Stefan Hahn „Stefański”
Jestem Stefan Ludwik Hahn. […] Urodzony 20 lutego 1921 roku w Poznaniu. Mój ojciec, Konrad Hahn, był wyższym radcą w starostwie krajowym w Poznaniu. Nie mylić starostwa z powiatem, to był urząd przy sejmiku wojewódzkim, czyli można powiedzieć, że urząd wojewódzki. Moja matka, z domu Aniela Smodlibowska, urodziła się w Inowrocławiu. Moja funkcja jest bardzo nietypowa. Mianowicie bezpośrednio i jedynie kontaktowałem się z dowódcą służby łączności Okręgu Warszawskiego. Jego prawdziwe nazwisko to Stefan Jodłowski, w owym czasie major, a później awansował chyba już na pułkownika. Stefan Jodłowski przed wojną był kapitanem wojsk łączności w Poznaniu i stąd się znaliśmy. Ponieważ w 1942 roku miałem już wykształcenie średnie techniczne, zwrócił się do mnie, żebym dla Armii Krajowej prowadził magazyn rezonatorów kwarcowych. Miałem stopień szeregowca, ale byłem kierownikiem magazynu rezonatorów kwarcowych oraz miałem funkcję technicznej opieki nad tym magazynem. Musiałem sprawdzać, czy te rezonatory działają prawidłowo, do czego miałem pewne oprzyrządowanie, ale dość prymitywne. [Miałem pseudonim] „Stefański”.
- Jak długo mieszkał pan w Poznaniu?
W Poznaniu mieszkałem do 1939 roku. Z tym że kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna, akurat byłem w Warszawie, gdyż miałem zamiar zdawać egzamin na Politechnikę Warszawską na wydział elektryczny. Mieszkałem razem z moim bratem Konradem, który miał ten sam zamiar co ja. Mieszkaliśmy w budynku YMCA. To była organizacja amerykańska, która miała swoją siedzibę przy ulicy Konopnickiej, trochę w dół od placu Trzech Krzyży. Wojna wybuchła, egzaminu nie było i do dzisiejszego dnia nęka mnie pytanie, czy wtedy bym zdał. Już nigdy później nie zdawałem. Natomiast całe oblężenie Warszawy, za wyjątkiem kilku dni, byłem w Warszawie. W Warszawie mieszkała również siostra mojej matki, Janina Olszewska. Był pułkownik Umiastowski, który wydał polecenie, aby cała młodzież opuściła Warszawę. Pod naciskiem ciotki ja i brat posłuchaliśmy pana Umiastowskiego i przez Lublin dotarłem aż do Kraśnika. Tam postanowiliśmy wrócić do Warszawy. Udało nam się to zrobić jeszcze we wrześniu, tuż przed zamknięciem kordonu. Tak że odbyłem wycieczkę. W pierwszych dniach października, jak skończyło się oblężenie Warszawy, wróciłem do Poznania. Matka nic o nas nie wiedziała, ani co się dzieje. Wiedziała, że jesteśmy w oblężonej Warszawie, wszystko się mogło zdarzyć. Przyjęła nas w sposób… Jak zobaczyła nas żywych, to po prostu jej ulżyło. Pobyt w Poznaniu nie trwał długo, gdyż w połowie października, około godziny dwudziestej przyszła policja niemiecka i kazała nam się spakować. Wolno było zabrać do dwudziestu kilogramów na osobę. Wywieźli nas na dworzec kolejowy pod Poznaniem… Stamtąd wywieźli nas do Częstochowy i nawet przydzielili mieszkanie, ale bardzo prymitywne.
- Co było powodem przesiedlenia?
Powodem była akcja wysiedlania Polaków. Pomimo niemieckiego nazwiska i pewnych korzeni mojego ojca, postanowiono nas wysiedlać. Z perspektywy czasu uważam, że spotkało mnie raczej szczęście, bo w Poznaniu podczas wojny byłyby na pewno silne naciski, żeby podpisać tak zwaną
Volkslistę, co nam się w ogóle nie mieściło w głowie. W Częstochowie byliśmy może tydzień, bo tam była siostra mojej mamy. Wpierw mieszkaliśmy u siostry, później [w Warszawie] na Racławickiej u żony polskiego oficera, który nie wrócił z wojny i ona miała wolny pokój. Po pewnym czasie ciotka weszła w kontakt z właścicielem mieszkania na ulicy Mokotowskiej 41 mieszkania 22 […]. Ten pan był narodowości żydowskiej i musiał wyprowadzić się do getta. Myśmy zawarli z nim umowę, że zaopiekujemy się tym mieszkaniem. On wiedział, że my mamy mieszkanie w Poznaniu i jak się wojna skończy, wrócimy do Poznania i oddamy mu mieszkanie. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu, które nam ten pan [użyczył]. Nazwiska nie pamiętam. Byłoby do odtworzenia, gdyby poszukać w książce telefonicznej Mokotowska 41 mieszkania 22. Moim zdaniem wojny oczywiście nie przeżył, bo nigdy się do nas nie zgłosił. Zresztą, jak wróciliśmy pod koniec stycznia 1945 roku, mieszkanie było całkowicie wypalone, bo Niemcy prowadzili masową akcję wypalania resztek tego, co jeszcze zostało po Powstaniu.
- Czym się pan zajął po przeprowadzce do Warszawy?
Przez pół roku pracowałem w fabryce aparatów elektrycznych Szpotański na Pradze – to była dość znana polska fabryka urządzeń elektrycznych. 1 września 1940 roku Niemcy udzielili pozwolenia na otwarcie szkoły inżynierskiej imienia Wawelberga i Rotwanda, która mieści się w Warszawie przy ulicy Mokotowskiej 2/4. Zapisałem się do tej szkoły i po trzech latach miałem nadzieję otrzymać po studiach tytuł inżyniera. W pierwszym roku były normalne wykłady, tak jak w szkole inżynierskiej; matematyka, fizyka, kreślenie i różne inne przedmioty. Razem ze mną w ławce siedział Jan Bytnar […]. Znałem go doskonale, bośmy się w jakiś sposób przyjaźnili, siedząc w jednej ławce. Szkołę ukończyliśmy w 1942 roku. Niemcy postanowili, że Polacy nie zasługują na żadne studia. Powiedzieli: „Po dwóch latach dostajecie tytuł technika i macie iść do pracy”. Rzeczywiście dostałem tytuł technika na papierku, jak najbardziej. Mój pierwszy tytuł zawodowy to był technik elektryk. Otrzymałem wówczas propozycję, żeby się zatrudnić w zakładach „Philipsa”, gdzie właśnie poznałem moją przyszłą i obecną małżonkę. W zakładach „Philipsa” był przedwojenny dział, który produkował radiostacje dla armii polskiej. Okazało się, że „Philips” to firma światowa i ten sam typ radiostacji był produkowany również w Niemczech. Niemcy po prostu przejęli dział produkcyjny, który produkował ten sam sprzęt, którego oni używali w swojej armii. Ten dział był wprawdzie pod opieką oficerów niemieckich, ale szefem był Polak, pan inżynier Jakubowski. Był tym, który przyjął mnie do pracy. Wykonywałem dość skomplikowane pomiary tych radiostacji. Z produkcji spływał sprzęt tak zwany martwy, który trzeba było uruchomić. To jest, wbrew pozorom, dość skomplikowana czynność techniczna. Było tam pełne wyposażenie łącznie z generatorami produkcji amerykańskiej, niemieckiej i polskiej. Co do wyposażenia technicznego… pracowałem w laboratorium, które kontrolowało produkcję i uruchamiało nadajniki. Jedyna nasza możliwa czynność destrukcyjna polegała na tym, że do lutowań dodawało się ciutkę kwasu solnego. Skutek był taki, że po kilku miesiącach kwas powodował korozję i połączenia elektryczne stawały się niepewne. To była nasza jedyna czynność… sabotażowa. Tak, to nie było [innych działań], bo inaczej bylibyśmy pozbawieni głowy. Tym niemniej mieliśmy legitymacje philipsowskie, które – jak na owe czasy – były dość nowoczesne. Mianowicie były zaprasowane w plastiku wraz z fotografią, więc były trudne do podrobienia. Legitymacja chroniła w razie czego, w szczególności przy produkcji wojskowej, bo Niemcom na niej zależało. Jeśli chodzi o mój kontakt z panem Stefanem Jodłowskim, to w pewnym momencie poprosił, czy nie mógłbym skontrolować przyrządu, który by lepiej kontrolował częstotliwość tych rezonatorów. Oprzyrządowanie, które od niego dostałem, było dość prymitywne.
- Państwo znali się z fabryki „Philipsa”?
Stefan Jodłowski to był mój komendant, którego znałem z Poznania – był kapitanem wojsk łączności. Był po prostu moim dowódcą.
- On również był później w Warszawie?
Był komendantem okręgu warszawskiego służby łączności Armii Krajowej. Powiem o nim jeszcze za chwilę. Rzeczywiście udało mi się wykraść części od radiostacji, które posłużyły mi do skonstruowania przyrządu o nazwie częstościomierz interferencyjny. […] Zasadę tego przyrządu wymyśliłem bez dostępu do literatury światowej, bo w owym czasie takiego dostępu nie było. Zbudowałem ten przyrząd i zaczął działać, jak wybuchło Powstanie Warszawskie. Był zasilany z sieci 220 volt, więc już później nie można go było używać, bo nie miał [zasilania].
- Czy ten przyrząd miał służyć dla celów konspiracyjnych?
Miał służyć do kontroli rezonatorów kwarcowych. Lepiej określać częstotliwość, na jakiej pracuje dana radiostacja. Po wojnie okazało się, że armia amerykańska produkowała przyrządy na tej samej zasadzie i były stosowane w armii amerykańskiej w dużych ilościach. Służba łączności w armii amerykańskiej nazywa się
Signal Corps. Tak to było…
- Kiedy oficjalnie wstąpił pan do konspiracji i przyjął pseudonim?
W 1942 roku. Przez dwa lata prowadziliśmy ten magazyn bezbłędnie. Tutaj jest duża zasługa nie tylko moja, ale mojej matki, mojego brata i… przyszywanej siostry, która z nami mieszkała. To była przyjaciółka mojej matki, ale dużo od niej młodsza. Mieszkała u nas już w Poznaniu, razem z nami została wysiedlona i mieszkała z nami w Warszawie. Na czym polegała zasługa? Stefan Jodłowski (bardzo go cenię) chciał, żeby po rezonatory ktoś do nas przychodził i myśmy mieli je oddawać. Moja matka stawiła ostry opór i powiedziała: „To się ma odbywać wyłącznie przez punkt kontaktowy gdzieś na mieście, w jakiejś kawiarni”. On mówił: „To co, dla ojczyzny nie chcecie się poświęcić?”. My mówimy: „Chcemy się poświęcić, ale środki ostrożności nigdy nie zawadzą”. Okazało się, że nasz magazyn pracował bez wpadki aż dwa lata, do Powstania, a poprzednie wpadały co parę miesięcy. Jednak okazuje się, że trzeba dbać o to, żeby [być ostrożnym], dawać wszelkie zabezpieczenia, o ile to możliwe. Nikt nie wiedział, gdzie jest ten magazyn. Oddawanie i przyjmowanie odbywało się w coraz innych punktach na mieście. Jak wybuchło Powstanie, mój komendant przyszedł do mnie i powiedział: „Słuchaj, ten magazyn to ma tak duże znaczenie dla nas… Tobie nie wolno chodzić z opaską. Masz tutaj legitymację żołnierza Armii Krajowej, żebyś mógł okazać, jakby ktoś ciebie chciał skontrolować, ale nie wolno ci powiedzieć, co ty robisz”. Sprawa rezonatorów kwarcowych była dla łączności sprawą bardzo newralgiczną. Niestety w czasie Powstania karabinu nie widziałem, ale to nie znaczy, że nie byłem w niebezpieczeństwie. Jeśli chodzi o kamienicę na Mokotowskiej 41 mieszkania 22, to było duże mieszkanie na drugim piętrze. Kamienica miała dwa podwórka. Nasze okna wychodziły na drugie podwórko. Kamienica była pięciopiętrowa, a skrytka na magazyn rezonatorów była w łazience. Była tam szafa głęboka może na sześćdziesiąt centymetrów. Armia Krajowa dysponowała fachowcami. Przyszedł fachowiec od skrytek i przedzielił tę szafę na pół. Ktoś otwierał szafkę i widzi, że jest ściana. Nie miał pojęcia, że za tą ścianą jest jeszcze dalsza część. Otwierała się tak, że najpierw trzeba było wykręcić wieszaczki i dopiero można było otworzyć. Organizacja Armii Krajowej była pod tym względem dość zaawansowana. Mieli ludzi, którzy potrafili zaprojektować tego typu skrytki, skonstruować. Rzeczywiście zrobili tak, że naprawdę trudno się było zorientować, że coś tam jest. To było u nas w mieszkaniu, na końcu łazienki szafa na ręczniki, na pościel i tam zrobiono podwójną ścianę. Magazyn przetrwał całe Powstanie, ale później Niemcy spalili [kamienicę].
- W czasie Powstania magazyn funkcjonował?
Oczywiście! Oczywiście, że tak, jak najbardziej. Byłem w trochę niezręcznej sytuacji, bo na przykład często przychodziły oddziały powstańcze z bronią w ręku. W szczególności zapamiętałem znajomego z Poznania. Moja matka była zapaloną tenisistką, co zresztą również mnie przekazała. W AZS Poznań byli bracia Tłoczyńscy – Ignacy i Ksawery. Ksawery nieraz przechodził ulicą Mokotowską z pistoletem maszynowym. Pyta się mnie: „Co ty tu robisz? Dlaczego ty nie masz broni?”. Byłem w głupiej sytuacji, bo nie mogłem mu powiedzieć, dlaczego nie mam broni. Powiedziałem mu dopiero po wojnie, ale nie tak od razu, bo to też nie było takie bezpieczne. Przez długie lata był trenerem na „Warszawiance” – niestety już nie żyje. Ignacy Tłoczyński to znany polski tenisista, przed wojną wielokrotny mistrz Polski.
- Na czym polegały pana działania w trakcie Powstania? Jak mijały dni?
Od czasu do czasu ktoś przychodził, zabierał rezonatory, wychodził. Pod koniec Powstania już bardzo rzadko, bo skurczyło się pole działania. Mokotowska nigdy nie znalazła się w niemieckich rękach.
- Znał pan osoby, które przychodziły? Było jakieś hasło?
Nie, nie, nie znałem. Podczas Powstania przychodziły, ale przed Powstaniem, nie. Myśmy [chodzili]. Ja nie chodziłem, ale chodziła moja matka i siostra. Nigdy nie zanosiłem nikomu rezonatorów kwarcowych. Moim zadaniem była opieka nad tym, ewidencja, kontrola.
- Pana matka i siostra przenosiły?
Zabierały na określony punkt, oddawały, a przynosiły inny – to tak krążyło. Rezonatory nie tylko wypływały, ale i wpływały.
- Jeśli wpływały, to co się z nimi działo?
Były w magazynie. Musiałem dokładnie wiedzieć, co mam.
- Do czego były stosowane w czasie Powstania?
Jakby to powiedzieć… To jest element radiostacji niezbędny do określania częstotliwości. Bez takiego rezonatora nie mogła działać żadna porządniejsza radiostacja.
- Powstańcze radiostacje działały dzięki tym rezonatorom?
Między innymi. W tym czasie mój brat opiekował się radiostacją „Błyskawica”, pomagał w utrzymaniu jej w ruchu. To była radiostacja powstańcza.
Starszy o półtora roku.
- Czy też był zaprzysiężony?
Tak. Wszyscy w tym mieszkaniu byli zaprzysiężeni. Brat, ja, matka i siostra. […]
Ojciec zmarł w 1935 roku. Ale w pewnym sensie też był związany z Warszawą. Jego wysokie kwalifikacje administracyjne spowodowały, że w 1931 roku prezydent Warszawy zaprosił go na parę miesięcy do Warszawy, żeby zorganizować samorząd warszawski.
- Cały okres Powstania spędził pan u siebie w domu?
Tak jest. Z tym że nie był to bezpieczny pobyt. Jak wiadomo, Niemcy bombardowali Warszawę nie tylko sztukasami. Mieli również olbrzymią armatę, która stała gdzieś pod Pruszkowem i ostrzeliwali Warszawę. Miała dość dużą celność. W naszą kamienicę trafiły dwa takie pociski. W drugim podwórku jeden pocisk zwalił wszystko do drugiego piętra. W tym czasie byłem na podwórku i słyszałem, jak leci. Skoczyłem do piwnicy właśnie po tamtej stronie, nie po mojej. Całe szczęście, że zwaliło tylko do drugiego piętra […]. Drugi pocisk spadł na tył kamienicy i tam zwaliło do samego dołu. Zginęło tam bardzo wielu ludzi. W czasie Powstania Warszawskiego oczywiście szyb już nie było i prądu już nie było. Opowiem o początku Powstania […]. Otóż 1 sierpnia 1944 roku byłem na urlopie i żona była na urlopie. Byłem w odwiedzinach u żony na placu Wilsona, to jest Mickiewicza 27 mieszkania 155. Po żonę przyszła wtedy łączniczka, że natychmiast ma się stawić do punktu na Czerniakowie. Z płaczem pożegnała się z rodzicami (bo to było parę miesięcy po śmierci jej brata Zbigniewa) i wsiedliśmy praktycznie do ostatniego tramwaju, który jeszcze odjechał z Żoliborza. Już było słychać strzelaninę. Tramwajem dojechaliśmy do placu Trzech Krzyży. Żona poszła na Czerniaków w dół Książęcą, a ja ulicą Mokotowską do mojego mieszkania. Taki był dla nas początek Powstania. Na szczęście brat też zdążył wrócić do domu. W Śródmieściu Powstanie wybuchło jednak o godzinie siedemnastej. Na Żoliborzu było wcześniejsze. To był przypadek, że tam wybuchła jakaś strzelanina. […]
- Żona: „Ale jak ja biegłam Książęcą w dół, to nie strzelali akurat”.
To jeszcze przecież było… Pierwszy dzień Powstania, to jeszcze nikt nie strzelał. Ty biegłaś koło godziny czternastej trzydzieści, to w Śródmieściu jeszcze był całkowity spokój. Tak że nikt nie mógł strzelać. Pytała pani, czy odwiedziłem żonę. Dwukrotnie. Było tak, że od siostry jej matki (Zenki) dostałem adres i wybrałem się. Trzeba było iść nocą, bo w dzień nie było mowy.
- To było jeszcze w sierpniu?
Tak, to było w sierpniu. Dokładnej daty nie powiem, ale gdzieś połowie sierpnia. Wzdłuż ulicy Książęcej był wykopany rów, tak że powstańcy mieli możliwość schodzić tym rowem – ale tylko nocą. Rów w jednym miejscu był trochę płytszy i dostałem ostrzał. Całe szczęście – niecelny. Rowem trzeba było iść bardzo pochylonym. Żona była wtedy jeszcze w szpitalu czerniakowskim. Tak że odwiedziłem żonę dwukrotnie. Później nie było już możliwości.
- Jakie były pana wrażenia w szpitalu, w punkcie opatrunkowym?
Mówiąc szczerze, szpitala dużo nie widziałem, bo żona wyszła na klatkę schodową, tam żeśmy sobie porozmawiali i tyle. Tak że ja tam w ogóle [nie wchodziłem]. Przyszedłem i poprosiłem, żeby wyszła. Szpitala nie zwiedzałem. Co jeszcze odnośnie naszego pobytu na Mokotowskiej 41 mieszkania 22? Po rezonatory przychodziły również łączniczki z innych dzielnic. Pamiętam, że kiedyś jedna przyszła kanałami z Mokotowa (to już było grubo we wrześniu) i przyniosła nam kilka pomidorów. Po tym, jak panował głód, zjedzenie pomidora jest niesamowite, to był ewenement nie z tej ziemi.
- Żywił się pan w domu zapasami, czy była zorganizowana jakaś kuchnia?
Jeśli chodzi o wyżywienie, to mogę powiedzieć o następującym zdarzeniu. Na samym początku Powstania elektrownia jeszcze działała. W tej kamienicy był od ulicy tak zwany sklep kolonialny. Dzisiaj to po prostu sklep spożywczy. Prowadził to dobrze mający się kupiec. Wiedział, że mam wykształcenie techniczne i przyniósł mi radio „Elektrit”, żebym mu naprawił, bo nie działa. On mi za to da worek mąki kartoflanej. Udało mi się naprawić. Uszkodzeniem było zwarcie na płytkach kondensatora obrotowego. Trzeba było troszkę przesunąć, przykręcić i już zaczęło działać. Odbiornik udało mi się naprawić koło godziny dwudziestej drugiej. Szyb w oknach już nie było, a ja zadowolony nastawiłem jakąś angielską radiostację, która nadawała jazz. Jak po kamienicy rozniosła się muzyka, to podniósł się straszny krzyk. „To on tam jazz nadaje, a tu trupy leżą!”. Tak było. Dopiero wówczas zorientowałem się, że tę muzykę słychać tak daleko. Tym niemniej dzięki mące kartoflanej tośmy prawie cały miesiąc przeżyli na kisielach z mąki kartoflanej i kawy zbożowej. Kawa zbożowa jakoś jeszcze była dostępna. To było nasze prawie że jedyne zabezpieczenie. Gdy nam się to kończyło, gruchnęła wieść, że można przejść do browaru Haberbuscha i Schiele. Mieścił się chyba na Browarnej (kawał drogi od nas) i tam trzeba było pójść tylko piwnicami. Poszliśmy z bratem i dostaliśmy tam przydział po worku pszenicy. Worki przydźwigaliśmy do nas. Pszenicę mieliło się na młynku od kawy. Na byle czym piekło się chleb, bo węgla już nie było; trzeba było zdobywać drewno, bo była kuchenka. Czarny chleb też nas praktycznie uratował przed śmiercią głodową. Natomiast jeśli chodzi o wodę, to jak tylko 1 sierpnia przyszedłem do domu, napuściłem pełną wannę wody, bo wodociągi jeszcze działały. Woda starczyła nam na jakiś czas. Muszę powiedzieć, że do golenia używałem pół szklanki wody. O całkowitym myciu nie było oczywiście mowy. Natomiast gdy skończyła się woda, to ulicą Piękną szło się w kierunku parku Ujazdowskiego. Był już w rękach niemieckich, ale na samym rogu była ambasada szwajcarska i chyba jest tam do dzisiaj. Wykopano tam studnię i czerpano wodę. Studnia była dość płytka, ale przynajmniej była jakaś woda. Stamtąd się przynosiło. Też pod strachem Boga, bo w tym parku byli Niemcy. Ale bardzo aktywni ogniowo stamtąd nie byli, bo z kolei nasi też mieli tam ostrzał. Tak to wyglądało…
- Czy docierały do pana informacje o tym, co się dzieje w całej Warszawie, jaka jest sytuacja?
Oczywiście, że docierały, ale słabo. Na pewno [docierały] z Mokotowa, bo przyszła ta łączniczka. Nie mieliśmy wielkiego pojęcia o tym, co się dzieje na Żoliborzu. Wiedzieliśmy, że padło Stare Miasto.
- Miał pan dostęp do prasy powstańczej?
Oczywiście, że tak. Była prasa powstańcza. W magazynie rezonatorów kwarcowych miałem również zrzutowy odbiornik bateryjny, na którym odbierałem Londyn. Było wielkie oburzenie, bo jak Powstanie zbliżało się do końca, to oni nadawali „Z dymem pożaru, z kurzem krwi bratniej…”. Te pieśni nas strasznie wkurzały. Tak jakby nas już chcieli [pogrzebać]. […] Pieśń była regularnie nadawana przez Londyn.
- Czy audycje powstańcze, relacje z tego, co się dzieje w Warszawie, też pan słyszał w radiu?
W „Błyskawicy”? Jak powiedziałem, mój brat był w tej radiostacji, więc miał bezpośredni dostęp do tego, co nadawała.
- Odbierał pan przez swój odbiornik?
Tego już nie pamiętam, ale prawdopodobnie tak, bo to był odbiornik na fale krótkie, a ta radiostacja działała na falach krótkich. Na jakiej częstotliwości, tego już nie pamiętam. Brat by pamiętał, ale już niestety nie żyje. Zbliżył się koniec Powstania – 1 października – kapitulacja. Przyszedł mój dowódca i powiedział: „Masz opuścić Warszawę”. Podał mi adres, gdzie mam się zgłosić. Pochodził z Aleksandrowa, to jest wieś pomiędzy Sochaczewem a Żyrardowem – gdzieś połowie drogi. Jego rodzice mieli tam gospodarstwo rolne, mieszkał tam również jego brat, Józef Jodłowski. Z Warszawy nie wyszedłem z moim bratem, ale w towarzystwie dwóch braci: Stanisława i Włodzimierza Oziemskich. Włodzimierz Oziemski współpracował ze mną, mianowicie sprzedawał mi przyrządy pomiarowe, które przydawały się do kontroli rezonatorów. Dość prymitywne. 1 października wyszedłem z nimi z Warszawy. Oczywiście gnali nas na Pruszków, ale zapadła ciemność i myśmy postanowili dać nura w bok. Z pewnymi przygodami trafiliśmy do Błonia. Okazało się tam, że wuj tych braci miał restaurację. Nakarmił nas, co nie skończyło się dobrze, bo jak objedliśmy się po tym głodzie, to natychmiast żeśmy się pochorowali na żołądek. To było nieuniknione. Po Powstaniu ważyłem pięćdziesiąt kilka kilogramów, a teraz ważę dziewięćdziesiąt. Z Błonia poszedłem z braćmi na północ od Szymanowa, do majątku ziemskiego, którego nazwy też nie pamiętam. W tym majątku byłem dwa dni. Aleksandrów był na południe od Szymanowa. Poszedłem, a tam już był mój brat, matka i siostra. Po Powstaniu byliśmy właśnie tam. Był tam też oczywiście ośrodek Armii Krajowej, oddział. Przeszedłem tam pod komendę brata mojego dowódcy, Józefa Jodłowskiego. […] Opiszę pewne charakterystyczne dane tego pobytu. W kenkarcie […] zameldowano nas z datą wsteczną, żeby nie było podejrzenia, że jesteśmy z Powstania. Meldunek nie odpowiada prawdzie, bo przyszedłem tam w pierwszych dniach października, a meldunek w kenkarcie jest z lipca. Oczywiście pierwszy meldunek jest Mokotowska 41 mieszkanie 22. Pewnego wieczoru Józef Jodłowski powiedział: „Dzisiaj mamy akcję. Odbieramy zrzut”. To jest niesamowite wrażenie. Mianowicie kilka kilometrów od tej wsi były lasy. Wtedy po raz pierwszy byłem z bronią w ręku – dostałem Stena. W lesie rozpalono ogniska [ułożone] w krzyż. Proszę sobie wyobrazić, że amerykański czy angielski bombowiec – Liberator czy inny, tego już nie powiem – przyleciał bezbłędnie na wysokości stu metrów i zrzucił pojemniki z zaopatrzeniem. Już broni nie było, tylko koce, żywność. Z tego, co dowiedziałem się później, również pewna liczba dolarów dla celów Armii Krajowej. W styczniu 1945 roku padł rozkaz komendanta Armii Krajowej o rozwiązaniu (dokładnej daty nie pamiętam, ale taki rozkaz padł) i wtedy mój dowódca wypłacił mi odprawę w wysokości dwudziestu dolarów. Mojemu bratu, matce i siostrze też.
- Kiedy miał miejsce ten zrzut?
Około 20 października. Dokładnie, [a nawet] superdokładnie, powiedziałby pewnie Józef Jodłowski.
- Co zrobił pan po rozwiązaniu Armii Krajowej?
Wkroczyła [armia radziecka], czołgi radzieckie już przejechały szosą. Na początek trafił do nas oddział artyleryjski, którego komendantem był oficer radziecki, ale polskiego pochodzenia, z Polonii, która w Rosji była już długo – może jeszcze przed powstaniami dziewiętnastowiecznymi. Pilnował, żeby żołdacy nie kradli, bo oni mieli wielką chęć pokraść wszystkie zegarki, tak zwane
cziasy. Oddział opuścił nas po kilku dniach, natomiast przyszło NKWD i wszystkich nas aresztowało: mojego dowódcę, mojego brata i mnie. Pań nie ruszyli. Zawieźli nas do cukrowni w Guzowie i trzymali dwa, trzy dni. Moja matka poszła tam i zaszantażowała komendanta NKWD: „Albo ty ich puścisz, albo ja twojemu dowódcy melduję, że ty ukradłeś u nas motocykl”. Faktycznie ukradł. Według jego mniemania zarekwirował. Ale na jakiej podstawie? Puścił nas. Myślał, że może zaaresztuje nas z powrotem, ale myśmy już nie czekali. Jak tylko nas wypuścił, to jeszcze tylko godzinę byliśmy w domu. [Wzięliśmy] plecaki i do Szymanowa. Tam trafił się pociąg, który nas zawiózł do Swarzędza pod Poznaniem. [Udaliśmy się] do naszego mieszkania już w Poznaniu.
- W jakim stanie było to mieszkanie?
Podczas wojny mieszkanie było w gestii dowództwa lotnictwa okręgu poznańskiego i mieszkali tam oficerowie lotnictwa. Meble pozostały. Porcelana, sztućce – oczywiście zrabowane. Przybyło trochę mebli poniemieckich, ale bardzo kiepskiego gatunku, bo mój ojciec miał porządne meble – gdańskie i tak dalej… Poza tym [mieszkanie] było wyszabrowane. Żadnej pościeli, żadnych sztućców, talerzy. Wszystko rozszabrowane, bo mieszkanie parę dni było bez opieki. To wystarczyło. Podejrzewam, że nawet dozorca tego domu to [zabrał]. Ale mieliśmy gdzie zamieszkać, bo to było nasze przedwojenne mieszkanie.
- Wróciliście tam wszyscy razem?
Wszyscy wróciliśmy. Pobyłem [tam] rok, pojechałem jeszcze na ślub do Warszawy i przywiozłem małżonkę do Poznania. Pobyliśmy tam parę miesięcy. Gruchnęła wieść, że Politechnika Warszawska otwiera swoje podwoje. Pracując u „Philipsa” zapisałem się na tajne studia Politechniki Warszawskiej. Tak że miałem już trochę Wawelberga, miałem tajne studia, wiec mogłem wstąpić od razu na drugi rok i już nie było wstępnego egzaminu, o którym wspominałem na początku. Moje wątpliwości, czy w ogóle bym zdał, do końca życia pozostaną niewyjaśnione.
- Nie miał pan żadnych trudności w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Nie ujawniłem się. Nie byłem taki naiwny. Natomiast w Poznaniu wezwano mnie do Wojskowej Komendy Uzupełnień i zaczęli wypytywać: „A czy ma pan rodzinę Niemczech?”. Mówię: „Tak, mam”. – „A gdzie ona jest?”. Mówię: „A skąd ja mam wiedzieć, proszę pana, jak całą wojnę byłem w Warszawie? Pojęcia nie mam”. To był bardzo dobry krok z mojej strony, bo już mnie nigdy nie chcieli do Ludowego Wojska Polskiego. Tak że otrzymałem książeczkę wojskową ze stopniem szeregowca. Jak skończyłem studia, wezwano mnie w Warszawie do urzędu niedaleko placu Wilsona. Młoda panna powiedziała: „W imieniu służby awansuję pana na stopień podporucznika”. Taka była moja kariera w Wojsku Polskim.
- Myśląc po latach o Powstaniu, jak pan to wszystko wspomina?
Zawsze doprowadzało mnie do prawdziwej wściekłości, gdy słyszałem opnie, że Powstanie było niepotrzebne, że to były za wielkie ofiary, a rezultat żaden. W tym miejscu muszę powiedzieć, że przed 1 sierpnia 1944 roku w całej Warszawie były rozwieszone plakaty, że wszyscy mężczyźni chyba od osiemnastego do pięćdziesiątego roku życia (dokładnie nie określę) mają się przymusowo zgłosić do kopania rowów. Wyobrażam sobie, że jakbym poszedł do kopania tych rowów, nie wiem, czy bym stamtąd kiedykolwiek wrócił. Ponadto było wiadomo, że plany hitlerowskie obejmowały zredukowanie Warszawy do miasta powiatowego – z góry zakładali, że muszą zniszczyć Warszawę. Ponadto fakt, że po kapitulacji chodzili od domu do domu i palili, świadczy o tym, że ich zamiary miały być zrealizowane. Warszawa miała być zniszczona tak czy tak. Jestem przekonany, że gdyby Powstanie nie wybuchło, to oskarżono by dowództwo AK o zdradę, że nie podjęli walki z Niemcami. Moje zdanie tutaj jest bardzo zdecydowane. Były ofiary, ale ja byłem w środku tych wszystkich zdarzeń i moja opinia znaczy więcej niż kogoś, kto po latach mówi, że to było niepotrzebne.
Warszawa, 8 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk