Zofia Skoczek „Halina”
Zofia Skoczek, urodziłam się w Warszawie w 1926 roku. W czasie Powstania pełniłam tylko, że tak powiem, pomocniczą służbę przy barykadzie i przy domu, byłam koło domu z rodzicami – Śródmieście, ulica Książęca 4.
- Zaczniemy może po kolei, chronologicznie od okresu przedwojennego. Pamięta pani Warszawę przedwojenną, dom rodzinny, szkołę? Proszę o tym opowiedzieć coś więcej.
Pamiętam, chodziłam wtedy do szkoły na Elektoralnej. Pamiętam ulicę Żabią – to jest ulica, która teraz została przedłużona [jako] Marszałkowska – tam tramwaje, które jechały z Woli na Pragę, wszystkie jechały przez plac Żelaznej Bramy, ulicą Żabią, potem Senatorską, przez plac Teatralny (przed tym była ulica Focha, teraz jest Moliera), na wiadukt i mostem Kierbedzia na Pragę. Wszystkie tramwaje z Woli przechodziły tędy, a odwrotnie, te które jechały z Pragi, jechały przez Senatorską, plac Bankowy i jest tam ulica Przechodnia, teraz jest bardzo mało zaludniona i używana. [Ruch] był jednokierunkowy, to znaczy wszystkie tramwaje jechały z placu Bankowego do Żelaznej Bramy i potem na Wolę. [...]Szkoła była na Elektoralnej 5/7 na piątym piętrze, tak że to było chyba bardzo niebezpiecznie. Kierownikiem był pan, którego potem zaaresztowali i już go więcej nie zobaczyłam po wojnie. Chyba się nazywał Warchoł, nie pamiętam już dokładnie. W każdym razie miałam już skończoną szóstą klasę...
- W momencie wybuchu wojny?
Tak. Nie otworzyli nam tej szkoły, ponieważ Niemcy już szykowali tam getto. Cały rok chodziliśmy się dowiadywać i nie otworzyli szkoły. Dopiero otworzono nam i uczyłyśmy się, kiedy podporządkowano nas do innej szkoły, chyba numer 1 i dawali nam lokum w innych lokalach. W każdym razie skończyłam siódmą klasę w trzech lokalach – przenoszono nas. Potem chodziłam do gimnazjum... To było nie gimnazjum tylko... Jedyne szkoły państwowe to były handlówki, bo nie było ogólniaków – chodziłam do tak zwanej handlówki.
- Ale to już w czasie okupacji?
W ogóle to, co mówię, to już było w okupacji, jak Niemcy szykowali getto.
- Jak była zorganizowana ta szkoła?
Szkoła była na Bagatela 12 (tam jest teraz PSL), cały budynek był zresztą nasz. Pamiętam, że tak nas uczono, że z Konstytucji 3 Maja piątkę dostałam, ale nie pamiętam na jakim to przedmiocie. W każdym razie była tak zwana korespondencja handlowa – uczono nas polskiego na tym przedmiocie, [była też] matematyka... Nauczyciele wkładali, co tylko mogli, ażeby nas jak najwięcej nauczyć. Skończyłam tam dwie klasy, ponieważ jeden rok nie chodziłam w ogóle. Wtedy był taki reżim i tata mówi: „Nie będziesz teraz chodziła do szkoły”. Tak że jak wybuchło Powstanie, to miałam skończone dwie klasy gimnazjum.
- Proszę powiedzieć coś więcej o swoich rodzicach.
Cóż mogę powiedzieć... Tatuś pracował w Międzynarodowym Biurze Ogłoszeń.
Nie, już nie było tego, bo to była żydowska firma. W czasie okupacji była zorganizowana taka firma, [gdzie] pracował Łangowy – był dawnym Rosjaninem. To była taka wytwórnia, szyli tam ubrania. Mój tatuś tam był zatrudniony za zgodą AK jako kierownik administracji à la woźny do zarządzania, w związku z tym byliśmy troszeczkę bardziej zabezpieczeni, bo to była firma niemiecka. Brat miał zresztą też kenkartę, że tam pracuje, ale nie [pracował]. Bardzo dużo ludzi tam było zarejestrowanych, bo pan Łangowy był bardzo porządnym człowiekiem i o tym właśnie chcę jeszcze powiedzieć. Pewnie dlatego tatuś nie został zaaresztowany jako BIP po wojnie.
- Czy miała pani kontakt z harcerstwem przed wojną?
Nie.
- Czyli pierwszy kontakt nawiązała pani w czasie konspiracji?
Tak. Wychowawczyni, pani Kartasińska w handlówce na Bagateli powiedziała, [żeby] zapytać rodziców, czy można zorganizować dodatkowe lekcje i żeby umówić kilka takich zaufanych dziewcząt. Wcale mi nie powiedziała, że to ma być konspiracja. Na to zebranie przyszła harcerka „Wanda”, taka ruda fajna dziewczyna, w mundurze harcerskim. Zaczęłyśmy niby-lekcje, a potem były zbiórki harcerskie. Wyglądały w ten sposób, że myśmy siadały na podłodze, paliło się lampkę nocną, zasłaniało się czerwonym [materiałem] (niby to było ognisko) i śpiewało się pieśni patriotyczne. To były bardzo miłe zbiórki. Potem nas jeszcze nauczono, żebyśmy szyły kaftaniki dla dzieci, noworodków, które rodzą się w więzieniach. Poza tym był taki dom, [który] prowadziły siostry dla sierot, dzieci ludzi zaaresztowanych na ulicy Idzikowskiego (jak się idzie pod górę na Mokotowie). Myśmy tam chodziły – siostry prosiły, żeby przychodzić bawić się z tymi dziećmi. Nosiłyśmy jakieś słodycze, co mogłyśmy, to nosiłyśmy. Poza tym jeszcze chodziłyśmy do szpitala Ujazdowskiego – tam leżeli ranni żołnierze z wojny. Myśmy też robiły zbiórki w szkole – cebulę, buraczki – co kto mógł, przynosił i myśmy tym rannym żołnierzom nosiły to do szpitala. Mówię jeszcze cały czas o okupacji, bo właściwie to najwięcej [robiłam] w okupacji. Jeśli chodzi o Powstanie, to już niedużo mam do powiedzenia, więcej może o ojcu.
- Jakie konkretne umiejętności zdobyła pani w harcerstwie?
Już nie pamiętam – wiem, że chodziłyśmy po terenie i potem, powiedzmy, były zapytania, na przykład [co byśmy zrobiły], gdyby się coś stało, czy myśmy patrzyły, jak lekarz [pracuje]. Poza tym miałyśmy jeszcze terenoznawstwo – jeździłyśmy w teren, robiłyśmy pomiary, ale już więcej nie bardzo pamiętam, co było. Te zbiórki i zdobywanie stopni odbywało się na ulicy Pańskiej. Tam był internat dziewcząt i tam mieszkała właśnie nasza Wanda z siostrą. Poszłam po wojnie, ale nie mogłam tego znaleźć – chyba ten dom był spalony. Nie znalazłam żadnej łączności z nikim, poza tym tatuś powiedział, że absolutnie myśmy nigdzie nie należeli, myśmy nic nie [robili] i nigdzie nie chodziliśmy. A jak poszłam pytać się na Koszykową, tam gdzie miałam spotkania z moją komendantką, to ktoś, podobno z rodziny, powiada: „Nie ma, oni się wynieśli do Łodzi. Nie ma, już nie mieszka”. Nawet nie wiem, czy moja komendantka przeżyła, czy nie. Poszłam też na Grenadierów pytać się, że tutaj przychodziłam: „Nie ma, oni się wyprowadzili”. Tak że w ten sposób urwała się łączność i już nigdzie więcej nie chodziłam, nie pytałam się. […]
- Pani była łączniczką w czasie Powstania. Proszę powiedzieć, czy pani przed Powstaniem się jakoś do tej funkcji przygotowywała?
Nie byłam łączniczką, chodziłam w teren. Tereny na Grodzisk, na Podkowę Leśną – tam chodziła kolejka EKD (teraz WKD). Myśmy tam chodziły, jeździły. Miałyśmy zadanie – tak zwaną sztabówkę – na przykład wysiadałyśmy w Regułach i przez Pęcice, Ryby, Jaworowo, Dawidy, Falenty, czasem na przykład aż do samych Pyr, czyli tutaj na zachód się prawie [wyjechało] kolejką, a wracało się od południa – z Pyr już można było wracać. Miałam kilka takich, że tak powiem „spacerów” – we dwie z koleżanką Wandą Dudek chodziłyśmy, bo nie można było więcej, żeby Niemcy nie [zauważyli]. W każdym razie to się nazywało rekognoskowanie terenu – [trzeba było] po prostu patrzeć, gdzie są Niemcy i jak to wygląda, żeby potem, powiedzmy, móc [tam] być. Wreszcie tak się złożyło, że zostałam w domu. W sobotę wróciłyśmy, odmeldowałyśmy się. [Komendantka] powiedziała: „Czekajcie na telefon” i czekałam na telefon. Poza tym, jeśli jeszcze okupacja – Książęca 2 to jest w tej chwili park. Książęca miała trzy numery: 2, 4 i 6. Książęca 2 to przez wojną był szpital świętego Łazarza i był parkan – nawet jak ludzie chodzili z noszami z rannymi, to pod tym płotem. Kierowało się, żeby tędy szli do szpitala – na dół, pod płotem. W czasie okupacji tam był niemiecki szpital. Miałam za zadanie liczyć, ile w czasie nalotu radzieckiego wyjeżdża karetek, dlatego że Niemcy tych wyższej rangi oficerów wywozili w czasie nalotu radzieckiego, żeby ich chronić. Po każdym nalocie dzwoniłam, że ileś kilogramów – to [był] umówiony szyfr. Mówiłam, ile karetek, bo im to było potrzebne do wiadomości, ilu jest wyższej rangi oficerów. Jeśli chodzi o moje [wspomnienia], to kiedy już byłam w wojsku, była komendantka „Ryśka”. Nie wiem, to był dom na Koszykowej, chyba przez ścianę z biblioteką. Na ogół adresów się nie pamiętało, bo po prostu dobrze było nie pamiętać. Chodziło sie na macanego, że tak powiem, bo po co było mieć w głowie adresy, ale telefony to wszystkie na pamięć znałam! Do tej pory wszystkie pamiętam. W każdym razie to tak wyglądało, jeśli chodzi o okupację. Przygotowywałyśmy się do łączności, ale potem to już było niepotrzebne, wszystko się już tak zawaliło. Jak poszłam na Koszykową, to tatuś ze mną poszedł, bo przez plac Trzech Krzyży przejść... Był taki straszny obstrzał, że w ogóle trzeba było tylko przeskakiwać. Jeszcze wtedy YMCA była w rękach Niemców, a jak szliśmy przez Mokotowską, to tam już było zupełnie normalne życie. Doszliśmy do Pięknej i tam pod barykadą do Koszykowej. Tak że pamiętam – chodziłam, zgłosiłam się, a tam nie miał mi kto wydać rozkazu, bo „Ryśki” nie było. Pani z rodziny powiedziała mi: „Wracaj do domu. Rób, co możesz przy domu”.
- Jakieś nagrody, odznaczenia za służbę w czasie okupacji?
Nie, nic nie miałam.
- A co to jest „niebieska odznaka”?
W czasie okupacji nie było mundurów, tylko nosiło się białe bluzeczki i do tego jakąś tasiemeczkę. Normalnie jest, powiedzmy, chusta, więc myśmy miały niebieską i nosiłyśmy – tasiemeczkę sobie wiązałyśmy czy coś wełnianego, żeby nasza drużyna była oznaczona właśnie niebieskim [kolorem]. W normalnych warunkach byłaby to chusta. Jeszcze kiedyś, w czasie okupacji byłyśmy zaproszone na koncert pieśni patriotycznych do szkoły na ulicy Czarneckiego (od placu Inwalidów). To był piękny koncert. Wysiadało się z tramwaju właśnie na placu Inwalidów, pokazywało się tylko coś niebieskiego i kierowali nas, gdzie iść.
- Kto zorganizował ten koncert?
Harcerstwo. Grał taki niewidomy pan, muzyk (potem go jeszcze spotykałam po wojnie) i myśmy [śpiewały] „Jeszcze Polska nie zginęła” i wszystkie patriotyczne [pieśni]... Była cała sala, cała szkoła młodzieży, jak teraz sobie przypominam! Ale to jeszcze był chyba rok 1941, jeszcze jak w harcerstwie byłam, a nie w wojsku.
„Lufcik” to jest... Okna były podwójne i jak ten zewnętrzny lufcik na sznureczku był otwarty, to znaczy, że można było wchodzić, że u nas jest wszystko w porządku – taki sygnał. Mój tata dostał z komendy głównej AK cyjanek potasu i przyszedł do domu. Ktoś, kto dostał cyjanek potasu, musiał być tam już dobrze zorganizowany. Myśmy mieli w holu, w korytarzu zegar wiszący na ścianie za otwieranymi, szklanymi drzwiczkami. Tatuś otworzył te drzwiczki, wezwał wszystkich domowników i powiada tak (tylko takie słowa): „Tu jest cyjanek potasu”. Gdyby do nas Niemcy zapukali, gdyby do nas przyszli, to my chyba byśmy wszyscy zażyli, ale tatuś już nie mówił co, tylko każdy by postąpił [po swojemu]. Oprócz tego podchorążówka u nas była, ale ja nie miałam z tym [styczności], to nie umiem nic na ten temat powiedzieć – kiedy było i jak. Wiem, że była podchorążówka, przychodzili do brata uczyć się, przerabiali [materiał].
- Pani ma osobistą anegdotę dotyczącą zamachu na Kutscherę.
To było tak. Wskoczyłam do tramwaju na Bagateli, ponieważ zostawiłam koleżankom teczkę. Mówię: „Muszę wysiąść, żeby odebrać jeszcze gratulacje”. Na środku pędził tramwaj 26. Teraz Bagatelą ani Alejami Ujazdowskimi nie chodzą tramwaje, a w czasie okupacji i przed wojną chodziły tędy tramwaje, tak bliziutko chodnika. Jak wskoczyłam, na pomoście stało dwóch chłopców. Przed tym się mówiło na pani: „A pani nie tego...” – i zaczęli mnie, jak teraz się mówi, podrywać. Nie chciałam z nimi rozmawiać, bo mnie to mało interesowało przecież i wysiadłam, żeby [dołączyć] do koleżanek. Oni wysiedli za mną. W tym momencie ktoś gdzieś krzyknął, że coś się dzieje w Alejach Ujazdowskich. Przyszłam do domu na Książęcą, na plac Trzech Krzyży znaczy i tam był profesor, który uczył mojego brata do egzaminu maturalnego eksternistycznego. Ponieważ [brat] był na Pawiaku i potem był w szpitalu, w sanatorium (ciężko chorował), to on go przygotowywał do egzaminu, ale mnie przecież znał. Jechał w tym tramwaju. To był jeden człowiek, jeden mężczyzna, który się uratował, [oprócz niego] jakiś dziesięcioletni chłopiec i starsza pani. Wszystkich z tego tramwaju wydrążyli, że tak powiem. On się uratował, ponieważ dobrze znał niemiecki. W ogóle jak mnie zobaczył, był blady, bo widział to, co się działo. Nie wiedziałam o tym i ci chłopcy, którzy za mną wysiedli, też nie wiedzieli, że zostali uratowani, bo za chwilę byliby zabrani z tego tramwaju. Tramwaj nawet do Pięknej nie dojechał i tam wszystkich wysadzili. Nie wiem, prawdopodobnie była egzekucja, bo w ogóle Kutschera zarządzał te egzekucje i dlatego był na niego zamach. Po nim podobno (tylko o tym słyszałam) były już tylko dwie egzekucje – nie wiem, czy to tych ludzi, co wtedy złapali w Alejach, w każdym bądź razie rzeczywiście potem się skończyły.
- Jakie nastroje panowały w Warszawie w czasie okupacji? Była chęć zemsty, rewanżu? Jak to pani pamięta?
Pamiętam, że jak najbardziej, bo my mieliśmy do czynienia właśnie z takimi ludźmi. Z kościoła przychodzili do nas księża na radio, tatuś nosił im tam jeszcze gazetki. To byli wszystko księża wykształceni, [znający] języki. Był ksiądz Jan Stolarczyk, przychodził do nas często. Więcej nie pamiętam. Oczywiście, kto do nas przyszedł, dostawał prasę, bo była u nas – przychodzili [po nią] z rodziny.
- Jaką prasę, pamięta pani?
Pamiętam: „Biuletyn Informacyjny” co piątek i była druga – tatuś jeszcze chodził we wtorek. Jak wyglądało, jak tatuś niósł [prasę]? To był worek papierowy i tatuś niósł to przed sobą. Dużo tego było, więc na pewno nie sto, tylko więcej sztuk i tak tatuś przed sobą to niósł. Zawsze gdzieś chodził i z okolicy Brackiej przynosił. Chciałam się dowiedzieć, gdzie to było, i nawet znalazłam telefon – ktoś mnie poinformował, Michał Wojewódzki był naczelnym redaktorem „Biuletynu Informacyjnego”. Zadzwoniłam do niego, chciałam się dowiedzieć, skąd tatuś nosił tą prasę, ale jakoś wymijająco odpowiedział. To były jeszcze lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte, już po śmierci mojego taty (tata umarł w 1975 roku). Nic się od niego nie dowiedziałam. Mąż mojej cioci zginął w Mauthausen. Aresztowany był zaraz w kwietniu, bo był radiowcem – przyszli, zabrali go z domu. Ciocia była z nami całą okupację. Jak tatuś chodził, ciocia też chodziła patrzeć się, żeby wiadomo było, co się działo z tatusiem. Kiedyś szedł i szli Niemcy, warta. Tatuś wszedł do sklepu, stanął z workiem za drzwiami – ciocia to widziała. Niemcy przeszli i tatuś poszedł. To było na Brackiej między Alejami Jerozolimskimi a placem Trzech Krzyży. Takie zdarzenie potem opowiadano i myśmy wiedzieli.
- Jaka historia wiąże się z Zieleniecką?
Miałam wtedy tak zwaną belgijkę, pięciostrzałową, [której] nigdy nie nosiłam, jedyny raz miałam.
Chyba mi „Ryśka” dała, już nie pamiętam. Wiem, że tam żeśmy się uczyli... W ogóle to granatowi policjanci przynosili nam broń. Nie bardzo się tym interesowałam, jeżeli, to raczej organizacją armii – więcej mnie to jakoś bawiło, ale broń to okropna rzecz, tak że dużo mi nie zostało z tego. Ja wtedy z tą belgijką – dojeżdżaliśmy do Waszyngtona, do ronda. Motorniczy się zatrzymał, dlatego że zorientował się, że na moście Poniatowskiego coś się dzieje i wszyscy wysiedli. Stanęłam na rogu Zielenieckiej przy rondzie (i nie wiem, chyba musiałam podejść i poprosić) – jechał właśnie szary wóz techniczny z odkrytym pomostem i stały tam deski. Weszłam tam, ukucnęłam na tym pomoście pod deskami i przejechałam przez most. Na moście rzeczywiście były krzyki, coś się wtedy działo, ale nie wiem dokładnie... Dojechałam do rogu Nowego Światu, podziękowałam i wyskoczyłam. Pobiegłam do domu, bo to przy placu Trzech Krzyży i do tatusia mówię: „Tatusiu, ja tak tych ludzi narażałam, oni mnie zabrali. Czy dobrze zrobiłam?”. A tatuś mówi: „Słuchaj, gdyby wiedzieli, że masz coś takiego, to tym bardziej by ciebie wzięli”. Tak sobie pomagali ludzie. Do nas bardzo dużo ludzi przychodziło, tatuś dawał gazetki i naprawdę nie było żadnej, że tak powiem, wsypy. A tatuś, nie wiem, czy tu powiedziałam, był w Biurze Informacji i Propagandy, czyli to było polityczne i dlatego myśmy nigdzie się nie ujawniali, nie chodziliśmy nigdzie. Oprócz tego była jeszcze akcja „N” – podrzucało się ulotki Niemcom, tatuś też podrzucał. Ponieważ była taka firma, [gdzie] czasem szyli mundury dla
Hitlerjugend, a tatuś miał tam ewentualnie dojście, tam w kieszenie wkładali... W każdym razie szyli mundury dla młodzieży i zamiast, powiedzmy, podwójnej czy potrójnej watoliny kładli im pojedynczą, a ci pracownicy się potem dzielili tym, co [zostało]. W każdym razie były takie [sytuacje]. Tatuś pracował w takiej firmie, to może w ten sposób łatwiej było nam jakoś przeżyć. A księża jak przychodzili do nas, to oczywiście po cywilnemu, bo dozorca czy inni by zobaczyli, że przychodzą. Było jeszcze takie wydarzenie. Mnie nie bardzo informowali o tym, bo młoda dziewczyna byłam i nie bardzo chcieli mnie tym obciążać, żebym dużo wiedziała. Kiedyś przyjechał samochód ciężarowy, podobno prosto z lasu. Pamiętam, że przychodziły do nas babki i przynosiły kurtki do mieszkania, a potem się dowiedziałam (nie widziałam tego), że to były kurtki kupowane dla partyzantów. Ale to już jest taka moja nieudokumentowana [wiedza], tyle co tam rodzice mówili.
- Czy była pani świadkiem jakichś łapanek, egzekucji w czasie okupacji?
Przeszłam przez łapankę. Staszek, mój chłopak (to zresztą daleki kuzyn) był bez dokumentów, ponieważ był na tajnym zebraniu (w ogóle w „Baszcie” walczył). Wiedziałam o tym, bo na zebrania chodziło się bez dokumentów, żeby nie narażać rodziny adresem. Wiedziałam, że jest [w „Baszcie”]. Czy ja byłam bez dokumentów, to nie wiem. Byłam wtedy w szkole, w gimnazjum, więc pewnie miałam legitymację przy sobie. Nie wiem, czy w innych łapankach legitymowali, czy od razu łapali, bo żadnej innej łapanki nie przeżyłam. Wyszliśmy z Chmielnej, on mnie trzymał pod rękę, byliśmy zagadani... Jest tam taki placyk na tyłach Smyka, [...] Bracia Jabłkowscy, tu była chyba cukiernia „Szwajcarska” – myśmy weszli, spojrzałam, a tu zielone buty żandarma! Patrzymy, a tam w ogóle aż zielono, na środku budy stoją i już są ludzie. Budy to są ciężarowe samochody, do których, jak była łapanka, to ludzi [ładowali]. Zresztą mój brat w pierwszej łapance był złapany, w maju 1940 roku. Jak [Staszek] mnie trzymał pod rękę, to ja się wysunęłam i jego wzięłam pod rękę. [Niemcy] stali na chodniku, już nie pamiętam, jak to dokładnie [wyglądało]. Wiem, że na chodniku stało tej żandarmerii dużo, zielono było, a ja wołałam tylko:
Verzeihen Sie!, krzyczałam na głos:
Verzeihen Sie!, czyli „Przepraszam pana!” po niemiecku, i przeszliśmy. Tak jak [jest] Orbis, żeśmy się zatrzymali na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich i dopiero po nas to wszystko spłynęło. Ale że ja miałam wtedy taki refleks, żeby tak się zachować, to rzeczywiście – wszyscy mówią: „Żeby przejść przez łapankę bez legitymowania!”.
- Gdzie trafiły osoby z tej łapanki?
Nie wiem. Wtedy na pewno często były jeszcze egzekucje, ale nie wiem. W każdym razie widziałam i przeżyłam to.
- Czy przed Powstaniem została pani przydzielona do jakiejś konkretnej formacji z harcerstwa?
Z harcerstwa przydzielono nas na ulicę Grenadierów i tam nam kazano pójść. Myśmy nawet dokładnie nie wiedziały, że tam już będziemy [przydzielone] do armii, nawet nam tego nie powiedziano, tylko: „Jak chcesz być łączniczką, to tu i tu ma być to spotkanie”. Poszłam tam i zaczęli nas uczyć o armii, aż się zapytałam: „Czy my jesteśmy teraz w wojsku?”. Powiedziano mi: „Tak”. A ja mówię: „Nawet mi nikt tego nie uświadomił”. I tak było. Uczyłyśmy się (tylko nie wiem, czy to jeszcze w harcerstwie) terenoznawstwa, topografii. Jeździłyśmy do Józefowa, w tych lasach miałyśmy różne zadania do wykonania. A jeżeli chodzi o teren [koło] Raszyna, to było tak zwane rekognoskowanie – tutaj była zupełnie inna [sprawa], to już za czasów wojskowych, że tak powiem.
- Wspomniała pani właśnie, że trzeba było obserwować niemieckie transporty.
W ogóle czy są tam jakieś placówki. Myśmy potem raport składały, [instrukcje] na drogę dostawałyśmy szyfrem, na przykład alfabetem Morse’a sznurki jakieś, supełki albo napisane mlekiem na przykład – trzeba było to odczytać.
- Proszę powiedzieć więcej o zasadach konspiracji. Jak to wyglądało w szczegółach?
Na przykład jak, powiedzmy, szliśmy ulicą i szedł ktoś z konspiracji sam, to można było się ukłonić, jeśli się było samemu, ale jeśli to był ktoś w towarzystwie czy ja w towarzystwie, to oczywiście nie wolno było się ukłonić i powiedzieć sobie: „Dzień dobry”. Jeżeli „Ryśka” miała mi coś do przekazania, to żeśmy się spotykały przy pralni na Nowogrodzkiej. Tam wtedy brało się jakiś żakiet czy płaszcz, że niby się idzie do pralni (żeby było tak zwane alibi), żeby móc się porozumieć i ewentualnie tam się spotykałam. Co jeszcze? Trzeba było mieć lufcik, żeby mógł [być dany znak], że wolne wejście, że można wejść, że nic się nie dzieje.
- Gdzie pani była 1 sierpnia 1944 roku?
W domu na Książęcej, dlatego że mówię: w piątek zostałam zmobilizowana i poszłyśmy z koleżanką Wandą Dudek do Raszyna piechotą. Tam był bardzo przyjemny pan, który jeszcze pokazywał nam konia, który się urodził, kiedy został zdobyty Narvik i [mówił], że ten koń się nazywa Narvik. Bardzo inteligentni ludzie, mieli tam jakieś gospodarstwo – dali nam pokoik i tam nocowałyśmy. Potem w tym dniu był nalot na Warszawę. Byłyśmy na tarasie – z innego pokoju wyszli popatrzeć chłopcy, bo i chłopcy byli tam zmobilizowani (nawet nie wiedziałyśmy o tym). Widziałam pierwszy raz z góry, jak bombardowali Warszawę, jak radzieckie samoloty puszczały jak gdyby żyrandole (pierwszy raz to widziałam, bo w domu jak wychodziłam liczyć karetki, nie wiedziałam tych „żyrandoli”). Jaki to był widok – całą Warszawę oświetlili, a my na tym tarasie w Raszynie! Przychodzi rano pan i powiada: „Słuchajcie, wracacie do Warszawy. Powstanie jest odwołane”. I myśmy wróciły. Jak myśmy wracały, to Niemcy, takie biedaki, szli w kierunku zachodnim, uciekali! Żeby wtedy wybuchło Powstanie... Oni jeszcze nie byli zmobilizowani i naprawdę, jak oni wyglądali! Tak jak właśnie wygląda wojsko w odwrocie. Ta cała szosa do Warszawy była wypełniona Wehrmachtem, żołnierzami niemieckimi, którzy uciekali w kierunku zachodu. Tak że gdyby to [było] wtedy... Widocznie niepotrzebnie to było raz, potem drugi. Staszek, mój chłopak, był już zmobilizowany w piątek, bo już wozili broń. Był jeszcze u nas na kolacji, przyszedł, zjadł. Jeszcze w sobotę i w niedzielę był na kolacji, ale już w poniedziałek nie, bo tak to jeszcze go zwalniali i przychodził, a już wtedy rozwozili broń przed Powstaniem w Warszawie. Działał przy zdobywaniu Wyścigów Konnych. Tam była bardzo silna obsada niemiecka i nie zdobyli tego. Wycofali sie do Lasów Chojnowskich. Potem, jak wrócił z Lasów Chojnowskich, napisał dwa listy do nas. To był list, który szedł z Mokotowa do rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich. Tam był tak zwany wyłaz, którym łącznicy wychodzili, a [wchodzili] na Mokotowie na rogu Szustra (teraz ulica nazywa się Dąbrowskiego) albo przy Dworkowej (tam jeszcze był właz), czyli całą [drogę] pod Alejami, tyle kilometrów… Wychodzili dopiero tutaj. To był teren cały zajęty przez Niemców, to była niemiecka dzielnica, tak że [dlatego] tak cenne były te listy. Właśnie ten list, co mam, jest nawet nie przez pocztę harcerską [wysłany], tylko przez AK. […] Myśmy [byli] na placu Trzech Krzyży, bo ojciec miał tam jakieś spotkania. Chyba były w gmachu [Instytutu] Głuchoniemych – tatuś miał tam jakieś odprawy. Tam właśnie dwa listy przyszły, ale potem [jeden] tatuś ze sobą zabrał, jak się ożenił i tylko jeden mi został. [...]
- Wróćmy może do Powstania. Jakie są pani osobiste wspomnienia z pierwszych dni Powstania? Co się działo w rejonie Książęcej?
Budowaliśmy barykady. Piaskowe płyty są bardzo ciężkie, sama nie uniosłam. Myśmy w ogóle przez ścianę mieli cały czas Niemców, może dlatego nas nie bombardowali. Tutaj przecież i kościół zbombardowany, naokoło bombardowali i jeszcze na rogu Hożej taki duży dom. W kościół 2 września tak walili, że myśmy wszyscy się [aż] kołysali u nas w domu. To ile – 300 metrów, może niecałe, do tego domu, gdzie myśmy byli? W ogóle cały czas Niemcy byli na Książęcej 2, czyli za płotem w dawnym szpitalu i w całym muzeum też ludność cywilna była zgromadzona – Niemcy ich tam trzymali. My mieszkaliśmy dosłownie przez ścianę z Niemcami! Ale do nas ani razu nie zrobili wypadu. Podobno kiedyś puścili „goliata”, ale jakoś został unieruchomiony. Od nas chłopcy chodzili z grupą na wypad – pamiętam takiego wysokiego chłopaka, miał pseudonim „Apollo”. Ale naprawdę to nie wiem, czy wszyscy potem wracali, czy nie. Włazili, że tak powiem, na teren niemiecki, a przecież i tak nic by nie zdołali [zrobić]. Co jeszcze pamiętam z Powstania. Ponieważ u nas był brat Staszka, Mietek (też nie zdążył na miejsce), był u mojego taty w plutonie. Poszedł do wytwórni piwa Haberbuscha, [o której] się nieraz mówi. Ludzie stamtąd przynosili jęczmień i on też przyniósł w worku jęczmień. Myśmy to potem kręcili w młynku do kawy, mieliśmy cukier i smażyło się to. Poza tym, jak się tak zdarzyło, że ktoś w bramie się pokazał, to oczywiście się karmiło, każdemu dało się coś zjeść, bo wszyscy byli głodni. W momencie kiedy wybuchło Powstanie, każdy uciekał do najbliższej bramy – wszyscy się chowali po bramach, jak zaczęła się strzelanina. W naszej bramie również byli ludzie, [którzy] uciekli. Potem nawet u mnie w mieszkaniu był wujek, który się nazywał Wawrzyniak (to cioteczny brat mamusi). Miał rodzinę na Okopowej i nie doszedł, w ogóle nie wiadomo, co się z nim stało – po drodze gdzieś zginął. Wyrwał od razu, pobiegł i nie doszedł do domu. My też oczywiście karmiliśmy tych ludzi, co byli w bramie. W czasie Powstania nie chodziło się po ulicy. Jeżeli trzeba było przejść, to za barykadą, ale między domami to na ulicę można było nie wychodzić, jeśli nie było poprzecznej ulicy, tylko były powybijane wielkie przejścia w cegłach i tędy się przechodziło. Książęca 6 to był ten narożny dom, co się zachował – tam zresztą chyba dużo Niemców mieszkało. Był tam w ogóle sklep Meinla
Obst und Gemüse, czyli warzywa i owoce. Potem byliśmy… Książęca 4 i Książęca 2 to cała Książęca, bo numer 2 to był cały duży [budynek]. W każdym razie, co mogliśmy, to robiliśmy. Potem koło nas nie było przejścia, tak żeby ludzie [chodzili], chyba że rannych do szpitala wozili. Faktycznie, jak wchodzili do bramy, to instruowało sie, jak iść, żeby pod murem, ale na ogół chodzili na Frascati od placu Trzech Krzyży – tam na noszach nosili rannych. U nas była woda, więc czasem się dało napić tym, co nieśli.
Cały czas.
Do końca, dlatego że tam był pan Czarnecki i w piwnicy miał wytwórnię wód gazowych. Miał tam całe kadzie wody, tak że mogłyśmy gotować. Mama gotowała i ludzi żeśmy poiły i ile mogłyśmy, to karmiłyśmy, ale nie było dużo do karmienia, bo nie było przejścia. Gdzieś na Marszałkowskiej powiedzmy [było] więcej ludzi. Wracając do domu na Książęcej 6, [gdzie] mieszkali Niemcy. Pamiętam moment w czasie Powstania, że przyszedł tatuś i powiedział po cichutku tak: „Dostaliśmy rozkaz – mamy dzisiaj przełożyć [opaski] na prawe ramię” (opaski były zakładane na lewe ramię). Spodziewano się, że tam mogą być donosiciele, którzy się kontaktują [z Niemcami]. Mieli blisko, [żeby] się skontaktować z muzeum, to mogli [tam] mieszkać folksdojcze. Nie wiem, czy wreszcie kogoś wykryli, czy nie, ale tatuś przyszedł i powiedział, że przenosimy dzisiaj opaski na prawe ramię. To miał być taki chwyt, żeby ewentualnie rozpoznać nie powstańców, tylko tych, którzy udawali, że są powstańcami, bo tam były takie rodziny i nie wiem, czy to byli Niemcy, czy nie. Czy złapali kogoś, nie wiem. Wiem, że mój tatuś bardzo mało mnie w to wprowadzał, tak samo jak i po wojnie. Nie chciał na ten temat dużo mówić, nawet do tego stopnia, że do mojego męża (przecież zaufanie miał) powiedział: „Ach, oni nigdzie nie należeli, ona nigdzie nie należała”. Jak zaczęłam kiedyś coś mówić, to mój mąż pytał: „A gdzieś ty była? Przecież ty nigdzie nie należałaś, twój tatuś tak powiedział”. Chciałam mu powiedzieć: „Widocznie bał się ciebie, żebyś nie wydał”. [Mąż] rzeczywiście nigdzie nie należał, więc może go to raziło.
- W jaki sposób docierały do pani w czasie Powstania informacje o tym, co sie dzieje w innych dzielnicach Warszawy?
Był „Biuletyn Informacyjny”, była prasa – oczywiście, że dochodziła do nas w Powstaniu, poza tym mieliśmy radio. Mieliśmy je całą okupację, przecież Londyn nam tylko „Z dymem pożarów” grał – okropne! Wcale nas nie pochwalili ani nic nie wspomagali, tylko „Z dymem pożarów”, okropną muzykę, taką ciężką nam nadawali – to pamiętam w radiu w czasie Powstania! Tak że my jednak żeśmy całą okupację i potem [też] słuchali radia. Była chyba „Błyskawica”, takie radio tatuś łapał. Już tak dokładnie tego nie pamiętam, w każdym razie radio było i Londynu słuchaliśmy całą okupację. Jak na przykład przyszło więcej osób słuchać (a to były tylko słuchawki, bo nie było tranzystorów, tylko małe odbiorniki na lampy), to wtedy kładło się jakąś porcelanową salaterkę, na to słuchawki i wtedy wszyscy słuchali, bo było słychać. Oczywiście i tak trzeba było słuchać po maleńku, bo przecież przez ścianę mieliśmy Niemców, [...] tak że trzeba było bardzo ostrożnie. Właśnie dlatego księża przychodzili do nas po cywilnemu, żeby nie było widać, co się dzieje u nas.
- Wspomniała pani o księżach. Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania?
Jak zabijali w czasie Powstania, to księża wychodzili, stali w oknie i błogosławili, ostatnie namaszczenie i krzyż robili nad [ludźmi]. Tam dużo ludzi zginęło na rogu, bo [Niemcy] tam tak walili. [Księża] właściwie walczyć, to nie walczyli, tyle że też słuchali radia, przychodzili w czasie okupacji i w czasie Powstania też. Później, jak żeśmy wyszli, już uciekliśmy z domu, to kościół był zbombardowany, jak już mówiłam i nocowaliśmy na zwiniętych dywanach w podziemiach. Jak była podpisana kapitulacja, to tak wyglądało, że właściwie alianci nam załatwili, że jesteśmy jako kombatanci i mieliśmy jakieś prawa. Została podpisana kapitulacja, że eskortować nas będzie Wehrmacht, czyli wojsko, a nie żandarmeria. Mówię w tej chwili o ludności cywilnej, a nie o wojsku. W ogóle widziałam, jak wojsko wychodziło z Mokotowa, jak powstańcy rzucali broń. Byłam na placu, gdzie jest politechnika, bo myślałam, że może jeszcze Staszka zobaczę. Byłam tam wtedy, jak „Baszta” wychodziła, już oczywiście w tych dniach po podpisaniu kapitulacji. To był piątek, wtedy już [wychodziliśmy]. Wyglądało to w ten sposób, że ludność cywilna ustawiała się w szóstki czy ósemki, potem wojsko nas otaczało i wyprowadzało. Szliśmy Bracką do Alej Jerozolimskich i potem Raszyńską przez Okęcie. U nas była jeszcze babcia, która miała siedemdziesiąt parę lat – trzeba się było z babcią pożegnać przy Dworcu Centralnym, bo mówi: „Idźcie, wam jeszcze się może udać uciec”. Stały tam samochody i zabierali starców. [...] Babcia powiedziała: „Idźcie, pamiętajcie o sobie”. Ale znaleźliśmy babcię, bo wywieźli ją jednak do jakiegoś ośrodka. Została wywieziona i przeżyła tam. Jak Niemcy nas prowadzili po Powstaniu, tatuś nie wyszedł z wojskiem, tylko właśnie z ludnością cywilną. Chciał być ze mną, bo mówi – jak pójdzie z wojskiem, to i tak mnie przecież rozdzielą i myśmy poszli po prostu z ludnością cywilną. Mogliśmy wyjść z wojskiem, ja, chociaż nie brałam specjalnie udziału, też bym mogła wyjść, ale tatuś mówi: „Nie idziemy”. I rzeczywiście żeśmy się zorganizowali i uciekliśmy po drodze, nie poszliśmy do Pruszkowa.
- Proszę powiedzieć, czy była pani świadkiem zrzutów alianckich na placu Trzech Krzyży? Tam był chyba taki punkt, gdzie zrzucali.
Tak, ale ten plac zawsze był pod obstrzałem, tak że nie za bardzo. Potem ruscy przyjechali, rzucali nam worki z sucharami, już bardziej to pamiętam. Co jeszcze? Jak Niemcy bombardowali Warszawę, to jednak rosyjskie samoloty wystartowały z Pragi i Niemcy uciekali, rzeczywiście. Tak że już później, jak we wrześniu Praga była zajęta przez wojska radziecko-polskie, to myśmy się za bardzo nie bali, że tu przyjadą Niemcy – jednak już się bali przylatywać w tą stronę bliżej Wisły, dlatego że [Rosjanie] zaraz startowali. Chyba 14 września rodzice zawołali mnie na górę – tam, [gdzie] stał nasz dom, była skarpa i było wysoko. Wtedy kiedy zdobywali Wisłę, widziałam, jak cała była pokryta zasłoną mgielną i jak strzelały katiusze – ognie [szły] w naszą stronę. Bałam się i pytałam rodziców: „Dlaczego żeście mnie tu sprowadzili? Przecież tu strzelają w naszą stronę!”, ale jednak dalej strzelali. W każdym razie tego dnia, kiedy przechodzili Wisłę, widziałam tą całą zamgloną sztuczną [zasłonę].
- To w pobliżu pani domu było przejście między Śródmieściem a Czerniakowem, gdzie przechodziły oddziały powstańcze?
Nie, tu Książęcą nie przechodzili, chyba gdzieś dalej Frascati. Ja już się nie wysuwałam spod domu, że tak powiem, tak że tutaj nie. Ale mój ojciec miał przepustkę i chodził przez Aleje Jerozolimskie. Trzeba było za przepustką chodzić, ponieważ było tylko jedno przejście przez Aleje Jerozolimskie, [chyba] numer 32, między Kruczą a Marszałkowską. To było jedyne przejście ze Śródmieścia północnego na południowe, tak że samo Śródmieście też było oddzielone od siebie. Ponieważ na Pańskiej mieszkała babcia i ciocia mojego taty, tatuś tam był kilka razy, chodził tam. Już nie przepuszczali. Na pewno jak ktoś bardzo potrzebował, to [tak]. W każdym razie tatuś miał prawo chodzić po Warszawie, gdzie chciał – wszędzie go przepuszczali.
- Kamienica, w której pani mieszkała, przetrwała Powstanie?
Nie, dlatego że Niemcy wtedy wpadli i o drugiej godzinie, [kiedy] mieli przyjść, od razu miotaczami ognia w każde okno strzelali i podpalili dom.
- Proszę opowiedzieć tą historię, jak mieli przyjść.
Po podpisaniu kapitulacji wchodziłam do domu na klatkę schodową od podwórka, nie od ulicy i patrzę – ni stąd, ni zowąd już koło mnie umundurowany żołnierz niemiecki w zielonym mundurze. Zdenerwowałam się. Wziął mnie za rękę – patrzy, czy jestem mężatka, czy panna i zaczął do mnie mówić. Strasznie się zdenerwowałam, bo wiadomo w jakim celu taki żołnierz za dziewczyną wszedł. Patrzeć, już mój tatuś jest (tatuś jednak zawsze wszędzie był) i powiada: „Słuchajcie, chcecie się zabawić, chcecie dziewczyny?”. – „Tak, chcemy”. – „No to przyjdźcie o czternastej. Ja tu dziewczyny sprowadzę, mam wódkę, tylko przynieście coś do jedzenia” (a wcale nie miał). Myślę sobie – co tata wygaduje. On poszedł, a my szybciutko krzyk zrobiliśmy, że jeśli ktoś jeszcze jest w naszym domu, żeby wyszedł, bo trzeba było już uciekać. My żeśmy poszli do kościoła. Inni już poszli chyba z ludnością, chyba już wyszli z Warszawy, a myśmy się schowali w kościele, dlatego że się baliśmy, że mogliby nas gonić jeszcze tam, gdzie się zbierała ludność. Tak że w ten sposób żeśmy tego Niemca [oszukali] i dom został od razu spalony. W tym miejscu, gdzie stał nasz dom, [jest] giełda. Ja się śmieję, że prawdopodobnie by jeszcze przetrwał, a z mojego powodu [był] spalony i potem została wybudowana giełda. Dom na Książęcej 6 jednak został, tak że ten też pewnie by został. Alej Ujazdowskich i tego, co nie zostało wypalone w tej dzielnicy, już chyba raczej nie palili, powiedzmy, że gdzie indziej jeszcze burzyli i palili. [...]
- Do Pruszkowa pani z rodzicami nie trafiła, uciekliście po drodze. Jak się potem potoczyły wasze losy?
Mieszkaliśmy we wsi Owczarnia za Podkową Leśną, przed Grodziskiem Mazowieckim. To byli ludzie, których myśmy znali jeszcze sprzed wojny i właściwie bardzo im pomagaliśmy, bo kobieta została sama z kilkorgiem dzieci i jeszcze w ciąży. Przyjeżdżała w październiku na początku okupacji – sama furę brała i przyjeżdżała tutaj do nas. Mój tatuś pomagał jej w pisaniu podań, bo jej męża jak orał, zabrali z pola Niemcy idący na Warszawę. I rzeczywiście w grudniu zwolnili tych rolników, którzy zostali stamtąd [zabrani]. Myśmy do nich jeździli [...] i bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Ona w grudniu urodziła synka i mój tatuś podawał go jako chrzestny w czasie okupacji, a potem tam jeździliśmy. Umówiliśmy się, że po wojnie, gdziekolwiek byśmy byli, jeżeli się będziemy chcieli spotkać, to spotykamy się u państwa Pokropków, bo bez względu na to, czy dom będzie stał, czy nie, to my tam trafimy. To jest stacja Kazimierówka, a wieś się nazywa Owczarnia. Rzeczywiście żeśmy się tam spotkali. My z tatusiem uciekliśmy wcześniej (to trochę skomplikowane opowiadanie), a mama wieczorem, jak się zrobiło ciemno, już dalej, na Okęciu zobaczyła, że ludzie skręcają. Pod tym kątem byliśmy przygotowani, że będziemy tak robić – [mama] skręciła do jakiejś zagrody, do domu. Tam ich w korytarzu przytrzymali – oczywiście to kosztowało, jakieś pieniądze trzeba było dać. Zabrali kenkarty i wpisali meldunek, że od marca są zameldowani. Całą noc przenocowali – to była moja [mama], ciocia i Mietek, brat Staszka, mojego chłopaka. Jak już wyszli stamtąd następnego dnia, szli sobie do Pokropków do Owczarni spokojnie, bo mieli meldunek z marca – już się liczyło, że to nie są powstańcy. My z tatusiem... Jechał ciężarowy samochód naładowany jakimiś deskami, przed nim jechał niemiecki samochód i jeden [Niemiec] w zielonym mundurze, a tutaj jechali cywile. Zatrzymał się i zapraszał – ktoś szedł z dziećmi i ten chłopak, młody człowiek powiada, żeby przyszła, że ją podwiozą z dziećmi. A mój tatuś podszedł i mówi: „Słuchajcie, gdzie jedziecie? Do obozu?”. – „A co tam, nie do obozu”. – „No to może moją córkę zabierzecie?”. – „No dobra”. – „Ale gdzie się po nią mam zgłosić?”. – „Niech pan też wsiada”. I my żeśmy na tą budę wysoko weszli, [gdzie] deski były i jechaliśmy, ale nigdzie nas na bok nie puścili, tylko jedziemy prosto przez Ursus i Włochy. Jedziemy i wjeżdżamy na bocznicę obozu pruszkowskiego. Mówimy: „No tośmy się urządzili”. Stanęliśmy, była tam bocznica, szyny i z daleka było słychać krzyk – tam gdzieś była ta hala. Zatrzymali nas. Staliśmy z dziesięć minut i nie wiedzieliśmy, czy żeśmy dobrze zrobili, czy nie, ale ten wojskowy wysiadł i bardzo perswadował. Nie wiem, czym motywował, dość, że puścili nas i przejechaliśmy. Jak się znaleźliśmy za murem, to ten chłopak mówi: „Wyskakujcie państwo”, to myśmy wyskoczyli. Tatuś jeszcze walizkę zostawił, potem się wracał. Wyjął jakieś dolary, bo myśmy byli naszykowani, żeby mieć parę złotych. „Nie, nie będziemy od Warszawiaków brać” – mówi [chłopak]. Tatuś mówi: „To macie pięćset złotych” (to górale tak zwane) i te pięćset złotych chłopak wziął. Myśmy w ogóle nie mogli odgadnąć, jak to się stało, że ten Niemiec nas zwolnił, że myśmy wyjechali. Co to byli za ludzie, nie wiedzieliśmy. Dopiero potem, jak mój brat się znalazł w takim... Mój brat brał udział w Powstaniu na Pradze i tam oczywiście zostało zlikwidowane. Dowódca powiedział: „Jeżeli macie gdzie iść, do znajomych czy rodziny, to idźcie, a jeśli nie macie, to ja was zakwateruję”. [Brat] był kiedyś w towarzystwie swojej dziewczyny u jakichś państwa na Wincentego i poszedł do nich: „Jak mnie przyjmą, to idę”. Poszedł i rzeczywiście go przyjęli, był tam jeden czy dwa dni. Potem po Wincentego jechał odkryty samochód niemiecki z tubą i po polsku mówili, żeby mężczyźni wychodzili. Ponieważ on nie był ani zameldowany, ani żadna rodzina, nie mógł ich narażać – tam był też młody człowiek, dwie córki i syn. Wobec tego mówi: „Ja wychodzę, trudno”. Jeszcze zostawił zegarek, Longinesa miał (ale potem odebrał), bo mówi: „Może oni mają skrytkę, może się schowają”. Nie mógł narażać ludzi, wobec tego w pierwszej partii, jak wezwali, wyszedł po prostu na ulicę. Wyszła garść tych chłopaków, zgarnęli ich i zaprowadzili na ulicę Szwedzką. Tam była przed wojną firma „Maide”, a potem kosmetyki i mydła. Tam kazali im wynosić maszyny i mieli ich za ładowaczy, robotników. [Następni] jak wychodzili, byli rozstrzelani na rogu Wincentego i Odrowąża – tam setki ludzi poległo, a oni wyszli tym pierwszym [rzutem] i w ten sposób się uratowali. Jeszcze gdzieś tam nocowali, a potem, jak już Praga była zajęta, zakwaterowali ich w Pruszkowie, ale nie na sali ogólnej. Mieszkali tam, tych kilku młodych chłopaków i jeździli jeszcze do Warszawy. Prawdopodobnie też była taka ekipa, że jechali [z pracy]. Żebym wiedziała, że brat w ten sposób [„pracuje”]... Może to znajomy był, to byśmy się porozumieli. W każdym razie myśmy w ten sposób wyjechali, a mama z ciocią i Mietek uciekli [inaczej]. Ale myśmy specjalnie wolno szli, a ludzie szli szybko. Pamiętam, szedł tatusia znajomy i widział nas, a tatuś mówi: „Gdzie, panie Wacku, pan się tak spieszy? Poczekajmy”. – „No bo ciemno się zrobi!”. – „No to lepiej, jak się ciemno zrobi”. Mój brat nie wiedział, czy żyjemy, czy nie, ale wyglądał, jak ludzie szli. [Chłopcy] już starali się tak zostać, żeby nie jeździć do Warszawy. Po kapitulacji jakoś mu się to udawało i wyglądał, czy idzie ktoś znajomy. Szedł właśnie ten pan Frantosutkowski, a on wyskoczył do niego i jeszcze, mówi, w rękę go ucałował. [Tamten] powiedział mu, że idziemy i wszyscy żyjemy, bo nas właśnie po drodze minął. Brat potem już nie wychodził, patrzył, czy wrócimy. Noc minęła, myśmy nie doszli, to mówi – znaczy, że myśmy uciekli. Potem, ponieważ przystojny chłopak był, a były tam siostry z Czerwonego Krzyża, ponieważ już znał [je] dobrze, wyprowadziły go dziewczyny z obozu i też przyjechał. Myśmy przyjechali w piątek wieczorem, mama w sobotę, a brat w środę – przyprowadziła go sanitariuszka. Tak że znaleźliśmy się wszyscy u tych państwa, a gospodarz, pan Pokropek, był na robotach i jak przyszedł z łopatą, bo okopy kopał dla Niemców, powiada tak: „Nie wiem, czy coś macie, czy nie macie, ale przeżyjemy. Żyto i kartofle obrodziły, to zimę przeżyjemy”. To było tak cudowne, bo ludzie nieraz żebrali jako Warszawiacy, a oni na nas czekali i w ogóle oddali nam pokój! U nich doczekaliśmy frontu i front przeszedł. Tak żeśmy się spotkali. Zupełnie niechcący, mimo żeśmy tak pracowali, jakoś wszyscy przetrwaliśmy.
- Kiedy wróciła pani z rodziną do Warszawy?
Mój brat zaraz przyjechał, 18 maja. Wsiadł na rower z Mundkiem „Żelkiem” Rzepeckim, który w Majdanku był, ale też uciekł. Przyjechali i od razu do piwnicy, ale już była okradziona. Zdjęcia się uratowały i niektóre rzeczy zostały – [był] jeszcze cały worek „Biuletynu Informacyjnego”. Już tam spali z Mundkiem. Mundek został zaaresztowany na Karolkowej. Brat do niego codziennie chodził, bo się przyjaźnili (nie wiem, czy należał z nim gdzieś potajemnie, czy nie). Jak przyszli Niemcy, zaaresztowali Mundka i [jego] brata. Oczywiście to było w ten sposób, że Niemcy robili tak zwany kocioł, czyli jak go zaaresztowali, to nie wychodzili – czekali, kto będzie przychodził, żeby następnego przyłapać. Mój brat oczywiście szedł tam, [kiedy] wyskoczyła sąsiadka, złapała go za szyję, zaczęła go całować: „Oj kochany, czekałam na ciebie! Gdzie ty byłeś?” – i wciągnęła go za głowę do siebie – w ten sposób go uratowała. Jeden z braci, Marek, rzucał się na Niemców i zastrzelili go. Potem gdzieś w getcie znaleźli jego zwłoki. Mundek też był na gestapo na Szucha, a potem na Majdanku się znalazł. Przeżył wojnę, potem został dentystą.
Warszawa, 7 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon