Maria Kondraciuk
Poławska-Kondraciuk. Rok urodzenia 27 marca 1915 roku.
- Zaczniemy od wybuchu II wojny światowej. Proszę opowiedzieć o rodzinie.
O mojej rodzinie lepiej nie mówić, bo jestem z bardzo biednej rodziny. Było nas siedmioro, bez ojca, zresztą to były ciężkie czasy, lepiej ich nie wspominać. Od dziecka trzeba było pracować, więcej nie będę mówiła.
- Co może pani powiedzieć o wybuchu wojny?
Od dziecka pracowałam. Przed wojną wyszłam za mąż, bo pracowałam w Warszawie. Wyszłam za człowieka, który był po wojsku i z wojskiem był związany, Poławski. Często brali go na ćwiczenia, raz lub dwa razy w roku do wybuchu wojny. Tajną mobilizacją był wzięty, przyszli w nocy, myśmy mieszkali już na Chłodnej. Wczesną wiosną zabrali go na wojnę. W cytadeli siedzieli jakiś czas, zanim ich umundurowali, a potem ich zabrali na ćwiczenia. W każdym razie dostał się na front, bo był w łączności i walczył na samym froncie. Jak przegraliśmy wojnę, Niemcy byli wielcy i silni. Jak się ich widziało, to nasi byli koło nich [jak] dziady. On dostał się do niewoli. Kto przeżył, dostał się do niewoli. Nie miałam żadnej wiadomości [od męża], nie wiedziałam, gdzie jest, bo strasznie dużo ludzi zginęło. Takie biedaki ulicami uciekali, ci nasi żołnierze. Pamiętam, jak stałam w piekarni całą noc, żeby dostać chleb, i jak zobaczyłam tych naszych żołnierzy, to rozpłakałam się i ten chleb dałam, żeby się podzielili. Pamiętam, że szli w stronę Elektoralnej i Żelaznej. Potem całą okupację pracowałam u „Philipsa”.
Pracowałam w fabryce na odbiornikach. Do samego wybuchu Powstania. Córeczka miała sześć miesięcy, jak umarła, przed wybuchem wojny ją pochowałam. W 1942 roku wywozili oficerów, tak mąż mi mówił, znikali gdzieś i już nie wracali, a potem tych niższą rangą wywozili gdzieś podobno na wschód. Mąż uciekł w podwarszawskich lasach. Jakoś wydostał się na tory i uciekł. W lesie uciekł, bardzo sprytny był, wiedział gdzie jest, bo to był warszawiak rodzony. Znał te okolice, dawniej to się wszędzie chodziło pieszo. Nocami się przedostawał, tydzień szedł. Niemców mieliśmy i w nocy nie wolno było chodzić. Stamtąd ileś dni dostawał się do domu. Przyszedł, dziecko już nie żyło, pochowane. Zdziwił się i wszystko spaliliśmy. Był mróz, zimno. Dwa tygodnie się ukrywał, dwa tygodnie mieliśmy spokój, a potem musiał się ukrywać, bo oni się doliczyli i zaczęli przychodzić. Jak po takim czasie się spotkaliśmy, to urodziłam dziecko 14 kwietnia 1944 roku. Na Boże Narodzenie w 1942 roku [mąż] uciekł, a w kwietniu 1944 roku przyszedł na świat syn. [Mąż] ukrywał się po piwnicach i jakoś przetrwaliśmy.
- Jak radziła sobie pani z wyżywieniem i lekarzami?
Byłam ubezpieczona, to nie było kłopotu, zresztą kto wtedy myślał o lekarzach. Dlatego to pierwsze dziecko mi umarło, bo nie było ratunku za okupacji. A życie... Działeczkę dali Niemcy, Holendrzy na ulicy Kasprzaka. Sadziło się trochę, jakoś trzeba było żyć. Marnie, ale się żyło. Miałam [niezrozumiałe 09:35], że pracujący, nie leczył się człowiek tak jak teraz się leczy.
- Pani mąż pracował, czy ukrywał się cały czas?
Ukrywał się. Bał się. Gdzie tam pracować! Po cichu ludziom pomógł czy coś zrobił. Tak jak teraz się na czarno pracuje, tak i wtedy. Miał rodzinę, [oni] mieli warsztaty, tam pomagał i jakoś to przeszło do 1944 roku. Jeszcze w 1944 roku z wózeczkiem wyprowadzałam synka, on się tak cieszył. Doszło do tego, że zaczęli wszystkich wybijać, mężczyzn przeważnie. 6 sierpnia było bombardowanie i mąż mnie przeprowadził na ulicę Wronią do jego siostry. Mówił: „Tam są głębokie piwnice, tam przetrwacie”. Tam był jej mąż, mój mąż, ja byłam. Mąż mnie przeprowadził jakimiś schronami. Siostra miała dziewięcioletniego synka, ja miałam trzymiesięcznego synka, a mężczyźni robili wywiad. Jak [było] bombardowanie, to schodziliśmy do piwnic. Jak przestali, szliśmy na górę, na drugie piętro. Położyłam małego na stole w kuchni i wpada jeden z tych trzech mężczyzn i mówi: „Słuchajcie, wybijają przeważnie mężczyzn, nikt się nie ukryje. My mówimy tak: „ Nas dwie, jedno dziecko i drugie, trzech mężczyzn. My to jakoś przetrwamy, a wy uciekajcie, może przeżyjecie”. Rzeczywiście, oni zaraz wyszli, pożegnaliśmy się. Jak oni wyszli, to żywych ich wywieźli i znaleźli się w Mauthausen. Już nigdy nie wrócili. Dostałam po roku zawiadomienie, że [mąż] niby zmarł, ale już wiedziałam, że kamieniołomy [go zniszczyły]... Oni wyszli, a nas wyprowadzili z ulicy Wroniej. Tej samej nocy wszystkich zabrali na podwórko, przeważnie kobiety, a jak który się nie bał, to i trochę mężczyzn było. Ulice były „pokopane” do Chłodnej z Wroniej. Jeszcze tam ten stary dom stoi przy ulicy Wroniej róg Leszno, teraz Solidarności. Niemcy prowadzili nas tam, całe grupy ludzi. Tu doły pokopane [były] na ulicy, tam przejścia. Przyszli i wyprowadzili nas tak jak staliśmy, ja w podomce, bo wtedy bardzo ciepło było. Dziecko złapałam, trochę cukru i smoczek wsadziłam do kołderki. Popędzili nas w stronę Woli. No i tam się zaczęła tragedia. Pełno ludzi tak jak Żydów prowadzili. Domy jeszcze stały, nie były jeszcze tak zbombardowane. 7 sierpnia koło swego domu przechodziłam, kamienice olbrzymie były o dwóch i trzech podwórkach. Doszliśmy do kościoła świętego Wojciecha. Zapory ludzie porobili, tramwaje były poprzewracane, a przed kościołem było piekło na ziemi. Ludzie wszyscy mówili: „Już większego piekła na ziemi nie będzie!”. Po lewej stronie paliły się domy, ludzie wyskakiwali, na prawo paliło się. Oni dziesiątkowali [ludzi]. Tam był duży mur z wieżyczkami, tam zabijali ludzi, na drugą stronę przenosili trupy, ale widzieliśmy jak nawet dzieci brali za nóżki i o ten mur... Przedtem doszedł do mnie Niemiec, oficer, widział, jak się modliłam, żeby jedną kulą mnie zabili. Tak sobie ułożyłam małego, oficer widocznie mówił trochę po polsku, pewnie polski Niemiec, szuka i mówi: „
Kleine, ty nic nie winien a giniesz”. A ten dziewięcioletni chłopak siostry, mówi: „Mama, mama, ja nie pójdę, żeby mnie zabili, ja się boję, ja wolę zginąć w ogniu, wolę do tego ognia skoczyć”. Strzelali tacy młodzi, ten Niemiec miał trochę uczucia, tak mnie odchylił [sweter], znalazł tę buzię i mówi: „
Klaine, Ty nic nie winien, a giniesz”. Ja się podobno zrobiłam czarna jak ziemia. Siostra mówi: „Ojej, co się z tobą dzieje? Czarna się robisz i siwa”. Do dzisiaj jestem siwa, miałam dwadzieścia dziewięć lat. Po tym wszystkim patrzymy, a oni tak się zatrzymali, tu się pali, tam jakieś barykady... Patrzymy, [Niemiec] jedzie od strony Jelonek, po prawej stronie, jedzie na motorze i macha białą flagą. Oni wszyscy zatrzymali. Widzieliśmy, że byli młodzi, w furażerkach. Mężczyźni mówili, że to Ukraińcy, ale ja nie wiem, nie pamiętam. Ciemne furażerki mieli i trupie czaszki, tak mówili ludzie, bo to było podłużne i srebrne na tych furażerkach. Wstrzymali egzekucję, a obok leżało jeszcze pełno trupów mężczyzn, co jeszcze niewyniesione do ognia, bo na drugą stronę wynosili. On przywiózł rozkaz podobno, żeby kobiet i dzieci nie zabijać. Zapędzili nas do kościoła na Woli. Wszystko było ściśnięte, ciasno było, bo to tyle narodu... Nie było wody, nie było światła, mój mały znów się zaczął dusić, ja go wysoko trzymałam, żeby mu trochę powietrza dać. Przedostałam się do rynsztoka, wyczołgałam się na podwórko i dałam mu wody z tego rynsztoka. Jakoś przetrzymaliśmy. Jeszcze w tym kościele są zdjęcia ściśniętych ludzi. Dzień się zrobił, [wtedy] wszedł na ambonę oficer i mówi, że nas wyprowadzą do obozu. „Nie martwcie się, pójdziecie do obozu do Pruszkowa, tam będzie selekcja”. Wypędzili nas, szliśmy pieszo, obstawieni byliśmy, zresztą kto tam miał siłę uciec po takim czymś?! Może zdrowi jacyś uciekli po drodze. Dostałam poporodowy chyba krwotok. Jak dotarliśmy do obozu w Pruszkowie, to były tam siostry w czarnych czepeczkach. Zdążyłam usiąść na ziemi, zaleciała szczęśliwie do nas jedna siostra, podniosła i wyprowadziła nas na zewnątrz. Męża siostra z dzieckiem i [siostra z obozu] wzięła mojego dzieciaka i w ten sposób wyprowadziła nas z obozu, całą czwórkę. Ja tego nie pamiętam, ale podobno zaprowadziła mnie do szpitala. Byłam tam jeden dzień, a dzieciaka zabrała do swoich rodziców. Byłam spokojna, bo tam też z nią poszła siostra męża. W Pruszkowie byliśmy parę dni. Trafiłam do dobrych ludzi. Ja karmiłam, a [oni] sami nie zjedli kawałka chleba, ale mnie dali, o bułeczkę się postarali. Wszędzie było ciężko. Kartki się rozwieszało na wszystkie strony – że żyję, że jestem tu. Moja mama przyszła do Pruszkowa i znalazła mnie, tam był adres, i zabrała mnie na Dąbrowę, do Puszczy Kampinoskiej. Na tej Dąbrowie trochę pobyliśmy, a potem tam tak poniszczyli jak Warszawę. Studnie, ziemniaki w kopcach poniszczone były, woda pozatruwana. Oni tak się mścili, bo tam była partyzantka. Musieliśmy uciekać. Jeden mój brat się znalazł. Oni też mieli rocznego synka i razem przyszli też na tę Dąbrowę. Dzięki niemu razem wycofaliśmy się nocami na Kampinos, bo tam była Rzesza, a tu była Kongresówka. Kanałem się dzieliło. Brat był bardzo sprytny i u gospodarza żeśmy przenocowali. Ktoś powiedział, że w Błoniu jest RGO, tak jak teraz opieka społeczna. Tam zorganizowali ludzie pomoc dla uchodźców. Później dotarliśmy do tego Błonia po nocy. W Błoniu zarejestrowaliśmy się i przydzielali [nam] kwatery. My na nieszczęście dostaliśmy się z męża siostrą do folksdojczów. Dali nam wyrko z desek zbite w komórce i kapoty. Siostra męża nie chciała mnie zostawić, ona z jednej strony [spała] z dzieckiem, ja z moim dzieckiem z drugiej. Dałaby sobie radę przecież sama, bo ten chłopiec był taki cwaniak. Poleciał na kolej, to kolejarze coś mu dali. Trochę nas dokarmiał. Nie było mydła, a ja miałam ze 4–5 pieluszek. W domu zawsze miałam wszystko czyściutkie, wyprane i wyprasowane, a tam… Poszłam do gospodyni, żeby mi bez mydła, bez niczego pozwoliła chociaż wygotować te pieluszki. Ona pozwoliła, a jak zobaczył ten chłopak, to jak rąbnął tym garnkiem na piach! Z płaczem poszłam, wypłukałam w czystej wodzie i powiesiłam na dworze. Siostra męża poszła do pracy, komuś pomagać, a ja poszłam do RGO. Dostawałam tam talerz zupy przez jakiś czas, kartofelek, brukiew. Przydzielono mi szklankę mleka dla dziecka. Za tą szklanką mleka nieraz się stało i osiem godzin. No i słyszymy, że jest wyzwolenie Warszawy, że oni tą szosą uciekają, wywożą i krzyczą, że jest wyzwolenie Warszawy. To było 17 stycznia, a teraz jest 18. W Dąbrowie widać było, jak się Warszawa paliła. Nie dość, że rujnowali, to jeszcze do tego palili. 18 stycznia wyruszyliśmy z Błonia. Przez ten czas dostałam kołderkę, przez wiele lat potem ją przerabiałam, bo [była] z czystej wełny. Przez Wawrzyszew przeszliśmy na Jelonki. Na Jelonkach też nas ktoś przenocował, bo już była noc. Rano wróciliśmy do Warszawy, przez Górczewską, z nadzieją, że komuś mieszkanie ocalało. Najbardziej uderzyło mnie koło domu Wawelberga, że pełno trupów wynosili na kupę, potem mężczyźni zrobili grób. Myśmy dalej szli: brat z rocznym dzieckiem, bratowa, ja i Staniszewska. Wszystko było zniszczone. Idziemy na Kaczą, brat mieszkał na Kaczej. Idziemy na Chłodną, już pełno kartek [było] na gruzach, a to były olbrzymie domy, cztery lub pięć oficyn tam było. Nigdzie nie mogliśmy się dostać, ale brat był młody, sprytny i znalazł piwnicę na ulicy Żelaznej przy Nowolipiu. Tam przez dwa czy trzy dni nocowaliśmy. On znalazł taką „kozę”, kubeł, bo wody przecież też nie było. Brat później znalazł [mieszkanie] na ulicy Gibalskiego 6 lub 8. Kuchnia była cała, pokój był duży, tylko ściany były z tynku oblatane, balkon zadbany, tylko okna nie było. Jakiś znajomy dał bratu to mieszkanie. Brat zabił deskami [okno], ludzie pomagali mu, stopniowo później wyremontowaliśmy. Podłoga też była w tym pokoju. Nas tam było jedenaście osób, potem brat znalazł sobie na parterze [mieszkanie], a mnie zostawił. Tam się mieszkało do 1957 roku. Jak zajęliśmy to mieszkanie, to brat starał się o żywność, matka też przecież z nami była, a ja poszłam do odgruzowania Warszawy. Na ulicy Bema trzeba było ścieżki odwalać, nie można było nigdzie chodzić. A po wodę z Żelaznej to na Kolejową przychodziłam, bo tam w gruzach była studnia. Potem już się skończyło, już tam mieszkaliśmy… Poszłam do tych gruzów, bo musiał był nakaz, bo [inaczej] mógłby kto inny przyjść i wyrzucić człowieka. Poszłam więc na nakaz – to pracowałam rok przy odgruzowaniu bez pieniędzy. Nie mieliśmy pieniędzy, tylko za ten nakaz [pracowaliśmy]. Czasem dali chleb i pół litra oleju.
- Czy coś jeszcze chciałaby pani powiedzieć?
Nie.
Dziękuję.
Warszawa, 8 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich