Andrzej Marian Kowalski
- Chciałbym zacząć naszą rozmowę od takiego krótkiego pytania do pana, o pana rodzinę. Gdzie mieszkała pana rodzina? Czy pana rodzina była związana z Warszawą? Mieszkała w Warszawie czy przyjechała w czasie okupacji? Czy mógłby pan opowiedzieć o pańskich rodzicach?
Moja rodzina, to znaczy mówię o sobie, jesteśmy z trzeciego pokolenia, z drugiego, z trzeciego pokolenia. Bo rodzice, jedno i drugie, urodzili się w Warszawie, mama na Mokotowie, tata na Woli, a ja siłą rzeczy na Czerniakowie. Akurat tam był mój szpital. W czasie okupacji… Bo to był pierwszy rok wojny w zasadzie, bo jeszcze nie skończył się sierpień 1940 roku, kiedy przyszedłem na świat. Czyli był pierwszy rok wojny. Mama urodziła się na Mokotowie, ojciec na Woli, jak już mówiłem. Dziadkowie urodzili się na obrzeżach Warszawy, jeden w Zalesiu, drugi w Złotokłosie, tak że praktycznie też są warszawiakami. Jeśli chodzi o rodziców, to ojciec walczył w czasie Powstania Warszawskiego, był w zgrupowaniu majora „Bartkiewicza”, w Batalionie „Kiliński”. Walczył w rejonie Śródmieścia, tu gdzie dzisiaj jest metro, co się buduje, gdzie jest „McDonald’s”, czyli Świętokrzyska, Jasna, Mazowiecka, ten rejon, łącznie również z Krakowskim Przedmieściem, tym początkowym Krakowskim Przedmieściem, gdzie jest kościół Świętego Jana Chrzciciela (tam gdzie odbywają się msze święte co niedziela o dziewiątej przez radio). Ojciec bronił tego kościoła.
Walki były takie same jak na Starym Mieście, jak przy katedrze, jak wiemy. Cały czas zmieniała się sytuacja, z dnia na dzień. Co ciekawe, że byłem w obronie walk, dlatego że tu gdzie myśmy mieszkali, powiedzmy od Poczty Głównej dzisiejszej, gdzie jest „McDonald’s”, róg Świętokrzyskiej, Marszałkowskiej, to jest około trzystu pięćdziesięciu metrów, Waliców róg Ceglanej, był straszny ostrzał tak zwanych armat, które właśnie robiły straszne zniszczenia w zabudowaniach mieszkalnych, to były tak zwane krowy. Myśmy wówczas stamtąd, z Walicowa, tu gdzie jest mennica dzisiaj, można powiedzieć, bo to jest dwadzieścia pięć metrów od mennicy, uciekaliśmy w stronę ojca, gdzie ojciec walczył, i byliśmy w rejonie poczty. Barykada była chyba gdzieś na wysokości ulicy Jasnej. Pamiętam jak taki
klein, jak byłem mały, czy niespełna… Bo w dziewiętnastym dniu Powstania Warszawskiego kończyłem cztery lata. Jak zobaczyłem, że Powstańcy biorą granaty, schylają się pod barykadą i przechodzą na drugą stronę, to też chwyciłem, bo byłem przy ojcu akurat… Ojciec do nas przyjechał na rowerze. Nawet była taka możliwość. Też chwyciłem te granaty. W tym momencie koledzy ojca mnie od razu zatrzymali, tata mi w łeb dał oczywiście i powiedział: „Słuchaj, jesteś przy mamie, a nie przy mnie. Tu nie ma jakichś spraw związanych z pokojem. Trzeba uważać na siebie”. No i miałem pierwszą taką reprymendę od ojca. Zorientowałem się, że wojna nie jest żadną zabawą, igraszką. Ale to były takie sprawy związane z początkowym formowaniem się Powstańców, w rejonie ulicy Jasnej i Mazowieckiej. Bo później już ojciec nas odesłał na tyły i żeśmy tu nie byli, tylko przebywaliśmy w zupełnie innym zabudowaniu.
Ale może chciałbym przejść do jakichś konkretów. Mama moja pracowała właśnie tu, gdzie jest „McDonald’s” dzisiaj. Nie wiem, czy państwo pamiętacie, róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej był Bank Polski przed wojną i w czasie wojny. Mama w czasie wojny również pracowała do pewnego okresu, kiedy można było pracować. Później Powstanie, to już wiadomo. Myśmy tam przebywali przez okres Powstania Warszawskiego, tylko nie mogę dokładnie powiedzieć, czy to był sierpień, koniec sierpnia, kiedy te walki się natężały, czy już był początek września…
- Z tego mieszkania na Ceglanej przenieśliście się do gmachu banku?
Tak, dlatego że tam był straszny obstrzał, te „krowy” waliły, o których mówiłem. „Krowy” były o tyle ciekawe, że one nakręcane były jakoś. Dokładnie nie wiem, nigdy ojca nie zapytałem ani znajomych, jak to się odbywało. Ale wszyscy sąsiedzi mówili, że można było uniknąć właśnie spotkania się z tych ich obstrzałem. Uciekano wówczas gdzieś do miejsc takich, gdzie nie mogły te ostrzały chwycić. Przede wszystkim do piwnic, do schronów dokądś. Myśmy wówczas, ponieważ był coraz większy ostrzał, uciekaliśmy właśnie w tamte strony. To może takie kuriozum jest, bo tam też walki się później przeniosły, jak mówiłem, w rejon kościoła Świętego Krzyża. Trudno mi powiedzieć w tej chwili, bo w oczach dziecka czteroletniego ten świat się strasznie gmatwa. Ciotka mieszkała na ulicy Żelaznej. Żelazna jak wiadomo, ciągnie się w rejonie południe-północ, od placu Starynkiewicza w stronę dzisiejszej ulicy Solidarności, dawnego Leszna. Ciotka mieszkała w rejonie ulicy Siennej, bodajże albo między Sienną a Złotą. Pamiętam, że matka brała mnie nieraz pod pachy, bo ostrzał artyleryjski był cały czas, mnie brała pod pachę z jednej strony, a pościel, pierzynę powiedzmy… Właśnie co ciekawe, że to było lato. Pierzynę brała, jakąś dużą poduszkę i uciekaliśmy do ciotki. A później sprawa się odwracała. Pamiętam, niebo było czerwone, nie lazurowe tak jak dzisiaj mamy, piękne lato, tylko zawsze było czerwone. Strasznie było gorąco i uciekaliśmy, a kule świstały dookoła. Tak że co chwilę żeśmy kucali, gdzieś przy murze żeśmy zatrzymywali się. I tak albo do ciotki żeśmy lecieli jednego dnia, albo od ciotki do nas drugiego dnia. Albo później zostawialiśmy wszystkie rzeczy i wracaliśmy w rejon, tam gdzie ojciec walczył i co jakiś czas mimo wszystko, tej zawieruchy wojennej, można było się z nim spotkać.
Ale chciałbym może powiedzieć o dwóch takich przypadkach najważniejszych, bo może to zainteresuje tych, którzy mnie słuchają. Otóż jak już mówiłem, mama pracowała tu, gdzie jest „McDonald’s” dzisiaj, w rejonie ulicy Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, tu był Bank Polski. Myśmy przebywali bardzo często tam, gdzie mama pracowała. Nie wiem, czy to było trzecie piętro, czy czwarte, czy piąte. Bo to był na owe czasy wieżowiec, tak jak Prudential był na placu Napoleona, na placu Powstańców Warszawy. Tak samo tu był też duży, okazały budynek Banku PKO. W pewnym momencie, któregoś dnia, jak myśmy tam przebywali z rodzinami, inne matki z dziećmi, moja mama ze mną, bomba rąbnęła. I była ciekawa historia, że był nalot i przed każdym nalotem było ogłoszenie, że trzeba się ewakuować do piwnic i żeśmy schodzili. Jedni szybciej, drudzy wolniej, schodziliśmy. Ci, co byli już na schodach, to schodzili na dół, a myśmy z mamą też już ewakuowali się w stronę schodów. Ale ja jak to małe dziecko, czteroletnie, coś mi tam nie pasowało, zacząłem płakać. A jeszcze co gorsze, wsadziłem rękę w drzwi i impet tej bomby zaciął te drzwi i zostałem z tymi rękoma w drzwiach. Siłą rzeczy nie zeszliśmy na dół, po tych schodach, gdzie już ludzie schodzili. To było objawienie boskie, dlatego że zostaliśmy nad przepaścią. Bomba rąbnęła w tym momencie i wszyscy ludzie, którzy schodzili po schodach, zostali zasypani. Tak że już byli nieżywi. Już nie pamiętam, czy kogoś uratowano, czy nie, ale w każdym razie z gruzami wszyscy poszli. A myśmy z mamą zostali nad przepaścią, nie wiem, na wysokości czwartego czy piątego piętra. Czekaliśmy kilka godzin, zanim przyjechała drabina jakaś. Nie wiem, czy możliwe, że to była jeszcze straży pożarnej? Raczej chyba nie. Ale to była jakaś pomoc sąsiedzka czy może inna, że przyszła drabina i pamiętam, po drabinie nas ściągali. A ludzie obok płakali, bo nie mogli odgrzebać swoich bliskich. Tak że dziecko czteroletnie, czyli ja, uratowało siebie i matkę. Dlatego że kaprysiło i zamiast zejść z matką na dół, wsadziło rękę w drzwi. Jakimś sposobem… Kaprysiło i impet tej bomby zatrzymał nas na dwie sekundy czy na półtorej sekundy i to wystarczyło, że żeśmy uchronili życie.
A może drugi wypadek jeszcze powiem, też według mnie ciekawy jest. Może państwa również tą opcją jakąś zainteresuję. Otóż w bramach się gotowało tak zwaną zalewajkę, bo nic innego wówczas w czasie Powstania nie było. Była jakaś brukiew, jakieś obrzydliwe warzywa, dla dziecka w każdym razie straszne były. Ja tego nie komunikowałem. Żeśmy, przepraszam za słowo, wymiotowali. Był taki moment, że długo żeśmy byli w piwnicy, bo był nalot i trzeba było w schronie przebywać jakiś okres czasu, godzinę, dwie czy więcej, dokąd nie odwołano tego nalotu. Jak to się przedłużało, to dzieci chciały jeść, no i matka szła po prostu do pobliskiej bramy, gdzie był taki żeliwny gar, to do dzisiaj pamiętam. Duży gar, może on był mały na owe czasy, ale dla mnie to był duży i tam gotowano tą strawę, byle jaką strawę. Moja mama chciała dla mnie, bo też kaprysiłem, pójść i coś ugotować. Ale druga matka ją wybiegła i poszła tam. Moja mama mówi do mnie: „Andrzejku – czy „synku”, już nie pamiętam jak to było – zaczekamy, my pójdziemy w następnej kolejności”. Efekt był taki, że w tym momencie też bomba rąbnęła i zasypała całą bramę, czyli i tą matkę i to dziecko, które było, bo ojciec miał dwoje dzieci… O ile pamiętam, była rodzina czteroosobowa i ojciec został z córką, a matka poszła chyba, o ile pamiętam dobrze, albo z córką, albo z synem, ale raczej z synem i oni zostali właśnie zasypani, jak ta bomba uderzyła. Pamiętam taki wypadek właśnie wówczas, że te gruzy posypały się i na nas również, myśmy się odsunęli jak najdalej w tym schronie. To była jakaś piwnica może, bo to trudno powiedzieć, żeby to były takie schrony betonowe jak dzisiaj. A może były w tym banku? Już nie pamiętam. W każdym razie tam nas dużo, kilkadziesiąt osób przebywało i my żeśmy się ewakuowali jak najdalej do tyłu, dlatego że te cegły i ten gruz cały czas spadał. Ten ojciec, który został z tą córką, pamiętam z córką, a matka została tam zasypana, zaczął lamentować i zaczął prosić o pomoc, żeby po prostu spróbować uratować tą swoją żonę i dziecko. Żeby po prostu odgruzowywać tam. Ale co jakiś wysiłek powstał ze strony najbliższych, tych którzy mu sprzyjali, bo każdy bał się, tak jak pamiętam, o swój los, to kończyło się niczym. Dlatego że to były syzyfowe prace. Tak jak wiemy z mitologii greckiej, to się wszystko osypywało i jak te cegły nawet próbowano odgruzować, na bok jakoś wziąć, żeby znaleźć ewentualnie te osoby, które są w środku, to spełzało na niczym, bo to w dalszym ciągu groziło wielkim zawaleniem, że jeszcze z innych kondygnacji to mogło zawalić i nas wszystkich. Nie wiem, ile to trwało, piętnaście minut, dwadzieścia siedem minut, może więcej, może prawie trzy kwadranse. Po jakimś czasie ludzie jakoś przeszli do porządku dziennego i temu ojcu powiedzieli, żeby dał spokój, bo to już w tej chwili jest wysiłek daremny, dlatego że nie można uratować jego żony i tego drugiego dziecka. Tak że przekazałem właśnie te dwa takie momenty, które mi utrwaliły w życiu, że uratowałem życie matce i sobie przez to, że wsadziłem palce w drzwi, a inni zginęli pod gruzami, bo bomba rąbnęła właśnie na schody. A drugi wypadek, że myśmy mogli pójść z mamą, gotować z tą strawę, tą zalewajkę, tą prostą zupę, którą się jadło. Ale zaczekaliśmy bo inni bardziej byli głodni, czy byli w pierwszej kolejności. W ten sposób drugi raz żeśmy uszli z życiem.
Ile było takich wypadków, to już więcej nie pamiętam. Dlatego że człowiek ma to do siebie, jak jest młody, ma czternaście, piętnaście lat, nawet w tych strasznych czasach komunizmu, tej rewolty, jaka była wówczas, nie sposób było pytać cały czas rodziców, bo człowiek chodził do kina, do teatru, na studia. „A jak to było, tatusiu, mamusiu w tym i w tym momencie w tym”. Dzisiaj żałuję, bo jest pustka wielu rzeczy. Już nie damy radę odtworzyć. A można byłoby znacznie więcej powiedzieć. Wiem, że cały czas była łuna, na niebie była łuna. Cały czas kule świstały i proszę mi wierzyć, że to że dzisiaj mówię do was, to tak jak wielu innych, setki tysięcy ludności cywilnej [zginęło], nie mówię o Powstańcach, bo Powstańcy wiadomo, cały czas byli zagrożeni życiem. To, że mówię do was, to cud. Też mógłbym być nieznanym cywilnym, nie żołnierzem, ale cywilnym…
Ale chciałem na koniec może powiedzieć jedną rzecz, może do młodzieży. Nie przechodźcie biernie obok Grobu Nieznanego Żołnierza. Nie przechodźcie biernie obok kwatery grup szturmowych „Szarych Szeregów”. Nie przechodźcie nigdzie biernie, tam gdzie są ślady Powstania Warszawskiego, bo tu lała się krew. To była walka o to, żebyśmy my dzisiaj żyli w prawdziwie wolnej, niepodległej, nie tylko wolnej, ale niepodległej, suwerennej, niezawisłej Polsce.
- Czy jest pan w stanie odtworzyć swoje losy, jak wyszliście z Warszawy? Pamięta pan, kiedy to było?
Nie pamiętam, to było po Powstaniu Warszawskim. Powstanie, jak wiemy wszyscy, skończyło się na początku października. Nie wiem, może to był 6 października, może siódmego. Do Pruszkowa żeśmy wszyscy szli. Tam był punkt przeładunkowy.
- Zapadła panu w pamięć ta droga do Pruszkowa? Pamięta pan coś?
Droga była taka, że to była trudna droga, bo nie od razu nas puszczali. Nawet żeśmy jedną noc musieli gdzieś kimać po drodze. Już nie pamiętam, w jakichś krzakach, kartofliskach czy gdzieś. Później nas puszczali… Nie szliśmy permanentnie cały czas. Natomiast jak doszliśmy do Pruszkowa, to pamiętam, że byliśmy na tym dworcu, gdzie był przeładunek. Jeden przeładunek szedł na Oświęcim, a drugi przeładunek szedł po prostu na roboty do Niemiec jeszcze. Bo jeszcze na tyle byli buńczuczni Niemcy, że kierowali na roboty, mimo że Powstanie Warszawskie się skończyło. A w innym przypadku, tym trzecim, który nas dotknął, najszczęśliwszy, to kierowali nas na rajzę, tak jak myśmy mówili, na wygnanie. Myśmy pojechali na Kraków. Ale zanim pojechaliśmy na Kraków, to żeśmy byli w tym obozie przeładunkowym w Pruszkowie.
Pamiętam, że żeśmy byli tam dzień i noc, zanim żeśmy dostali… Bo tory były, o ile dobrze pamiętam, tak mi się wydaje, tory były przeładowane, no i trzeba było po prostu czekać na swoją kolej. Widocznie nie była taka przepustowość. W każdym razie był głód, nie było co jeść. W pewnym momencie, nie wiem kto, co i jak, bo nigdy matki o to nie pytałem, a może pytałem, ale dzisiaj już nie pamiętam, rzucili jabłko. Do dzisiaj jakoś sobie nie mogę tego wyobrazić, jaka była determinacja mojej matki, że rzucono na tą lorę wagonową, na ten odkryty wagon jabłko. Facet, młodszy jak jestem dzisiaj, miał chyba pięćdziesiąt parę lat i mama, która miała wtedy, nie wiem ile, trzydzieści lat chyba, zaczęli walczyć o to jabłko. On rwał z jednej strony, matka z drugiej strony. No i jakoś żeśmy doszli do porozumienia, że podzielili się tym jabłkiem na pół. I mama dla mnie wykombinowała to pół, dla czteroletniego dziecka i on, nie wiem, czy dla siebie czy dla kogoś. Nie pamiętam, czy on z kimś był. Ale to był taki wypadek.
A drugi wypadek – jechaliśmy przez Częstochowę. To pamiętam, że serdeczni ludzie byli w tej Częstochowie. Wrzucali nam chleb przez okna wagonowe. Bo już myśmy byli w wagonie wtedy. Okna były, ale hitlerowcy pozwalali… To znaczy pozwalali, na ile chcieli pozwalali albo udawali, że nie zauważają. Bo już może niektórzy czuli koniec wojny, tak że może już nie mieli tej determinacji takiej bestialskiej, takiej bandyckiej, jaką mieli w środku czy na początku wojny, tak że już te chleby były jakieś. Pojechaliśmy do miejscowości Gaj. To do dzisiaj pamiętam, Gaj się nazywała. Była pod Krakowem czy za Krakowem. Raczej za Krakowem. Chyba jak na Zakopane się jedzie, to było takie sioło. To do dzisiaj pamiętam oczami dziecka, że się zjeżdżało strasznie daleko w dół i później do góry. Jak do góry żeśmy wjechali, to była miejscowość Gaj. Później po wojnie jeździłem w delegację tam, z ramienia redakcji, bo pracowałem w redakcji „Słowa Powszechnego”, ale to nieważne. Tak na marginesie. I pamiętam, że widziałem to miejsce… Nawet chciałem jakoś, ale nigdy nie było czasu, żeby wysiąść i może odtworzyć sobie wspomnienia, może bym tych ludzi spotkał. A w tej miejscowości Gaj byli wspaniali ludzie, którzy nam, warszawiakom, podawali rękę. Ale w Krakowie nie byli tacy. Bo na przykład miałem operację gardła, wycięli mi płaty, bo się dusiłem, i żaden lekarz w Krakowie nie chciał mnie przyjąć. Dopiero jakiś prywatny lekarz na jakiejś ulicy krakowskiej, na półpiętrze…
Wtedy, po wygnaniu, po 6 czy 7 października 1944 roku. Dusiłem się na gardło. Miałem te historie…
Migdałki, o właśnie, migdałki. I te migdały mi wówczas wycięto. Żaden lekarz w Krakowie nie chciał. Tak że nie mam żalu do krakusów, bo my warszawiacy jesteśmy warszawiakami, ale krakusy chyba cały czas nam żałują tego króla Zygmunta III Wazy i o mało przez nich bym się nie udusił. Ale znalazł się inny krakus, który pomógł mi, i tu dzisiaj z państwem mogę rozmawiać.
- Przezimowaliście w tej miejscowości Gaje?
Przezimowaliśmy i już nie pamiętam [dokładnie do kiedy], ale gdzieś do końca stycznia.
- W jakiejś rodzinie chłopskiej?
W jakiejś rodzinie chłopskiej. Dziadziuś był w jednej rodzinie chłopskiej, a ja z mamą byłem w drugiej. Bo jakoś tak nas [rozdzielili].
- Czyli razem z dziadkiem byliście?
Tak, razem z dziadkiem byliśmy. Dziadek po stronie ojca, czyli ojca Powstańca Warszawskiego. Dziadziuś Franio był w jednej chałupie, a my byliśmy w drugiej. Pamiętam, takie ciekawe historie były, to może już nie dotyczące Powstania
stricte, ale musiałem codziennie chodzić po gazetę, żeby mama wiedziała, co się dzieje z ojcem, na przykład. Bo były wiadomości w prasie, niedokładne były, ale można było nieraz wyczytać, co się dzieje. Bo mama nic nie wiedziała o reszcie rodziny. Chodziłem do dziadka, a tam była koza i ta koza mnie cały czas bodła tymi swoimi [rogami]… I się tak bałem chodzić po tą gazetę. Ale przy okazji dostawałem garczek mleka i podobno to mi ratowało płuca i życie. Tak że mam takie dwojakie historie z Krakowa. Jedni nam pomagali, wspaniali ludzie, a inni nas olewali, mówiąc po warszawsku. Chyba zazdrościli, że oni nie mają tego Powstania tylko my.
- Kiedy wróciliście do Warszawy?
Dokładnie tego nie pamiętam, ale pamiętam, że to był koniec stycznia gdzieś. To nie był luty jeszcze, ale gdzieś koniec stycznia. Nie wiem, jak ojciec z oflagu, bo ojciec był w oflagu jako porucznik Powstania Warszawskiego .
- Niech pan opowie, jak się potoczyły losy ojca z Powstania.
Tego dokładnie nie pamiętam, bo ojca niestety nigdy… Albo pytałem, albo już dzisiaj nie pamiętam. Ojciec jako porucznik… Bo jedni szli do stalagu, a inni szli do oflagu. Ojciec jako porucznik Powstania Warszawskiego poszedł do oflagu i był prawdopodobnie, o ile do dziś pamiętam, między innymi w obozie Gross Rosen. Jaka poczta była wówczas? Ale musiała być świetna…
- Ale mieliście wiadomość o nim, że żyje?
Tak, oczywiście, bo myśmy na niego czekali. Właśnie do tego zmierzam. Nie wiem, jak to się stało, bo ktoś może powiedzieć, że Stara Wieś to jest dzisiaj wszędzie. Bo jest ich podobno w Polsce chyba sześćdziesiąt parę czy ileś. A myśmy byli w Starej Wsi gdzieś między Piotrkowem Trybunalskim… Jak żeśmy z Krakowa, z tego Gaju wracali z powrotem z tej rajzy do Warszawy. Koniec stycznia gdzieś, początek lutego. Tam patrzę któregoś dnia, wchodzi ojciec do nas, w tej Starej Wsi. Pierwszą rzeczą zauważyłem, że to był wysoki człowiek, chociaż był mojego wzrostu, ale wówczas był wysoki człowiek. Popatrzył na mnie, podszedł do mnie, ucałował mnie i pierwszą rzeczą co powiedział, to: „Ogolić go do gołej skóry”. Miałem wszy, miałem strasznie dużo wesz i ojciec pierwsza rzecz, to mnie ogolił. To do dzisiaj pamiętam, pierwsze spotkanie z ojcem po [rozłące]… Ale jak to się stało, jak on wiedział, że my akurat jedziemy i dzisiaj będziemy tu, jutro tu, tydzień tu. Ale poczta musiała być świetna, że przyjechał i był z nami.
Ale jeśli może państwa to interesuje, to jeszcze bym powiedział taką rzecz, że nie wiem, czy w tej miejscowości, bo myśmy się przesiedlali, zanim do tej Warszawy naszej kochanej [wróciliśmy].
- Jechaliście pociągami? Nie pamięta pan?
I tak i nie. Pamiętam, że pociągami z Krakowa żeśmy jechali na pewno. A później wiem, że i furmanki były do następnych pociągów chyba. To tak było. To taka przeplatanka była. Właśnie nigdy z rodzicami tego jakoś nie konfrontowałem, bo… Ach, my Powstańcy wszystko wiemy. Okazuje się, że dzisiaj po latach bardzo mało wiem. A powinienem więcej o nich pytać wtedy. Ale to pan mnie zapytał, to jest prawdą. To właśnie taka przeplatanka była. Były pociągi, były furmanki, były pociągi i furmanki. Wiem, że do Warszawy żeśmy zdążali, już w rejonie Błonia, to jechaliśmy furmankami.
Ale jeszcze ciekawą rzecz chciałem powiedzieć. Nie wiem, w której miejscowości, czy to była ta Stara Wieś, czy inna, już w drodze do Warszawy, to już było za Częstochową, myśmy gdzieś tam jechali. Pamiętam, to była ta ofensywa… Ponieważ Warszawę nie wyzwolono, ale zajęto 17 stycznia wiadomego roku 1945, to ofensywa poniżej, gdzieś w rejonie Piotrkowa Trybunalskiego czy Częstochowy, była może różnica dwóch dni, dwóch, trzech dni. Czyli to tak jakoś było.
- Pamięta pan rosyjskie wojsko?
Pamiętam rosyjskie wojsko i niemieckie wojsko. Niemcy uciekali właśnie w tym czasie. Myśmy w jakiejś chałupie byli i przyszedł Niemiec, ale taki zgaszony, taki niby porządny, o ile można mówić o Niemcach porządnych, bo wydaje mi się, że byli tacy porządni, bo na przykład wysadzili Zamek Królewski w powietrze, a nie wysadzili naszych pięknych Łazienek, które są podobno najładniejsze w całej Europie, zespół parkowo-pałacowy, klasycystyczny. Niemiec, widocznie serce mu nie pozwalało, żeby jednak te ładunki wybuchowe uruchomić. Ale wracając do tematu, to pamiętam, że Niemiec przyszedł i poprosił… Nie wiem, on nawet po rosyjsku powiedział
czaj, bo myślał… Nie, chyba po niemiecku powiedział. Nie wiem, jak jest herbata po niemiecku, żeby dać mu herbaty. Babcia, bo myśmy byli z babcią i z mamą, bo dziadek został… On wracał później, my żeśmy jakoś nie mogli się spotkać od razu. On poprosił o ten
czaj i dostał tą herbatę od babci. Nie dopił do końca, bo zaraz z lasu szła ofensywa rosyjska, radziecka. A oni uciekali, Niemcy… Była taka polana rzędu, powiedzmy, półtora kilometra, może tysiąca, może mniej, i on wziął, podziękował –
Guten tag – i poleciał dalej. Pamiętam, nie doleciał nawet na skraj tej polany, bo kule Rosjan go chwyciły i został zabity. Rosjanie czołgami podjechali już do tego trupa, bo on nie żył, trafili go doskonale i wierzcie mi… Rozumiem, że może być bestialstwo… Może za dużo powiem. Niemcy są strasznymi oprawcami, jeśli chodzi o hitlerowców czy o prusaków, czy o innych, ale mają jakiś swój styl. Natomiast ci ze Wschodu, ci prymitywni, nie mieli żadnych ludzkich [odruchów]… To nawet zwierząt nie można obrażać. Oni po tym Niemcu jeździli chyba kilkadziesiąt razy, kilkanaście na pewno. Pamiętam, że inne czołgi jechały, a ten jeden czołg jeździł w jedną i w drugą stronę. Tak że tego człowieka, Niemca, nie można było znaleźć już później. On był wtopiony w masę ziemi. No to takie są obrazki z życia czteroletniego dziecka.
- Wróciliście do Warszawy. Jak pan Warszawę zapamiętał?
Według mnie Warszawa była… Potocznie to się mówi: „Morze gruzów”. Dla mnie, jak dzisiaj oglądam obrazy
science fiction, to raczej mi się kojarzyło z księżycowym obrazem, bo to była góra – dół, góra – dół, góra – dół, góra – dół. Bo getto żydowskie pamiętam nie tylko z przekazów, z tego musowego przekazu, bo nazywam to musowy przekaz, bo dokładnie nigdy nie pokazywali tego, to pokazywali zrównane z ziemią. I to było prawdą. Tylko jedyny istniał kościół Świętego Augustyna na Nowolipkach. Natomiast tu, gdzie myśmy przyjechali na Waliców róg Ceglanej, czyli przy Mennicy, gdzie był nasz dom, to były tak: jedna górka była, jeden dół, jedna górka, jeden dół, jedna górka, jeden dół i nic praktycznie nie było.
Wszystko było spalone, a nasz dom, tak zwany Pekin… Bo nie wiem, czy państwo wiecie, że przed wojną… Bo dzisiaj Pałac Kultury nazywa się „Pekinem”, jak tylko powstał w 1955 roku. Dlaczego Pekin? Bo u nas w Pekinie mieszkał jeden szewc, drugi szewc, trzeci szewc; jeden krawiec, drugi krawiec, trzeci krawiec; jedna prostytutka, druga prostytutka, trzecia prostytutka. Mieszkał szef kancelarii premiera, ktoś z Ministerstwa Finansów. Moja mama była na przykład pracownikiem Narodowego Banku i szereg ludzi było… Myśmy byli średnią warstwą inteligencką, ale były góry i doły. Na przykład było dwóch złoczyńców, jeden z nich się powiesił, taki Pietrek, pamiętam do dzisiaj. Oni byli węglarzami, ale mieli jakieś swoje historie. Wspaniali ludzie. Dlaczego? Dlatego że bronili kamienicy. U nas była taka komitywa, że jeden bronił drugiego. Czy był z tej kasty czy z innej kasty, to bronił kasty. Jak myśmy przyjechali właśnie po tej
rajzie, po tym wygnaniu, okazało się, że jest tylko połowa kamienicy. Część z nich po prostu została zabita, część wyjechała na Zachód, część jakoś w innych wypadkach została rozproszona.
Dużo ludzi nie wróciło, a oprócz tego, krótko mówiąc, jedna ściana u nas, myśmy mieli dwa pokoje, każdy miał 3,85 metra wysokości, wielkie dwa piece… Piece obydwa były zniszczone, jednej ściany nie było i podwórko, które było od drugiej kamienicy, od Ceglanej, gdzie teraz Pereca nazywa się ta ulica, to nie było w ogóle tej kamienicy, bo została przecięta i nasza jedna ściana została też zupełnie zniszczona, spadła na dół. To co pamiętam […] –żeśmy pierwsza rzecz, cegły czyścili i wzięliśmy jakiegoś znajomego, który potrafił te cegły jakoś ustawiać, żebyśmy ścianę zrobili. Bo to jeszcze była zima. Jak by nie było to był luty. Myśmy w kufajkach chodzili, żeby się nie przeziębić… I [chcieliśmy] piece uruchomić. Z czasów Powstania Warszawskiego i po wojnie, to pamiętam, cały czas wody nie było. Najważniejsza rzecz to była woda. Myśmy kolejkami stali po wodę. Ja też, taki kleiniak czteroletni, później pięcioletni, to też z tym kojbrem chodziłem i mamie czy babci pomagałem. Żeśmy nosili te kubły, żeby przynieść wodę do picia. Akurat tam był Gerlach obok nas na Ceglanej, a po drugiej stronie był Haberbusch. Haberbusch też był tutaj jak jest Grzybowska, to tam były piwa robione, a koło nas wódki były robione i tam musiała być dobra woda, bo jak i piwo…
- Sto win, ta fabryka wina?
Nie wiem, nie jestem na bieżąco w tej chwili.
- Czy ojciec z racji tego, że brał udział w Powstaniu, miał jakieś nieprzyjemności?
Ojej, właśnie tego dokładnie nie wiem. Nigdy ojca nie pytałem, bo ojciec był ambitny i z kolegami się… Oni się strasznie wspomagali. Ale odpowiadając wprost na pytanie, to powiem krótko: ojciec cały czas życiorys pisał ten sam. On miał w biurku życiorys i gdziekolwiek szedł do pracy, to powielał ten życiorys, bo nie wolno się było pomylić, bo inaczej miałeś przechlapane. Ojciec po wojnie chyba siedemnaście czy dziewiętnaście razy, chyba do czasów Gomułki, do tej transformacji w 1956 roku, to zmieniał około siedemnaście prac. Jedni byli aresztowani, ojciec mój, nie wiem dlaczego, nie był aresztowany. Wiem, że był przesłuchiwany, ale nie siedział, natomiast inni siedzieli. Ale wiem, że akowcy jakoś jeden drugiemu w jakiś sposób, jak im się udało może kogoś wziąć pod łokieć… Bo byli też komuniści, mieli jakiś odruch ludzki, że nie uważali, że jesteśmy zaplutym karłem burżuazji. Jedni siedzieli po więzieniach, a mój ojciec był przesłuchiwany, ale później musiał zmieniać ciągle pracę. Nie mógł siedzieć w jednej pracy. To było tak, że był pół roku w jednej, pół roku w drugiej, pół roku w trzeciej. Był taki moment, że ojciec jakoś poszedł do gastronomii, a cały czas kursy robili. Żeby coś innego zrobić, to musieli kursy robić. Ojciec poszedł do gastronomii i wiem, że w tej gastronomii też nie wysiedział za długo w jednym lokalu. Pamiętam, że była taka po tych pracownikach Związku Radzieckiego, jak Pałac Kultury budowali w 1955 roku, jak go zbudowali, to była taka „Orłówka” na Żelaznej. Jak oni wyszli z tej swojej gospody, bo oni tam cały czas żywili się, zresztą nie tylko w jednym miejscu, w wielu miejscach w Warszawie. Ale w jednym to było takie główne ich [miejsce], „Orłówka” była, róg Żelaznej i Chmielnej. Ojciec dostał to jako kierownictwo, ale musiał widocznie jakiś kurs skończyć, nie wiem. Był tam chyba pół roku albo sześć miesięcy. Przeniesiono go z kolei na Twardą, gdzie był „Feniks”, może pamiętamy, był taki dom handlowy „Feniks”. Tam był znów pół roku. Później przeniesiono go na Chmielną, był na Chmielnej. Później był na Złotej, tam gdzie była „Kaskada”. Co pół roku tych kierowników i pracowników też zmieniano. Później był
vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża. To była restauracja… Jak ona się nazywała? Nie pamiętam.
Vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża… W każdym razie tam de Gaulle był. Ojciec de Gaulle’a przyjmował nawet, bo akurat de Gaulle przyjechał wtedy do Polski. Prawy człowiek, prawy Francuz, który opowiadał się za wolną Polską w czasie II wojny światowej. Mój ojciec miał wtedy straszny mir, że właśnie mógł przyjmować tak wspaniałą postać jak Charles de Gaulle, który był kochanym człowiekiem dla Polski. On powiedział, że Polska zawsze była wierna Francji, a Francja była zawsze wierna Polsce. Później ojciec poszedł na Retmana, na Bednarską. Później prowadził „Krokodyla” na rynku Starego Miasta, gdzie teraz pani Gesslerowa jedną z czterech restauracji ma w swoim posiadaniu. Później prowadził „Rycerską”, też po tej samej stronie. Później prowadził „Bazyliszka”… A nie, „Bazyliszka” po tej samej stronie, bo „Rycerską” to prowadził na Szerokim Dunaju. A skończył na Freta, to była taka żydowska wówczas… „Samson”.
Ale dlaczego o tym mówię? Dlatego o tym mówię, że mogę nauczycieli podać. Jestem z zawodu nauczycielem, ale nie pracowałem w zawodzie, dlatego że mnie nie interesował nigdy. Powiem prywatnie, że ratowałem się przed wojskiem. Nie zdałem na Politechnikę, nie zdałem na Uniwersytet Warszawski, poszedłem na studium politechniczne. Ale wierzcie mi, że dużo moich kolegów z wcześniejszych lat, jako nauczycieli, tych krnąbrnych takich, niepoprawnych, którzy znali historię Polski, tak jak dzisiaj podręczniki historii Polski się niszczy, oni byli po prostu przerzucani do innych szkół. Dlatego że w danym momencie się dyrektorowi nie nadawali. Dlatego że o Katyniu mówili na przykład czy mówili o Powstaniu Warszawskim, czy o Armii Krajowej. Przecież o Armii Krajowej nie wolno było mówić. O czym my mówimy? To było tabu. Katyń? Kto wiedział wtedy o Katyniu? Kto wiedział o Armii Krajowej? To była kompromitacja. I Boże drogi, dobrze że żeśmy doczekali takich czasów. Tylko to jest mało. Mało jest dlatego, że młodzież bardzo mało wie, zwłaszcza z klas gimnazjalnych, licealnych. To jest apel do naszych ministrów edukacji narodowej. Słuchajcie, przecież wy reprezentujecie Polskę. Nie można tych podręczników zniszczyć. Bo jak nie będzie Mieszka I, to nie będzie i Lecha Kaczyńskiego.
Warszawa, 12 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski