Stefania Ciesielska
Stefania Ciesielska, urodzona 20 listopada 1923 roku.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Mieszkałam w Warszawie przy Konwiktorskiej 1.
- Czy mieszkała pani z rodziną?
Nie, z mężem. To było wynajęte mieszkanie. Mąż zostawił mnie na Konwiktorskiej 1 i poszedł do swojego dowództwa – Długa 24 (teraz Długa 26) – do Archiwum (mieściło się tam archiwum i jego dowództwo).
- Co robiła pani przed wybuchem wojny?
Przecież byłam młoda, miałam dwadzieścia jeden lat.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Mąż poszedł w dniu Powstania do swojego dowództwa. Powiedział mi, że idzie do Powstania. Zaczęłam płakać: „Zostawiasz mnie?”. – „Tak, zostawiam cię. Najpierw ojczyzna, a później żona”. Poszedł.
- Mówi pani teraz o wybuchu Powstania.
Już tak.
- A czy pamięta pani wybuch wojny – 1 września 1939 roku?
Nie. Byłam młodą dziewczyną, nie pamiętam.
- Czym zajmowała się pani rodzina w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?
Mieszkałam w Słomnikach (to jest trzydzieści kilometrów od Krakowa). Ojciec [był] szewcem, matka krawcową. Byłam dzieckiem, to cóż mogłam? Byłam zabrana do obozu jako kontyngent młodych dzieci. Miałam szesnaście lat, jak mnie wywieźli do Krakowa do obozu na wyjazd do Niemiec do pracy. W Krakowie umieścili nas w budynku szkolnym, gdzie były piwnice i stamtąd uciekłam oknem. Stał facet, który wziął mnie do piwnicy, odrzucili węgiel, okienkiem wyciągnęli mnie na ulicę i uciekłam do swojego domu, do Słomnik.
- Jak trafiła pani do Warszawy?
Przyjeżdżałam do znajomej, która mieszkała na Świętojerskiej 16 – pani Gierasimowicz. Jej mąż był zawiadowcą stacji Warszawa Wschodnia. Też Niemcy go zabrali. Byłam u tej pani. Na Świętojerską 16 przychodził mój [przyszły] mąż – tam go zapoznałam i wyszłam za mąż w kwietniu 1944 roku, a w sierpniu zastało mnie Powstanie.
- Czy pani mąż działał już wtedy w konspiracji?
Już był.
- Czy wiedziała pani od samego początku?
Wiedziałam od początku, że jest [w konspiracji]. W kwietniu wziął ze mną ślub i do sierpnia mieszkaliśmy na Konwiktorskiej 1. 1 sierpnia poszedł na Powstanie i zostawił mnie [na Konwiktorskiej].
- Czy wcześniej miała pani inne kontakty z konspiracją?
Nie, miał tylko [mąż]. […]
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Zostawił mnie 1 sierpnia, poszedł. Z Dworca Gdańskiego zaczęły walić tak zwane krowy, [pociski] rozpryskiwały się. Robili pole widzenia. Każdy dom był burzony, żeby mieli pole widzenia dalej – na Stare Miasto. Jak zaczęli burzyć wszystkie domy, to mój mąż przyszedł i oknem wyszłam z mężem z płonącego domu. Zaprowadził mnie do swojego dowództwa na Długą, do Archiwum (tam było jego dowództwo). Tam byłam ranna w prawą nogę, gdzie były dwa odłamki. Tam też zaczęli walić z dworca, domy zaczęły się burzyć. To było przy ogrodzie Krasińskich. Z Długiej 24 dowództwo przeniosło się do piwnic róg Długiej i placu Krasińskich. W piwnicach całe dowództwo nadawało poza granice, że nie mają broni, że nie mają czym się bronić, że nie ma jedzenia, że nie ma nic. W dowództwie leżałam na sienniku, ranna w nogi. Kręcili kołem, nadawali za granicę iskrówkę.
- W jakim oddziale walczył pani mąż?
Nie wiem w jakim oddziale. Wiem, że był łącznikiem (Śródmieście – Stare Miasto) przy pułkowniku „Wachnowskim”.
- Co spowodowało, że pani sama nie brała czynnego udziału w Powstaniu?
Byłam młoda i po prostu nie chciałam. Byłam ranna w nogi, leżałam na podłodze. Też zaczęli walić, zwąchali, że jest tam dowództwo. Mąż powiedział: „Uciekaj, wyprowadzę cię stąd. Zwęszyli, że tu jest dowództwo i musisz wyjść, bo inaczej zostaniesz zasypana albo tutaj zabita”. Wyprowadził mnie (nie pamiętam, którego sierpnia) ranną w prawą nogę, przez podwórka na Świętojerską 16. Wyprowadził mnie do znajomej, Genowefy Gierasimowicz (chyba już nie żyje). Miała dwoje dzieci – syna Marka i syna Józefa. Marek był młodszy, Józek był starszy. To już było dwudziestego któregoś dnia Powstania – [przebywaliśmy] bez wody, bez jedzenia w piwnicach, w trzecim podwórku na Świętojerskiej 16. Któregoś dnia przyszedł mąż, zaprowadził mnie do punktu sanitarnego róg Freta i Świętojerskiej na opatrunek nogi, bo noga krwawiła, ropiała. Jak mnie tam zaprowadził, zrobili mi opatrunek, wejście zostało zawalone, bo Niemcy rzucali bomby zapalające, a później burzące. Wyciągali mnie później oknem. Okno było przysypane, przytkane workiem z piachu. Odwrócili worek, wyciągnęli mnie oknem. Znowu znalazłam się na Świętojerskiej 16, w trzecim podwórku. Później Niemcy ogłosili, że będą podpalać piwnice, żeby wychodzić z piwnic. Pani [Gierasimowicz] miała dwoje dzieci, więc wzięłam starszego, który miał trzy lata, a [ona] wzięła młodszego na rękę i uciekliśmy ze Świętojerskiej 16 pod kościół Jana Bożego na placu Krasińskich. Tam już byli Niemcy. Niemcy odebrali nas, zaczęli rewidować, pozabierali walizki, pozabierali ubrania, zdejmowali ludziom z rąk obrączki. Zaprowadzili nas potem na Wolę do fabryki Pfeiffera (to była fabryka skór), gdzie obraz był straszny. Najpierw zobaczyłam powstańców – leżeli w szeregu na gołym bruku, po dziesięciu. Na rogach stali Niemcy i pilnowali. To już był dwudziesty któryś sierpnia, prażyło słońce. Nie wolno było do nich dojść. To byli młodzi ludzie, umierali w słońcu i w upale. Jeszcze się cofnę. Przeżyłam strasznie, bo najpierw szły bomby burzące, a później zapalające, tak że paliły się gruzy. Na Starym Mieście – trup obok trupa. Tam skąd wyszłam, z dowództwa róg Długiej i placu Krasińskich, to było tyle trupów… Leżeli ludzie z rozprutymi brzuchami, wszystko na wierzchu. Okropny widok. Spod kościoła Jana Bożego zaprowadzili nas do fabryki Pfeiffera. Ustawili nas tam pod murem, mężczyzn zabrali do rozstrzelania. Poprzednio widziałam rozstrzelonych ludzi [zwalonych na] kupy podlane benzyną i podpalane. Nas – też do rozstrzelania. Zostały same kobiety i dzieci. Ustawili nas do rozstrzelania. Zaczął się wtenczas wielki krzyk, wielki płacz dzieci i matek, że nas rozstrzelają. Nadjechał Niemiec na motorze i cofnął rozkaz, żeby nas nie rozstrzelać. Zaprowadzili nas do kościoła świętego Wojciecha na Wolę. Cały kościół w nieczystościach, pełno ludzi, okropny smród. Stamtąd zaprowadzili nas do Włoch na kolejkę EKD, wsadzili w pociąg. Ludzie krzyczeli: „Uciekajcie!”, podawali chleb – jak mogli, to rzucali chleb do kolejki EKD, żebyśmy posilili się, bo przecież cały miesiąc nie piliśmy, nie jedliśmy. Jednego dnia chciałam przynieść tym dzieciom wody, wyszłam o godzinie czwartej rano, przecież cały miesiąc o głodzie, nie było nic do jedzenia. Wzięłam czajnik i poszłam pod kościół Świętego Jacka. Tam strażacy ciągnęli wężem wodę z Wisły. Nabrałam wody w czajnik, mówię – pójdę do kościoła, pomodlę się. Jak weszłam do kościoła – nie było ławek, powstańcy i [cywile] leżeli na gołych posadzkach. Zakonnica szklanką wlewała wodę w usta tym, co leżeli na podłodze...
- To było jeszcze na Starym Mieście?
To było jeszcze na Starym Mieście. Z fabryki Pfeiffera na Wolę do kościoła i później na EKD do Pruszkowa. W Pruszkowie – to już był 2 września, obchodziłam imieniny – leżałam na betonie. Dawali chleb, była RGO. Ludzie leżeli tak samo jak ja. Byłam tam dwa dni. Trzeciego dnia wzięli nas w gołe pole, to była zajezdnia chyba EKD, i spaliśmy z dziećmi pod gołym niebem, na gołej ziemi. Podstawili pociąg, nie było dachów, tylko normalne, [odkryte] wagony. Wzięli nas w te wagony i wieźli. Zawieźli nas do Rozprzy. Pociąg zatrzymał się, stały podwody.
- Wróćmy jeszcze do samego Powstania. Czy pamięta pani, jaka atmosfera panowała w Warszawie w pierwszych dniach Powstania?
Nikogo na ulicach – wszystko chowało się w piwnicach. Wszystko było w piwnicach, nie było nic. O głodzie myśmy siedzieli.
- A co mówili ludzie o samej decyzji wybuchu Powstania? Jaki panował nastrój wśród cywilów?
Nikt nic nie mówił, tylko patrzyliśmy, jak co piętnaście minut nadlatują eskadry samolotów i zrzucają bomby – burzące, a później zapalające. [Niemcy] powiedzieli nam: „Wyjdźcie z piwnicy, bo inaczej was podpalimy”. Musieliśmy wyjść.
- Mówiła pani o problemach związanych z iem wody na Starówce.
Nie było [wody].Jak byłam róg Długiej i placu Krasińskich przychodzili chłopcy obwieszeni granatami. Wychodzili z włazów obwieszeni granatami, w strasznych nieczystościach, śmierdzieli. Zdaje się, że przechodzili z Żoliborza. Widziałam chłopców po czternaście, piętnaście lat. To było w dowództwie, przychodzili do dowództwa – łączność.
- Chciałbym wrócić jeszcze do tematu żywności.
Nie było nic.
Nie było nic. […]
- Jak wyglądało pani życie codzienne? Jak wyglądały warunki w piwnicach?
Leżeliśmy na kartonach, na ziemi. Co chwileczkę szedł atak samolotów, leciały eskadry samolotów i rzucały bomby. Wszystko się waliło. Na Podwalu […] był czołg-pułapka – wszedł w ulicę Podwale. Powstańcy polecieli do tego czołgu, a czołg rozprysnął się. Ludzie zostali wyrzuceni z czwartego piętra. Bez rąk, bez nóg… Dzieci, dorośli…
- Jaka była pani wiedza na temat tego, co dzieje się w powstańczej Warszawie?
Smutna wiedza. Przyleciały samoloty na plac Krasińskich, były zrzuty. Słyszeliśmy, że za Wisłą stoją, a tutaj zabijają.
- Czy wiedziała pani o tym, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy?
Nie.
- Czy podczas Powstania czytała pani prasę powstańczą albo słuchała radia?
Nie było nic. Były iskrówki, dowództwo nadawało, kręcili kołem, nadawali iskrówki za granicę, żeby coś przysyłali, bo nie ma nic.
- Czy w czasie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym, brała udział w mszach?
Nie. Przychodził ksiądz – ci, co chcieli spowiadać się, to się spowiadali. Ludzie przechodzili tylko przejściami, dziurami w ścianach, wierzchem nikt nie szedł. Leżał trup na trupie i trudno było nawet wyjść i zobaczyć taki widok.
- Czy miała pani kontakt z Niemcami oprócz tego, o którym pani opowiadała?
Nie.
- Czy spotkała pani w czasie Powstania przedstawicieli innych narodowości?
Spotkałam Niemca, który jadł jabłko. Byłam strasznie głodna. Ogryzł jabłko, rzucił ogryzek. Poszłam, podniosłam ten ogryzek i zjadłam, bo byłam tak głodna. [To było] przy kościele Jana Bożego na placu Krasińskich, [gdzie] stali Ukraińcy i Niemcy.
- Opowiadała pani o rozstrzeliwaniach, których dokonywali Niemcy. Czy spotkała się pani z jakimiś innymi aktami ludobójstwa w czasie Powstania?
Tylko widziałam pozabijanych ludzi. Nawet szłam po nich. Porozrywane brzuchy, wszystko na wierzchu. Musiałam przejść koło nich i patrzeć na to. Nie było nawet komu zbierać.
- Czy wiedziała pani o niemieckiej taktyce walki, która polegała na tym, że pędzono kobiety przed czołgami lub kazano im jechać na czołgach?
Nie. Nas odebrali Niemcy. Jak zabrali nas spod kościoła Jana Bożego, tak nas dostarczyli do Pruszkowa. Później wsadzili nas w pociąg i do Rozprzy. W Rozprzy stały furmanki, konie z podwodami. Pociąg stanął, część ludzi wysiadła z pociągu i [poszła] do furmanek – między innymi ja z tą panią, która miała dzieci. Jechałyśmy cały dzień. Na noc zaprowadzili nas do stodoły spać.
- Czy w Pruszkowie wiedziała pani, dokąd będzie pani jechała?
Nie. Powiedzieli, że jedziemy pod front. Tak nam powiedzieli. Bardzo się tego bałam. Zbliżała się noc, zaprowadzili nas do stodoły spać, na klepisku. Wszyscy do stodoły, położyliśmy się na klepisku. Jak się rozwidniało, to mówię do tej pani: „Proszę pani, ja uciekam. Chce pani, to wezmę jedno dziecko, Józka” – tego starszego. Odpowiedziała mi: „Ja pani dzieci nie dam”. Powiedziałam Niemcowi, że potrzebuję wyjść za swoją potrzebą. Było bardzo wysokie zboże i poszłam w zboże. Jak poszłam w zboże, to zaczęłam uciekać. Szłam prawie całą noc, do samego rana. Doszłam do torów kolejowych i poszłam do budki do kolejarzy. Powiedziałam, że jestem z Powstania Warszawskiego. Dali mi kawy, chleba. Pytali się mnie, gdzie chcę jechać. Mówię: „Chcę jechać do Krakowa, tam mam trochę rodziny (i poza Krakowem) i chcę się tam dostać”. Przyszedł kolega [kolejarza], został ze mną. [Kolejarz] poszedł po bilet, kupił mi bilet i zaprowadził później na pociąg. To był chyba Piotrków. Mówi: „Wejdziesz do ubikacji i nie ruszysz się z ubikacji, aż pociąg ruszy, bo to jest pociąg dla Niemców”. Dał mi bilet i mówi: „Masz się stąd nie ruszać, aż pociąg ruszy”. Jak pociąg ruszył, to wyszłam na korytarz, bo Niemcy pukali do ubikacji i musiałam wyjść. Tak dojechałam do Krakowa. Poszłam do rodziny i od razu do szpitala z nogą, bo mi ropiała, jeden odłamek był na wierzchu, a drugi oparty o kość. Wyjęli mi jeden odłamek, a ten oparty o kość został. Noga zaczyna mnie boleć, trochę kuleję, ale nie ruszę, dlatego że jeżeli mam jeszcze gorzej kuleć i ma mnie więcej boleć, to wolę nie ruszać.
- Czy gdy wróciła pani do Krakowa, to miała pani informacje o swoim mężu?
Mąż uciekł, dostał się do mnie. Dali mu dziesięć dolarów. Pojechałam do swojej rodziny do Słomnik koło Krakowa. Rodzina dała mi jeść, później pomogli mi [dostać się] do Krakowa. Mąż mówi: „Pójdziemy z powrotem do Warszawy” – bo Warszawa została już wyzwolona. Jak myśmy przyszli do Warszawy do znajomych, to znajomi powiedzieli: „Jest mieszkanie na Otwockiej, to sobie kupcie to mieszkanie”. Kupiłam mieszkanie przy Otwockiej 7, gdzie ubikacja była na korytarzu, woda w domu. I tak cieszyłam się, bo tak to spałam jak pies, na podłodze u ludzi.
Same gruzy. Do tego stopnia, że… Widziałam, poszłam – był spokojny dzień, mówię: „Pójdę na Konwiktorską, zobaczę, jak wygląda moje mieszkanie”. Było zrównane z ziemią, dom w ogóle zniknął z powierzchni. Widziałam tylko gruzy. Jeszcze był atak, to widziałam jak na noszach wydobywali z piwnic zwęglonych ludzi i nieśli, a jak był atak, to rzucali w gruzy i ludzie leżeli na noszach w gruzach.
- Czy po 1945 roku pani mąż był w jakiś sposób represjonowany?
W 1945 roku na Otwocką przyjechał z Poznania jego dowódca. Nie wiem, czy to był pułkownik „Wachnowski”. Zabrał męża, powiedział, że pójdą do kina „Palladium” (mąż tam z powstańcami zakopywał cztery bańki) do odkopania. To były bańki po mleku powiązane, prawdopodobnie, łańcuchami. Pułkownik (nie wiem, bo był po cywilnemu) nawet u nas spał, na Otwockiej. Zabrał męża, żeby odkopać bańki, bo wojsko odkopywało te bańki. [Mąż] przyszedł do domu, mówię: „No, co? Odkopaliście?”. – „Odkopaliśmy tylko dwie bańki”. Dwóch nie znaleźli. Teraz, niedawno słyszałam, że te dwie wojsko polskie znalazło.
- Czy pani mąż był represjonowany za to, że był żołnierzem Armii Krajowej?
Chował się, uciekał z domu. Nie wiedziałam, myślałam, że ma kobietę, a on uciekał, bo się bał. Posądzałam go o kochanki.
- Co najbardziej utrwaliło się w pani w pamięci z okresu Powstania Warszawskiego?
Trupy. Trupy i gruzy. Gruzy i trupy.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Chodzenie po trupach.
- A czy ma pani jakieś dobre wspomnienie z tamtego czasu?
Nie.
- Co działo się z panią po maju 1945 roku, już po tym, jak pani wróciła do Warszawy i zamieszkała na Otwockiej?
Mąż [poszedł] do pracy, a ja zaszłam w ciążę i urodziłam dwoje dzieci.
- Jak po latach ocenia pani Powstanie? Czy było potrzebne?
Według mnie powinni być przygotowani, a nie mieli nic. To, co zdobyli na Niemcach – tym bronili się.
- Czy na koniec chciałaby pani podsumować ten wywiad, dodać coś na zakończenie rozmowy?
Biednych ludzi, tych, których pozabijali, tylko mi bardzo żal, cierpienie tych ludzi. Tylko patrzyli się w niebo, jakie nadlatują samoloty, bo co piętnaście minut leciała eskadra samolotów. Najpierw rzucali bomby burzące, a później zapalające.
Warszawa, 23 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski