Jerzy Wyszyński „Janusz”
Nazywam się Jerzy Wyszyński, [w Powstaniu] Wyszyński, [pseudonim] „Janusz”, [urodzony] w 1925 roku. [W czasie Powstania byłem] w Pułku „Baszta”, kompania B-2, pluton I, Warszawa Mokotów.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Rodzice byli bardzo wyrozumiali i nieźle się rodzicom powodziło.
Ojciec był z zawodu ubezpieczeniowcem. Pracował w firmie Przezorność, która była połączona z angielską firmą Prudential. Po moim urodzeniu rodzice mieszkali w Warszawie, potem w Grodzisku Mazowieckim, ale w 1933 roku ojca przenieśli do Wilna.
Urodziłem się w Warszawie. W papierach mam podane, że w Grodzisku, bo tam byłem chrzczony.
- Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?
Zacząłem chodzić do szkoły właśnie w Grodzisku i to od razu do drugiej klasy, bo się okazało, że trochę umiem czytać, trochę umiem pisać, to powiedział kierownik szkoły, który egzaminował: „Będzie się nudził, to niech idzie do drugiej klasy”. Poszedłem do drugiej klasy. Do trzeciej klasy już chodziłem w Wilnie.
- Kiedy wyjechał pan z rodziną do Wilna?
Wyjechałem w maju czy czerwcu 1933 roku.
- Gdzie zastał pana wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
W 1938 roku ojca znowu przenieśli z Wilna do Warszawy.
- Gdzie państwo zamieszkali?
Na Mokotowie na ulicy Tynieckiej 54. Chodziłem do gimnazjum Czackiego, drugą klasę gimnazjalną. Był już wrzesień 1939 roku, byłem podekscytowany: „Teraz, to będzie coś ciekawego dopiero. Wojna się zacznie, to będą atrakcje”.
Czternaście.
- Wybuch wojny pana ekscytował, zaciekawił?
Tak, raczej tak.
- Jak pan zapamiętał 1 września? Co pan widział?
Pierwszego września specjalnie nie było nic widać, były alarmy lotnicze, ale nie było takich [momentów], żeby bomby gdzieś koło nas spadły. Jeszcze przyjechał nasz kuzyn, który był w wojsku i z granicy, z Prus Wschodnich jechał gdzieś dalej. Przyniósł list z frontu do kogoś [z innej dzielnicy], ale on nie miał czasu, bo dalej jedzie.
- Prosił o przekazanie listu?
Tak. Jeszcze pamiętam, że pojechałem na rowerze, to był chyba 3 czy 4 września i zobaczyłem po drodze marny domek na przedmieściu już zburzony. Tam jednak spadła bomba.
- Czyli to był pierwszy zburzony budynek, który pan widział?
Tak. Ale alarmu nie było. Pojechałem na rowerze, wróciłem na rowerze do domu, wszystko było dobrze.
- Co pan jeszcze z września zapamiętał?
W parku Dreszera na ulicy Odyńca zjawiło się wojsko. To było 6 czy 7 września. To było zaraz po tej nocy, kiedy pułkownik (zapomniałem jego nazwisko) wzywał mężczyzn do opuszczenia Warszawy. Nasz ojciec wyszedł z Warszawy. Została tylko mama i nas dwoje w domu. Zjawiło się wojsko i powiedzieli, że tutaj będzie linia obronna. „My państwa nie wypraszamy, ale jeżeli państwo macie [możliwość] gdzieś bardziej w centrum miasta zamieszkać na ten czas, to byśmy radzili przejść, bo tu będą walki”. Mama zdecydowała [pójść] do naszej babci na ulicę Chłodną i tam na Chłodnej całe oblężenie przesiedzieliśmy.
- Jak pan wspomina oblężenie? Co pan widział?
Miałem czternaście lat, tak specjalnie mnie nie wypuszczano. Po ulicy Chłodnej przechodziły [wojska], ale nie przechodziły zwarte oddziały, tylko przechodzili powołani, na przykład tacy, którzy odbyli już służbę, jednak powołano [ich], jednakowo umundurowani, wszyscy na przykład jednakowe mieli menażki i tak szli gęsiego tylko pod murami, że w razie bombardowania [będą] mniejsze straty i tak dalej. Samoloty niemieckie latały, radio jeszcze znaczną część [dnia] nadawało audycje podnoszące na duchu. Potem radio zamilkło, ale odezwał się za jakiś czas nadajnik, który był zrobiony na politechnice, i stamtąd nadawali. Z Warszawy był nadawany program drugi, średniofalowy. Długofalowego programu nie było w ogóle, bo była wysadzona jedna z wież antenowych w Raszynie. Tak w tym domu przetrwaliśmy na rogu Wroniej…
- Do którego września państwo tam byliście?
Do końca, kapitulacja wrześniowa była 27 września, już nie pamiętam dokładnie.
- Czyli do kapitulacji Warszawy mieszkaliście państwo na Chłodnej?
Tak.
- Co potem się działo? Wróciliście państwo do swojego domu?
Tak, ja poszedłem najpierw na zwiady. Okazało się, że dom stoi, ale jest uszkodzony częściowo. Była u nas służąca i ona została, nie chciała iść. Jak przyszedłem, to drzwi były wyjęte z zawiasów. W końcu Niemcy doszli do tego domu w czasie walk wrześniowych, ale już na Mokotowie nie byłem, tak że nie potrafię nic powiedzieć, jak to było. W każdym razie leżał hełm niemiecki przestrzelony i w salonie u nas kupa niemieckich łusek amunicyjnych. Tak że doszli i jeszcze stamtąd strzelali.
- Czyli w waszym mieszkaniu bronili się Niemcy?
Nie, doszli. Weszli i ostrzeliwali bloki, bo przy ulicy Odyńca i Puławskiej były bloki. Przy Odyńca były właśnie wzdłuż linii obronnej. Między tymi blokami była wymiana [ognia].
- Czy rodzina wróciła na Tyniecką?
Tak. Jeszcze poszedłem następnego dnia, bo nie było żywności. Okazało się, że służąca odkryła, że można przejść, bo był pierścień niemieckich żołnierzy naokoło, ale można wyjść i jakoś dostać się na pole pobliskie, najbliższe po marchew, kapustę, kartofle. Zrobiłem taką wyprawę z nią, pierwszym razem tak samo z nią. Wychodzimy i mówię: „Proszę, pilnuj tylko dobrze, bo tutaj się jakieś typy kręcą podejrzane”. Szedł jakiś mężczyzna zarośnięty, w czapie okropnej, cyklistówce chuligańskiej, powiedziałbym – nie poznałem, że to ojciec wracał.
- To był wrzesień 1939 roku?
To już był przełom września i października, nie potrafię powiedzieć, czy to było 30 września, czy 1 lub 2 października. Tego już nie potrafię dokładnie powiedzieć.
- Nie poznał pan własnego ojca?
Tak. Nieogolony, ubrany był okropnie. Wyszedł w mundurze wojskowym, bo był oficerem rezerwy. Potem gdzieś na wsi wymienił mundur na marynarkę okropną, czapkę wojskową [wymienił] na jakąś czapkę. Zupełnie to inaczej wyglądało. Poszliśmy na Chłodną, a potem wszyscy wróciliśmy na Tyniecką. Ale ponieważ tam chyba gospodyni domu chciała, żeby na nasz koszt remont domu przeprowadzać, ojciec się nie chciał zgodzić, przenieśliśmy się na Puławską 107D. To był dom jeszcze niezamieszkały, akurat skończona [była] jego budowa. Zupełnie nowe mieszkanie, świeże odziedziczyliśmy.
- Tam mieszkaliście państwo całą wojnę?
Tak.
- Kiedy pan zaczął chodzić do szkoły?
Drugą klasę gimnazjalną skończyłem jeszcze przed wojną w gimnazjum Czackiego. Gimnazjum Czackiego było zbombardowane, tak że szkoły już tam nie mogło być, ale bardzo szybko się odrodziła. Tylko że nie było budynku i myśmy mieli [lekcje] w żeńskiej szkole, chyba na Mazowieckiej. Gimnazjum żeńskie było przed południem, a myśmy byli po południu.
- Czy nauczyciele byli z Czackiego?
Z Czackiego wszyscy.
- Oficjalnie jaka to była szkoła? Czy to była szkoła zawodowa?
Nie, to było gimnazjum ogólnokształcące, z tym że to trwało dwa, trzy tygodnie. [Przyszedł] rozkaz niemiecki: zamykać wszystkie szkoły średnie. Skończyło się. Tak że gdzieś przełom października, listopada najpóźniej już nie było szkoły. Może trochę dłużej, nie pamiętam. W każdym razie szkoła była zamknięta. Powstały bardzo szybko komplety i chodziło się.
- Komplety były nieoficjalne.
Nieoficjalne zupełnie.
- A czy oficjalnie chodził pan do szkoły zawodowej?
Nie. Moja trzecia klasa gimnazjalna była na kompletach. Nie miałem żadnych papierów, ale miałem piętnaście lat, więc jeszcze tak można było.
- Czy chodził pan do pracy? Miał pan dokument, że pan pracuje?
Nie.
- Czyli był pan oficjalnie na utrzymaniu rodziców?
Odbywały się lekcje (w komplecie było nas chyba sześciu) w rozmaitych mieszkaniach po kolei, u różnych kolegów. U mnie się historia odbywała i jeszcze coś, nie pamiętam. Historia na pewno – to był nauczyciel, który mi bardzo imponował. Tak było przez trzecią klasę gimnazjalną. Następna klasa gimnazjalna to już było inaczej. Mianowicie wyszło zarządzenie niemieckie, że można szkoły zawodowe otwierać. Stopnia pierwszego: gimnazjum zawodówka i stopnia drugiego: liceum zawodówka. Wobec tego, że powstały luki przez wojnę, to były tworzone kursy przygotowawcze do szkół zawodowych stopnia drugiego. Tak to się chyba dokładnie nazywało. Tak że czwartą klasę chodziłem normalnie do szkoły, miałem legitymację.
Czacki.
- Jak się oficjalnie nazywała?
Kursy przygotowawcze do szkół zawodowych stopnia drugiego, miały pewnie jakiś numer, ale nie potrafię tego powiedzieć. [Zajęcia] odbywały się w gmachu liceów zawodowych (chyba jest ten gmach) na ulicy… gdzie jest Ministerstwo Kolei.
- Proszę powiedzieć, czy na waszych spotkaniach była mowa o konspiracji? Czy było harcerstwo? Należeliście do harcerstwa?
Nie. Nie należałem. Byłem w Wilnie w zuchach, a potem przyjechałem do Warszawy, to już [się nie zapisałem].
- Kiedy się pan zetknął z konspiracją? Był pan w Pułku „Baszta”, jak pan do niego trafił?
Trafiłem przez znajomego Janka Burszę. Chodził do gimnazjum ewangelickiego…
To był 1943 rok latem.
- Jak wyglądało pana wstąpienie do konspiracji?
Byłem przedstawiony komuś i na zbiórkę powędrowałem. Wszyscy byli nieznajomi, o mnie też nic nie wiedzieli, tak że tak to było. Następna zbiórka będzie tego i tego dnia o godzinie takiej i takiej, adres podany taki i taki – tak się chodziło.
- Na czym zbiórki polegały? Co robiliście na zbiórkach?
Przeszkolenie żołnierskie z roty, czwórki tworzyć – ale czwórki tworzyć, jak nas sześciu było, to trudna sprawa była.
- Czyli w pana grupie było sześć osób?
Tak.
- Czego was tam jeszcze uczono?
Broń, więc pistolety, pistolety maszynowe, karabin – więcej już nic z broni.
Tak. Jak rozłożyć, jak złożyć i tak dalej. W niewielkim zakresie strzelanie z tej broni.
- Gdzie strzelaliście? Wyjeżdżaliście poza Warszawę?
Nie. Nie wiem, czy do tej pory to jeszcze jest, ale były forty na Szczęśliwicach i w tych fortach był lód przechowywany. Wiem, bo jak chodziłem, to widziałem. Były opuszczone. Nie wiem, czy one były przed wojną przez wojsko polskie zajęte, czy nie, pewnie zajęte były na jakieś magazyny. Były zresztą dwa. Jednym Niemcy się interesowali, drugim mniej się interesowali. Rzeźnicy czy lodziarze (już nie wiem, jak to było) w zimie składali, zwozili bloki lodu i zamurowywali. Potem sobie w lecie to otwierali. Ale to stało puste i myśmy tam robili strzelanie. [To, które] robiłem, to właśnie tam, a nie poza Warszawą.
- Czy brał pan udział w jakichś akcjach?
Nie. Jeżeli chodzi o przeszkolenie, miałem przeszkolenie strzeleckie, to znaczy z bronią, potem taktyka, tyraliery i tak dalej, jak to wygląda. Potem miałem jeszcze drugie przeszkolenie, minerskie. To znaczy, jakie materiały wybuchowe, wszystkie lonty – bo lonty są rozmaite: czasowe, wybuchowe, natychmiast wybuchające, z opóźnieniem i tak dalej. To się dociągnęło do wybuchu Powstania.
- Co pan zapamiętał z okupacji? Czy był pan świadkiem dramatycznych wydarzeń?
Nie, bezpośrednio nie byłem świadkiem żadnych wydarzeń. Z tym że przejeżdżałem tramwajem świeżo zupełnie po rozstrzeliwaniu, to było na Marszałkowskiej w okolicy Alej Jerozolimskich. Jak przejeżdżałem, to krew leżała na chodniku pod murem, ludzie przechodzili i rzucali kwiaty. Szli gdzieś, kwiaciarnia pewnie była.
Ciał nie było, już nie widziałem.
- Czy jeszcze jakieś groźne albo humorystyczne sytuacje pan zapamiętał?
Uważam, że zabawne były napisy. Zjawił się napis
Oktober. Potem podorabiali do tego Niemcy:
26 Oktober vier Jahren GG. Czyli do: „26 października” dopisali „cztery lata Guberni Generalnej”. Do tego ktoś potem dopisał tak samo:
nür, [czyli] „tylko cztery lata Guberni Generalnej”. To było zabawne, uważam. Na murze było napisane gdzieś w okolicach kościoła Zbawiciela.
- Z czego się utrzymywała pana rodzina? Pan nie pracował, ojciec wrócił – jak państwo sobie radziliście w czasie okupacji?
Ojciec wrócił, z tym że firma ubezpieczeniowa w połączeniu z angielską – to wszystko już było bardzo kiepskie. To były ciężkie lata. Zapasy gotówkowe [topniały].
- Czy ojciec oficjalnie gdzieś pracował?
Tak, bo towarzystwo ubezpieczeń istniało. Było dołączone do austriackiego, wiedeńskiego towarzystwa (formalnie), ale w ogóle nikt się przecież nie ubezpieczał. To były jeszcze dawne, przedwojenne ubezpieczenia, takie rzeczy. Ja potem zacząłem pracować.
W hurtowni owoców i warzyw.
- Od którego roku zaczął pan pracować?
Od lata 1943 roku. Skończyłem szkołę akurat. Skończyłem kursy przygotowawcze i potem poszedłem do liceum, nazywała się Szkoła Techniczno-Mechaniczna stopnia drugiego, czyli obecnie stopnia licealnego. Skończyłem tę szkołę.
Poszedłem do pracy, ale nie jako wykwalifikowany technik, tylko do firmy warzywno-owocowej.
- Czy był pan przygotowywany do tego, że szykuje się Powstanie?
Tak. Tak się mówiło. To nie było pewne, ale być może, że wybuchnie Powstanie.
- Czy obserwował pan zmianę nastroju w Warszawie wśród ludności?
Tak, jesień 1943 roku było załamanie. Wtedy było dużo rozstrzeliwań.
Nie. Bezpośrednio nie widziałem żadnego rozstrzeliwania.
- Kiedy przygotowania do Powstania zaczęły się już na poważnie?
U nas nie wiem, jak to ocenić.
- Był pan w Pułku „Baszta”.
W Pułku „Baszta” i to w dobrym plutonie.
- Proszę powiedzieć, co to był za pluton.
Pluton I kompanii B-2.
- Czemu pan powiedział „w dobrym plutonie”?
Tak mi się zdaje. Może to, że był chyba lepiej uzbrojony niż inne.
- Czy pamięta pan kolegów, którzy z panem byli w tym plutonie?
Ach oczywiście, przecież ja z nimi mnóstwo zbiórek miałem.
- Z kim pan był najbardziej zaprzyjaźniony?
Najbardziej zaprzyjaźniony… To było troszeczkę inaczej. Przyszedłem, nikogo nie znałem w tej sekcji, bo zbiórki były tylko w sekcjach – sześć osób i ewentualnie ktoś przychodził z zewnątrz, żeby szkolić. W sekcji nikogo nie znałem, tak że początkowo rozchodziliśmy się i koniec. Schodziliśmy się [następnym razem]. Nic o nich nie wiedziałem początkowo. Było zawsze powiedziane, że następna zbiórka tego i tego [dnia] i tak dalej.
- Kiedy zaczęliście się bardziej ze sobą zżywać? Co było przyczyną?
Zbiórki mieliśmy też w Podkowie Leśnej, bo jeden z kolegów mieszkał w Podkowie Leśnej. To się razem jechało, dwóch razem jechało. Tak się rozmawiało i zaczęliśmy się [poznawać]. Zżycie szybko następowało, z tym że potem już oficjalnie nam powiedzieli: „Wymieńcie między sobą jakieś tam wiadomości o sobie i tak dalej, bo tyle czasu już idzie”.
- Pamięta pan osoby, z którymi pan był?
Ależ oczywiście.
- Proszę powiedzieć nazwiska i pseudonimy.
Jak przyszedłem, to dowódcą drużyny był Bolesław Koronkiewicz pseudonim… [jak] profesor na Politechnice Lwowskiej, absolwent gimnazjum ewangelickiego. On był dowódcą, potem się zmieniło. Moimi kolegami byli: Janusz Przemieniecki (bardzo młody chłopak, był jeszcze młodszy od nas) pseudonim „Marian” (z nim byłem cały czas), potem był… „Artur”, syn wojskowego (jego ojciec był chyba majorem, siedział w niewoli), […] Zbyszek Glanc, „Witold” miał pseudonim. Z tym że oni się zmieniali. […]
- Jak byliście przygotowani do wybuchu Powstania? Co pan wiedział na ten temat?
Myśmy byli przed wybuchem Powstania skoszarowani.
Na Mokotowie, tak że w swoim domu to byłem w miejscu skoszarowania, w obszarze skoszarowania. „Marian” – Janusz Przemieniecki – był w bursie na Pradze. Parę dni wcześniej powiedzieli, żeby on się po prostu przeniósł do mnie. Był kilka dni, niedługo – dwa, trzy dni był u mnie, mieszkaliśmy sobie razem w domu. Inni koledzy też gdzieś byli blisko ulokowani.
- Czy pana rodzice wiedzieli?
Nie, ojciec był aresztowany w 1943 roku, 6 maja, a 29 maja rozstrzelany.
W domu. Ojciec miał wtedy urlop, był w domu.
- Czy ojciec działał w armii podziemnej?
W armii nie wiem. My nie wiemy właściwie, gdzie ojciec był.
- Nie wiecie, dlaczego został zatrzymany?
No wiemy, bo na pewno był [w konspiracji], tylko że nigdy nam nie opowiadał. Nic nam nie opowiadał zupełnie.
- Proszę opowiedzieć o tym zdarzeniu, jak ojciec został zatrzymany.
Jakoś nie poszedłem do szkoły, to był maj 1943 roku. Do drzwi ktoś stukał, a ja jeszcze sobie spałem, to nie była wczesna godzina. Nawet nie wiem, czy moja siostra otworzyła, czy mama otworzyła. Ktoś się o tatę pytał. Mama mówi, że jest. „No to chcieliśmy się zobaczyć”. Wyciągnęli pistolety (dwóch było) i do ojca. Ojciec mówi (to pamiętam, jak powiedział): „Odłóżcie panowie te pistolety, bo ja ani strzelać, ani uciekać nie będę”.
- Czy byli po cywilnemu, czy w mundurach?
Po cywilnemu.
Zabrali na Pawiak, to wiemy. Z Pawiaku jeszcze dostaliśmy karteczkę. Potem byłem już w czerwcu, żeby oddać ubranie, piżamy i tak dalej, i ojcu zanieść.
- Czy ojciec był zabrany w piżamie?
Nie. Tylko [poszedłem], żeby koszule czy piżamy [zanieść], już nie pamiętam.
Mama naszykowała paczkę odzieżową, coś z żywności na pewno też było. Z paczką poszedłem, paczki były przyjmowane chyba koło Powązek. Stało się w kolejce, w końcu się wchodzi i siedziało dwóch mundurowych Niemców. Pani z RGO przy tym była jako tłumaczka. Paczkę się jej podawało, ona odczytywała nazwisko, oni odnajdywali w jakiejś książce zapisy. Powiedzieli, że nie ma na Pawiaku. To już było źle, wyszedłem. Oficjalne [zawiadomienie], że ojciec nie żyje, przyszło parę miesięcy [później]. Pocztą przyszło, że zmarł na serce.
- Było napisane, gdzie zmarł na serce?
Nie, chyba nie. […]
- Ojciec zginął w 1943 roku?
Tak.
- Czy mama wiedziała, że pan działa w konspiracji, czy nie wiedziała?
Nie, nie mówiłem. Nie rozmawialiśmy ani razu. Przypuszczam, że mama się domyślała wszystkiego. W każdym razie z mamą nie rozmawiałem. Myśmy mieli nawet jedną zbiórkę u mnie w mieszkaniu, ale tylko jedną. Nasze mieszkanie było niedobre do zbiórek, to było na Puławskiej. To był teren zadrzewiony. Drzewa były wycięte, ale przed domem drzewa zostały, parę drzew zostało, ogrodzenie i dopiero dalej chodnik. Trzeba było od chodnika przejść przez ogródek zadrzewiony, a wszyscy widzieli, że ktoś idzie z tego domu. W przeciwieństwie do tego lokal, [który] mieliśmy na Nowowiejskiej przy placu Zbawiciela, to był wyśmienity. Wchodziło się i od razu na parterze było wejście po lewej stronie na klatkę schodową i od razu jednocześnie było wejście do mieszkania z tego poziomu. Tak że nikt z domu nie widział, nikt z domu nie słyszał, że się po schodach wchodziło. Nie potrzeba było wchodzić, to było na parterze. Było bardzo dobre, no a [nasze] było bardzo złe, tak że u nas nie było. Zwłaszcza że ojciec był aresztowany wcześniej, to też mogło być jeszcze przez jakiś czas pod obstrzałem.
- Wróćmy do godziny „W”. Gdzie pan był?
Do mnie przyjechał (taki rozkaz był) kolega z tej samej sekcji. Dzień, dwa mieszkaliśmy razem u nas w domu. Pamiętam jeszcze, że wieczorem się wychodziło. Dom na Puławskiej był na skarpie i było widać hen daleko na wschód. Wieczorem flary rzucali Rosjanie prawdopodobnie nad Niemcami albo Niemcy nad Rosjanami – już nie wiem kto. To było widać. Lekko można było usłyszeć strzały armatnie czy coś takiego, to jeszcze było daleko dosyć, ale już światła było widać, samoloty leciały pewnie trochę dalej. Potem koniec lipca tośmy byli przerzuceni na ulicę Odyńca przy Czeczota. Albo było wejście od Czeczota, albo od Odyńca – to już tego nie pamiętam – do willi, gdzie gospodarze przenieśli się pod Warszawę na lato. Gdzieś mieli prawdopodobnie posiadłość pod Warszawą i tam byli. Tak że jeszcze u nas zjawił się młody człowiek od właścicieli. Tam nas było pięciu. Dowódcą sekcji był Leszek „Garda” […], nas czterech czy pięciu było. Tak że była pusta willa (meble, wszystko było), nie było mieszkańców. Mieliśmy klucze i tak dalej. Tam byliśmy 31 lipca na pewno, przeniesieni byliśmy może 30 lipca. Potem dostajemy wiadomość, że mamy się zgłosić w punkcie koncentracji na ulicy Madalińskiego.
- Czy to już było 1 sierpnia?
Tak. Tam myśmy byli może dwa dni.
- Mówimy o 1 sierpnia 1944 roku.
Tak.
- Przeszliście na Madalińskiego…
Na Madalińskiego i tam się zaczęło gromadzić dużo ludzi, cały pluton. Willa z ogródkiem, ogrodzenie było porządne, nie było widać przez to ogrodzenie. Schodzimy się i jest nas kupa.
Nie było rozkazu, że jest Powstanie. Tego nie wiedzieliśmy. Na razie tylko koncentracja. Rozkazy do Powstania przyszły później.
Z dowódcą mojej sekcji, Leszkiem „Gardą”, wyszliśmy zaraz niedługo. Poszliśmy do Puławskiej. Nie pamiętam, czy to było na rogu Madalińskiego, czy na rogu Szustra. Wózkarze (wózki bagażowe, rowerowe) byli w czasie okupacji i do wózkarza mówimy: „Wózek pana nam potrzebny jest”. On się orientował już, co się dzieje. Mówi: „Ale czy dostanę z powrotem?”. – „Na pewno pan dostanie”. – „To gdzie to będzie?” – „To panu tu przywieziemy”. – „Ale o której?” Powiedzieliśmy, [że] o piątej, bo myśmy nie wiedzieli, że o piątej będzie [Powstanie].
- Do czego wam ten wózek był potrzebny?
Pojechaliśmy z wózkiem na Chmielną, tam było mieszkanie kompanijne i tam wzięliśmy paczki. To były chlebaki, plecaki, coś w tym rodzaju, bo to miękkie i lekkie było. Nie pytałem się nawet. Z tym wróciliśmy na Mokotów. Z ulicy prostopadłej do… Rakowieckiej ([ulica] Asfaltowa czy któraś z tych ulic) podjechaliśmy, ale patrzymy, tu już stoją jacyś chłopcy. Wynieśli [coś], przypuszczam, że to amunicja była, bo jakieś ciężkie rzeczy [położyli] na ten wózek. Parę kroków było do podwiezienia do domu. Podwieźli do domu i wózek został na podwórku. Poszliśmy i tu się okazuje, że będzie Powstanie. Tak że tak to wyglądało.
- Jak długo byliście w mieszkaniu?
Do piątej mniej więcej.
Przedtem (jeszcze przed piątą) nas było w zaokrągleniu pięćdziesięciu, bo były cztery drużyny po dwunastu, to nawet więcej. Wyszedł dowódca plutonu pseudonim „Stefan” (Stefan Dażwański), bardzo uroczy człowiek. Poprowadził dziesiątkę, mieli [pomysł], że może zaskoczeniem coś się da zrobić. Ale poszli już pod koszary niemieckie (to się nazywało u nas „Basy”) na rogu ulicy Narbutta i Kazimierzowskiej. Reszta plutonu jeszcze została do piątej. Potem Koronkiewicz (plutonowy podchorąży), pseudonim… (był taki profesor we Lwowie na politechnice […]) wyprowadził cały pluton.
Szliśmy ulicą chyba Łowicką (pierwsza równoległa do alei Niepodległości, ale idąc od Puławskiej, to już za aleją Niepodległości). Byłem szperaczem, to znaczy, jak idzie oddział, to na początku idzie trzech. Lewy, prawy szperacz, środkowy jest komenderujący. Doszliśmy z tyłu za domami wzdłuż alei Niepodległości do Narbutta. We trzech przeskoczyliśmy (szperacze) przez Narbutta przez jezdnię, ale ogień otworzył czołg – okazuje się, że stał gdzieś dalej na Narbutta. We trzech rzuciliśmy się w rynsztok. Przestał strzelać. Pluton został po drugiej stronie Narbutta. Potem dostajemy sygnały, żeby wrócić. Wróciliśmy. Wyszliśmy przez podwórko do bramy na alei Niepodległości, to znaczy po tej stronie alei Niepodległości – nie od Puławskiej, tylko od drugiej strony. Teraz trzeba by było przejść, jeżeli chcemy do Narbutta, a już wiadomo, że to nie można było iść.
- Chcieliście się połączyć ze swoją grupą?
Tak, z całą grupą. To był nasz punkt natarcia. Tośmy już wiedzieli, że jest punkt natarcia „Basy”. Trzeba było tam dojść. W bramie stanęliśmy, jakieś były strzały wzdłuż alei, ale potem się to uspokoiło. Po drugiej stronie ulicy były bloki nowe, nowoczesne, świeże (na alei Niepodległości) i stamtąd ktoś wyjrzał, mężczyzna jakiś w szybie się pokazał – może otwarte okno było, już nie pamiętam. Zaczęli do niego dawać znaki, żeby bramę otworzył. On mówi, że nie otworzy bramy, on nie może. Koronkiewicz (pseudonim „Huber”) dał rozkaz, kto na ochotnika z gammonem – gammon to był angielski granat ręczny, można było dolepiać, ile kto chciał materiału wybuchowego. „Huber” powiedział, kto na ochotnika pójdzie z gammonem wysadzić bramę. Pierwszy się zgłosił Zbyszek Glanc, miał pseudonim „Witold” i poleciał, rzucił. Brama padła, rozleciała się czy przewróciła się – coś takiego. Myśmy wtedy we trzej (szperacze) biegiem przelecieli. Nie strzelali, w tym momencie nie było żadnych strzałów wzdłuż alei Niepodległości. Myśmy już wtedy szli podwórkami od alei Niepodległości do Kazimierzowskiej. Z tym że pamiętam, pierwsze podwórko murem odgrodzone od drugiego było, ale była do tego muru dostawiona drabina, tak że bez kłopotu wskoczyło się po drabinie na górę, zeskoczyło się i dalej można było iść. Tak doszliśmy względnie szybko chyba nawet.
- Czy było widać ludność cywilną na ulicach?
Nie. Pusto było, bo już strzelaninę było słychać.
- Wszyscy się pochowali. Doszliście do Kazimierzowskiej…
Tak. Doszliśmy do domu na Kazimierzowskiej od tyłu. Jestem przekonany, że tam stał mój kolega Janusz Przemieniecki, który poszedł w patrolu z dowódcą plutonu, z dziesiątką [Powstańców] z niemieckim pistoletem maszynowym, a on mówi, że absolutnie tam nie był. Był, bo wcześniej poszedł, w innym miejscu – tu nasze zeznania zupełnie się nie zgodziły w drobiazgu. W każdym razie pytam: „Coście… Dostaliście się?” – bo pistolet [mieli], a on mówi: „Gdzie tam, nie ma mowy nawet”. Doszliśmy i rozkaz był, blokować wejścia od strony koszar niemieckich. To chyba była apteka, a nie sklep, ladę, wszystko ściągaliśmy, blokowaliśmy, żeby nikt nie mógł wejść od ulicy. Potem ktoś [miał iść] na dach, z dachu osłaniać. W drodze na dach powolutku po schodach szedłem i tam postrzał. To był koniec mojej świadomości na tych schodach.
- Czy miał pan przy sobie jakąś broń?
Tak, miałem pistolet parabellum.
Tak. Kawałek przeszedłem. Był wybuch. [Z jednej strony] byłem zasłonięty, poszło w twarz najwięcej. Spotkałem się z kolegami, którzy przy tym byli (nie przy mnie bezpośrednio, ale w pobliżu mnie gdzieś byli) i pytałem się, co to było, czy oni wiedzą, czy to był strzał z czołgu. Nic nie pamiętali, a to było szesnaście lat po Powstaniu. Tego nie pamiętali zupełnie, tak że nie wiem, jak to było.
- Na schodach pana zastał wybuch i stracił pan przytomność?
Tak.
- Co się z panem dalej działo?
Dalej już wiem od łączniczki.
Mocno. Miałem wielki upływ krwi, tak że byłem transportowany (tylko nie wiem, jak to było) do punktu opatrunkowego, ale tego już dokładnie nie powiem. Opowiadała mi „Gloria” – to była łączniczka. Jak ona opowiadała: przyszli w czasie walk jacyś młodzi ludzie, że oni też chcą się dołączyć i pomóc. Ona mówi: „Jak chcecie, to proszę bardzo, nosze brać i idziemy z noszami”. Szła oczywiście cały czas na punkt, a potem jeszcze do szpitala Elżbietanek. Znalazłem się w szpitalu Elżbietanek i tam byłem od razu operowany. Mnie położyli, ale i ją położyli na sąsiednim [łóżku].
Nie, tylko z niej spompowali straszną ilość krwi. Okazuje się, że w ogóle nie powinna, bo to siedemnastoletnia dziewczyna.
- To była transfuzja dla pana?
Tak, transfuzja z niej do mnie. Raz spotkałem tego lekarza, on mnie nawet zaczepił.
- Skąd było wiadomo, że macie taką samą grupę krwi?
Ja miałem grupę „0”. Każdy wiedział [jaką ma].
- Czyli musieliście przed Powstaniem wszyscy podać, jaką macie grupę krwi…
Od tego czasu byłem w szpitalu Elżbietanek. Początkowo jeszcze miałem duże kłopoty, temperaturę bardzo wysoką, nie mogli dojść, co to takiego się dzieje. Przecież cały ropiałem.
Właściwie głowa.
- Czy miał pan odłamkami pociętą?
Odłamków była niesamowita ilość, ale one wyłaziły mi ze skóry przez wiele lat.
- Czyli rany skupiły się głównie na twarzy.
Tak, bo to poszły odłamki. Żebym dostał grubszym, cięższym odłamkiem, to bym przecież tego nie przeżył. Poszły właściwie mniejsze, ale wystarczające, żeby mnie wykrwawić.
- Jak długo był pan w szpitalu?
Do końca szpitala. To był koniec sierpnia.
- Proszę przypomnieć, jaki to był szpital.
Nazywał się szpital sióstr Elżbietanek. To był nowoczesny, wybudowany był w latach trzydziestych, na ulicy chyba Lenartowicza i róg ulicy Malczewskiego, blisko Malczewskiego. Byłem w o tyle lepszej sytuacji, że lekarstwa były jeszcze w tym szpitalu.
- Bo pan był ranny pierwszego dnia?
Tak, 1 sierpnia byłem ranny późniejszym popołudniem. Potem byłem przytomny, to pamiętam, takie były momenty, że tak przyjemnie się robiło…
- Dlaczego się przyjemnie robiło?
Potem się dowiedziałem, bo mi opium dawali.
Przeciwbólowy. Wtedy ból ustępował i robiło się w ogóle przyjemnie.
- Co pan jeszcze zapamiętał z pobytu w szpitalu?
Koledzy dali znać mamie i mama przychodziła tam cały czas. Oprócz tego przychodziły sanitariuszki, „Gloria” i inne, jeszcze innym powiedziała. Przychodziły, odwiedzały. Pamiętam jeszcze, że był występ artystyczny.
Piosenki warszawskie, nie tylko warszawskie, modne, przedwojenne. Był [piosenkarz] znany sprzed wojny, nie pamiętam nazwiska, ale nie Fogg, klasę niżej niż Fogg. To pamiętam.
- Czy tylko jeden był taki koncert?
Pamiętam tylko jeden taki.
- Czy na przykład księża przychodzili?
Tak, księża tam byli, przychodzili.
- Czy była msza dla chorych?
Pewnie była, ale ja byłem na tyle leżący, że nie pamiętam, żebym był na mszy.
- Czy pamięta pan lekarzy? Kogo pan zapamiętał z lekarzy?
Mnie leczyli moi pułkowi lekarze. Dwóch lekarzy. Pseudonim „Wiesław” (Jankowski czy coś), a drugi lekarz „Mikrob” z „Baszty”. Szpital bombardowali, ale to nie było bombardowanie lotnicze, tylko moździerze, ludzie to nazywali „szafy”. One wyły sześć razy i sześć pocisków kolejno wylatywało. Były burzące. Szpital był porządnie zbudowany, ale burzył się. Oczywiście chorych, rannych już było bardzo dużo w szpitalu. Mnie znieśli do podziemia. Jak to się wszystko sypało, to wyciągnęli mnie z podziemia i dwie harcerki [spytały]: „Gdzie pana mamy odnieść?”. Mówię: „Gdzie można”. One mówią: „Dwa szpitale”. Mówię: „Jakie szpitale?”. – „Jeden jest na Misyjnej”. Mieszkałem na Mokotowie, to znałem Mokotów dokładnie. Drugi powiedziała, [gdzie się znajduje,] ale nie pamiętam gdzie. W ogóle nie słyszałem, żeby tam jakieś szpitale były i to kawał drogi. Przecież one mnie nie doniosą, nie dadzą rady, przecież ja ważyłem trochę.
To było parę kroków od naszego domu, gdzie mieszkałem. Tylko mały odcineczek trzeba było przejść od ulicy Tynieckiej do Puławskiej, to co to jest, parę kroków. Po drugiej stronie Puławskiej był blok, w którym myśmy mieszkali. Pytam: „Słuchajcie, wiecie, który to jest dom 107?”. – „Wiemy, który jest 107”. – „Czy tam się można dostać jakoś?” – „No jest wykopane przejście, to można przejść”. – „Ale czy możecie mnie przenieść?” One mówią, że mogą. Huk jak nie wiem cały czas. Mówię: „To zanieście mnie tam”. – „Proszę bardzo”. Zaniosły mnie, odpoczywając na takim małym odcinku. Na Misyjną nie dałyby rady, myślę. Dom był z 1939 roku i miał nawet część piwniczną, [która] wedle jakichś zarządzeń była typem schronu z grubszym sufitem, piwnica betonowa i tak dalej. Ludzie wszyscy w schronie siedzieli. Utknąłem tam, w domu, w którym mieszkałem. Tam do mnie właśnie przychodzili „Wiesław” i „Mikrob” – lekarze pułkowi. Gdzieś byli w swoich szpitalach, a oprócz tego za każdym razem przyprowadzała ich „Gloria”. Tak że myślę, że ona w znacznym stopniu pilnowała kalendarza, bo oni na pewno mieli urwanie głowy.
- Czy pan pamięta, jak ona się nazywała?
Naturalnie. „Gloria”… Wiesława Konarzewska.
Tego pilnowała, żeby przyszli lekarze. To są moje domysły, nikt mi tego nie powiedział, nawet ona tego nie mówiła.
- Czy pan wtedy stracił wzrok?
Od razu. Widziałem plamy, światło odróżniałem, bo teraz nie odróżniam. Czy się światło pali, czy się nie pali, tego nie wiem. Wtedy odróżniałem światło i plamy widziałem, tak że kierując się na plamy, [poruszałem się]. Jak drzwi na biało [pomalowane], to mogłem trafić do drzwi, takie były moje możliwości. Gdzie jest okno, to mogłem wiedzieć.
- Którego sierpnia został pan wyniesiony ze szpitala?
Jak był burzony. O ile pamiętam, to był 29 sierpnia. Chyba tak, bo gdzieś czytałem o tym nawet.
- Jak długo był pan na Puławskiej?
Potem już oddziały niemieckie szturmowały Mokotów, linia się przesuwała. W końcu przyszedł do nas (mogę powiedzieć) kolega i mówił: „Proszę państwa, tutaj będzie teraz linia obronna na Malczewskiego. Kto może, to radzimy wycofać się”. Czy: „Kto chce, radzimy się wycofać”. Z mamą [postanowiliśmy, że] koniecznie wycofamy się. Nocą wędrowaliśmy, całą noc.
- Pan szedł i mama pana prowadziła? Już mógł pan iść?
Mogłem iść. To znaczy kiepsko szedłem, ale szedłem. Powoli doszedłem do znajomych, którzy mieszkali na ulicy równoległej do Szustra.
- Doszliście do Śródmieścia?
Nie, na Mokotowie byliśmy. To było nie dochodząc jeszcze do Szustra. Do nich dotarliśmy i w piwnicy byłem już do kapitulacji Mokotowa.
- Jak wyglądała kapitulacja?
Myśmy siedzieli w piwnicy. Leżałem, żywności nie było, a strzelaninę jakąś było słychać. Byłem w dużej depresji, już nawet na Puławskiej 107.
- Jak reagowali na pana sąsiedzi? Czy nie bali się, że pan jest razem z nimi?
Może i bali się, ale nic nie mówili.
- Czy pomagali trochę, czy raczej mama się panem opiekowała?
Raczej mama. Nie było [sytuacji], żeby ktokolwiek się nieprzyjemnie względem mnie zachował, nie było tego.
- Czy ludność dzieliła się jedzeniem? Sąsiedzi wspierali się czy każdy sam dbał o własne potrzeby?
Nie wiem, tego nie potrafię powiedzieć. Myśmy z mamą bardzo kiepsko mieli z żywnością. Po pierwsze było mało żywności, a część domu, w której było nasze mieszkanie, to zbombardowali z samolotu. Było po trzy mieszkania na każdym piętrze: środkowe, prawe i lewe. Myśmy byli w lewym, stojąc frontem [do mieszkań]. Sztukas leciał bardzo nisko, zrzucił bombę. Całe usiadło aż do piwnicy, ale tam nie było silnego stropu, to usiadło. U nas jakby zrzucił – nie wiem, też by może usiadł strop, ale może by i wytrzymał. Tak że naszego mieszkania już nie było. To było przed wejściem wojsk rosyjskich na Pragę.
- Jak wyglądało pana wyjście z Warszawy po kapitulacji?
Z mamą wychodziłem i ci państwo, u których zatrzymaliśmy się.
Bardzo kiepsko szedłem, ale przeszedłem na Służewiec na teren Wyścigów. Już byłem mocniejszy po dwóch miesiącach. Chodzić trochę mogłem, tak że powoli jakoś dotarliśmy.
Dalej [załadowano nas] do wagonu towarowego i pojechaliśmy do obozu w Pruszkowie. Tam nocowaliśmy może noc, może dwie noce – już nie umiem powiedzieć. Jakieś były dobre duchy, to na pewno, to znaczy sanitariuszki, które nas nie wypychały, żeby iść (widocznie czekały na lepsze okazje), mamie powiedziały, że jakoś trzeba twarz trochę pobrudzić, żeby to wszystko trochę gorzej wyglądało, żeby wyglądała na starszą – mama w końcu jeszcze wtedy była stosunkowo młoda. Doprowadziły do jakiegoś Niemca i on nas przepuścił. Wyszliśmy w Pruszkowie. Mówią: „Tu furmanki są, zaraz możemy pomóc do furmanki podejść”. Do furmanki rzeczywiście jakiejś wsiedliśmy, pyta się: „Dokąd wieźć?”. Mówimy, że do kolejki EKD. „Chodzi kolejka?” – „Chodzi kolejka”. – „To do kolejki EKD”. Dojechaliśmy do kolejki EKD. Wsiedliśmy, dojechaliśmy do Grodziska i to był już koniec, bo zbliżała się godzina policyjna, mnie i mamie trudno się było pokazać (żadnych papierów przecież nie miałem), tak że wysiedliśmy na rynku.
Godzina policyjna się zbliżała, poszliśmy do kościoła. Kościelny był i mówimy: „Proszę pana, chcemy przenocować tylko do rana. Jak to zrobić?”. – „Ja nic nie mogę tu poradzić, najwyżej mogę do jakiejś sali…”. Salka kościelna do jakichś celów kościelnych. „Jak państwo chcą, ale na podłodze, bo tam nic nie ma”. Mówimy: „Bardzo chętnie, podłoga niech będzie”. Tam przespaliśmy na podłodze. Ponieważ myśmy mieszkali w Grodzisku do 1933 roku przez kilka lat, to jakichś tam znajomych było. Odszukaliśmy znajomych, oni sklep założyli w czasie wojny. Do sklepu dotarliśmy i tam się okazuje, że Wanda już jest.
Tak.
- Czyli rodzina cała się spotkała?
Cała rodzina się spotkała.
- Czy w Grodzisku byliście do zakończenia wojny? Jak długo?
Byliśmy w Grodzisku do lutego 1961 roku.
- Jak potoczyło się pana życie po wojnie?
Po wojnie pierwszych pięć lat miałem na lekarzy tylko. Ciągle do szpitala, operacje oczne mi robili rozmaite i tak dalej, ale nie mogli tego oczyścić, bo w oczach było tyle szkła… Jeszcze metal, to oni wyciągali magnesami, jakoś łatwiej było, jeżeli nieduże były.
- Czyli nie mógł pan kontynuować nauki przez pierwsze lata ani podjąć pracy.
W 1950 roku zacząłem pracę w spółdzielni inwalidzkiej, czysto fizyczna praca, jakieś pomocnicze czynności. W 1954 roku zdecydowałem, że trzeba jednak iść na jakąś uczelnię. Na politechnikę się zapisałem.
- Jaki kierunek pan studiował?
Elektrotechnika. Trochę mi pomogło, że skończyłem liceum zawodowe techniczne. Skończyłem to. Po skończeniu zacząłem robić tłumaczenia, to się nie [przerwa w nagraniu – red.] prawie, ale to się okazało korzystne, bo miałem kontakt z wykładowcami na politechnice. W końcu z prasy się dowiedziałem, że dla niewidomych dobre zajęcie to programowanie maszyn cyfrowych. To się wtedy nie nazywało komputery, ale maszyny cyfrowe. Poszedłem do wykładowców, oni mówią: „Ja myślałem, żeby pan gdzieś indziej może [poszedł], w zakładach jakichś czy coś takiego, [gdzie] takie możliwości będą”. Myślałem, że może w Instytucie Techniki, taki był w Międzylesiu, ale dojazdy – to byłoby niedobrze. „Wie pan co, będzie teraz jeszcze jeden dokupiony komputer gdzieś tam w zakładzie którymś. Niech pan pójdzie i porozmawia tam”.
- Czy to były komputery Odra?
Tak, Odra, właśnie to. Wzięli mnie na próbę, nauczyłem się programowania i programowałem. Potem zacząłem pracowników szkolić jako zupełnie uboczna rzecz. Potem studentów. Tak trzydzieści lat pracowałem na politechnice.
- Nie był pan represjonowany po wojnie?
Nie.
- Czy zechciałby pan wyrazić swoją opinię, podsumować Powstanie?
Nie. Uważam, że mam za mało wiadomości do ocen. Nie podejmuję się oceniać.
- Nie ma pan do siebie pretensji, że brał pan udział w Powstaniu?
Trzeba było. Trzeba było się do tego zgłosić. Tak się potoczyło, nie inaczej, akurat los tak jakoś [się potoczył].
- Czy jeszcze coś chciałby pan dodać do swoich wspomnień?
Pominąłem dużo ze szkolenia, było ciekawe. Początkowy mój dowódca drużyny (on był potem zastępcą dowódcy plutonu, to był bardzo zdolny człowiek, kończył wtedy politechnikę, konstruktor) granaty „sidolówki” [konstruował] – nie wiem, czy „sidolówka” była jego, ale w każdym razie tego typu, ręczne. W szkoleniu odbywał się też rzut granatem. Myśmy to robili na poligonie niemieckim, to znaczy… na poligonie w Rembertowie do godziny siedemnastej, dlatego że jak był wybuch, to nikogo nie dziwiło, bo Niemcy też robili wybuchy. Pewnie w różnych godzinach. Nie wiem, bo w Rembertowie nie mieszkałem.
- Nigdy na Niemców się nie natknęliście na poligonie?
Jakby byli Niemcy, to byśmy uciekli, nie pokazywalibyśmy się tam. Kilku nas tam jechało, dowozili nam granaty, rzucaliśmy i potem prędko się rozchodziliśmy. Raz byłem na takim [szkoleniu], więcej nie trzeba. Raz się rzucało granaty i to wystarczy.
- Jakie jeszcze szkolenia były oprócz rzutów granatem?
Na przykład w zimie nasza drużyna (dwunastu [chłopaków] i dowódca trzynasty) [odbyła] całodobowe ćwiczenia. Może dwie drużyny, bo było więcej, dwudziestu paru, już tego nie wiem. Nie znało się obcych zupełnie, zobaczyło się, razem na ćwiczeniach się było, ale kto to był, to nie mam pojęcia. Wyszliśmy w sobotę (godzina ósma, to policyjna była, w zimie o ósmej już dawno ciemno było), wszyscy spotkaliśmy się w forcie szczęśliwickim. Tam już broń była doniesiona. Broni dużo nie było, ale zawsze trochę było: parę pistoletów maszynowych, parę takich pistoletów. Stamtąd wyszliśmy i całonocny marsz. Może nie całonocny, bo w nocy jeszcze była przerwa, były szkolenia musztry, takie rzeczy rozmaite. Potem była przerwa o w pół do drugiej – pół godziny na spanie. Na śniegu się kładło plecami do siebie po dwóch i pół godzinki spania. Potem wracaliśmy kolejką.
- Czy to miało na celu zahartowanie was?
Zahartowanie, sprawdzanie wytrzymałości fizycznej, jak to wygląda i czy się nie będzie chciał wypisać, tak myślę. Zresztą nie wiem, bo mnie nie tłumaczyli, byłem skromnym szeregowcem.
- Czy jeszcze w tych szkoleniach były nietypowe rzeczy, coś ciekawego?
Nie, specjalnie nie. Ciekawe może dla chłopców, którzy się interesują wojskowymi sprawami, ale tak to mi się wydaje, że chyba nie.
Warszawa, 25 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna