Irena Chajęcka
Jestem Irena Chajęcka, urodziłam się 26 września 1939 roku. W czasie okupacji, w czasie Powstania mieszkałam na Ochocie, blisko Dworca Zachodniego, na ulicy Szczęśliwickiej.
- Pani narodziny zdarzyły się w dość nietypowym czasie…
Chyba od 24 września nastąpił największy szturm niemiecki na Warszawę. Wtedy Warszawa była bombardowana. W czasie bombardowania, 25 września, od odłamka bomby zginął mój stryjek, ciocia została ranna, a mama była w dziewiątym miesiącu ciąży. Mówiono, że urodziła mnie trochę za wcześnie. Działo się to w szpitalu Dzieciątka Jezus i mama mi opowiadała, że były to straszne chwile, ponieważ bez przerwy było bombardowanie. W czasie bombardowanie służba lekarska zostawiała rodzące, jak się kończyło bombardowanie, to przychodzili, żeby im pomóc. Bombardowanie skończyło się chyba 27 września i nikt nie wiedział, co będzie. Mama mnie wzięła i tego następnego dnia poszła do domu, bo nie było wiadomo, co się będzie dalej działo.
- Jest pani prawdziwym dzieckiem wojny. Czy wojna wpłynęła na pani dzieciństwo?
Wpłynęła pod tym względem, że było to dzieciństwo pełne ograniczeń. Nie wychodziło się z domu, co drugi dzień nie było światła, poszczególne dzielnice w Warszawie miały wyłączone światło. Było bardzo skromne jedzenie. Moim najwcześniejszym wspomnieniem było to, że dostałam na gwiazdkę koszykowy wózek dla lalki, który bardzo mi się podobał, ale był dziurawy. Dziwiłam się, dlaczego jest taki dziurawy. „Słuchaj, było bombardowanie i został zbombardowany”. Mieszkaliśmy przy Dworcu Zachodnim, a ponieważ w Warszawie nie było niczego, nie było jedzenia, nie było opału, więc zdarzały się ciągle kradzieże węgla na Dworcu Zachodnim. Najwcześniejszym moim wspomnieniem jest to, że wyglądam przez okno. Po drugiej stronie ulicy jest nasyp, bo tą ulicą chodziła kolejka EKD. Widziałam, jak Niemiec szczuje psem jakiegoś człowieka. Przestraszyłam się tego i uciekłam, żeby nie patrzeć. To są moje wspomnienia sprzed Powstania.
- Czy pamięta pani lęk przed Niemcami?
Wiem tylko, że ponieważ to nie było centrum Warszawy, to było już przedmieście, więc w zasadzie nigdzie takiego małego dziecka nie wypuszczano, nigdzie nie chodziłam. Nawet do lekarzy chyba nie, bo akurat byłam na szczęście zdrowym dzieckiem.
- Czy oprócz tego jednego incydentu pani pamięta jakieś spotkanie z Niemcem?
Nie, z czasów okupacji nie.
- Potem wybuchło Powstanie. Czy ten dzień jakoś szczególnie zapadł pani w pamięć?
Nie, dlatego że to była Ochota. Na Ochocie działania były bardzo krótkie i niespecjalnie duże. Działania były na placu Narutowicza, a myśmy mieszkali dość daleko. Przez pierwszy tydzień było wiadomo, że jest Powstanie, że ktoś chodził. Ponieważ był ostrzał i bombardowanie, siedzieliśmy w wykopanej piwnicy. W zasadzie z samego Powstania to tyle, to znaczy z walk. Po tygodniu pojawiły się oddziały „własowców”. Przyszli z Dworca Zachodniego i wyrzucali wszystkich z domów. Prowadzono nas na Zieleniak. To nie było daleko, może ze dwa kilometry. Pamiętam, że był upał straszliwy, bo to był początek sierpnia. Wszystko się paliło i szliśmy w straszliwym upale – wszyscy, którzy mieszkali na tej ulicy. Zostaliśmy wyrzuceni tak, jak staliśmy. Nie wiedzieliśmy, po co, nie zabraliśmy rzeczy. Z dzielnic centralnych, gdzie byli Niemcy, wolno było wziąć jakąś walizkę. My natomiast wyszliśmy tak, jak staliśmy.
- Czy pani pamięta moment wypędzania?
Tak. Pamiętam, że bałam się o ojca, co oni z ojcem zrobią. Byłam przy mamie. Pamiętam tylko, że były jakieś sylwetki, ludzi dokładnie nie pamiętam. Potem byliśmy na Zieleniaku, myślę, że około tygodnia, i to już pamiętam dobrze. Wszyscy byli spędzeni na wielki plac ogrodzony murem, miał ze dwa metry wysokości. Wszyscy siedzieli na placu, na bruku. Myśmy nie mieli jedzenia, woda była, bo to był plac targowy. Obok była szkoła, w tej chwili też jest. Mój ojciec pod ostrzałem się tam dostał, przyniósł z tej szkoły wiadro po atramencie i drzwi. Drzwi porąbano przy pomocy obcasów, żeby palić, wiadro doczyszczono przy pomocy piasku, żeby coś ugotować. Ale co? W Warszawie na każdym wolnym skrawku były posadzone warzywa, ziemniaki. To już był koniec Warszawy, naokoło Zieleniaka były posadzone ziemniaki. „Własowcy” wypuszczali przez dziurę w murze kobiety z dziećmi na ręku, żeby sobie ziemniaków ukopały. Ponieważ już byłam dużą dziewczynką, więc mama mnie trzymała na ręku ileś godzin i mówiła: „Tylko podkurczaj nóżki, żeby nie było widać, że jesteś już taka duża”. W tej kolejce doszliśmy do dziury, wyszłyśmy za mur. Mama mnie postawiła, mówi: „Stój”. Ziemniaki były daleko, z brzegu były już wykopane. Stałam i płakałam, więc mama mówiła, żebym nie płakała. Ludzie zaczęli uciekać i zaczęli strzelać do uciekających. Pamiętam to bardzo dokładnie.
Teraz historia drewnianej łyżki, która przyszła do Muzeum [Powstania], bo nie miałam komu przekazać. „Własowcy”, którzy nas wyrzucali, zabrali ojcu zegarek i coś jeszcze, ale został mu scyzoryk z łamanym ostrzem. Ojciec tym scyzorykiem zrobił z drzwi dwie łyżki: jedną większą do mieszania w wiadrze i do jedzenia, a druga małą do jedzenia dla dziecka. Jeszcze była z nami moja siostra cioteczna, która miała jedenaście lat. Już nie pamiętam, czy dzieliłam się z nią tą łyżką. To jest właśnie ta łyżka. Myśmy nic nie mieli. Tylko to, co mieliśmy na sobie. To jest wspomnienie z Zieleniaka.
Nie pamiętam, jak się dostaliśmy do Pruszkowa. Teoretycznie wracaliśmy tą samą drogą do Dworca Zachodniego i na pewno jechaliśmy pociągiem do Pruszkowa do warsztatów kolejowych.
- Z Zieleniaka pamięta pani tylko kopanie i gotowanie ziemniaków?
Pamiętam jeszcze, jak się spało. Spało się na bruku w ten sposób, że leżałam na mojej mamie. Chodziło o to, że moja mama była młoda i atrakcyjna, a „własowcy” (nie wiem, czy Niemcy też tam byli) chodzili i wybierali co ładniejsze dziewczyny w nocy, więc leżałam na mamie, przykrywałam. To było bardzo niewygodne.
- Pani wspominała, że płakała, jak mama panią zostawiła. Czy pamięta pani inne takie momenty? Sytuacja była okropna, nie było co jeść, nie było gdzie spać.
Przypomniałam sobie z czasów okupacji, jak były bez przerwy naloty, były bez przerwy w nocy syreny. Pamiętam, że wstawałam, stawałam na środku. Mama opowiadała, że krzyczałam: „Ubierajcie mnie, bo jest nalot!”. Potem, jak były następne [syreny] na odwołanie, to stawałam: „Odwołanie!” i szłam spać. Nie pamiętam tego, ale byłam strasznie zdenerwowana, więc na Zieleniaku miałam bez przerwy rozstrój żołądka. Tam byli także ludzie z innych dzielnic, coś mieli, i któraś z pań dała mi do napicia się stopionego masła z butelki. Było tak gorąco, że ono było roztopione zupełnie i to akurat mi pomogło. Nie wiem dlaczego, ale tak to podziałało.
- Czyli mimo takich złych warunków była solidarność?
Tak.
- Czy pani była tam tylko z najbliższą rodziną?
Tam była cała nasza ulica. Była moja ciocia z córką (ona była samotna) i wszyscy sąsiedzi, tak że cała ulica była w tym miejscu zgromadzona. Moja babcia też była.
Z Pruszkowa nie pamiętam nic. Pamiętam tylko, że tam po raz pierwszy mnie umyto po wielu dniach (w zimnej wodzie i bardzo mi się to nie podobało). Po kilku dniach mieliśmy być wywiezieni. Oddzielano mężczyzn od kobiet, ale ponieważ ojciec był niski i miał trochę krzywą łopatkę, zaliczono go do gromady starszych, kobiet i dzieci, więc ojciec był z nami. Wsadzono nas do wagonów towarowych, z tym że nie były one plombowane, były otwarte. Pamiętam, bo jak pociąg zwalniał na stacjach, ludzie wrzucali do wagonów różne rzeczy, chleby. Pamiętam, że ktoś wrzucił i miałam potem główkę kapusty. Gdzieś pod Skierniewicami pociąg stanął pod semaforem i moja mama zainicjowała ucieczkę. Wydaje mi się, że obsługa pociągu była polska, dlatego że jak zaczęliśmy uciekać, wszyscy ludzie się wysypali, strzelano, ale chyba w powietrze. Z tej ucieczki pamiętam tylko to, że niestety kapusta wpadła mi do rowu i już bez kapusty uciekliśmy. Jak uciekinierzy z Warszawy się znaleźli na wsi, to wójt czy sołtys wyznaczał, gdzie mają mieszkać. Mieszkaliśmy tam chyba do lutego.
- Pamięta pani coś z tego czasu?
Tak. Przede wszystkim, że trzeba było wszystko zorganizować: ubranie, jedzenie. Coś dostawaliśmy jeść, ale to było [mało]. Ojciec chodził do pracy w lasach Radziwiłłów, tam całe były połacie lasów. Przy czyszczeniu lasów dostawało się susz na palenie. Potem (rodzice mówili) chodziło się do kopania okopów. To były roboty [organizowane] przez Niemców, to było tej jesieni. Pamiętam jeszcze (nie wiem, z jakiego powodu to się stało), że przyszedł jakiś chyba pijany Niemiec do nas. Pamiętam, że siedziałam z babcią na jakimś pniu i babcia mówiła: „Nie martw się, nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze”. A rodzice leżeli twarzą do ziemi i on stał z karabinem nad nimi. Nie wiem, co to było. W każdym razie taki incydent był. Nic im się nie stało, ale pamiętam, że babcia mnie uspokajała, a ja nic, tylko płakałam. Po cichu oczywiście, bo dzieci wtedy potrafiły po cichu płakać. W czasie tych trzech czy czterech miesięcy moja mama (była osobą bardzo przedsiębiorczą) doszła do wniosku, że jako kobieta ma większe szanse, to pojedzie do Warszawy zobaczyć, jak tam jest.
Nie, to było w trakcie, kiedy Warszawa była jeszcze niemiecka. Mama tam pojechała i była kilka dni. Poszła na swoją ulicę. Nie wiem jak, część pewnie jechała, część pewnie szła. Zobaczyła, że to jeszcze nie było spalone. Niemcy wypędzili mamę i wróciła. Tak że tylko tyle było wiadomo. Zaraz potem (może nie po 17 stycznia, pewnie w marcu) wracaliśmy do Warszawy. Pamiętam, jak wszyscy się cieszyli, jak widzieliśmy z daleka wojska radzieckie, bo już Niemców nie ma. Nie wiedzieliśmy nic, mój ojciec był murarzem, byliśmy prostymi ludźmi, nie byliśmy inteligencją, więc wszyscy się bardzo cieszyli. Ci wojskowi chyba ze dwa dni byli w naszym domu, jakieś jedzenie przynieśli.
- To było wtedy, kiedy pani jeszcze była na wsi?
Na wsi, to było zaraz, po 17 stycznia, to była ofensywa, która szła. Potem, jak się troszeczkę uspokoiło, zaczęliśmy wracać do Warszawy. Zatrzymaliśmy się u krewnych pod Warszawą. Później mama mnie zawiozła do swojej rodziny pod Chełm Lubelski. To też nie było takie proste, bo trzeba było przejść całą Warszawę. Nie pamiętam już, jak się przedostaliśmy na drugi brzeg, chyba pontonem. Pieszo przez całą Warszawę, z Piastowa chyba.
- Czy pamięta pani, jak Warszawa wyglądała?
Pamiętam tylko tyle, że na Pradze okazało się, że chodniki są bardzo równe, dziwnie czyste. A [w Warszawie] szło się po prostu po gruzach. Do Chełma jechałyśmy z mamą przez tydzień. Dwa dni czekałyśmy w Wawrze na pociąg. Pamiętam, że spałam na stole u zawiadowcy stacji czy gdzieś. Kobiety z dziećmi tam były. Na stacji było mnóstwo ludzi, wszyscy, którzy chcieli się dostać wschód. Ogniska palono, śpiewano. Wiem to, ale nie pamiętam. Pamiętam podróż. Było w ten sposób, że pan zawiadowca powiedział matkom z dziećmi, że będzie pociąg, i podstawiono od tyłu, po cichu, żeby mogły wsiąść. Dwa dni czekałyśmy, pięć dni jechałyśmy do Chełma. Okna były pozabijane, ja leżałam, pamiętam, wzdłuż na kolanach ludzi, którzy siedzieli. Mama mnie zawiozła do rodziny. Trzeba było przejść, było dwanaście kilometrów pieszo. Zostawiła mnie, a sama przyjechała. Z ojcem budowali mieszkanie w tym samym miejscu, gdzie mieszkaliśmy.
Nie, ponieważ był drewniany, drewniane domy wszystkie było spalone. I to tyle. Jeszcze tylko można opowiedzieć, jak byłam przez pół roku na wsi. To jest zakończenie całej historii. Tam były bandy różne: ukraińskie, polskie. W sąsiedniej wsi mieszkała moja ciocia. Były wsie polskie, ukraińskie i mieszane. Moja babcia mieszkała na polskiej wsi, moja ciocia, która wyszła za Ukraińca, mieszkała na sąsiedniej wsi, sławna wieś, która się nazywała Wierzchowiny. Nawet u cioci pomieszkiwałam, ale po kilku dniach wróciłam do babci, a po kilku dniach następnych na tę ukraińską wieś napadła polska banda i wszystkich wymordowano, między innymi i moją ciocię. Wszyscy się przestraszyli, że tam jestem. Było tak, że spałyśmy w stodołach, nie w domach, żeby nas nie znaleziono. Przestraszono się i jeden z wujków zawiózł mnie do kolejnego wujka pod Lublin, bo tam już jest spokój. Moja mama, jak już wybudowano dom, pojechała po mnie, a mnie tam nie było. Pojechała po mnie pod Lublin. Pod Lublinem mnie nie było, bo mi się nudziło, kazałam się odwieźć do babci. Mama była przekonana, że zginęłam. To już jest ostatnie, co mogę na ten temat opowiedzieć.
- Czy w pani świadomości utrwaliło się, że było Powstanie?
Tak, oczywiście.
- Widziała pani jakiegoś Powstańca?
Nie, było słychać tylko odgłosy walki. [Na co dzień] tego nie słyszałam. Gdyby to było w Śródmieściu, może byłyby jakieś strzały w czasie okupacji, bo przecież były egzekucje. Natomiast tam, gdzie byliśmy, tylko wiedziałam, że na placu Narutowicza coś się dzieje, bo tam ludzie chodzili, patrzyli, co to jest.
- Czy pani pamięta nastroje dorosłych? Jak dorośli się zachowywali?
Młodsi, dwudziestoparoletni poszli i walczyli. Mój ojciec miał rodzinę, więc nie, ale kilku młodszych poszło. Nie wiadomo, co potem z nimi było. Moi dwaj bracia, którzy walczyli, nie mieszkali na Ochocie, mieszkali na Marymoncie. Jeden zginął, a drugi jeszcze żyje. Mam zdjęcie, jeszcze wtedy nie chodziłam, czyli musiało być to zdjęcie z 1940 roku, to było jedyne moje zdjęcie z czasów okupacji. Moja mama posłała je wujkowi, który był na robotach w Niemczech. Wszystko nam się spaliło, a to zdjęcie wróciło z wujkiem i do tej pory mam. […]
- Co pani sądzi na temat Powstania Warszawskiego?
Mój mąż był na Starym mieście. Mieszkał na Brzozowej, był tam co najmniej miesiąc w czasie Powstania. Jego wujek brał udział w Powstaniu. Rozmawialiśmy potem, że było szkoda tych ludzi, którzy zginęli, nie mówiąc o mieście. Gdyby Powstania nie było, to i tak historia by się nie zmieniła (ale wtedy nie było wiadomo), a ocalałoby miasto i ludzie. Nie wiadomo, jak to by było. Najlepiej by było, gdyby Powstanie było takie, jak w Pradze czeskiej. To by było najlepsze. To był piękny incydent, ale na pewno nie był potrzebny.
Warszawa, 11 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek