co pani robi, jest związane z zagrożeniem życia?
Pewną świadomość tak, ale młody człowiek sobie nie zdaje z tego sprawy. Później mój dowódca „Czarny” zarejestrował mnie jako pracownika szpitala dla zakaźnie chorych na Chocimskiej 5. Tam fikcyjnie pracowałam, ale pewne roboty musiałam dla szpitala wykonywać. Na przykład jeździłam na wielkiej furze z brudną bielizną na ulicę Spokojną, gdzie była pralnia. Siedział woźnica, był wóz konny, a ja na górze, na tej brudnej bieliźnie siedziałam i z tym jechałam do pralni. Tam zdawałam, oni mi kwitowali. W ten sposób jeździłam przez Warszawę, patrząc z góry. Dyrektorem szpitala na Chocimskiej był doktor Gerner, który był niezwykle spokojny, a robił bardzo dużo. Mianowicie tam się ukrywały lekarki Żydówki, one były w piwnicach gdzieś, głęboko ukryte. Dowiedziałam się o tym dopiero po wojnie, jak się to wszystko odkryło. Ponieważ szpital dla zakaźnie chorych na tyfus to był bardzo omijany przez Niemców, oni się tam nie udzielali. Natomiast jak nas już ewakuowali z Warszawy, to te lekarki oczywiście też wyszły, wtedy się je zobaczyło. Przewieźli cały szpital na Okęcie. Ale ja wtedy już byłam wzięta z Armią Krajową i przeszłam przez obóz w Pruszkowie. Potem wróciłam do tego szpitala i tam pracowałam. Miałam bardzo ciekawe wyprawy do Warszawy, w czasie kiedy [Warszawa była zamknięta].
- Pani spodziewała się w lipcu 1944 roku, że Powstanie niedługo wybuchnie? Czy coś było czuć w powietrzu?
Bardzo wyraźnie się czuło, że coś się dzieje. Po pierwsze podchodziły już wojska rosyjskie od wschodu, tak że już te wieści docierały do nas.
- Kiedy pani dostała rozkaz stawienia się na swoją wyznaczoną placówkę przed Powstaniem?
Myślę, że tuż przed samym Powstaniem. Bardzo blisko mieszkałam, na Rakowieckiej 25, a moje wyjście do Powstania to była Rakowiecka 37, więc miałam tylko kilka numerów do przejścia.
- Jak pani szła do Powstania, jak pani była przygotowana, jakie ubranie pani ze sobą wzięła?
Byłam normalnie w kostiumie. To wszystko się bardzo szybko nam niszczyło. Potem nam na Mokotowie uszyli kombinezony, które się wciągało i biegało się w kombinezonie granatowym.
- Czy wychodząc z domu, pożegnała się pani z rodziną?
Tak.
- Powiedziała pani, że pani idzie do Powstania?
Nie mówiłam wszystkiego, ale oczywiście pożegnałam się. Brat ze mną był.
- Brat był z panią w jednym oddziale?
W jednym oddziale, tak.
- Skąd u pani taki niezwykły pseudonim: „Lutyk”?
Brat miał „Prus”, a ja „Lutyk”. Myśmy zaczytywali się w historii i te wczesne ludy, które walczyły… Myśmy się na tym opierali i tak sobie przyjęliśmy.
- Pani się zjawiła w swoim punkcie zbornym na godzinę siedemnastą?
Wcześniej, bo trzeba było dotrzeć już koło południa.
- Ile osób tam się zgromadziło w tym mieszkaniu?
Kilkanaście mniej więcej.
Wszystkich mniej więcej, to byli albo koledzy mojego brata, albo już ich znałam z wcześniejszych lat. Młodzież się w okolicy znała.
- To była młodzież z tamtej okolicy?
Tak. To wszystko byli z Mokotowa.
- Czy pani wiedziała, że to jest „Baszta”. Czy to była już „Baszta”, jak pani 1 sierpnia czekała na wybuch Powstania?
Nie, „Baszta” to później, w czasie Powstania, a tutaj: Armia Krajowa, IV Rejon, V Obwód. Tak się notowało.
- Jakie zadania pani oddział miał na pierwszy dzień Powstania?
Mieliśmy oswobodzić więźniów zamkniętych w więzieniu mokotowskim, ale nie mieliśmy broni. Podjęliśmy tę broń dopiero później. Zostałam wysłana do dowództwa na róg Narbutta, tam szkoła rzemieślnicza była. Tam stacjonowało wojsko niemieckie i była tam też grupa polska, która atakowała. Też nie mieli za dużo broni. Przechodziłam przez papiernię i był mur więzienny. Była podstawiona drabina, po tej drabinie przeszłam, potem zeskoczyłam i tą samą drogą wróciłam. Jak dostaliśmy rozkaz, że mamy się wycofywać, to było już nad ranem, już było widno, to wyszliśmy z więzienia właśnie przez tę papiernię. Wyszliśmy na aleję Niepodległości przed Madalińskiego. Tam był budynek w budowie i myśmy mieli tam broń ukrytą, której nie zdołaliśmy wziąć, jak się zaczynało Powstanie. Tam czekaliśmy, aż koledzy tę broń wzięli i pędem prowadziłam, bo znałam dobrze ten teren, aleją Niepodległości w kierunku dalszym. Zatrzymaliśmy się na rogu Odyńca i alei Niepodległości. Gdyby wtedy Niemcy podjechali czołgami czy coś, to mogliby nas wystrzelać, ale oni się bali nas, nie wiedzieli, jeszcze nie rozpoznali naszego zaangażowania, naszych możliwości, broni i tak dalej. Później podjeżdżali czołgami Odyńca od strony zachodniej.
- Czy pani pamięta, jaka to była broń?
Głównie były karabiny, pepesze.
- Czy pani umiała strzelać?
Nie, ale uczyli mnie później koledzy.
Tak, ale jak było zagrożenie tego typu, że Niemcy podjadą, bo oni się czołgami zbliżali, to koledzy nam dali granaty, nauczyli nas, jak się otwiera. Jak już Niemcy mieli podjechać, gdyby jechali w tym kierunku (leżałyśmy na pierwszym piętrze w willi przy parku Dreszera), wtedy należało to rzucić. Ale Niemcy się nie zapuścili.
- Czy pani użyła jakiejkolwiek broni w czasie Powstania?
Nie. Później już tylko roznosiłam meldunki. Już dla chłopców nie było broni.
- Czy były oprócz pani jeszcze inne dziewczyny w tym oddziale?
Było nas kilka. Myśmy głównie, jak mówiłam, przeprowadzali później wywiady, bo z tego oddziału, który walczył, z kompanii O-2, przerzucili nas do grupy, która miała za zadanie badanie nastrojów wśród ludności. Wobec tego chodziłyśmy po piwnicach, rozmawiałyśmy z różnymi osobami. W ten sposób przynosiłyśmy informacje, co się dzieje.
- Komu pani oddawała te meldunki? Czy pani się zetknęła z „Misiewiczem” osobiście?
Tak, „Misiewicza” znałam bardzo dobrze. A w tym oddziale, który interesował się życiem, co się dzieje wśród ludności i tak dalej, był późniejszy profesor. Spotkałam go na terenie SGH potem, Szkoły Głównej Handlowej. On tym dowodził.
- Pani pamięta jego nazwisko?
Wyleciało mi w tej chwili z głowy, ale przypomnę sobie.
- Jakie były nastroje ludności?
Bardzo różne, od zupełnej zapaści do wielkiego entuzjazmu, do tego, żeby Polska zwyciężyła, żebyśmy zwyciężyli. Nie wiedzieliśmy, że już jesteśmy okrążeni.
- Jak pani przenosiła meldunki, to co pani sobie myślała? Jak ludność się zachowywała? Jakich nastrojów było więcej?
Raczej radosnych. Ludność miejscowa, która się chowała w piwnicach, chciała, żebyśmy zwyciężyli, ale niestety nie było warunków.
- Jakie nastroje panowały w pani oddziale?
Dobre. Pamiętam taki moment, kiedy na rogu Malczewskiego, prawie przy Puławskiej, Niemcy przylecieli i zbombardowali. Tam była nasza wojskowa żandarmeria. Przez ten dom się przechodziło. Dokładnie pamiętam datę, bo to był dzień moich imienin i się z jednym z kolegów umówiłam, że urządzimy sobie wspólnie spotkanie z okazji naszych imienin. Ten kolega ocalał. On też był Stefan. W trakcie jak Niemcy zaczęli bombardować, to przez okno z pierwszego piętra wyskoczył. Natomiast drugi kolega stracił tam całą swoją rodzinę. Ten dom zupełnie osiadł. Myśmy próbowali, wtedy była zorganizowana akcja, myśmy chcieli dokopać się do tych ludzi, żeby ich wyratować, ale to było zupełnie niemożliwe, bo to był wielki stos gruzów. Słychać było jeszcze jęki, a potem wszystko przycichło. Potem, po wojnie, to zostało odgruzowane i tam znaleziono ciała.
- Jak długo robiła pani te wywiady z ludnością cywilną?
Mniej więcej od połowy sierpnia do końca września, do upadku Mokotowa.
- Jak wyglądało życie ludności cywilnej? Oni w piwnicach się chowali?
Tak, wszystko było pochowane w piwnicach. Myśmy swój punkt mieli na Puławskiej 130 i stamtąd wychodziliśmy na różne wyprawy.
- Jaki obszar mniej więcej pani obsługiwała?
Cały Mokotów, począwszy od mniej więcej Madalińskiego. Tam już byli Niemcy po jednej stronie, zresztą na Dworkowej byli, ale na przykład na Belgijskiej Niemców nie było. Byli na Dworkowej, tam robili wypady, ale na Belgijską się można było dostać.
- Pani na Belgijską też chodziła do ludzi?
Bardzo rzadko, tam już pod koniec się spotykaliśmy, ale na przykład ewakuowaliśmy (do tego nas używali) magazyny „Społem” z Grażyny. Na ulicy Grażyny były duże magazyny i stamtąd żeśmy ewakuowali żywność, też inne rzeczy. To wszystko się wynosiło. Myśmy stały na czatach, a koledzy wynosili to w głąb Mokotowa.
- Cały czas dowódcą pani oddziału był „Czarny” czy ktoś inny?
On nie był w Powstaniu, bo został w szpitalu na Chocimskiej i nie dotarł do nas. Myśmy nawet mieli trochę żalu, że się tak stało, ale trudno, tak było. Wobec tego komu innemu podlegałam.
„Misiewicz” był pierwszy, a potem ten profesor z AGH. Jego syn ma szkołę teraz. On miał jednego synka, wtedy był nieduży. Później był profesorem na SGH.
- Czy pani działalność była niebezpieczna?
Do pewnego stopnia tak, chociażby to, że mnie wtedy ten gestapowiec zatrzymał, ten
Schutzpolizei.
- A w czasie Powstania, jak pani chodziła do mieszkańców?
Oczywiście. Byliśmy zasypani w naszym lokalu przy szpitalu Elżbietanek. Tam teraz na rogu Malczewskiego i poprzecznej (już nie pamiętam, jak ona się nazywała) są siostry jakieś. Tam po prostu pocisk trafił, nas zasypało, ale na szczęście to był niski budynek, jednopiętrowy. Tam zginęła Przybyłko-Potocka. Ona tam mieszkała, a myśmy pierwszą kwaterę mieli w tym domu. Potem się w różnych miejscach mieszkało, tam, gdzie przydzielili.
- Jakie to były warunki mieszkaniowe? Była woda?
Początkowo tak, później już trzeba było wyciągać ze studni, które były robione, tak że nie było tak lekko.
Jedzenie gotowały panie na Mokotowie i to dostawaliśmy.
- Ludność cywilna czy jakieś służby pomocnicze?
Służby pomocnicze były. Chodziło się po to i przynosili.
- Jaki stosunek miał „Misiewicz” do swoich żołnierzy?
Bardzo dobry. Tam niestety, ponieważ to były wille… On miał grupę przy alei Niepodległości, Szustra, Różanej. Najdalszy odcinek „Misiewicza” był na rogu Madalińskiego i alei Niepodległości. Na poddaszu byli nasi koledzy, którzy strzelali. Nawet tam u nich byłam, odwiedzałam ich. Dalej, od Wołowskiej były działki, to było już nie w naszych rękach. Myśmy się tam zapuszczali, żeby ewentualnie jakieś owoce czy ziemniaki wykopać.
Ja nie, bo nie potrzebowałam. Dostawaliśmy jakieś jedzenie w tym oddziale, gdzie byłam u tego profesora, na Puławskiej 130. „Marsz Mokotowa” u nas powstawał.
- Znała pani twórców „Marsza Mokotowa”?
Tak, oni tam ćwiczyli.
- Szybko się ludzie uczyli tych piosenek i śpiewali zaraz?
Tak.
- Pani mówiła o tym, że chciała pani zorganizować imieninowe spotkanie, czyli był wolny czas, kiedy można było się spotkać, pośpiewać?
Bardzo mało, bo te wędrówki, zdawanie raportów i tak dalej, to wszystko było trudne. Trzeba było przebiegać albo piwnicami, albo od domu do domu, tak że to nie było takie proste. Używano nas na przykład w czasie Powstania i to doskonale pamiętam… Już Rosjanie się zbliżali. W parku Dreszera (nie od samej Puławskiej, tylko dalej) myśmy w nocy leżały i miałyśmy latarki. Jak się zbliżał samolot, to dawałyśmy odpowiednie znaki. Przylatywali właśnie Rosjanie i niby zrzucali dla nas broń czy żywność. To było niewiele warte, ale zrzucali. Jednocześnie park Dreszera był miejscem pochówków naszych kolegów. Często chowało się tam, gdzie ktoś zginął, a jak był zbombardowany szpital Elżbietanek, jak Niemcy przylecieli i zbombardowali, to tych, którzy tam polegli, chowało się w grobach w parku Dreszera.
- Czy pani uczestniczyła w takim pogrzebie?
Osobiście nie. Moja koleżanka ratowała tych rannych, którzy ginęli u sióstr Elżbietanek, a ja wtedy byłam zupełnie w innej części Mokotowa i nie włączyłam się do tego.
- Czy w pani otoczeniu odbywały się jakieś uroczystości religijne? Była pani świadkiem, uczestnikiem?
Tak, byłam. W kościele Świętego Michała, który był wtedy dużo mniejszy i inaczej zupełnie wyglądał, księżą zorganizowali spotkanie, gdzie dostaliśmy rozgrzeszenie na wypadek, jakbyśmy nie mogli przyjąć sakramentu, przystąpić do spowiedzi. Tak że stał cały kościół żołnierzy, pełno nas było. Trzeba było się przemknąć przez Puławską, ale jeszcze wtedy Niemcy nie wstrzeliwali się tak w ulicę. Później dużo częściej wstrzeliwali się, począwszy od Dworkowej, strzelali w głąb Mokotowa, zresztą i wyjeżdżali czołgami. A do tego kościoła żeśmy się dostali, przeskakując przez Puławską, z parku Dreszera. Dostaliśmy to rozgrzeszenie na wypadek jakiejś katastrofy. Nie wiem, czy to był 15 sierpnia, gdzieś koło tej okolicy.
- Czy pogrzeby odbywały się z księdzem, czy sami Powstańcy wykonywali tę posługę?
Jeżeli był gdzieś ksiądz, to oczywiście się go prosiło, ale najczęściej nie było to możliwe. Jak była taka duża grupa, jak Niemcy zbombardowali mimo że na dachu szpitala Elżbietanek był oczywiście czerwony krzyż, płachta była tam zamieszczona, żeby wiedzieli (oni specjalnie zbombardowali), to był ksiądz przy pogrzebach.
- Jak pani odbierała śmierć kolegów? Zdarzała się często.
Była to straszna rzecz, ale przechodziło się przed tym.
- Nie paraliżowało to pani?
Nie. Była chęć odwetu, żeby pomścić, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jesteśmy już otoczeni.
- Czy pani się zetknęła z Niemcami podczas Powstania bliżej niż na odległość ulicy? Czy widziała pani jakieś akcje niemieckie? Czy Niemcy gdzieś blisko pani się znaleźli?
Oczywiście, że tak, oni przecież podjeżdżali czołgami, jak mogli. Nie wjeżdżali w środek Mokotowa, ale próbowali niszczyć.
- Czy pani miała okazję widzieć jakiegoś jeńca niemieckiego czy rannego niemieckiego żołnierza, który się znalazł po stronie polskiej?
Nie, tego nie miałam, bo Niemcy na ogół nie wychodzili z czołgów. To jest jedna rzecz. A nie było tak, żeby tyraliera wojskowa za czołgiem szła. Oni nas nie atakowali, może dlatego że Mokotów był nisko zabudowany. Wysokie kamienice były przy Puławskiej, przy alei Niepodległości, ale tak to nie. Była straszna śmierć naszej koleżanki, która została z rannymi na rogu alei Niepodległości. Jak Niemcy weszli, to wyprowadzili rannych i obsługę naszą, i wszystkich zastrzelili, wszyscy zginęli.
To było już po Powstaniu, to mógł być 27–28 września.
- Czy pani podczas Powstania słyszała od ludności cywilnej zdania, że po co Powstanie, że niszczycie Warszawę?
Muszę powiedzieć, że nie.
- Co pani teraz sądzi, jak pani słyszy, że Powstańcy zniszczyli Warszawę?
To nie było realne, bo to nie Powstańcy. Myśmy już byli otoczeni, Rosjanie szli od wschodu, Niemcy. Taki był układ.
- Nie czuje się pani odpowiedzialna za zniszczenie Warszawy?
Nie czuję się odpowiedzialna.
- Czy tylko radzieckie zrzuty pani na Mokotowie widziała?
Tak. To znaczy był też jeden, pamiętam, przelot polskich albo amerykańskich samolotów, ale oni lecieli tak wysoko… Zrzucali też broń, ale to wszystko poszło w ręce niemieckie.
- Zetknęła się pani z radzieckimi zrzutami. Widziała pani, co było w środku, była pani przy otwieraniu?
Nie, tylko mi opowiadano.
- Czy dostała pani jakiegoś radzieckiego suchara?
Nie.
- Nie miała pani z tym osobistego kontaktu?
Nie.
- Czy nastroje wśród pani kolegów zmieniały się w trakcie trwania Powstania?
Ludzie siedzący dwa miesiące prawie w piwnicach mieli już tego z lekka dosyć, więc oczekiwali, żeby się to jakoś skończyło.
- Czy pani się zetknęła z tym, że Niemcy ogłaszali godziny rozejmu, żeby ludność cywilna mogła wyjść? Czy pani widziała wychodzącą ludność cywilną?
Wychodzili ludzie. Miałam propozycję, żeby kanałami przechodzić do Śródmieścia, ale jej nie przyjęłam, bo się bardzo boję kanałów. Był właz na rogu Szustra. Przy pierwszej poprzecznej był otwarty właz i można było tam schodzić. Ale to była bardzo trudna decyzja. Chciano mnie wziąć, ale odmówiłam, nie chciałam przechodzić. Powiedziałam, że to, co mnie ma spotkać, to mnie spotka.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje wtedy w innych dzielnicach Warszawy?
W czasie Powstania to nie, tylko Mokotów. Myśmy mieli wiadomości, co się dzieje, bo przechodziły łączniczki, kanałami wchodziły, wychodziły, ale one zdawały relację dowództwu, a nie nam, a dowództwo też nie zawsze wszystko przekazywało.
- Jakieś gazetki pani czytała w czasie Powstania?
Coś było, ale przyznam się, że niewiele pamiętam z tego.
- Czy dyskutowaliście na temat sytuacji, jaka jest, możliwości trwania Powstania, Rosjan, którzy stoją po drugiej stronie, sytuacji politycznej?
Rozmawialiśmy. Wiedzieliśmy, że Rosjanie już tak blisko są, że popadniemy z jednej okupacji w drugą.
- Czyli to nie było czekanie na wyzwolicieli?
Absolutnie nie.
- Raczej strach przed tymi Rosjanami?
Tak.
- Czy ostatnie dni na Mokotowie według pani były straszne, dużo gorsze niż poprzednie?
One były mniej więcej takie same. Byłam w ciągłym ruchu na terenie Mokotowa. Nie byłam tylko w jednostce, która, powiedzmy, swój punkt i tego broniła, strzelała, tylko krążyłam po całym terenie Mokotowa. Nie miałam więc odczucia zamknięcia, byłam jakby swobodna. Dopiero potem się dowiedzieliśmy, co się stało na Dworkowej.
- Czy decyzja o kapitulacji Mokotowa była dla pani zaskoczeniem, czy to było spodziewane?
Już wiadomo było, że się kończy, że już nie mamy ani broni odpowiedniej, ani nic, że Niemcy otaczają, że Rosjanie się zbliżają. Nie było ratunku żadnego, więc koniec był.
- Czy był lęk przed tym, co będzie?
Na pewno. Dostałam się do obozu w Pruszkowie i stamtąd mnie wyratowała moja nauczycielka.
- Czy pani podczas Powstania miała kontakt z domem, chodziła pani do domu?
Absolutnie nie, bo Rakowiecka była na linii frontu, tam byli Niemcy. Jak myśmy się wycofali z budynku więziennego, to Niemcy stracili wszystkich więźniów, którzy byli zamknięci. Tam się odbyła egzekucja i to było w rękach niemieckich.
- Nie miała pani żadnych wiadomości od rodziny?
Nie. Dopiero później się dowiedziałam.
- Czy pani zapamiętała dzień kapitulacji, dzień, kiedy Powstanie na Mokotowie upadło?
Wyszliśmy w ten sposób, że kazali nam iść w kierunku...
- Gdzie pani była w ostatnim dniu, gdzie była ta kwatera? Ciągle Puławska 130?
Nie, była Szustra przy Puławskiej. Potem nas wyprowadzili, Niemcy kazali iść w kierunku Wyścigów.
- Wychodziło się z rękami podniesionymi do góry?
Nie. Jeszcze się spotykaliśmy z kolegami, jeszcze rozmawialiśmy, ale wychodziliśmy w kierunku Wyścigów.
- Jak się zachowywali Niemcy? Byli brutalni, głośni?
Tak jak to Niemcy, bardzo głośni byli.
- Formowali jakąś grupę ludzi?
Pędzili nas na Wyścigi. Stamtąd dostaliśmy się do obozu w Pruszkowie, gdzie dotarł do nas kolega „Czarny”, który był w szpitalu, tam został. Przyjechał ubrany w biały strój i mógł mnie wyciągnąć. Ale moja nauczycielka, która pracowała w Pruszkowie, powiedziała, żebym czekała. Wywieźli mnie jako ciężko ranną, schowaną na wozie, do Błonia. Byłam już wolna i stamtąd już mogłam wrócić. Wiedziałam, że mogę wrócić do szpitala. Nie wiem, co się działo, dopiero się później dowiedziałam, że matka wywieziona, wszyscy byli w Austrii. A ja dotarłam do szpitala w ten sposób, że mi powiedzieli, że są na Okęciu.
- Jak pani była w Pruszkowie, to pani z „Czarnym” miała kontakt?
Tak.
Tak.
- On przyjechał tam jako lekarz?
Przyjechał jako przedstawiciel szpitala i wyłapywał pracowników. A ja zaczęłam sobie po obozie w Pruszkowie chodzić i wtedy mi moja nauczycielka, która tam pracowała społecznie, powiedziała: „Co ty robisz, Stenia? – Nazywali mnie Stenią. – Wracaj, wyciągnę ciebie, ale się nie ruszaj”. Byłam w baraku dla ciężko chorych, ale oczywiście nie byłam ani ranna, ani chora, tylko ona mnie schowała. Wywozili ciężko rannych po w szpitalach w okolicach Warszawy i ten transport był do Błonia. Pierwsza osoba, która mnie rozpoznała, to była moja ciotka, która szukała swojego syna. Ona tam mieszkała. Oprócz tego była koleżanka z Powstania, której ojciec pracował w wytwórni papierosów. Jak szła do Powstania, dał jej złoto, a ona poszła kanałami i nie mogła już przejść. Wróciła się i wyszła na Dworkową. Kulkami złota rzucała do Niemców i ją w ten sposób wyratowali, tak że zastałam ją już w Błoniu, już była w domu. Dała mi pierwsze ubranie, ubrała mnie inaczej.
- Pani w kombinezonie wyszła?
Tak. [Dała mi ubranie], żebym mogła jakoś chodzić. Wtedy się przedostałam. Już wiedziałam, że szpital z Chocimskiej jest przeniesiony na Okęcie, i tam do nich dotarłam. Wtedy tam już miałam tak zwany wikt i opierunek, bośmy wszyscy razem mieszkali, wszyscy jedliśmy. Byli ranni, którymi się pielęgniarki zajmowały, a ja miałam zadanie między innymi takie, żeśmy jechali wozem do Warszawy i mieliśmy szukać materiałów niby szpitalnych, ale jechaliśmy, żeby zobaczyć, co się dzieje z naszymi domami. Jechałam przez ulicę Rakowiecką i widziałam, że mój dom jest spalony. Koledzy mi zaproponowali, że zejdą do piwnicy. Powiedziałam, że żadnych majątków nie mieliśmy, więc jedziemy dalej. Niemcy nas już nie puścili aleją Szucha, żeby dojechać do Alej Ujazdowskich, tylko puścili nas Marszałkowską i potem Mokotowską, do placu Trzech Krzyży. Dalej Nowym Światem dotarliśmy aż do dawnego pomnika Mickiewicza, bo już go nie było. Tam dotarliśmy i tam nas Niemcy zatrzymali. Kolega, który mieszkał na dole, na Browarnej, zdołał z innym kolegą zejść, natomiast myśmy z koleżankami czekały na nich i patrzyłyśmy na spaloną Warszawę. Wtedy widziałam na własne oczy (na Mokotowskiej jeszcze, jak jechaliśmy) taki obrazek: jeńcy rosyjscy, którzy nogi mieli [owinięte] jakimiś szmatami i podpalali stojące jeszcze domy, które zostały. Widziałam to na Mokotowskiej.
To był mniej więcej październik, listopad.
- Jakie wrażenie na pani wywarła wyludniona i zniszczona Warszawa?
Straszne to było, bo człowiek widział tylko piwnice. Tu gdzie koleżanka mieszkała, na Trębackiej, tylko piwnica została, cały dom wypalony. U mnie to samo. Po wyludnionej Warszawie kręcą się jacyś ludzie, którzy szabrują (to było widać), mimo tego że Niemcy byli i bronili wstępu do Warszawy. Wtedy już byłam w szpitalu.
- Czy pani raz tylko była wtedy w Warszawie, czy się powtarzały takie wyjazdy?
Raz tylko byłam.
- Udało się jakieś szpitalne materiały ze sobą przywieźć?
Nie, to był tylko pretekst.
- Nie bała się pani Niemców, którzy sprawdzali przepustki?
Sprawdzali, ale mieliśmy woźnicę, który jechał, i byli koledzy. Był i farmaceuta, i lekarz jeden był. Byłam z koleżanką jeszcze.
- Jak długo pani w tym szpitalu została?
Dotrwałam do wejścia z powrotem do Warszawy. Okazało się, że szpital ocalał i że tam ukrywały się, jak mówiłam, lekarki Żydówki. Widocznie jakoś zostały przez doktora Gernera przetransportowane, tak że one były też na Okęciu. Tak że ten szpital działał, tylko był na Okęciu, a potem wrócił.
- Czy zdobywanie Warszawy przez Rosjan było słyszalne?
Tak, oczywiście, to po nocach się słyszało. Zresztą te strzały dochodziły.
- Czy pani widziała rosyjskich żołnierzy?
Nie.
- Czy od razu po wyzwoleniu Warszawy ze szpitalem pani pojechała na Chocimską?
Tak. Już wiedziałam, że nie ma mojego domu, więc dzięki swojej kuzynce i... Spowiednikiem w szpitalu na Chocimskiej był ksiądz, który był też współwłaścicielem tego domu. Oczywiście nie było na razie własności, tak że dostałam nakaz kwaterunkowy.
Belgijska 3, po schodkach się schodzi w dół i po prawej stronie ostatni dom. Ale po wojnie był kwaterunek.
- Pani tam dostała mieszkanie i od stycznia tam mieszkała?
Nie. Jak się przenieśliśmy, jak szpital się przeprowadzał, to już było troszkę później. Chyba na wiosnę, może to był kwiecień, może maj. Miałam malutką kawalerkę, która nie została zajęta przez nikogo, bo miała wielką dziurę w dachu. Dopiero później to zamurowywali, sufit kładli na nowo.
Wiedziałam, że rodzina jest wywieziona. Potem pracowałam najpierw w Polskim Czerwonym Krzyżu, bo tam była moja koleżanka, Zosia Szuch. Była dużo starsza ode mnie, prowadziła w Polskim Czerwonym Krzyżu tak zwany wydział transportowy. Wtedy wszyscy, którzy przyjeżdżali do Warszawy lub wyjeżdżali, musieli mieć przepustki. Byłam właśnie tą osobą, która wypisywała te przepustki. Było dość dużo darów, wielkie samochody przyjeżdżały z różnymi darami, potem jeździły po Polsce, rozwoziły. W Polskim Czerwonym Krzyżu trochę pracowałam, a od 1 czerwca 1946 roku rozpoczęłam pracę w Bibliotece Narodowej na rogu Rakowieckiej i alei Niepodległości.
- Wróciła pani na studia po wojnie?
Tak, oczywiście, miałam pierwszy rok zaliczony, do wybuchu Powstania. Później mieliśmy normalne zajęcia. Pracowaliśmy i studiowaliśmy, wszystko się robiło razem.
- Czy spotkały panią jakieś nieprzyjemności z tego powodu, że pani była żołnierzem Armii Krajowej?
Nie, to specjalnie mnie nie dotykało. Dotknęło mnie co innego, mianowicie jak powstała „Solidarność”, w 1981 roku zorganizowałam strajk. Zostałam na noc w bibliotece. Nikt z dyrekcji nie przyszedł, tylko przyszli ubowcy, żeby zobaczyć. A my… Poprosiłam o klucze i pochowaliśmy materiały dotyczące związku zawodowego – to, co było możliwe. Nie brałam kluczy od magazynu, bo wiedziałam, że tego mi nie wolno zrobić, tylko chowaliśmy po prostu w zbiorach. Mieliśmy klucze od wejścia do magazynów. Tam jest w tej chwili Archiwum Akt Nowych na Ochocie. Tam mnie zastał stan wojenny, już tam zostałam na noc, a rano zaatakowało nas ZOMO. Przyszli i aresztowali nas. Za wszystkich odpowiedział jeden z kolegów, który był przewodniczącym „Solidarności”. Ja byłam wiceprzewodniczącą Solidarności. Był tylko jeden warunek, że doczekam do czasu, kiedy skończę sześćdziesiąt lat, a już wtedy miałam pięćdziesiąt osiem, więc to bardzo szybko minęło. W momencie kiedy stuknęło mi sześćdziesiąt lat, to mnie usunięto z biblioteki.
- Czyli ruch walki o niepodległość w pani tkwił?
To w dalszym ciągu tkwiło. Pracowałam potem (momentalnie dostałam pracę) w „Bobolanum”, a potem wyjechałam do Krakowa, zbierałam materiały dotyczące wydawnictw niezależnych, bo się zaangażowałam w opracowywanie bibliografii tych wydawnictw, które wychodziły już później.
- Jakie wspomnienie z Powstaniu ciągle pani tkwi w pamięci? Jest taka scena?
To jest zawalenie domu na Malczewskiego, kiedy myśmy próbowali ratować. Cudem ocalałam, bo miałam tam przechodzić, ale koledzy, którzy tam stacjonowali (to była nasza żandarmeria), koniecznie chcieli, żebyśmy tam posiedziały, pogadały z nimi. A myśmy miały obowiązki, trzeba było zdać relację, co myśmy załatwiły, po to byłyśmy wysłane. Powiedziałyśmy, że nie możemy tu zostać, że idziemy. Dotarliśmy tylko do naszej kwatery na Puławską 130, kiedy wszystko się zawaliło. Próbowaliśmy wtedy ratować. To był dla mnie jeden z najczarniejszych dni, bo widzę tych chłopaków, którzy chcieli… Mogłam tam też zginąć, bo gdybym została tam jeszcze chwilę, to by się to wszystko zawaliło.
- Czy pani oglądała film „Kanał” Andrzeja Wajdy?
Tak, oczywiście.
- Część jest w kanałach, ale część na Mokotowie podczas Powstania. Czy to było dobrze oddane?
Nie za bardzo. To tak, jak filmowcy. Naocznie to się pamięta to inaczej. To samo i teraz jest, kiedy rozmawiamy o tym. Ja jeszcze współpracuję, jestem w swoim środowisku „Baszty”, w budynku PAST-y. Część jest na Koszykowej, a część jest w budynku PAST-y. Jestem w tej części, [która jest] w budynku PAST-y. Tam się spotykamy, tam rozmawiamy. To zupełnie inaczej się odbiera niż to, co się widzi na filmie.
Warszawa, 3 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek