Tadeusz Rathman
Nazywam się Tadeusz Rathman, mieszkam w Warszawie, mam w tej chwili sześćdziesiąt pięć lat.
- Proszę nam opowiedzieć historię pana i pana rodziny w czasie Powstania Warszawskiego i później, kiedy byliście wysiedleni.
W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego miałem dziesięć miesięcy. Mieszkałem razem z rodzicami w Warszawie, przy ulicy Marszałkowskiej 25. Czwartego albo piątego dnia Powstania mieszkańcy zostali wypędzeni z tego budynku. Przeszliśmy – ja na ręku matki i ojciec – na ulicę Śniadeckich 10 lub 12. W tej chwili jest mi trudno to dokładnie określić. Przebywaliśmy tam przez pewien czas, schodząc do schronu pod budynkiem w czasie nalotów. Podczas jednego z tych nalotów, akurat kiedy mój ojciec był na zewnątrz budynku, w budynek uderzyła bomba i wejście do schronu zostało zasypane. Ja na ręku mojej mamy. Będąc w schronie, matka była oparta o drzwi, którymi tam zastawiono przewód kominowy, żeby nie było sadzy w pomieszczeniu. To nas uratowało, bo pochylona… Gruz spadał na drzwi. Wśród wielu osób, które tam zginęły, my żeśmy przeżyli. Ojciec będąc na zewnątrz, jak wspomniałem, organizował odgruzowywanie. W ten sposób udało nam się wydostać ze schronu. Następne losy to był Pruszków. Z obozu w Pruszkowie wypędzenie, wysiedlenie, do powiatu jędrzejowskiego, miejscowość Stąporków. Pamiętam z opowiadań, jak opowiadała mi moja mama, przydzielono nas do mieszkania kolejarzy. Jeżeli dobrze pamiętam, ich nazwisko – Kulawik. Tam przebywaliśmy jakiś czas. Elementem orientującym w czasie było opowiadanie mojej mamy, że w pewnym momencie dokwaterowano tymże ludziom jeszcze jakiegoś oficera Armii Czerwonej. To wskazuje na czas, do jakiego tam byliśmy. Policyjne zameldowanie, który [to] dokument posiadam, jest z datą 12 grudnia 1944 roku.Później stamtąd przenieśliśmy się na wybrzeże. To był Gdańsk, a później Lębork, gdzie mój ojciec został pełnomocnikiem Czerwonego Krzyża na okręg lęborski. Ale, będąc już człowiekiem bardzo chorym… Wcześniej był w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen-Oranienburg, z którego udało się go jakoś żywego wyciągnąć, tym niemniej utrata zdrowia po pobycie w obozie i – powiedzmy – postęp innych chorób spowodował, że przebył w Lęborku dosyć ciężką operację brzuszną. Szpital w Lęborku nie był gotów, aby tę operację przeprowadzić skutecznie. Powróciliśmy do Warszawy, a właściwie do Józefowa pod Warszawą, gdzie 3 grudnia 1945 roku mój ojciec zmarł. Mając dwa lata i trzy miesiące, zostałem półsierotą. Tam mieszkaliśmy z moją mamą przez wiele lat, aż do momentu skończenia przeze mnie studiów. Mama przeniosła się do Otwocka i tam zmarła w roku 1987. To tyle co pamiętam z pierwszego zestawu moich zapamiętanych faktów.
- Proszę powiedzieć, w jakich okolicznościach pana ojciec znalazł się w obozie.
Z ulicznej łapanki, na tej zasadzie został zabrany. Najpierw na Pawiak, później był to Sachsenhausen-Oranienburg. Przebywał tam, jeżeli dokładnie pamiętam, cztery, pięć miesięcy. Ponieważ mój ojciec był przez całe swoje zawodowe życie związany z firmą „Wedel”, a w czasie okupacji Wedel był zobowiązany do produkcji swoich rzeczy dla Wermachtu, w związku z tym starania właściciela firmy „Wedel”, pana Jana Wedla i oczywiście mojej matki, i wszelkie, jakie były możliwe podjęte działania, doprowadziły do tego, że wyszedł z obozu koncentracyjnego po pięciu miesiącach, mając jednak za sobą pobyt, który zrujnował jego zdrowie. Tym niemniej powrócił także do pracy zawodowej po wyjściu z obozu.
- Pracował w fabryce „Wedla” aż do Powstania?
Tak, cały czas, do końca.
- Jak pana rodzice wspominali Jana Wedla jako człowieka, jako pracodawcę?
Wspominali go takiego, jakim był: wspaniałym człowiekiem, mającym bardzo dobry jako pracodawca i dobry jako człowiek stosunek do tego, co robił przez całe życie. Zresztą mój ojciec był bardzo związany i z firmą Wedla i osobiście z rodziną właścicieli, tak że te wspomnienia jednoznacznie świadczą o tym, że była to bardzo wartościowa postać i bardzo dobry człowiek.
- Czym zajmował się pana ojciec w czasie Powstania? Brał czynny udział w walkach czy w pomocy powstańcom?
Mój ojciec nie. Moja matka była czynna, ale ta czynność wynikała także z konieczności opieki nade mną, tak że to nie była pełna dyspozycja. Natomiast czynny w AK był brat [stryjeczny] mojej matki, Zbigniew Laskowski, lekarz pediatra pracujący w szpitalu na ulicy Litewskiej,
vis-à-vis naszego miejsca zamieszkania, który [był więźniem] Mauthausen.
- Został tam po Powstaniu wywieziony?
[Nie, był aresztowany w marcu 1943 roku].
- Czy pana matka była w konspiracji?
Trudno jest mi na to odpowiedzieć. Wiem, że w czasie którejś z akcji, w której brała udział, była ranna. Zresztą obrażenia wynikające z tego, rany, przez wiele lat trudne były do zagojenia, co wynikało także z jej dodatkowych schorzeń typu cukrzyca czy inne kłopoty utrudniające gojenie się. Ale nie mogę konkretnie żadnej informacji przekazać.
- Czy utrzymywali państwo kontakt z ludźmi, u których byli na wysiedleniu?
Nie. Tylko wiem, że byli bardzo przyzwoici i dobrze przyjmujący skazanych na wysiedlenie warszawiaków, starający się pomóc. Ale później kontaktów z ludźmi, u których byliśmy na wysiedleniu, nie było.
- Jak pana matka wspominała trudny okres podczas wysiedlenia, zdobywanie pożywienia dla siebie i dla pana, swojego dziecka? Czy w waszych rozmowach powracał taki temat?
Był ten temat, ale na zasadzie, jak było ciężko, a nie jakieś konkretne informacje, które mógłbym tutaj przytoczyć. Tak że tylko ogólne stwierdzenie. Zresztą moja mama została ze mną w 1945 roku dokładnie sama. W zasadzie wszystko stracili moi rodzice, zarówno jeżeli chodzi o bliskich, jak i o sprawy majątkowe. Jej olbrzymi wysiłek, abyśmy w latach tuż powojennych, jak i późniejszych… Jak wspominałem – jeszcze utrudnienia w jej zarobkowaniu przez wiecznie odnawiającą się ranę nóg, niemożność wielokrotnie nawet założenia obuwia – [to] utrudniało. Tym niemniej jakoś bohatersko przetrwaliśmy.
- Czy w rodzinnych opowieściach powracał temat Armii Czerwonej?
Nie. Jedyny element, to był ten sublokator, podczas wypędzenia czy wysiedlenia, który odnotowany był, że był w pewnym momencie dokwaterowany i robił jakieś sobie właściwe czynności i swoje zwyczaje.
- Czy uważa pan, patrząc nie z pozycji uczestnika, tylko z punktu widzenia mieszkańca Warszawy, że Powstanie było potrzebne?
To jest proste pytanie i w zasadzie nie ma na nie prostej odpowiedzi. Trudno jednoznacznie podczas naszej rozmowy ocenić rzecz, której historycy poświęcili wiele lat badań i wiele publikacji się ukazało. Moim zdaniem – zastrzegam tutaj, że to jest bardzo wyrywkowy punkt widzenia – Powstanie dla mnie było świadectwem ducha narodu. Natomiast z punktu widzenia rozważań militarnych, strategicznych i wszelkich innych, trzeba by się odwołać do ludzi zdecydowanie bardziej kompetentnych niż ja.
- Czy zechciałby pan coś jeszcze dodać do swojej wypowiedzi?
Myślę, że to, co mogłem przekazać w miarę wiarygodnie, z tego co rzeczywiście zapamiętałem z opowiadań mojej mamy, to chyba jest wszystko. Reszta to byłyby może nie do końca pewne informacje.Mam dokument z pobytu ojca w obozie Sachsenhausen, jeszcze jakieś dokumenty […], policyjne zameldowanie wypędzonych warszawiaków w powiecie jędrzejowskim.
- Czy w tym dokumencie jest mowa tylko o pańskiej rodzinie, czy także o innych?
Nie, tam jest wymienione po prostu zameldowanie trzech osób: Mojego ojca, mojej mamy i mnie. To dotyczy tylko nas.
- Orientuje się pan, ile jeszcze osób z Warszawy mogło być tam zameldowanych?
Z tego, co mama mi opowiadała, to chyba kilkanaście. W różnych domostwach rozlokowano kilkanaście rodzin warszawiaków.
Warszawa, 20 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus