Zofia Węgrzynowicz
Swoje wspomnienia zacznę od września 1943 roku. Mieszkaliśmy [w Warszawie] na ulicy Pańskiej 28 i staraniem [mojej] mamy [na naszym podwórku] została postawiona figura Serca Pana Jezusa, którą poświęcił ksiądz Zacharek – kapłan z kościoła Wszystkich Świętych. Wspominam o tym, bo w trakcie późniejszej rozmowy to nazwisko się przewinie. Jeśli chodzi o samo Powstanie to w połowie sierpnia 1944 roku, jak zaczęły lecieć bomby na budynki w centrum Warszawy, mama dowiedziała się, że troszkę jest spokojniej na ulicy Kopernika. Wtenczas ja, o sześć lat ode mnie starsza siostra, mama i tata poszliśmy na [ulicę] Kopernika. Byliśmy niedługo, bo też zaczęło być niebezpiecznie. Mama stwierdziła, że trzeba wracać na Pańską, bo wszyściutko zostało, nic przecież z sobą nie braliśmy. Po przyjściu na Pańską okazało się, że zaraz po naszym wyjściu z Kopernika budynek, w którym się zatrzymaliśmy (to był dość wysoki piętrowy budynek) został doszczętnie zniszczony łącznie z piwnicami. Nikt nie ocalał. Sprzyjała nam Opatrzność i udało nam się. To takie byłyby sierpniowe wspomnienia. Pod koniec sierpnia nad Warszawą były rozrzucone ulotki. Niemcy rzucali ulotki [o treści]: „Kto opuści Warszawę, nie zostanie wywieziony do Niemiec”. Mama stwierdziła, że trzeba spróbować, może nam się uda. Zapakowała jakieś tobołki. Dostałam menażkę na szyję. W menażce była kasza pęczak, siostra w garnuszku też dostała kaszę. Poszliśmy na to spotkanie na plac Grzybowski, [na którym] była selekcja – mimo opowieści, że nie wszyscy zostaną wywiezieni do Niemiec, zaczęto mężczyzn oddzielać od rodzin. Mój tata też stanął w obliczu rozłączenia się z nami. Kiedy kolejka doszła do nas, tata wyjął kenkartę, w której coś miał (później się dowiedziałam, co to było, poza tym tata kulał) więc Niemiec popatrzył, odsunął nas razem z tatusiem i zostaliśmy. [W kenkarcie Tatuś miał kartę wypisową ze szpitala z dnia 20 czerwca 1944 roku. Właśnie ta karta uratowała Tatusia od wywózki do obozu. Oryginalna kenkarta z kartą wypisową znajdują się w Muzeum Powstania Warszawskiego]. Przeszliśmy pod kościół Wszystkich Świętych. Jeden z Niemców podleciał do mnie [i] wlał mi czarnej kawy do menażki. Rozpłakałam się, mówiłam: „Mamo, nie mam co jeść!”. Mama mówi: „Nie martw się, teraz masz co pić”. Za chwilę ruszyliśmy w stronę Dworca Zachodniego. W tym momencie [zobaczyłam, że] na dzwonnicy stał właśnie ksiądz Zacharek, który nam święcił figurę Serca Jezusowego. Niestety, żegnając i błogosławiąc nas na drogę, został zastrzelony. Z placu Grzybowskiego, spod kościoła Wszystkich Świętych szliśmy w stronę Dworca Zachodniego. Ponieważ już były gruzy, ruiny ogromne, szliśmy bocznymi ulicami. Wiem od rodziców, że szliśmy między innymi Grójecką, Niemcewicza i za Dworzec Zachodni, bo dworzec był już zburzony. Od męża, który w tym czasie mieszkał we Włochach, wiem, że między Włochami a Dworcem Zachodnim były podstawione wagony, do których nas zapakowano. Natomiast do tych wagonów ci młodzi chłopcy z Włoch (tam była siedziba PCK) dostawali mleko i bułki dla takich dzieci jak ja, żeby nas jakoś zaopatrzyć. Śmiałam się, że może od męża dostałam taką bułkę z mlekiem. Tymi pociągami dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie nas wysiedlono z wagonów i zaprowadzono do wielkiej hali – od taty się dowiedziałam, że to były hale parowozowni. Z tymi tobołkami, z tym co się udało wziąć, zatrzymaliśmy się dotąd dopóki hala nie zapełniła się dość dobrze. Wtenczas podstawiono wagony bydlęce, bez okien tylko z ogromnymi drzwiami zasuwanymi, oczywiście bez żadnych ławek, bez niczego. Potraktowano nas właśnie jak bydło. Wsadzono nas do wagonów. Tym razem tatusia wsadzono do innego wagonu, nas do innego. Matki z dziećmi jechały innym wagonem, a mężczyźni, którym pozwolono jechać, jechali w innych. Tu też jest taki bardzo ważny moment, kiedy [sobie przypominam], zawsze przechodzi mnie dreszcz. Jechaliśmy tym pociągiem i w pewnym momencie pociąg się zatrzymał. Było jakieś pole. Po jakimś czasie drzwi się odsuwają i słyszę tatusia głos: „Czy tu jedzie pani Jędrzejewska z dwiema córkami?”. Tak się przeraziłam, że zamarłam, nic nie odpowiedziałam. Zaczęłam budzić mamusię, bo usnęła, i siostrę. Mówię: „Mamusiu, tatuś nas poszukuje”. W tym momencie jak się mamusia zerwała, usłyszeliśmy tylko wrzask Niemców i zatrzaśnięcie drzwi. I obawa, czy tatuś jedzie z nami, czy został tu na tym polu zastrzelony. Dojechaliśmy do Końskich. […]
Jak wysiedliśmy z pociągu w Końskich, patrzymy, tatuś jest. I znów Opatrzność była z nami.
- Co się wydarzyło w Końskich?
[Kiedy wysiedliśmy z wagonów w Końskich, zaprowadzono nas do punktu]. Najpierw nas pospisywano i poprzydzielano do poszczególnych gospodarzy. [Zajmowała się tym Rada Główna Opiekuńcza]. Najpierw dano nam niewielki domek. Wsi nie pamiętam. Natomiast pamiętam, że musiało to być koło Gowarczowa. Ta nazwa jakoś mi się utrwaliła w pamięci. Zaprowadzono nas do domku pod samiusieńkim lasem, to był ostatni dom. Malutki dom, nikt [w nim] nie zamieszkiwał. W pokoju stały ustawione cztery czy pięć łóżek, jedne obok drugich. Do tego domku przydzielono jeszcze państwa Koniecznych z dwoma synami. Synowie byli starsi ode mnie, młodsi od siostry. Tak mieszkaliśmy. [Oryginał zaświadczenia z Końskich z datą 9 września 1944 r. na nazwisko Wiktoria Jędrzejewska znajduje się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Przekazałam je w trakcie zbiórki pamiątek dla Muzeum w dniu 9 listopada 2003 roku razem z innymi dokumentami]. Jeżeli chodzi o posiłki, to kierowano mnie z mamusią gdzie indziej, a siostrę z tatusiem gdzie indziej. Nas skierowano do samego pana sołtysa, tak że mieliśmy taki zaszczyt. Mama w odwdzięczeniu za to, że nas karmili… Mama była [wspaniałą przedwojenną] krawcową, muszę zaznaczyć, że bardzo dobrą, bo szyła dla aktorek Teatru Wielkiego, żeby jakoś się odwdzięczyć, starała się pomóc tej rodzinie, szyła [ubrania] dzieciakom, nawet koszulę panu sołtysowi, sukienki... Tatuś z kolei pomagał gospodarzowi [z moją siostrą], u którego pracował [na gospodarstwie. Jak było trzeba, to reperował narzędzia. Był ślusarzem]. Tak nam zeszło do połowy lutego. […] Wrócę do grudnia. Najsmutniejsza Wigilia, najsmutniejsze święta Bożego Narodzenia były spędzone tam. W styczniu był moment… Przed domem, na drzewie była zawieszona tak zwana szczekaczka i były podawane różne komunikaty. Najpierw po niemiecku, potem łamaną polszczyzną. Któregoś dnia w styczniu – później się okazało, że to był 17 stycznia – było najpierw [słychać] –
Achtung! Achtung! Za chwilę jakieś trzaski, zgrzyty i następny głos –
Wnimanie! Wnimanie! I po polsku: „Warszawa wolna!”. To było niesamowite szczęście, z drugiej strony [pytanie], co dalej? Raz, że trzeba się jakoś dostać do Warszawy, a po dwa, po co i gdzie? Furmankami nas podwieziono do Końskich. Po drodze nic innego nie było, żadnych torów, żeby nas podwieźć znów do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy. Przyszliśmy na ulicę Pańską 28. Niestety nic nie zostało z Pańskiej 28. Mamusia zadecydowała, że ponieważ rodzona siostra mamusi mieszkała na Pradze […] na ulicy Kowalskiej, pójdziemy tam. I ciocia zaproponowała, żebyśmy wszyscy zostali. Ale ponieważ na Bródnie, na ulicy Nadwiślańskiej 21 mieszkała mojej mamusi mama, stwierdziła, że idziemy na Bródno do babci. Ciocia mówi: „Zostawcie chociaż Krystynę”, czyli moją siostrę. Krysia została, a ja z mamą i tatą poszliśmy na [ulice] Nadwiślańską 21. Był to budynek sióstr zakonnych – loretanek. Swoje pomieszczenia pooddawały warszawiakom. Jak myśmy dotarły, siostra przełożona mówi: „Panie Stanisławie, jest jedno pomieszczenie, ale nie wiem, co pan z tym zrobi?”. To było mieszkanie szczytowe i tam była wyrwana wielka dziura po bombie. Tatuś popatrzył na to, co z tym zrobić i stwierdził: „Jakoś to będzie”. Myśmy zatrzymali się u babci, a tatuś łatał tę dziurę. Tak dobrze załatał, że w tym domu mieszkaliśmy do 8 marca 1963 roku. 9 marca przeprowadziliśmy się na Grójecką, a 11marca urodziłam drugą córkę, dwa dni po przeprowadzce. […]
- Czym się zajmował pani ojciec podczas okupacji?
Tata pracował w PZiNSz i w „Eliborze”. Mama jako krawcowa – szyła. [Mój Tatuś w latach 1928-1929 pracował w firmie „ELIBOR” przy ulicy Targowej 30, 1930-1934 w firmie „Oświęcim Praga” przy ulicy Złotej 64, 1935-1939 w Państwowych Zakładach Inżynierii (PZINŻ) przy ulicy Terespolskiej 34/36, od 1940 do 1 sierpnia 1944 roku w Parowozowni Warszawa Praga, od 3 czerwca 1945 roku, aż do przejścia na emeryturę w 1962 roku ponownie w Parowozowni Warszawa Praga. Wszędzie jako ślusarz].
- Czy pani siostra chodziła wtedy do szkoły?
Na początku troszkę tak, ale później już, jak wróciliśmy z wygnania, zatrzymała się u cioci, bodajże na początku marca chodziła na jakieś prywatne lekcje na Czynszowej. [Siostra Krystyna do czerwca 1944 roku chodziła do szkoły powszechnej na ulicy Żelaznej. Po powrocie z wygnania (będąc u cioci na Pradze) – na prywatne lekcje na ulicę Czynszową, a od 1946 roku do Szkoły Podstawowej Nr 150 na Bródnie.
- Mam pytanie o powstańczą codzienność. Czy państwo cały czas byli w piwnicy?
[Jaka mogła być ta powstańcza codzienność – bardzo ciężka i przeważnie w piwnicy. Czasem pomagałyśmy Tatusiowi podlewać kwiatki wokół figury Serca Jezusowego, które zasadziła nasza Mamusia]. […] Jeszcze jeden moment [pamiętam], mama nasadziła kwiatków i tata kwiatki podlewał. Któregoś dnia bomba trafiła [w podwórko], ale nie w tatusia. Drzwi się wyłamały, tatuś był calusieńki. I znów Opatrzność była nad nami.
- Co było do jedzenia podczas Powstania, czy było mleko, woda?
[Z jedzeniem było bardzo trudno. Czasem dostawaliśmy trochę chleba od ludzi, którzy wypiekali go w piwnicy naszego domu dla Powstańców. Do wybuchu Powstania było w miarę dobrze, bo Mamusi siostra prowadziła sklep spożywczy w kamienicy naprzeciwko, czyli na ulicy Pańskiej 27]. Nie [mleka nie było]. Woda była. Wspomniałam, że miałam nagotowany pęczak. Trudności były ogromne ze wszystkim. Poza tym strach.
- Pamięta pani wspólne modlitwy w piwnicach?
Tak, oczywiście. A przede wszystkim to przed figurą Serca Jezusowego. To calusieńki budynek [się modlił]. Kto by nie mieszkał, czy wierzący, czy niewierzący, to jak trwoga to do Boga. Wszyscy się modlili. [Modliliśmy się wszyscy – w piwnicy i jak było spokojniej przed figura Serca Jezusowego. Śpiewaliśmy (cicho) pieśni religijne i odmawialiśmy Różaniec. Modliły się dzieci i dorośli. Ksero zdjęcia figury Serca Jezusowego i z poświęcenia jej przez księdza Zacharka przekazałam razem z biogramem Pani Urszuli Zaniewskiej.
[…] Też. […]
- Czy dzieci miały jakieś zabawy w tych piwnicach?
Nie. O tym nie było mowy. [A jakie mogły być w tych czasach zabawy? Każdy cieszył się, że przeżył kolejny dzień. Ja z siostrą miałyśmy to szczęście, że miałyśmy malutkiego pieska. Wabił się Lalek]. […] Jeszcze piesek z nami był w piwnicy.
Malutki. Jamnikopodobny.
Nie. [Został zabity przez Niemca w drodze powrotnej z ulicy Kopernika na Pańską]. Szliśmy właśnie na Kopernika i zginął po drodze. Z nami z Warszawy nie wyszedł.
- Pamięta pani powstańców, którzy przechodzili na przykład przez piwnice?
Pamiętam, że przychodzili i informowali kto, jak, gdzie się porusza, żeby nie narażać nas na dodatkowe niebezpieczeństwa. Ostrzegali nas.
- Jeszcze pytanie dotyczące wysiedlenia. Jak się układały relacje waszej rodziny i tej drugiej rodziny?
Mieszkaliśmy cudownie. Państwo Konieczni byli wspaniali, bardzo przyjaźni. Niestety wszystko się później urwało. Każdy poszedł w swoją stronę.
- Pani bawiła się z tymi chłopcami?
Zabawa z nimi była, tak. Na grzyby razem chodziliśmy. Nauczyłam się, że są grzyby zwane krowie gęby, podobne do olszówek, z tym że większe i szare. Ludzie jedli. Z atlasu później się dowiedziałam, że nie bardzo się nadają do jedzenia.
- Mieliście jakieś zabawki?
Nic, absolutnie.
- Jak wyglądało wyżywienie u sołtysa?
Z tego co pamiętam, to nawet nienajgorsze. Starali się, żeby warszawiakom jakoś pomóc. Jak już wracaliśmy furmankami w połowie lutego do Warszawy, jak nas odwieziono, to dostałam pierzynkę, żeby mnie przykryć, bo to był luty. Miałam sześć lat prawie, [28 marca 1945 roku skończyłam sześć lat]. Dostałam pierzynkę, która bardzo długo ze mną była, bo nie mogłam się z nią rozstać. Była w szarej wsypie. [Mam pamięć tak zwaną wzrokową, dlatego dobrze pamiętam różne rzeczy, choćby choinkę pod sufitem. Nie było miejsca na podłodze w tym małym pokoju, w malutkim domu pod lasem].
- Ciepłe ubrania były wam dostarczone przez mieszkańców wioski?
Co mogli, to starali się [nam dać]. Ponieważ mamusia szyła, więc jak coś starego było, to poprzerabiała. Szyła przepięknie. Nawet jak ręcznie szyła, to nikt nie poznał, że to nie maszyna. Do dziś mam taką sukienkę jako pamiątkę.
- Jak wyglądała najsmutniejsza Wigilia wojenna?
W zasadzie bez połamania się opłatkiem, tak było. Nie było ani zasiadania do stołu, ani potraw wigilijnych. U tych gospodarzy coś dostaliśmy na wieczór. Mnie się wydaje, że pod sufitem tatuś zawiesił choinkę. Siostra mówi: „Do takich rzeczy nie przywiązywałam wagi, to nie wiem, czy tak było”. Ale jakoś jak sięgnę wzrokiem, to pod sufitem właśnie widzę zawieszoną maleńką choinkę, żeby nam przybliżyć święta Bożego Narodzenia.
Tak. Największy prezent, że wszyscy razem przeżyliśmy, wróciliśmy do Warszawy. Niestety rodzice już nie żyją. Troszkę późno to wszystko wyszło, wiele by podpowiedzieli.
- Chciałam zapytać o powrót do Warszawy. Czy państwo mieliście jakieś meble?
Nie. Wszystko to co zostawiliśmy na [ulicy] Pańskiej, nic nie było. Piwnica była już tak splądrowana, że nic nie było do wzięcia. Byliśmy bez niczego. U babci troszkę mieszkaliśmy kątem, dopóki tatuś nie wyszykował pokoju [u sióstr zakonnych]. Ale i tak byliśmy wdzięczni, że jest gdzie się zatrzymać. Siostry pomogły. Co mogły [to dały], żeby jakoś urządzić ten jeden pokój. Z czasem dostaliśmy jeszcze drugi pokoik. [Ten drugi pokój dostaliśmy w 1952 roku, kiedy wyprowadziła się z niego rodzina, która go zajmowała. W nim rodzice urządzili kuchnię. I tak mieszkaliśmy do 8 marca 1963 roku]. Ale w marcu już nas też wyrzucono. [Od 9 marca mieszkaliśmy przy ulicy Grójeckiej]. Dlaczego? Dlatego że siostry zakonne prowadziły przedszkole. Ówczesnemu państwu się nie podobało, w związku z tym zabrali [pomieszczenia] siostrom. Założyli państwowe przedszkole. Ponieważ jedno pomieszczenie, które miały siostry, było za mało, to nam przydzielili – po ciężkich staraniach – mieszkanie na [ulicy] Grójeckiej, a sami zatrzymali [nasze mieszkanie] na przedszkole państwowe.
- Brała pani udział w odbudowie Warszawy?
[Był taki jak wszystkich dzieci]. Tak. […] Ze szkoły brałam udział w różnych akcjach. [Szkoły prowadziły akcje odgruzowywania Warszawy. Na przykład przebieraliśmy cegły. Całe – składaliśmy w stosy. Dodam, że las, który rośnie na Cmentarzu Żydowskim – Kirkucie, przy Cmentarzu Bródnowskim, też sadziliśmy. Takie to były czasy, że z cmentarza zrobiono las].
- Jak wyglądała akcja prowadzona przez dzieci na rzecz odbudowy Warszawy?
Segregowanie cegieł. Jako dziecko nic nie można było zrobić. Ale każdy starał się, żeby ta Warszawa była [odbudowana].
- Pamięta pani szkolne akademie z okazji 1 maja?
Zawsze były z ogromną pompą. [Akademie odbywały się na Sali gimnastycznej. Zaczynały się od odśpiewania „Międzynarodówki”. Taki wówczas był nasz hymn narodowy. Później deklamowaliśmy wiersze. Często byłam wybierana do ich recytacji (nie chcąc się chwalić). Zwyciężałam w konkursach recytatorskich nie tylko w swojej szkole, ale i w konkursach międzyszkolnych].
- Dzieci chętnie mówiły wiersze?
To różnie. Jak w każdym zgromadzeniu są tacy i tacy.
- Odwiedziła pani później Końskie?
[Nigdy. Za dużo przeżyliśmy i pamiętamy ciągle tamte dni]. Ani razu nie byliśmy. To przykre wspomnienia z racji tego, że zostaliśmy wysiedleni, to nie byliśmy. Jak słyszę o Końskich, to zaraz mi się przypomina… […] Jak jest ogromna mgła, to właśnie mi się kojarzy z przejściem z [ulicy] Pańskiej na [ulicę] Kopernika. Straszny kurz [przypomina mi] walące się domy, nic nie było widać. […]
- Czy ma pani jakieś wesołe wspomnienia z okresu wysiedlenia?
Chłopaków, którzy byli bardzo weseli, ale nie za bardzo można wszystko powiedzieć, co oni wyprawiali. Ale wesoło było z nimi.
- Czy jakieś wspomnienia z Powstania?
Z samego Powstania to raczej nie. Tylko to przejście na Kopernika, później spęd na placu Grzybowskim i wyjście do pociągów. Ogromną halę w Pruszkowie bardzo dobrze pamiętam.
- Pamięta pani, gdzie pani spała, czy to były jakieś deski?
A skąd? Na ziemi pod słupem myśmy mieli miejsce. Mama jasieczki pod głowę nam wzięła. Nie wiem, czy to koc był, czy jakaś narzuta. Ja oczywiście [spałam] z menażką na szyi.
- Jakie jedzenie wam dawali w Pruszkowie?
[Ani ja, ani siostra] nie przypominamy sobie, żeby nas dokarmiano. Co kto miał z sobą, to tym się żywił. [Jedliśmy tylko to co Mamusia wzięła dla nas do jedzenia].
- tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo Na koniec chciałam poinformować, że do Pani Urszuli Zaniewskiej przekazałam biogram ojczyma mojego męża – Bronisława Gałązki, pseudonim „Gołąbek”, Powstańca ze Zgrupowania Radosława. Dodatkowo informuję, że pamiątki po teściu przekazaliśmy do Muzeum w dniu zbiórki pamiątek 9 listopada 2003 roku, między innymi manierkę z pokrowcem. Teść gwoździem (w obozie) wyrył orła w koronie i napisem – Honor Ojczyzna. Po drugiej zaś stronie nazwy dwóch obozów, w których przebywał (jest w gablocie numer 45). Oprócz biogramu teścia przekazałam też biogram mojej rodziny, czyli: rodziców, siostry i mój. I jeszcze jedno. W wolnej Polsce rodziny Powstańców oraz żyjący Powstańcy czekali aż piętnaście lat (1989 – 2004) na swoje Muzeum, dlatego w dowód wdzięczności i pamięci proponujemy i prosimy, aby Park Wolności nosił imię Prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego. Panie Prezydencie, dziękujemy i będziemy pamiętać o tym co Pan zrobił dla Powstańców i ich rodzin.
Warszawa, 24 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus