Wanda Wyszyńska „Monika”
Wanda Wyszyńska urodzona w 1920 roku. W czasie konspiracji i Powstania pseudonim „Monika”.
- Jakie nazwisko nosiła pani w czasie Powstania?
Nazwisko Wyszyńska.
- W jakiej dzielnicy była pani w czasie Powstania?
Byłam na Trębackiej. […] Nas przeprowadzili stamtąd ulicą Trębacką na plac Teatralny do opery. Myśmy siedziały w tej strasznej spelunie, w operze w podziemiu.
- Czyli tam była pani w czasie Powstania?
Wyprowadzona przez Niemców. Tam się dopiero straszne rzeczy działy.
- Proszę powiedzieć, w jakiej formacji pani była.
W czasie Powstania to była jednostka sanitarna, która z góry była przeznaczona, specjalnie wyszkolona do obsługi bardzo dużego szpitala, który miał być w Urzędzie Rady Ministrów. Przygotowania, wszystko żeśmy zrobiły w kościele… Karmelitów. Punkt zborczy mieliśmy na Trębackiej 2 w mieszkaniu państwa Majewskich.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pani urodziła?
Tata był z Odessy, mama z Warszawy. Mieszkali pod Odessą niedaleko. Już po rewolucji, po wszystkim ledwie zdążyli ostatnim transportem przyjechać do Polski w 1920 roku w marcu. Ja się pozwoliłam urodzić w lipcu i już byłam urodzona w Warszawie u babci na Chłodnej. Rodzice osiedlili się tutaj, ciężkie bardzo były warunki mieszkaniowe wszędzie. W Warszawie tata nie mógł dostać mieszkania, w Grodzisku mieszkanie zdobył i tam żeśmy mieszkali w kilku [mieszkaniach] do 1933 roku. W 1933 roku tatę przenieśli służbowo do Wilna, to żeśmy się przeprowadzili, tam żeśmy byli do 1938 roku, chyba do lipca. W Wilnie żeśmy mieszkali. Chodziłam do gimnazjum sióstr nazaretanek. Bardzo sobie chwalę ten okres, wspominam miło, bardzo była szkoła przyjemna. W ogóle Wilno jest urocze, podajemy się trochę na wyrost za wilnian. Tyle lat mieszkaliśmy, sercem jesteśmy tam przywiązani. Ale to wszystko minęło. Tatę przenieśli z powrotem do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy.
- Do jakiej szkoły chodziła pani w Warszawie?
Zrobiłam maturę. Tatę wcześniej przenieśli, ale czekał półtora roku, żebym dojechała do matury u nazaretanek i przyjechałam do Warszawy już z maturą. Ponieważ byłam ze zdrowiem nie za bardzo, lekarz powiedział, że absolutnie zrobić przerwę. Na zimę wyjechałam do Zakopanego, bo tam były takie historie.
- Czyli z 1938 roku na 1939 rok była pani w Zakopanem?
Uczyłam się prywatnie niemieckiego, bo w ogóle się lubię uczyć. Zaskoczyła nas wojna, ale byliśmy w domu. Wyjechaliśmy na wakacje do rodziny tu i tam, ale wojna jak się zaczęła, to byliśmy wszyscy w komplecie.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Już była tak bardzo fala podniesiona, wszyscy byli podenerwowani, tylko wysłuchiwali, czy jest alarm, czy nie ma alarmu, czy schodzić, czy nie schodzić. Wrażenie było okropne, komunikaty straszne. Miałam wtedy osiemnaście lat skończone, to się tak denerwowałam, że coś okropnego. Jurek sobie polatał na dach, jeszcze oglądał, ale ja to [się bałam].
- Pani już miała świadomość, tak?
W ogóle jestem nerwicówa, więc bardzo przeżyłam to wszystko.
- Jak pani pamięta Warszawę z września?
Myśmy mieszkali na Mokotowie koło parku Dreszera. Ogródki, domki, jeszcze było względnie spokojnie, ale za parę dni wyszliśmy (nie wychodziłam, nie wyjeżdżałam z domu, siedziałam, w domu byłam) i jak zobaczyłam rozkopane ulice i tramwaje jako barykady, to w ogóle coś strasznego. Człowiek nie wiedział, czy płakać, czy się jakoś zmobilizować, czy coś… Pierwsze dni były [takie], że coś jeszcze można było w sklepie kupić, jeszcze jeść, ale już wszyscy byli bardzo podcięci. To był straszny cios. Tata był bardzo opanowany, ale też żeśmy widzieli, że bardzo jest tym wszystkim załamany. Jak pułkownik Umiastowski wydał rozkaz, żeby mężczyźni zdolni do noszenia broni wyszli, to tata wyszedł i myśmy zostali z mamą na Tynieckiej w willi. Nie pamiętam, chyba jeszcze tego samego dnia przyszedł oficer polski i mówi: „Proszę pani, ja pani nie wyrzucam, ale jak ja bym był na pani miejscu, to ja bym zabrał dzieci i stąd poszedł. Ale ja pani nie wyrzucam. Jak pani sobie zadecyduje, to proszę tak robić”. Mama mówi: „Pakujemy się i jedziemy do babci na Chłodną”. Jeszcze służąca była.
- Czy oficer powiedział, dlaczego proponuje mamie, żeby przeniosła się z dziećmi gdzieś dalej?
Mówił: „My tu będziemy zakładali jakieś linie, to, tamto, owo. A Niemcy, jak będą atakować, to chyba od południa. Jak ja bym był na pani miejscu – dokładnie tak powiedział – to bym dzieci zabrał i poszedł”. Mama nam się też kazała spakować, wzięliśmy jak Kopciuszek trochę jedzenia i idziemy. Służąca powiedziała, że ona zostaje. Nikt jej nie kazał, ale okazało się, że jeden z żołnierzy jej się bardzo podobał, wobec tego została w naszym domu. Poszliśmy aleją Niepodległości, która była rozkopana tu i tam, dobrnęliśmy do babci na Chłodną, mieszkała przy Wroniej. Tam żeśmy przeżyli cały wrzesień. Bardzo dużo było bombardowań, przecież oni podchodzili blisko tamtej strony, więc ciężko było.
- Co pani widziała we wrześniu?
We wrześniu niewiele widziałam, bo żeśmy ciągle siedzieli w schronach. Takie były naloty, że trzy czwarte tego [czasu] siedziało się [w schronie]. Widziałam, jak wychodziło się, wojsko nasze wycofujące się. To było straszne. Widać to zmęczone wojsko, które szło już z zachodu na wschód. Ludzi się nie widziało, żeby przechodzili, ale wojska dużo przechodziło, wycofywało się tamtędy. Już nie było żadnego jedzenia, nic. Bardzo to było ciężkie. Już jak przyszedł ostatni dzień, 28 albo 27 września, cały dzień bombardowanie było, to już było coś, co się wydawało, że nie wyjdzie człowiek [żywy]. Myśmy siedzieli na klatce schodowej, trochę obniżonej. To był bardzo dobrze zbudowany dom, masywny i tak dalej, brama też była specjalnie [zrobiona]. Myśmy pod częścią bramy siedzieli, ale żeśmy nie bardzo wierzyli, że to wszystko da się przeżyć. Coś okropnego to było. Już potem za dwa dni ogłosili, że Warszawa się poddała i tak dalej, radia się słuchało, ale nic dobrego już wtedy nie płynęło. Jurek naturalnie poszedł do domu. [Powiedział], że pójdzie do domu zobaczyć, czy nasz dom ocalał, czy jest tam coś.
Tak. „Mama, ty go nie puszczaj, bo przecież jego złapią Niemcy albo kopać rowy, albo zasypywać, albo coś”. Gdzie tam, nie dał sobie przetłumaczyć. Poszedł. Mówię: „Ty pamiętaj, przyjdź przed godziną policyjną. Pilnuj się, tak żebyś przyszedł”. Godzina policyjna, jego nie ma. Co myśmy z mamą przeżyły i z babcią… Ale niedługo się zjawił i jeszcze bohater wielki, bo przyniósł pomidory czy coś, bo tam były przecież wszędzie naokoło działki. Jak poszedł, zobaczył, że willa częściowo zniszczona, ale w większości ocalała, to przyniósł trochę tego jedzenia. Już radość była, że jesteśmy, że będzie do czego wracać, bo na razie to nie wolno było wychodzić, naturalnie.
- Kiedy wróciliście na Tyniecką?
Następnego dnia mówi, że on idzie tam z powrotem, że nasza Stasia ocalała, jest w domu, drzwi pilnuje, zabarykadowała. Poszedł i znów godzina policyjna minęła, a jego nie ma. My z mamą znowu zrozpaczone, a tu dzwonek. Wchodzi Jurek, a za nim tata, który poszedł z mężczyznami, doszedł gdzieś do Równego (nie umiem powiedzieć) i przyszedł. Ale już coś okropnego, taki paluszek. Nie wiem, ile schudł, ile zmizerniał, ale to nerwy, mówił, że coś okropnego. W tamtą stronę marsz okropny, bo ciągle bombardowanie i tak dalej, a tu był marsz okropny, bo im bliżej Warszawy, to wielki strach, czy w ogóle w Warszawie ktoś żyje. Plotki były tak straszne, że nie ma nic, Warszawa jest zniszczona zupełnie do parteru, nie ma ani domów, ani nic, ludzi nie ma. To wszystko go tak [zestresowało].
Tata wrócił, to myśmy za dzień czy za dwa pozbierali, wrócili z powrotem na Tyniecką. Część willi była zniszczona, ostrzeliwana chyba jakoś – nie znam się na tym. Tata powiedział, że trzeba się rozejrzeć za mieszkaniem, kto to będzie remontował i za co. Willa była nie nasza, myśmy wynajmowali mieszkanie w willi. Do tej właścicielki [powiedział], że będziemy się rozglądać. Ona mówi: „Ja rozumiem, bo ja też będę…”. Tata znalazł mieszkanie na Puławskiej 107 w bloku nie tak daleko, więc żeśmy się jakoś przeprowadzili i tam do Powstania mieszkaliśmy cały czas.
Zima się szybko zbliżała, nędza straszna, bo ani jeść, ani nic. Jeszcze ludzie wracają, ciągle ktoś przyjeżdża, mieszka, więc zajmowałam się, mamie pomagałam w prowadzeniu domu, bo to trzeba było i kupić, i gotować, i sprzątać, i tak dalej.
- Czy pani oficjalnie gdzieś pracowała?
Nie. Wtedy jeszcze prawie nikt nie pracował. Ludzie byli tak zdezorientowani tym wszystkim, poza tym nie było gdzie tej pracy znaleźć. Warszawa była tak zniszczona, sklepy te, co były – część została, część zniszczona, ludzie do pracy chętni. Nie rozglądałam się wtedy nawet za pracą. Przyjechała rodzina, trzeba było jakoś to wszystko kleić, żeby to było razem. Ani się nie uczyłam, tak jak wszyscy czekali: słoneczko bliżej czy niżej, przyjdą na wiosnę wojska alianckie i nas wszystkich oswobodzą. Akurat tak się zrobiło, że zamiast tego to padł Paryż – straszne to było. To było bardzo duże załamanie w społeczeństwie, które się trzymało do tej pory dobrze. Pierwszy rok, mimo tych warunków i tego wszystkiego, to uważam, że społeczeństwo się trzymało bardzo dobrze psychicznie i solidarnie. Wszyscy sobie pomagali i tak dalej. Po tym, jak już padł Paryż, Francja padła, naloty się zaczęły na jesieni na Anglię, nie wiadomo, jak to będzie. Już było bardzo ciężko i bardzo źle.
W 1940 roku w lecie zaczęłam pracować. Dostałam przez znajomych pracę jako telefonistka w centrali telefonicznej przy… Alejach Jerozolimskich. O tyle dobrze (taka kumoterska praca), że była legitymacja, że się pracuje, bo to była podstawowa sprawa. Tam jeszcze była przystawiona gapa, że to jest urząd pracujący dla Niemców, że w razie czego proszę o pomoc i tak dalej. To się bardzo liczyło, bo dopiero zaczynały się łapanki, ale już było wiadomo, co to jest. Bardzo się cieszyłam, bo godzina policyjna nie obowiązywała, bo praca była na trzy zmiany w telefonach, więc to było różnie.
Zaczęłam pracować w telefonach i zajmować się kłopotami domowymi. To był… 1940 rok. W 1941 roku na wiosnę wyczytałam, że już się w międzyczasie zaczęło kleić przez ten rok szkolnictwo. Profesor Lipiński znany na SGH jakoś wycyganił od Niemców (nie wiem, jak to się stało), że pozwolili mu założyć niby-pomaturalną. To się nie nazywało, że [szkoła] wyższa, ale po maturze przyjmowali – SGH po prostu założył. Chyba nawet o ile pamiętam, to na dwa turnusy: i na pracujących, i na [niezatrudnionych]. Poszłam tam, ale zobaczyłam za dużo matematyki: „To ja tam nie zrobię kariery”. Wyczytałam, że rektor Akademii Nauk Politycznych i Społecznych, tenże pan profesor Rejman, otwiera też kurs pomaturalny – druga obok SGPiS-u; tamta była raczej dla przemysłu, dla handlu, a tamta była dla kadry polityczno-społecznej, wydział konsularny tam był i tak dalej. Pod różnymi nazwami to [funkcjonowało], pod różnymi cygańskimi podejściami było. Poszłam tam, zapisałam się, dostałam się. Zapisałam się na popołudniowy, bo pracowałam. Łatwiej mi się było zrywać na popołudnie. Skończyłam tę szkołę, bardzo dobrze zresztą i bardzo zadowolona byłam, bardzo miła szkoła.
- W którym roku pani skończyła szkołę?
W 1942 roku chyba w lipcu był koniec roku w czasie wakacji.
- Kiedy się pani zetknęła z konspiracją?
Skończyłam szkołę. Można było przeskoczyć do Lipińskiego, ale już nie chciało mi się. Myślę sobie: „Co tu będę robić?”. Przypadek: spotkałam miłego [chłopaka].
W ogóle, jak przyjechałam z Wilna, to tu nie chodziłam do szkoły, nie miałam kolegów i koleżanek, przez to byłam trochę wyobcowana. Jurek poszedł do szkoły, to od razu miał środowisko. Ja tylko tyle, ile przez rodzinę i przez znajomych, i tak dalej. Rodzice byli bardzo zaprzyjaźnieni ze słynną rodziną państwa Bursze. Byłam z Anią Bursze zaprzyjaźniona, ona miała braci, ci bracia mieli kolegów, to trochę już miałam jakichś [znajomych]. W 1940 roku w lecie zaczęły się pierwsze straszne łapanki, wywózka do Oświęcimia.
- Czy pani widziała jakąś łapankę?
Rodzice się przerazili i Ankę, i mnie wysłali [poza Warszawę], pod Konstancinem mieli domek letni. Myśmy tam siedziały. Chłopcy też tam nieraz przyjeżdżali.
Już po szkole stenotypii i biurowości ([tak] się nazywało) spotkałam jednego z tych chłopaków. On się mnie pyta, czy ja bym mu czegoś na maszynie nie mogła przepisać albo koleżanka. Mówię: „Ja ci mogę przepisać, bo ja mam [maszynę]”. Przyszedł, przyniósł jakieś [materiały]. Chodził na jakieś kursy (już nie pamiętam), bo to skrypt chyba był. Przyszedł, zabrał i tak dalej. Po pewnym czasie przyszedł (to było na jesieni 1942 roku, wrzesień) i pyta się mnie: „Słuchaj, a czy ty byś nie mogła od czasu do czasu [poprzepisywać]? Już nie mnie, ale wiesz, my, koledzy się spotykamy, tak się trochę szkolimy, bo my, mężczyźni, musimy być przygotowani”. Mówię: „To, co mogę, to zrobię”. Przyniósł mi coś, już nie pamiętam, jakiś katalog do przepisania. Potem mówi: „Słuchaj, to może byś była taka łączniczka u nas?”.
Tak się zaczęło. Wciągnął mnie w tę łączniczkę. To było jeszcze wtedy bardzo luźne, powiedziałabym, że niedużo tego było. To był 1942 rok, jesień. Nie było jeszcze bardzo powszechne, ale w każdym razie robiłam to. Zaprowadził mnie do mieszkania na Odyńca 7, jak dziś pamiętam. Dostałam [materiały] do przepisania i tak dalej. Potem powiedziano mnie, że wobec tego liczą, że ja będę im [pomagać]. Poznałam jakiegoś pana, powiedział, że nazywa się Chwast (albo Chwast, albo bardzo podobnie), [powiedział], że będzie moim szefem, że tak powiem. Tak się zaczęło. Byłam za łączniczkę, nie bardzo mi to odpowiadało.
Nie odpowiadała mi ta praca, ale co mogłam, to [robiłam]. Na rowerze jeździłam, trzeba było szybko kogoś powiadomić, to naturalnie [przychodzono] do mnie i tak było. To był 1942 rok, jesień. W 1943 roku już te spotkania zaczynały nabierać kolorów. Ale w 1943 roku największy cios życia nas spotkał, bo 6 maja rano: Bum, bum do drzwi i gestapo. Rewizja i tatę zabrali.
- Czy pani sobie zdawała sprawę, dlaczego gestapo ojca zabrało?
Nic absolutnie. Tata był po zawale. Już chodził (to był chyba miesiąc po zawale), ale jeszcze leżał w łóżku. Wstawał. To było rano, za piętnaście ósma, wychodziłam do pracy. Ktoś zapukał do drzwi, światła nie było, to dzwonki [nie działały]. Myślę sobie: „Kto to tak wcześnie dzwoni?”. Stoi jakiś facet i pyta się: „Do pana Wyszyńskiego”. Mówię: „Proszę pana, śpi, ale w ogóle jest chory”. – „A to przepraszam” i się cofnął. Wyszedł i za chwilę: Łup! Łup! Łup! Cofnęłam się do pokoju i mówię: „Tata, jakiś pan do ciebie”. Tata mówi: „E, to na pewno (bo wtedy ojciec pracował prywatnie w dużej hurtowni owoców, był księgowym) tam zwalniają robotników, pewnie chce, żeby go poprzeć. To – mówi – niech poczeka trochę, to ja wstanę”. W tym momencie już: Łup! Łup! Łup! W drzwi walenie. Idę, drzwi otwieram, a tam trzech i od razu z pistoletem do mnie i do taty. Wiedzieli, w którym pokoju tata leży. Było kilka pokoi, a oni poszli prosto stamtąd [do taty].
To mnie do dzisiaj interesuje, skąd oni wiedzieli. Od razu do taty pistolet nastawili i tata ręce podniósł do góry: „Wstawać!”. Wstał i momentalnie materac wyrzucili (sypialnia rodziców typowa: podwójne łóżko i tak dalej), bo się bali, przypuszczali, że pewnie jest broń albo coś jest tam ukryte. Nic się nie pytali, tylko od razu łóżko i do ojca: „Ubierać się”. Mnie i mamę zamknęli do mojego pokoju. Jurek chyba najpierw nic nie pamiętał, początkowo był chyba z tatą razem, a potem też [go] wyrzucili, mnie i mamę do mojego pokoju wyrzucili. Rewizja trwała z półtorej godziny, dwie godziny. Tata dorabiał, ponieważ miał uprawnienia biegłego księgowego, to prowadził księgowość różnych firm. Były u nas kartoteki, długie szuflady z kartotekami, to oni przerzucali, uważali, że może gazetki [znajdą] – w każdym razie szukali. Potem po półtorej godzinie rewizji poprosili nas do pokoju, tam gdzie tata był już ubrany i mówią: „No to się pożegnajcie z ojcem”. I poszli.
- Czy oni mówili po polsku, czy po niemiecku?
Jeden mówił po polsku zupełnie dobrze, tamci dwaj chyba nie, ale jakieś oprychy jeden w drugiego.
- Czy byli w cywilnych ubraniach?
Wszyscy byli w cywilnych ubraniach i oprychy nie z tej ziemi. Nawet w pierwszej chwili myślę sobie: „Jezus Maria, to chyba jest jakiś napad!”, bo wtedy się zaczęły na bogatych ludzi napady finansowe hołoty. Myślę: „Czyżby nas…”. Kto by przyszedł do nas, taka nędza, kto by przyszedł do nas po pieniądze? Potem oni tatę zabrali, myśmy już zostali. Jurek jeszcze chodził do szkoły przecież ostatni rok w swoim technikum. Ja pracowałam. Tak żeśmy jakoś [sobie radzili]. Mnie, naturalnie ta ostatnia sytuacja [wyłączyła z konspiracji] – na trzy miesiące nie wolno mi się pokazywać.
Nie, w konspiracji. Jakby coś było, to żeby dać znać im przez kogoś. Po tych trzech miesiącach mówią z przeproszeniem, że spokojnie, że może jeszcze z miesiąc bądźmy na luzie. Mieli rację, bo jak taka historia, że i mienie zabierają z domu, i wszystko…
- Proszę dokończyć opowieść o ojcu. Gdzie ojca zabrali?
Na Pawiak. To był 6 maja. Dwudziestego dziewiątego maja 1943 roku była największa egzekucja na Pawiaku, sześćset osób rozstrzelali tej doby. Nas pocieszali, że część wywieźli, część została. Mówili, że Pawiak jest opróżniony, nie ma nikogo absolutnie. Część wywieźli, a część jest osób rozstrzelanych. Niestety w gazetkach, które wychodziły i które się czytało, potem podali konkretnie, że tak było. W getcie (getto było już wtedy zlikwidowane) ich rozstrzeliwali wszystkich, bo już getto było zlikwidowane. To był maj 1943 roku. Na Pawiak można było wnosić paczki. Jurek 31 maja poszedł z paczką, bo to na [niezrozumiałe] akurat z ostatniego miesiąca. Nie przyjęli. „Nie, na Pawiaku nie ma”. Nie przyjęli. Jak Jurek mi opowiadał, to była przy tym litera duże T odbite. Co to: czy tort, czy transport, to nikt nie wiedział, ale tak było. Nic żeśmy nie wiedzieli, czekaliśmy, może jak transport, to jakiś przyjdzie list z obozu.
Ale niestety dostaliśmy na początku września wezwanie zaadresowane
Familie Wyszyński, że ma się zgłosić w gestapo do pokoju. Jezus, Maria, [włosy] dęba stanęły. Mama nie pójdzie, bo nasza mama była taka żona mężowi, co to na drugim planie, przytulona, zawsze przez męża wszystko załatwiane, nic by nie poszła. Zresztą byśmy jej nie posłali. Jurkowi w żadnym wypadku nie wolno, a ja już zaryzykowałam, nic nie powiedziałam szefowi i poszłam do gestapo. Dostałam zaświadczenie, że 29 maja
gestorben. Mam do dzisiaj to zaświadczenie, nawiasem mówiąc, to jest unikat.
- Czyli przypuszcza pani, że ojciec został rozstrzelany.
Rozstrzelany, tak. Jest jego tablica na drzewie na Pawiaku, z tej egzekucji bardzo dużo jest, bo sześćset osób rozstrzelali. Tak mniej więcej [to wyglądało]. To już była jesień 1943 roku. Dowiedziałam się od swojej znajomej pani Schiele (Haberbusch i Schiele, były takie piwa; bardzo mili i kulturalni ludzie, i bogaci), że organizuje się grupa sanitarna, bo jest rozkaz, że będzie extra szpital w Urzędzie Rady Ministrów. „Czy ty byś nie poszła?” Mówię, że bardzo chętnie. Mówię: „Przecież z pistoletu strzelać nie będę, bo się tak boję, że coś okropnego”. Nie nacisnęłabym chyba spustu, co ze mnie będzie za pomoc w Powstaniu [niezrozumiałe] Ale do tego byłam bardzo zainteresowana i powiedziałam, że tak. Zgłosiłam się, dostałam zawiadomienie, że mam przyjść na spotkanie koleżeńskie. Żeśmy przyszli w ileś osób (nie pamiętam) na ulicę Mazowiecką 7… Powiedzieli nam, czy wszystkie jesteśmy przygotowane na to, że to będzie praca w szpitalu. To już zaczęło pachnieć Powstaniem, już marazm przeszedł, koniec 1942 roku na 1943. W 1943 roku już się wszystko rozkręciło. [Pytali,] czy chcemy tego i potem pracować w sanitariacie. „Bardzo chętnie”.
- Czy duża grupa dziewcząt przyszła na to spotkanie?
Najpierw przyszły ze trzy, cztery, pięć osób. Myśmy powiedziały, że tak. Oni prawdopodobnie zawiadamiali raz tych, raz tych, żeby za dużo nie przyszło, ale w końcu był taki dzień, że przyszło nas wtedy z piętnaście osób. To było takie mieszkanie w domu, oni mieli olbrzymi dom (do tej pory stoi zresztą), można było do tego mieszkania od jednej bramy wchodzić i od drugiej. Chyba dziewięć pokoi było. Przyszedł doktór, nazywał się doktór Stanisław Niklewski, uroczy człowiek. Prowadził to, miał pomocnicę, prawą rękę, siostrę Hankę. Nas [uczyła] bandażowania, zastrzyków i tak dalej. To trwało nie do samego Powstania, ale w czerwcu się chyba już skończyło. Jeszcze żeśmy ćwiczenia parokrotne w Szpitalu Maltańskim [miały]. Szefową tego była pani Schiele. Jej zastępczynią była [inna pani] […]. Potem się zorientowałam, nie wiem, co to była za grupa. To była grupa, że tamte panie były chyba do gotowania, do pomagania. Myśmy były w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu [lat]. Tamte panie były chyba koło czterdziestki. Kiedyś dwa razy były spotkania, to i one były i myśmy były, i ja tak kombinowałam. Mniejsza z tym.
Już przed samym Powstaniem pierwszy alarm, to piątek – naturalnie odwołany. Wróciliśmy. Drugi we wtorek. Już jak żeśmy poszli, to już na Trębacką. Pierwszy też był na Trębackiej, ale kazali nam wrócić do domu. Wróciliśmy i we wtorek rano drugi alarm. Już żeśmy poszli na Trębacką. Mówię „myśmy”, bo byłam z koleżanką, znajomą, mieszkała koło nas niedaleko, myśmy się bardzo przyjaźniły, ona starsza pięć, sześć lat ode mnie, przedsiębiorcza, pełna energii i pomysłowości. Dzięki niej żyję.
Per pedes żeśmy na Trębacką poszły. Poszłyśmy na zgrupowanie i tam już nas zastało Powstanie.
Myśmy byli zgrupowani w mieszkaniu u pani Majewskiej. To było małżeństwo Majewskich, którzy byli właścicielami tego domu. Dom na rogu Trębackiej i Koziej (tam, gdzie jest prokuratura), to był wspaniały dom, bo to był dom pierwszej poczty w Polsce, przerobiony później na mieszkania. Ponieważ to był dom poczty, to od pokoju do pokoju potem poprzebijali [przejścia] i była bardzo dobra komunikacja na cały dom, jak się okazało. Myśmy tam byli. Mieszkanie, w którym myśmy byli, państwa Majewskich, miało dużą firmę budowlaną (mieszkanie i firma), tak że też dużo pokoi miało i myśmy się miały gdzie rozprzestrzenić. Na pierwszym piętrze był Dom Sztuki – to się chyba [tak] nazywało, stare rzeczy [do kupienia]. Tam były skoszarowane harcerki. Młode, myśmy patrzyły na nie. Myślę: „Co one będą robić?”. Młode harcerki, dużo ich było na pierwszym piętrze. Powstanie wybuchło. Jeszcze przed Powstaniem nasza komendantka mówi: „Słuchajcie, tu podrzucili jeszcze nosze, dwie sztuki. Kto zaniesie tam do kościoła naprzeciwko? Tylko przez ulicę przejść”.
- Kto był pani komendantką?
Pani Jadwiga Szylowa. Moja siostra cioteczna, która też była w tej grupie ze swoją przyjaciółką Szlenkierówną (była rodzina Szlenkierów od przemysłu skórzanego), [zgłosiła się]. One były w ogóle bojowe. [Mówiły, że] jak nie będzie Powstania, to one polecą do lasu, bo już nie mogą wytrzymać. Wzięły nosze i poleciały zanieść. A tu ciach, piąta godzina, ruszyły czołgi. Już tak jeździły po Krakowskim [Przedmieściu], że pięć po piątej jakaś pani przelatywała, prawdopodobnie przed ulicę jeszcze chciała [przejść] (nie wiem, może z domu) i już leżała przed naszym domem. Tak ją czołgi rozjechały, że coś okropnego. Proszę sobie wyobrazić, że tak już było pod obstrzałem, że nie można było przejść stąd tam: ani one do nas nie mogły, ani myśmy do nich nie mogły. Cały czas już wszędzie byli Niemcy, nie było Powstańców, bo byli wszędzie Niemcy i czołgi jeżdżą. Tak było chyba do 9 albo 10 sierpnia. Pamiętam, że jak był pierwszy tydzień Powstania, to myśmy się tak cieszyły, moja koleżanka jeszcze poszła gdzieś, ciasto zrobiła, że to jest rocznica Powstania. My – ciągle zamknięte przez Niemców naokoło – czekamy, co będzie dalej.
Siódmego sierpnia przyszedł ksiądz ze Starówki, wylegitymował się i powiedział, że przyszedł zabrać harcerki. Pani Jadwiga się pyta: „A co z naszym oddziałem?”. – „Ja nie mam dla pani żadnego przekazania, ale jak pani chce, to przeprowadzę albo jeżeli ktoś chce, bo barykada na Długiej będzie pozbierana, więc ostatni moment”. Pani Jadwiga mówi: „Nie, jak ja nie mam odwołania, to my zostajemy. Może będzie atak z drugiej strony, czekają na nas, dajmy na to, że my będziemy ich wspierać czy co…”. Ksiądz harcereczki zabrał, dwie pani starsze (czterdzieści parę lat) zabrały się z księdzem i poszły. Myśmy zostały. Tak było, to był już chyba 10 sierpnia rano, ostrzał był całą noc, ale jakoś jeszcze możliwy. Zaledwie żeśmy się pozbierały (bo mycie było takie, że najpierw do połowy, najpierw jedna noga, potem druga, żeby w razie czego było szybko), a tu krzyk: „Niemcy!”. Na początku nie, ale za chwilę już słychać Niemców na schodach i tak dalej. Rzeczywiście wpadli Niemcy do tego domu, wszyscy [mieli] na dół zejść i oni patrzyli, czy wszyscy zeszli. Piętra posypywali białym proszkiem i podpalali domy. Myśmy stali wewnątrz na podwóreczku, wszyscy mieszkańcy. Myśmy się nie trzymały w grupie, tylko niby też mieszkańcy tego domu. Dość dużo było mieszkańców, naturalnie i cywile, kobiety i mężczyźni, i tak dalej. Kazali chyba oddać zegarki, pierścionki, wszystko, co było, pooddawać, bo jak nie, to będą strzelać. Najpierw się spytali: „Czy może jest ktoś z państwa, kto mówi po niemiecku, kto byłby za dolmeczera?”. Pan Majewski, właściciel domu mówi: „Ja skończyłem studia w Lipsku – mówi – to znam niemiecki”. Niemiec wziął pistolet i strzelił mu prosto, on padł na naszych oczach i nic. Już nie proponował, czy może ktoś inny zna.
Zbieramy się, a pomiędzy poszczególnymi posesjami były już poprzebijane dziury, bo jak ulicą nie można było się pokazać, bo Niemcy i czołgi jeździli, to tylko podwórkami od tamtej strony się chodziło. Przebijanymi dziurami przeprowadzili nas. Oni przyszli chyba między dziesiątą a jedenastą. Ta sama sceneria odbywała się w każdym domu: wchodzili, wyrzucali wszystkich, podpalali. To się wszystko paliło, myśmy stali, a naokoło się wszędzie pali, w każdym domu to było. Jak byli chorzy, to rozstrzeliwali od razu, nie było [możliwości], żeby ktoś mógł kogoś prowadzić. Jak [ktoś] nie był sprawny, to od razu był zastrzelony. Trębacka ma może dziesięć domów, myśmy szli od dwunastej do szóstej po południu, bo każdy dom musieli podpalić, wyrzucić, rozstrzelać, dziurami [prowadzić] i tak dalej. Zaprowadzili nas do opery od strony Trębackiej, wejściem bocznym i [sprowadzili] do piwnic. Już jak żeśmy byli w operze w piwnicy, to już nas posegregowali: kobiety tu, mężczyźni tam, mężczyzn na prawo, myśmy na lewo. Nas popchali gdzieś prosto do długiego korytarza, podziemia, a tam już kupa ludzi siedziała, jak się okazuje. Słomy ponarzucane, wepchali nas w korytarz, ciemno. Potem żeśmy się trochę zorientowali, że tam kupa ludzi już mieszka (w skrócie mówię). Mężczyzn zabrali. W ciągu godziny chyba już słychać było serię, jak ich rozstrzeliwali. Wchodzili na górę i tam ich rozstrzeliwali. Myśmy siedzieli, okropne towarzystwo kobiet, które tam były; do tego wszystkiego była jeszcze pani, [o której] mówili, że to jest pani hrabina Mirska, ale nie umiem powiedzieć. Zresztą ukochana komendanta Niemca, leżała na futrach rozłożonych i ciągle sobie nastawiała patefon z płytami. To było coś strasznego.
My siedzimy, wiadomo, już jak tamtych rozstrzelali, to teraz będą nas pewnie rozstrzeliwać. Co będzie? Myśmy poszły w kąt straszny, żeśmy się nawet ubrudziły specjalnie, żeby wyglądać strasznie. Przyszedł jeden Niemiec, moją koleżankę ciągnie za rękę i mnie: „Chodź ze mną albo ty, albo ty”, ale trzecia koleżanka miała zegarek, wyciągnęła i mówi: „A pan zegarek złoty chce?” – to on złapał i poszedł. Tak żeśmy się uratowały, bo albo jedna, albo druga byłaby zaciągnięta. Coś okropnego, co tam się działo. Tak nas przetrzymali trzy doby. Żeśmy wiedzieli, że jak bombardowanie, to jest [dzień], jak jest ostrzał, to znaczy, że to w nocy, tylko z tego żeśmy się orientowały, bo to nic nie było wiadomo.
- Jedzenia ani wody nie było?
Było, myśmy jakieś kanapki wzięły, ktoś coś miał, ale w ogóle nikt nie mógł jeść. To było coś strasznego, człowiek siedzi pod ziemią bez wyjścia, bez wszystkiego, słychać tylko, jak się odbywają egzekucje. Po trzech dniach po południu raptem zamieszanie: „
Raus! Raus! Wszyscy wychodzić!
Raus! Raus!”. My już nie wiemy co, ale:
Raus! – coś się dzieje. Wyprowadzili nas z tego podziemia na podwórze. „Ustawiać się i idziemy. Nie uciekać ani nic”. Prowadzili nas w stronę Grobu Nieznanego Żołnierza. Po lewej stronie zaraz były przed operą zakłady czy teren zajęty przez Opla, samochody stały. Młody człowiek tam się kręcił. My do niego: „Proszę pana…”. On mówi: „Proszę pani, jeśli ktoś z państwa jest ranny czy chory, to ja mogę udzielić pomocy. Żadnych pytań proszę mi nie stawiać, bo zginę razem z państwem. Powiem jedno: cała Warszawa ma kolejną [niezrozumiałe] teraz w Pruszkowie. Tak że jeżeli przeżyję, to zawiozę was do Pruszkowa prawdopodobnie, pójdziecie do Pruszkowa”. Zobaczyłyśmy „Bristol’. Mówimy: „Może uciekać do »Bristolu«?”. W ogóle nikogo nie ma na ulicach, przecież w ogóle nic się nie dzieje. „Ale może uciekać?” Dobrze, że myśmy nie uciekły, nie udało się. Jak się okazuje, „Bristol” od początku był w rękach niemieckich, tak że raczej byśmy sobie pogorszyły, a nie polepszyły.
Tak nas prowadzili (już było całkiem ciemno) koło Grobu Nieznanego Żołnierza, przez Ogród Saski, Halę Mirowską i na Wolę do kościoła Świętego Stanisława. Otworzyli klapę, trumny jakieś stały, słomy [narzucone], brudno – okropnie tam było. Myśmy były już tak zmęczone, że myśmy w ciągu chyba pięciu minut zasnęły wszystkie. Przedtem człowiek nie spał, bo był w takich nerwach napiętych, że się cztery minuty [zdrzemnął], ale żeby ktoś spał, to nie było mowy. Też słychać było (ja tego nie słyszałam, ale koleżanki, co nie spały) bez przerwy rozstrzeliwania, rozwałki były ciągle. O szóstej nas obudzili i wychodzimy. Kombinujemy ciągle, jak uciec. Gdzie tu uciec? Ulicami nie można, bo nikogo nie ma, domy pozamykane i tak dalej. Zaprowadzili nas na Dworzec Zachodni. Miałyśmy tu szczęście, bo załadowali nas do pociągu elektrycznego, bo i takie, i takie chodziły. Wepchali nas, to już wiedziałyśmy, że jedziemy do Pruszkowa. Wskoczyłam na wejście, ciach, do pierwszego przedziału, od razu do okna stanęłam z myślą, że mam jeszcze przecież ołówek i kartkę, to będę rzucała kartki, że wyszłam z Warszawy i żeby powiadomili znajomych – dawałam do Grodziska i Milanówka. We trzy żeśmy postanowiły się w ogóle nie rozdzielać, ale w tym tłumie nas rozdzielili. Jedna stała niedaleko, a najstarsza, energiczna została na podeście, gdzie się wchodzi. Za parę minut ta druga do mnie mówi: „Chodź, chodź”. Mówię: „Nie ustąpię tego miejsca przy oknie. Bój się Boga! Co to, to nie”. – „Ale chodź, chodź, »Mirka«”. Myślę sobie: „Nie, tamta to by mnie nie wołała tak bez przyczyny”. – „»Mirka« – mówi – słuchaj, rozmówiłam się z kolejarzem”. Ona zaczęła z nim kombinować: „Niech pan nam coś pomoże”. [Pytała], czy ten pociąg się zatrzymuje gdzieś, czy nie zatrzymuje. On mówi: „Proszę pani, tu jest tak: jak jedzie elektryczny pociąg, to on gdzieś koło Piastowa zaczyna zjeżdżać z linii głównej na boczną, żeby wjechać do Pruszkowa. Wtedy pociąg hamuje, przyhamowuje. On się nie zatrzymuje, ale bardzo [zwalnia], żeby zjechać na boczne tory. Paru osobom – mówi – udało się wtedy wyskoczyć. Jak panie są takie młode, to radziłbym próbować. Ja tu będę, ja paniom powiem”. Myśmy były przedostatni wagon w pociągu, Niemcy siedzieli z karabinami na schodkach. Mówi: „Ja paniom powiem kiedy. Decydują się panie?”. – „Decydujemy się”. Mówi: „Ja jeszcze wam pomogę. Ja rozepchnę trochę drzwi, ale musicie bokiem wyskakiwać”. Tak było. Rozepchał drzwi, myśmy bokiem wyskoczyły. Myśmy się wyturlały, bo myśmy nie umiały skakać. Żeśmy się przewróciły, tam był wykop nieduży, ale był. Tak żeśmy się wydostały wszystkie trzy, pociąg pojechał dalej. Jeszcze nie wiem, czy na końcu pociągu powinien siedzieć Niemiec z karabinem, ale czy siedział, czy nie… Być może w tamtą stronę patrzył, że on do nas nie strzelał. Myśmy były przedostatni wagon, on momentalnie nas minął. Tak żeśmy się wydostały.
Jak pociąg odjechał, to myśmy ogłupiałe zostały, zupełnie. Stałyśmy, okropnie wyglądamy. Ona mówi: „Przeskakujmy na drugą stronę”, bo tam jakieś domy były. Przeskoczyłyśmy na drugą stronę, jakiś pan z małym chłopczykiem mówi: „Panienki, wy z Warszawy pewnie”. My mówimy: „Ale skąd!”, bo myśmy się tak bały, że my z Warszawy, że to coś okropnego, że zaraz coś z nami zrobią. On mówi: „Słuchajcie, nie bójcie się, bo my jesteśmy właśnie po to, żeby ratować takich, którym się udaje wyskoczyć z pociągu. To gdzie was zaprowadzić? Na razie do pierwszego sklepu, żebyście się umyły i uczesały, bo jesteście straszne. Wy nie macie pojęcia, więcej słomy na głowie jak włosów macie”. Zaprowadził nas do jakiejś kawiarenki, cukierenki. Patrzymy: pomidory leżą, ciastka leżą. Myślimy: „Myśmy zwariowali czy co? Gdzie to jest w ogóle?”. Żeśmy się trochę uczesały i tak dalej. On się pyta: „To gdzie was prowadzić?”.
- Czy pamięta pani, jaki to mógł być dzień?
Dwunasty albo trzynasty.
Sierpień, pierwsza połowa sierpnia wszystko się odbywa. Ten pan sympatyczny. „My pojedziemy – mówię – ja jadę do Grodziska”. Tam miałam gosposię, która była u nas i wychowywała nas. Myślę sobie: „Ona po wielu latach, ale przyjmie mnie, naturalnie. Zabiorę je”. One nie miały gdzie pójść, te moje dwie koleżanki. Mówi, że podprowadzi nas. „Niech panie uważają, bo w Komorowie są łapanki okropne. Tutaj nie pokazujcie się, bo od razu widać, że wy jesteście z Warszawy, to was przyuważą”. Idziemy, idziemy, wołają z ogrodu: „Panienki z Warszawy!”. Każdy chciał jakieś wiadomości. My: „Nie, nie, nie” i dalej idziemy. Idziemy i w końcu takie bungalow stało, jacyś państwo siedzieli: „Och, dziewczynki, chodźcie do nas, bo wy z Warszawy!”. Otworzyli drzwi, furtkę. Byli to państwo Iwaszkiewiczowie, ale nie od Jarosława, jacyś inni, budowniczy kolejki EKD. Jak popatrzyli na nas, to: „Chodźcie tutaj, chodźcie!”. Zabrali nas, mieli wannę. Ta pani przyszła, wykąpała nas, uczesała nas. Myśmy się jakoś pozbierały. Dała nam śniadanie na obrusie białym, to myśmy płakały. Myśmy były tak zdenerwowane, że ani jeść, ani nic, takie nam łzy leciały z oczu. Tacy sympatyczni państwo. Myśmy opowiedziały co i jak, ona się okropnie zdenerwowała, bo syna miała w Powstaniu. Przemili państwo. „Co będzie z wami dalej?” Mówię, że jadę do Grodziska szukać swojej gosposi, zabieram koleżanki. „No, ale jakby się coś nie udało, to przyjeżdżacie, to na pewno się coś znajdzie”. Nadzwyczajni byli ci państwo Iwaszkiewiczowie. Nigdy nie zapomnę. Tak żeśmy pojechały do mojej gosposi, naszej opiekunki. Przyjęła nas, potem poszłyśmy, gdzie indziej nas skierowała, do innych państwa. Ale zaczęło się od tego, że znalazłyśmy dach nad jej głową.
Muszę się cofnąć kawałek, bo jak nas prowadzili do opery, to rozdzielili od razu, że kobiety na lewo, a mężczyźni na prawo. Oni zostali na parterze, a myśmy poszły na dół. Była egzekucja za parę godzin, wszystkich rozstrzelali. W tym domu, gdzie myśmy na Trębackiej 2 mieli swoje miejsce postoju, tam mieszkali ludzie prywatnie. Mieszkali między innymi państwo Czajkowscy, którzy mieli syna w wieku chyba dwudziestu paru lat. Na dwa dni przed wybuchem Powstania ściągnęli [go] po znajomości za jakieś grube pieniądze z robót w Niemczech. Wykupili go, on przyjechał do Warszawy na dwa dni przed Powstaniem. Spał, bo taki zmęczony po tym wszystkim, a tu Powstanie wybuchło. Potem w czasie dziesięciu dni, co myśmy tam byli, to się do nas przyłączył, coś pomóc, przenieść, zabrać, z góry znieść na dół, chłopak bardzo [pomocny]. Poszedł z ojcem i nie wiadomo co i jak. Jego mama była z nami, w podziemiu siedziała w jednym korytarzu. Myśmy się z tą mamą spotkały w Grodzisku, handlowała później. Okazało się, że ten chłopak ocalał. Przychodził do nas, z Jurkiem się zaprzyjaźnił. Jeden jedyny z tej egzekucji.
- Jak to się stało, że on ocalał?
Przeskakuję do przodu. Już jest po wojnie, po wszystkim, pracuję już naturalnie. Pracowałam wtedy na placu Trzech Krzyży. Zawsze lubiłam się czegoś uczyć. Ponieważ niemiecki znałam nieźle, chociaż raz w tygodniu [chciałam brać lekcje], nie będę traciła tego, [co umiem] – warunki materialne miałam bardzo kiepskie wtedy. Koleżanka mówi: „Ja ci mogę polecić taką…”. Nie wiem, czy to Niemka, czy to Polka. Mówi, że Polka, niedrogo bierze, studiuje. Rzeczywiście, pani Terter się nazywała. Myśmy w Grodzisku mieszkali, ale ja pracowałam tam, a ona pracowała w [niezrozumiałe] parę domów dalej. Powiedziała, że po pracy mojej i jej będzie przychodziła do mnie do biura raz w tygodniu i tak dalej. Tak żeśmy się z nią trochę zaprzyjaźniły, z pół roku było. Ona doskonale znała niemiecki. Gdzie ona nie była tłumaczem… w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i jeszcze gdzieś. Mówi mi, że przez dwa tygodnie nie będzie przychodziła, bo jest powołana na tłumacza do delegacji, która przyjeżdża z Niemiec. Potem przyszła, powiedziała, że przyjeżdża małżeństwo niemieckie, on jest reżyserem, a ona jest [niezrozumiałe] tego, naturalnie to wszystko Niemcy wschodnie. Przyjeżdża z nimi wiceprzewodniczący tamtejszej komisji do spraw badań przestępstw niemieckich – u nas też była taka komisja.
Przyjeżdżają w sprawie badań wszystkich przestępstw niemieckich, które Niemcy [popełnili] w Powstaniu. Mówię: „O Boże, mam takiego kolegę, który cudem ocalał z takiej egzekucji, naoczny świadek tego wszystkiego”. Ona się strasznie zainteresowała, a potem przylatuje do mnie i mówi: „Proszę pani, powiedziałam tym państwu, to oni koniecznie, żeby tego znaleźć”. Mówię: „Ja nie wiem gdzie, ja nie mam żadnego kontaktu z nim. Ja wiem, jak się nazywał, wiem, że w Warszawie mieszkał. Może się już wyniósł” – bo to było parę lat dobrych po Powstaniu. Proszę sobie wyobrazić, nie wiem, jak to się działo (to mnie potem wystraszyło strasznie), bo w dwa czy trzy dni znaleźli tego chłopaka w Warszawie. Przyszła do mnie i mówi: „Mamy tego pana”. On ocalał, wszystko im opowiedział. Byli zachwyceni, bardzo dziękowali, jeszcze zaprosili mnie na kawę ni z gruszki, ni z pietruszki. Do Niemców naprawdę byłam bardzo źle nastawiona, dla mnie to była ciężka chwila, ale chcieli podziękować, że ja im przypadkowo dałam taki materiał człowieka, który ocalał. Potem przysłali na jej nazwisko książeczkę, w której to jest napisane, opisane, jego zeznania i jakieś inne. Tę książeczkę trzymałam, bo dla mnie to duża rzecz, ale jak muzeum powstało, to powieliłam i ofiarowałam [muzeum] tę książeczkę. Tam można zobaczyć, którego to było dnia.
- Czy pani pamięta, jak on ocalał? Czy może pani opowiedzieć, jakim cudem?
Był zabrany i ojciec jego w tej samej grupie. Wszystkich z naszej grupie zabrali. Myśmy poszli do podziemia, a oni do opery na salę widowiskową. Kazali im schodzić po chodach do loży prezydenckiej i oni stawali na obrzeżu, ręce podnosili do góry, dostawali postrzał i lecieli na dół na widownię. Tak było. Jurek był z ojcem. Chciał iść pierwszy, ale ojciec powiedział, że nie, że on pierwszy. Poszedł i jak ojciec już zeskoczył, to nim Niemiec do niego strzelił, to [Jurek] zeskoczył. Oni zaczęli strzelać, ale on był bardzo sprytny. Mieszkał przecież bardzo blisko, bo z Trębackiej. W czasie okupacji opera była pusta i jako chłopaki tam się bawili i on bardzo dobrze znał operę, przejścia i to wszystko. Wczołgał się najpierw po zastrzelonych i jak się zakończyła cała egzekucja, oni się rozeszli, on wtedy zaczął uciekać. Wiedział gdzie, co i jak. Wrócił z powrotem na Trębacką 2 i tam się ukrywał do końca Powstania przez sześć tygodni. To jest bohater z Powstania.
- Proszę przypomnieć, jak on się nazywał.
Jerzy Czajkowski. W tej książce jest właśnie o nim napisane. W ten sposób ocalał.
- Czy przed Powstaniem była pani świadkiem rozstrzeliwań, łapanek? Czy widziała pani te rzeczy?
Widziałam. Siedemnastego października chyba jechałam na drugą zmianę do pracy tramwajem, dokładnie pamiętam, że w niedzielę. Zamieszanie na placu MDM-u obecnym, odbywała się egzekucja na Pięknej, na odcinku między MDM a placem Trzech Krzyży, tam jest poczta, naprzeciwko mniej więcej gimnazjum Platerówny. Przy poczcie stali ustawieni w rząd (przypuszczam, że mężczyźni), byli w jakichś papierowych ubraniach. Myśmy przejechali tramwajem, a oni wszyscy [zostali rozstrzelani]. To widziałam na własne oczy i widzę nieraz, jak spać nie mogę, to jedno widzę. Łapanki iks razy widziałam, straszne łapanki.
- Czy była pani w czasie łapanek w grupie ludzi, że musiała pani uciekać?
Nie, ani razu nie korzystałam z tego, że mam [tę przepustkę]. Miałam inne, to już było po Powstaniu, a myśmy w Grodzisku byli. Jechałam do Skierniewic, żeby ze szpitala, gdzie Jurek leżał, do Skierniewic coś przywieźć. Miałam tam ciocię daleką. Myślę sobie: „Pojadę do tej cioci, to pewnie coś dostanę i przyniosę dla tego szpitala to wszystko”. Jeszcze żeśmy z tą koleżanką energiczną pojechały.
To był 1944 rok, październik. Mamy jechać do szpitala, przywieźć coś, ja do cioci. To było niemożliwe, jak się okazało, w Grodzisku wsiąść. Pociąg zaczynał bieg chyba w Pruszkowie, bo przecież nie chodziły pociągi. Był tak załadowany, że w końcu któregoś dnia żeśmy się załapały i na schodkach stanęły i jechały. Moja koleżanka podeszła do… maszynisty i mówi: „Panie, niech pan nas tutaj jakoś weźmie, my musimy pojechać, do szpitala jedziemy, my musimy”. On mówi: „Jak chcecie, to wskakujcie na węgiel”. Myśmy wskoczyły na węgiel, na węglarkę. Oni sobie hecę zrobili, ciągle węgiel podbierali z dołu, żebyśmy się urywały. Jedziemy do Skierniewic, a to wszystko niebezpieczne. Na pociągach specjalne były łapanki, bo to i na handlarzy i na wszystko. Niebezpiecznie było. To był 11 listopada, mówimy: „No, ludzie będą się bali wyjść, to może nie będzie [załadowany]”. Myśmy siadły na węglarkę, pojechałyśmy. Siedzę na węglarce, a trasę znam, bo do cioci często jeździłam. Mówię do Mirki: „Słuchaj, my zjeżdżamy z toru”. Słyszę po tym, że jedzie pociąg normalnie, a jak zaczyna zjeżdżać na boki, to inaczej jedzie. Ona mówi: „Głupstwa gadasz. Jedziemy prosto”. Mówię: „Mirka, pociąg zjeżdża w bok”. Ona wysoka, wyciągnęła się za burtę i mówi: „Rzeczywiście”.
W Skierniewicach olbrzymia parowozownia, olbrzymia, wachlarzowa i pociąg na tory. Tam wszystkich wygruzili i na peron. Łapanki. Kto z Warszawy, to od razu [zatrzymany]. Myślę sobie: „Boże drogi, jak tu dać tej cioci znać?”. Była przewodniczącą Czerwonego Krzyża, myślę sobie: „Boże, to może ona by nas wyciągnęła albo coś”. Wszystkich możliwych łapałyśmy się forteli, ale nic z tego nie wychodziło. Jeszcze były tylko trzy grupy do wejścia do poczekalni. Był peron, wchodziło się do poczekalni, w drugą stronę już było miasto, a tutaj był pociąg. „Nie, my zostaniemy do tej ostatniej”. Wyszłyśmy na peron, mówię: „Może się schować do ubikacji, może coś…” i w tym momencie wjeżdża na czerwonym świetle pociąg. On na sekundę się zatrzymał i myśmy wskoczyły. To był pociąg, którym Niemcy, żołnierze z urlopu wracali do Warszawy na dyżur. Myśmy w niemiecki pociąg wskoczyły i tym pociągiem [odjechały]. [Niemcy wołali]:
Halt! Halt!, ale pociąg pojechał. Jeszcze jedna pani, dziennikarka, z którą żeśmy się dogadały potem, wskoczyła też. Później zaczęli strzelać, ale to już pociąg pojechał, bo pociąg w ogóle nie wiedział, o co chodzi. Zatrzymał się na chwilę, bo było czerwone światło, i pojechał dalej. Myśmy się stamtąd wydostały, bo tam byłby koniec. Jedziemy, Żyrardów przejechaliśmy, Grodzisk przejechaliśmy, Milanówek przejechaliśmy. Mówimy: „Teraz to w ogóle nas do Warszawy zawiozą. Pojedziemy do Warszawy i tam nas załatwią”. Nie wyskoczymy już w takim biegu, jak pociąg jedzie bez przerwy, to się nie wyskoczy. Przynajmniej ja bym nie wyskoczyła. Przed Brwinowem semafor był zamknięty. Pociąg stanął i myśmy wyskoczyły. To jest nieprawdopodobne.
- W pociagu jechali sami Niemcy?
To był niemiecki pociąg, jechali żołnierze urlopowani, z urlopu wracali na dyżur do Warszawy.
- Oni się wami zupełnie nie zainteresowali?
Jak myśmy z nią wskoczyły, to poszłyśmy najpierw do ubikacji, bo myśmy były tak czarne od węgla, musiałyśmy się [wyszorować]. Dobrze, że tam była woda ciepła i mydło, i wszystko. Niemcy, jak przechodzili, to myśmy stały przy oknie. Oni powiedzieli:
Komm, komm. Tyle jest placu i dlaczego nie siadamy. My: „Nie, dziękujemy”. Nic się nie skapowali, naturalnie. Bardzo pewnie byli zdziwieni, że jadą młode dziewczyny. Dzięki temu żeśmy się [uratowały]. To jest cud, dwa razy byłam o paluszek [od śmierci]. Pociąg w ogóle nie planowany, nic, [w przeciwnym razie] to by stał zawiadowca stacji, który by kierował. Wjechał, zatrzymał się na minutę pociąg, [niezrozumiałe].
- Jak pani pamięta zakończenie wojny? Kiedy pani wróciła do Warszawy? Czy jeszcze w 1945 roku, czy później?
Jak Rosjanie weszli do Warszawy 17 stycznia, to na piechotę z tą samą Mirką, koleżanką i jeszcze z tymże Jurkiem Czajkowskim i jego mamą żeśmy poszli do Warszawy. Dwudziestego pierwszego stycznia byłam w Warszawie. Wiedziałam, że nic nie mamy, bo jak dom bombardowali, to mama z Jurkiem była przecież w piwnicy tego domu, to wiedziałam, że nie ma. Myślałam, że może kogoś z rodziny zostało gdzieś mieszkanie i będzie. Myśmy w Grodzisku też nie mieli się gdzie przytulić. Na piechotę jak się szło, Boże drogi. Mróz, butów nikt nie miał ciepłych, tylko takie, jakie były. Głodno i tak dalej. Weszłam od strony placu Narutowicza. Takie były ulice pozamiatane elegancko, myśmy poszli całą czwórką na Noakowskiego, która też była wysprzątana, nawet w wielu mieszkaniach były już szyby. Myśmy weszli do mieszkania dość ładnego, tam profesorowie przeważnie mieszkali. To mieszkanie było mało zniszczone. W kuchni zapalili, Jurek zaraz czymś rozpalił. Gorącej herbaty żeśmy się napili. W Warszawie na Nowogrodzkiej 21 stycznia żeśmy piły tę herbatę. Bardzo to było straszne. Potem już zaczęłam bardzo szybko pracować w Warszawie.
- Czyli jak pani przyszła 21 stycznia do Warszawy, była pani dwa dni, potem pani wróciła do Grodziska? Kiedy pani ponownie wróciła do Warszawy?
Wróciłam, bo zaczęłam pracować. To nie było od razu, za pół roku dopiero, jak zaczęłam pracować. Byłam w Warszawie parę razy, bo szukałam znajomych – już nie pamiętam. Potem się dojeżdżało do Włoch, ale ten pierwszy raz
per pedes i do Warszawy i z powrotem.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Mam takie szczęście, że po wojnie zaczęłam pracować zupełnie z przypadku w Ministerstwie Ziem Odzyskanych. Szłam do pracy, nasz znajomy otworzył dużą firmę budowlaną niedaleko od nas, chciałam iść do niego pracować. Myślę sobie: „On taki sympatyczny pan, będę gdzie, u kogo, co i jak?”. Ale spotkałam innego znajomego. On mówi: „A pani gdzie?”. Mówię: „Szukam pracy, idę do takiego przedsiębiorcy”. – „Ale kto dzisiaj pracuje w przedsiębiorstwie budowlanym? Teraz trzeba w ogóle jeszcze się brać do pracy, takie piękne powstaje Ministerstwo Ziem Odzyskanych, ziemie nam zwrócili, trzeba [tam iść]”. Tak mnie nakołował (to było na Litewskiej 10), że idąc, wstąpiłam na Litewską. Poszłam, dowiedziałam się. „Proszę bardzo, pani siada, napisze”. Poszłam, napisałam. Wtedy wszystkich brali, bo przecież nie było [rąk do pracy]. Przyjęli mnie, zaczęłam pracować. Nie znałam nikogo ni z gruszki, ni z pietruszki. Tam wszyscy przychodzili. Proszę sobie wyobrazić, że głównym ministrem tego ministerstwa został pan Gomułka. To też ma znaczenie. Wiceministrowie byli nawet tacy bardzo przyzwoici ludzie, bo pan Czajkowski przedwojenny też wiceminister. Później, jak się zrobił przewrót z Gomułką i ministerstwo zlikwidowali, wszystkich szefów wsadzili do pudła. Żeby było weselej, tam pracował pan Lechowicz – był znany, miał proces pokazowy i tak dalej. Takie płotki niższe jak ja zostały na wolności, a tak to większość została aresztowana. Siedzieli dobrych parę lat, paru poumierało. Jakoś przetrwałam.
We wrześniu 1945 roku (też nie wiem, od kogo się dowiedziałam) w BGK na rogu Nowego Światu o godzinie czwartej (czy którejś) któregoś dnia będzie Mazurkiewicz i zrobi [zebranie] akowców, żeby powiedzieć, bo ludzie nie wiedzieli, co robić. On absolutnie powiedział: „Słuchajcie, jeżeli nie działaliście w żaden sposób bronią czy w jakikolwiek sposób przeciw obecnemu reżimowi, to nie musicie się ani z tego spowiadać, ani nigdzie pisać, ani nic”. To ja się tego trzymałam. Nigdzie nie pisałam, że byłam w AK. Potem z ministerstwa mnie wywalili (właściwie tamtych aresztowali, resztę wywalili), przeszłam do budownictwa, pracowałam rzeczywiście do końca, w większości w budownictwie. Już po trzeciej odwilży (nie wiem, kiedy to było) [mówiono], żeby akowcy się zapisywali do ZBoWiD-u, bo dostaną wtedy [świadczenia], to już się wtedy zapisałam do ZBoWiD-u. To już były siedemdziesiąte lata czy coś takiego. Natomiast przesłuchiwali nas (między innymi mnie) pod kątem pana Gomułki, [jakby] pan Gomułka nie miał komu, tylko Wyszyńskiej opowiadać o planach, jakie miał. Pan Lechowicz [pytał], jak oni się wyrażali o obecnej Polsce, czy jakieś sugestie robili, czy krytycznie, czy co i jak. Niestety byłam, wiem, jak smakuje takie przesłuchiwanie. [Pytali], co w biurze mówią czy coś takiego. Ale żebym siedziała [w więzieniu], to nie. Ale na doraźnych [przesłuchaniach byłam] i to ni z gruszki, ni z pietruszki [pytali o] ludzi, których w ogóle nie znałam. Żebym ja ich znała kiedykolwiek, to mogłabym o nich coś powiedzieć.
- Czy chciałaby pani powiedzieć kilka słów podsumowania? Jaka jest pani opinia na temat Powstania? Czy pani uważa, że to był dobry pomysł, czy Powstanie musiało się odbyć?
Dla mnie, według mnie było niemożliwe, żeby Powstanie nie wybuchło. To było już tak wszystko podminowane i przygotowane, że coś okropnego. Jakby nie wybuchło, to by dopiero weszły ruskie i powiedziały: „Jak żeście stchórzyli!” Uważam, że było już całe społeczeństwo (nie tylko, że AK) wciągnięte, każdy był jakoś z tym związany. Tych, co w lasach byli, żywili, we dworach przechowywali. Wszyscy pracowali na to, że to już. Uważam, że to było bardzo dojrzałe do tego, że było niemożliwe, [by nie wybuchło]. Jakby nie wybuchło, to by weszli Rosjanie i by powiedzieli, że stchórzyli. Nie byłoby tak? Powiedzieliby tak.
Warszawa, 25 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna