Maria Krystyna Granisz „Elżbieta Kamińska”
Maria Krystyna Granisz, z domu Wiewiorowska, urodziłam się 20 listopada 1924 roku w Krakowie. Od czwartego roku życia wychowywałam się w Warszawie, gdzie mój ojciec pracował w Zarządzie Miejskim. Od 1928 roku mieszkałam na Żoliborzu w miejskich domach przy alei Wojska Polskiego.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Zdałam do trzeciej klasy Państwowego Gimnazjum numer 46 imienia Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu, a wakacje tuż przed wojną spędzałam na kolonii z Zarządu Miejskiego w Rabce. W przeddzień wybuchu wojny byłam w domu i przygotowywałam się, tak jak cała ludność warszawska – zgodnie z apelami Ligi Ochrony Przeciwlotniczej kopaliśmy rowy w alei Wojska Polskiego. Okna zabezpieczało się białymi taśmami, żeby nie wypadły w razie wybuchu i przygotowywało się maseczki gazowe z roztworem sody oczyszczonej w razie ataku gazowego. Wszyscy przede wszystkim byli nastawieni na wojnę gazową i bardzo się bali.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?
Zasadniczy, podstawowy. Tego typu wychowanie młodzieży było – wydaje mi się – w całej Polsce, a w Warszawie szczególnie. Jeżeli chodzi o poziom naukowy w porównaniu z tym, jak później moje dzieci chodziły do szkoły, to był bardzo wysoki. Szeroka wiedza współczesna jak na owe czasy, pedagodzy na bardzo wysokim poziomie – i patriotycznym, i naukowym. W szkole [panował] duży rygor, aczkolwiek nie żaden terror ani nic takiego, co by przeszkadzało młodzieży w rozwoju. Miałyśmy mundurki, bo chodziłam do gimnazjum żeńskiego. To było Państwowe Gimnazjum numer 46 imienia Aleksandry Piłsudskiej na placu Inwalidów (obecnie nazywa się gimnazjum imienia Sempołowskiej). W szkole działało harcerstwo. Nie byłam w harcerstwie, ale było pełne wychowanie patriotyczne, naukowe. Podstawowa wiedza, którą wyniosłam z gimnazjum, to naprawdę była – w porównaniu z tym, co [było] później – nieraz zaskakująca. Do dzisiaj czerpię nieraz z zasobów tej przekazanej mi wiedzy. Cały zespół nauczycielski był z wyższym wykształceniem pedagogicznym. Wyższym [wykształceniem] na ówczesne czasy – nie orientuję się, jakich uczelni, w każdym razie to byli wszystko wysoko wykształceni ludzie. [Były to] przeważnie kobiety, ale miałam dwóch czy trzech profesorów.
- Czym zajmowała się pani w czasie okupacji?
W czasie okupacji chodziłam na tajne komplety do gimnazjum, lekcje odbywały się w domach [i do szkoły handlowej drugiego stopnia dawnego Miejskiego Handlowego Liceum przy ulicy Bagatela]. Tatuś pracował w Zarządzie Miejskim, mamusia niestety w ogóle nie pracowała ([tak jak] i przed wojną). Warunki życiowe były bardzo trudne. Po gimnazjum skończyłam liceum handlowe (nazywało się inaczej po niemiecku), to od razu poszłam do pracy. Przede wszystkim, żeby uchronić się od wywiezienia na roboty, bo już moje roczniki [były] poborowe na roboty. Dzięki znajomościom mój tatuś ulokował mnie w firmie „Haberbusch i Schiele” – to były znane browary, które produkowały piwo (naturalnie dla wojska niemieckiego) i dawały legitymacje chroniące od łapanek na ulicy i [wywiezienia] na roboty. Tylko, jeżeli w grę wchodziło gestapo, to wtedy już nic nas nie chroniło (tak jak zresztą wszystkich Polaków). Do Powstania cały czas pracowałam tam w księgowości. […]
- Kiedy pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?
Z konspiracją zetknęłam się w czasie okupacji – to był chyba 1942 rok, ale nie pamiętam miesiąca. Chodziłam parę razy z koleżankami [na zbiórki], w ścisłym, piątkowym gronie – wszystkie okupacyjne spotkania były piątkowe plus dowódca piątki. Myśmy nie znały się z nazwisk, tylko po imieniu. Później dostałam rozkaz nie zgłaszania się już na zbiórki, bo była wpadka. Dopiero bodajże w maju 1942 roku zetknęłam się drugi raz z konspiracją i już szczęśliwie wytrwałam do Powstania. Po Powstaniu jeszcze spotykałam się z koleżankami, a potem dopiero gdy był okres ujawniania się członków AK i już nie groziło [to] żadnymi konsekwencjami prawnymi. Powstał wtedy Związek Bojowników; zgłosiłam się, przeprowadziłam pełną weryfikację swojego udziału i mam to wszystko zalegalizowane.
- Czy pani rodzina wiedziała o tych spotkaniach?
Nie, rodzice nie wiedzieli, bo nam nie wolno było mówić rodzicom. Zawsze byłam razem z siostrą [Barbarą urodzoną w 1925 roku]. Nazywało się [to], że należymy do sodalicji mariańskiej i chodzimy na zbiórki. O tym mamusia wiedziała. Dopiero gdy zaczął się okres przedpowstaniowy [i] były dwa próbne alarmy, przychodziły obce łączniczki i powiadamiały nas o potrzebie pójścia na zgrupowanie, to mamusia domyślała się, ale myśmy oficjalnie nie mówiły. Dopiero [gdy otrzymałyśmy wezwanie w dniu 1 sierpnia na godzinę 14 powiedziałyśmy mamusi prawdę. Ojcu też, tylko brat Janusz urodzony w 1929 roku nie wiedział, ale domyślał się, bo należał do harcerstwa]. Po poprzedniej wstępnej mobilizacji, która była rozpuszczona, poszłam jeszcze do pracy, potem przyszłam z pracy i zastałam wezwanie dla mnie o dla siostry na Bielany na ulicę Cegłowską. Tam już miałam dalsze rozkazy, żeby z siostrą udać się po nosze do dziecięcego szpitala Kopernika. Z noszami dotarłyśmy [piechotą] na Freta na punkt mobilizacyjny. Już było wiadomo, że będzie Powstanie, na ulicy była młodzież w butach, z torbami. Niemcy już czuli, że coś się będzie działo. Wszystkie ich placówki, wojsko, były w pogotowiu, ale nie było żadnych łapanek, nie było strzelaniny – aczkolwiek zaczęło się Powstanie na Żoliborzu na ulicy Suzina przy kinie. Tam były pierwsze strzały. Gdy o wpół do drugiej byłam z siostrą na placu Wilsona, [jechałyśmy tramwajem], usłyszeliśmy strzały – „Aha, coś się dzieje”. Wszyscy wyskoczyli z tramwaju, schowali się trochę po bramach, potem wsiedli do tramwaju i pojechali dalej. Tam zaczęło się Powstanie, bo nieopatrznie któryś z chłopców zaczął strzelać, widział Niemców. To jest opisana historia. To historyczny fakt, a ja mogę powiedzieć, że prawie byłam w tym miejscu.
- Jaka atmosfera panowała w Warszawie w ostatnich dniach przed wybuchem Powstania?
Wszyscy cieszyliśmy się, że Niemcy uciekają. Panicznie – na furmankach, rodziny folksdojczów, oddziały wojskowe. Miasto właściwie pracowało, ale widzieliśmy na ulicach, gdy dojeżdżało się do pracy – jeździłam na Grzybowską [z Żoliborza], to widziałam na Chłodnej uciekające tabory niemieckie. To, czego myśmy nigdy nie oglądali, bo zawsze chodzili silni, zwarci, śpiewali
Heili Heilo. Zajmowali szkoły – na Żoliborzu [zajęli] moją szkołę powszechną na [ulicy] Felińskiego, [byli] tam esesmani. Myśmy mieszkali naprzeciw i codziennie rano nam śpiewali – chodzili na swoje ranne ćwiczenia.
Liczyliśmy przede wszystkim, że Sowieci, Rosjanie już są pod Warszawą, już są na Grochowie. 1 sierpnia byli ludzie, [którzy] widzieli sowieckich motocyklistów na Grochowskiej, to myśmy [sądzili, że Niemcy] uciekają, a [Rosjanie] wchodzą. Byliśmy pełni zaufania i radości, że wreszcie będziemy wolni. A tu oni sobie stanęli i patrzyli na nas, co z nami dalej się dzieje. Mało tego – mam znajomego, który był w 27. Wołyńskiej Dywizji, stali na Pradze przy ZOO. Stała [tam] nasza artyleria [Armia Berlinga] i nie mogła nam dać ochrony przed nalotami. A [gdy] już później latały kukuruźniki, to od razu zmniejszał się ostrzał niemiecki i częstotliwość samolotów była dużo mniejsza. A tak to było – hulaj dusza, piekła nie ma. Przecież [Niemcy] co chwileczkę [zrzucali bomby]. A później jeszcze „szafy” dołączyli. Straszne to było. W połowie sierpnia pierwsze „szafy” zaczęły na Starówkę wystrzeliwać sprzężone granatniki. Zapowiadający je świst, a potem wybuch krusząco-zapalający. Dużo ludzi zabijał podmuch, nawet na ulicy. Można było schować się za krawężnik, za coś, już nie trzeba było uciekać do piwnicy, ale podmuch był bardzo silny i zabójczy. Byłam parę razy o krok od takiej sytuacji.
- Mówiła pani o punkcie zbornym. Co działo się z panią w pierwszych dniach Powstania?
Punkt zborny był tylko [w rozkazie]. Dokładnie na godzinę wpół do drugiej miałam być na Freta. Tam spotkałam się z moją piątkową i z koleżankami z mojego patrolu sanitarnego. Było nas cztery i piąta patrolowa. [Były również] obce koleżanki, też patrole, z „Gustawa”, należące do „Anieli” i chłopcy z „Anieli”, którzy też mieli [tu] punkt zborny. Tam czekaliśmy na godzinę „W”. O godzinie piątej przyszedł porucznik, wojskowy, wszyscy chłopcy wybiegli na ulicę. [Brali], co kto miał, ale broni było mało. Wybiegliśmy na ulicę, chłopcy mieli już swoje zadanie operacyjne. My, sanitariuszki z noszami, przeszłyśmy na Długą na zaplecze kościoła. Weszłyśmy wejściem od Długiej, na podwórzu miałyśmy mieć przydzielone kwatery.
- Czy to było za kościołem?
Za kościołem, wejście od Długiej. Ludność cywilna już ucieszona, że Powstanie [wybuchło], zaraz zapalono świeczki przed obrazem – w piwnicach były ołtarzyki. [Byłyśmy tam] my, sanitariuszki, bo to był tylko sanitariat „Anieli”, i chłopcy z „Anieli”. Łączniczek nie było, tylko najpierw my jako sanitariuszki. „Aniela” to był mój pierwszy przydział urzędowy i powstaniowy.
Później ludność zaczęła budować barykadę. Nasi chłopcy również, bo akcja wojskowa nie wyszła, bo nie było broni. Nie wiem, co mieli atakować. Dość, że barykadę budowała ludność i wszyscy pomagali. Pod wieczór, ponieważ [zaczęło się] o piątej, szósta-siódma robiło się szaro, mieliśmy ogólną spowiedź
in articulo mortis. Przyszedł ksiądz, cały oddział, wszyscy na podwórku, ludność. Miałyśmy nocować na noszach na tym podwórzu, już bardziej towarzysko wszystko się odbywało. Ludność przyniosła nam jedzenie, herbatę, bo ze sobą mieliśmy małe zaopatrzenie chyba na dwa dni, bo liczyło się na trzy dni Powstania. Ludność nas poczęstowała – [dali nam] jakieś kanapki czy zupę. Zapadła noc, myśmy poprzytulały się na noszach porobionych jako posłania, na podwórzu. W nocy przyszedł rozkaz, że chłopcy odchodzą na Wolę. Pamiętam jeszcze, że był chrzest i ja z jakimś chłopcem z „Anieli” (do dziś pamiętam, jak wyglądał, ale nie pamiętam, jak miał na imię) – rodzice przyszli do naszych dowódców, że chcieliby ochrzcić syna i żeby byli chrzestni z Powstania. Ja służyłam za chrzestną, a ten chłopak za chrzestnego. W korytarzu wieczorem odbył się chrzest. To był akcent bardzo uroczysty i wzruszający.
- Czy spotkała pani później tych ludzi?
Nie, nigdy nie spotkałam, bo już nigdy tam nie wróciłam. Już rano wyszłyśmy z piątkową i z moją siostrą jako patrol, który został na Starówce, a drugi patrol poszedł z „Anielą” na Wolę. Walczyli tam i dopiero później wrócili. Dopiero później [w sierpniu] spotkałam się z nimi, [gdy] zaczęło się Powstanie, była zmiana oddziałów, zamieszanie, wycofywanie się, broni. Pierwsze dni nosiłyśmy rannych do Bożego Jana, tam był szpital. Był [również] w jakimś mieszkaniu organizowany przez ludność cywilną szpital na Nowym Mieście. Nosiłyśmy meble, leki – byłyśmy do wszystkiego. Szukałyśmy sobie stałego przydziału do oddziału. Spotkałam kolegę, który już też był w Powstaniu (na Długiej) – powiedział nam, że na ratuszu poszukują łączniczek, bo ratusz jest zdobyty i zajęty. [Zaraz z siostrą Barbarą tam poszłyśmy]. Zameldowałyśmy się u kapitana „Barrego”. Zaraz nas przyjęto. Tam była duża drużyna łączniczek. Drużynową była [kapral podchorąży] „Grażyna” i w tej jednostce przebywałam cały okres Powstania, [aż] oddział przeniósł się z ratusza na Długą róg Miodowej. To był zakon pallotynów, zakwaterowali nas księża. [Były] łączniczki i również chłopcy, bo to były już trzy czy cztery sekcje. Później były [oddziały] żandarmerii i myśmy miały kwaterę u ojców pallotynów, do czasu [gdy] spadł samolot. [Spadł] akurat obok naszej kwatery, pod oknami [ na ulicy Miodowej] – byłam w tym dniu na służbie i byłam przy akcji wyjmowania zapasów z samolotu. Koleżanka była w ekipie leżącej na placu Krasińskich i dającej sygnały, [gdy] były zapowiedziane zrzuty. Dziewczęta leżały ułożone [w] koło, ze światełkami i świeciły. Gdy nadlatywały samoloty, to wiedzieli, że tu jest punkt, gdzie mogą zrzucić. Zrzuty były na ogół nietrafne, bo były z dużej wysokości, a oddziały powstańcze były dość rozproszone.
To była nieszczęśliwa sytuacja, bo samolot spadł [i] piloci zginęli. To byli Polacy pochodzenia kanadyjskiego. Był bardzo uroczysty pogrzeb, [zostali] pochowani za kościołem garnizonowym. Ciała były przeniesione na Powązki [Wojskowe] i teraz widzę, że są ekshumowane. Groby były wiele lat porządkowane, zadbane i teraz, widocznie, rodziny zabrały ciała – jest tylko ślad. [Grób] w kwaterze „Radosława”, obok „Bora” Komorowskiego – w kwaterze prawie naprzeciw pomnika Gloria Victis.
19 sierpnia została zbombardowana wieża kościoła garnizonowego, pod którą w piwnicy mieliśmy kwaterę. Po przejściu od księży pallotynów, łączniczki miały tam swoją kwaterę i stamtąd chodziły na służbę do kancelarii dowódcy. 19 sierpnia przeniosłyśmy się do Archiwum Akt Dawnych. 21 sierpnia, od [rogu ulicy Długiej (tu [gdzie] w tej chwili jest kanał). Na Dworcu Gdańskim [stało] działo kolejowe, duży kaliber, był ostrzał. Miało być przebicie Żoliborz – Starówka. [Niemcy] posuwali się pociągiem wahadłowo po torze i ostrzeliwali Starówkę. Była godzina około pierwszej, myśmy były na kwaterze – łączniczki [i] jeszcze były trzy osoby cywilne (to była duża piwnica). Był też Żyd i Żydówka oswobodzeni z Gęsiej, bo nasi powstańcy oswobodzili dużo [więźniów] z Gęsiej. Wybuchł pocisk, ja z siostrą i pięć łączniczek – [leżało] na przeciwległej ścianie. Rozrzut poszedł na ścianę, dostałam rykoszetem w głowę, a moja siostra w szyję. Wszystkie (cztery osoby) miały dosłownie poderżnięte szyje przez odłamki i zginęły na miejscu. Te osoby, które [też] były [i] przyszedł jeden porucznik, odpoczywali na kwaterze – im się nic nie stało. [Zginęły] tylko te osoby, które były naprzeciw okna i na ścianie przeciwległej, w zasięgu rozprysku. A pocisk wybuchł przed ścianą, przed budynkiem. Bardzo długo była dziura, teraz już nie ma po tym śladu. Miałam bardzo poważną ranę – [uszkodzoną czaszkę i] rozszarpane ucho, i niosłam je w ręce na punkt opatrunkowy, krew się lała. Prosiłam doktora, który mnie opatrywał (słynny doktór z „Parasola”, na szczęście na terenie był szpital „Parasola”): „Obetnijcie mi ucho, byle bym tylko żyła!”. Założyli mi sześć szwów, ileś klamerek, nic się nie stało, ucho zrosło się, tylko dzisiaj trochę gorzej słyszę. Całe lata było sine, pobolewało, ale teraz nawet prawie nie widać. Na szczęście nie zanieśli mnie do szpitala na Długą 7, bo bym już stamtąd pewno nie wróciła. Jedną koleżankę zaniesiono, to już nie wróciła. [Zginęła spalona].
[Leżałam] na kwaterze moich łączniczek w piwnicach archiwum. Tam była [też] ludność cywilna – przeważnie rodziny straży pożarnej. Mnie też tam ulokowano, leżałam na malutkiej kanapce, szczęśliwie, przynosili mi jakieś jedzenie. Nad nami, piętro wyżej, był obóz jeniecki i był Austriak. Do dziś go pamiętam. Chodził bohatersko po wodę pod obstrzałem, roznosił z działu gospodarczego zupę po piwnicach i zawsze mi też przynosił. [Nazywał] się Johann. Prosty człowiek, Austriak, nastawiony bardzo antyhitlerowsko, ale służyć w wojsku musiał. Dostał się do niewoli powstańców. Gdyby Polak dostał się do niewoli Niemców, to by nie żył, a nasi przecież nie zabijali jeńców, tylko brało się ich do niewoli.
Był [też] ranny oficer. [Tej] nocy przed [moim] zranieniem miałam dyżur, w piwnicy był szpital dla rannych i między innymi był niemiecki oficer ranny w brzuch. [Był] umierający, strasznie cierpiał. Trochę znałam niemiecki ze szkoły, umiałam się porozumieć – lepiej niż moje dzieci, [które] po paru latach rosyjskiego nie umiały nic po rosyjsku, a ja po czterech latach umiałam się z nim porozumieć. Pokazywał mi fotografie, miał troje dzieci, żonę. A wyklinał Hitlera! O Jezus Maria! Aż mu się pokazywała piana na ustach! Nie był esesmanem, bo chyba esesmanów zabierano osobno, tylko był wojskowym. Oficer – trudno mi powiedzieć, jakiej szarży. Chciał mi dać dokumenty i adres, żebym ja – jak on umrze, bo wiedział, że umiera – dała znać. Nie mogłam brać dowodów. Sanitariuszki, które obsługują – zbierało się dowody i oddawało. Mieli [też] swoje blaszki, tak jak wszyscy wojskowi. Tak że miałam też taki bardzo przykry incydent. Cierpienie ludzkie zawsze jest cierpieniem i jak ludzie cierpią, to trzeba im mimo wszystko współczuć. Dla mnie poza tym to było przeżycie bardzo ciężkie, bo byłam zmęczona, zaduch, bo to ropa – robiło mi się słabo. Nad ranem miałam moment, gdy [powiedziałam] do kolegi: „Otwórz drzwi na plac, niech będzie obstrzał, niech łyknę świeżego powietrza”, bo myślałam, że zemdleję. Ale później po służbie [poszłam] na [swoją] kwaterę, przyszła moja siostra, też po służbie i koleżanki po nocnej służbie. [Był to 21 sierpnia].
[Po przejściu kanałem] skończyło się moje Powstanie, zostałam ranna. Leżałam na kwaterze u koleżanki, z którą szłam kanałami, [leżałyśmy] obok siebie. Miała rodzinę na Mokotowie, tam mieszkała. Też była kontuzjowana. Leczyłam się u niej, chodziłam do szpitala na opatrunki, bo dzięki Bogu nie miałam gorączki (w międzyczasie tylko dostałam anginę). Później już nawiązałam kontakt z moim oddziałem, który przeszedł [ze Starówki] i był w Śródmieściu na placu Zgoda. [Gdy] była kwestia opuszczania [miasta] przez ludność i zawieszenie broni, to odmeldowałam się, bo już chodziłam, u dowódcy i pozwolił [mi wyjść z ludnością cywilną]. Zresztą dużo moich koleżanek też wyszło z ludnością cywilną. Wyszłyśmy razem z koleżanką, z którą przeszłam kanały.
- Czy może pani powiedzieć coś więcej o przejściu kanałami?
Wyszłam 3 października. To już było zawieszenie broni i żadnych represji.
- Wspominała pani o przejściu kanałami. Czy może pani o tym opowiedzieć?
Kanałami przechodziłam 30 sierpnia, gdy już nie udało się przebicie Starówki górą na Śródmieście. Ewakuowały się oddziały. Ranni, którzy mogli się jakoś poruszać, też – za przepustkami od dowództwa – [były] grupy rannych prowadzonych przez przewodników. Mój oddział poszedł wcześniej (zdrowe dziewczęta), a ja jako ranna zostałam i poszłam z grupą [lżej] rannych. To było 30 sierpnia po nieudanym przebiciu i koncentracji. Myśmy siedzieli w nocy na strychu, czekaliśmy, że nasi się przebiją, ale nic z tego nie wyszło.
- Gdzie było wejście do kanału?
Wchodziłam na placu Krasińskich – to było jedno wejście. Było kilka wejść, ale zasadniczy kanał… Później był jeszcze gdzieś koło ratusza.
- Gdzie pani wyszła z kanału?
Wyszłam na ulicy Wareckiej. Ten kanał jest upamiętniony, jest mapka [z trasą] jaką szliśmy, teraz wszystko jest dokładnie. Czekało to długie lata na takie opracowanie historyczno-dokumentalne, żeby dla młodych pokoleń był jakiś ślad. To jest tylko ślad, bo wyobrazić sobie… Czytanie, filmy, to trzeba mieć wyobraźnię i trzeba mieć za sobą też pewne przeżycia. Na przykład poszłam teraz do muzeum zobaczyć, jak odtworzyli ten kanał. Nie weszłam do niego. Pomijając to, że mam teraz kłopot z kręgosłupem, ale co to z tego? Ślicznie to odmalowane, ślicznie białe, wysoko. Ale kanał to nie tylko wysokość – to nastrój, że to był ratunek, to była szansa na przeżycie. Kto zostawał na Starówce, liczył się z tym, że zginie. Zginie – czy rozstrzelany, czy spalony. Tak zginęło wiele osób, ale wiele, mimo wszystko, [uratowało się], jednak Niemcy pozwolili wychodzić [ludności cywilnej]. Miałam koleżankę, która została z rannymi w szpitaliku na Kilińskiego, bardzo znana i pokazywana – Barbara Piotrowska z „Wigier”. Przeszła i uratowała chłopców od tego, że nie byli potraktowani jako powstańcy. Wyszła i też przeszła przez obóz. [Jeśli chodzi] o ludność cywilną, to najbardziej ucierpiała Wola. To był pierwszy atak wściekłości ukraińsko-niemieckiej – „ukraińcy” też byli strasznie bestialscy.
- Czy pamięta pani, jak reagowali cywile w czasie Powstania?
Był entuzjazm, serdeczność dla nas powstańców, pomoc w każdych możliwych sytuacjach. Z tym że mieli cięższe życie niż my powstańcy, bo my mieliśmy jakiś schron, mieliśmy jakąś organizację, a ludność cywilna była zdana tylko na swoje własne siły. [Skazana] na wodę ze studni, na wodę z piwnicy, gotowanie w piwnicach, bo mieszkania były zniszczone. Poza tym [gdy] walił się dom, to musieli gdzieś uciekać, szli znowu do jakiegoś domu, też do cudzych piwnic i też korzystali z czyjejś pomocy. To była wspólnota nieszczęścia i wspólnota pomocy. Ale później, Powstanie we wrześniu, w październiku – już po tych nieudanych zrzutach [trwało dalej]. Boże kochany! My myśleliśmy, że to jest desant, że nasi, a to były zasobniki, które notabene przeważnie zabrali Niemcy, bo [zrzucane było] wysoko i wszystko zniósł wiatr. Po drugie, [gdy stali na Pradze] nasi też zrzucali skrzynki [we wrześniu] – poturbowane, w jednej skrzyni amunicja, a w drugiej broń i na jednej ulicy amunicja, a na drugiej [broń] i gdzie to kto znajdzie? Porozbijane, puszki z żywnością – to samo. Ale [gdy] latał kukuruźnik, to chociaż [Niemcy] nie latali. Też [pomagali] na swój sposób, ale to nie była pomoc, która by dała jakiś pozytywny [duży efekt]. Dawała nam nadzieję i jeszcze większe rozżalenie, bo myśmy wtedy już zostali zdani sami na siebie. Tak samo, jak desant z Pragi – nasi „berlingowcy”. Ilu naszych zginęło! Boże kochany! Tych, co chcieli pomagać. To byli Polacy i Rosjanie, ale oni szli ratować i ginęli. Ci od nas też płynęli, trochę się uratowało. To była jedna wielka tragedia narodowa. Wynik – niestety. To wszystko sprawy polityki.
- Jakie warunki panowały w pani oddziale? Skąd państwo brali żywność, wodę?
Na ratuszu były zapasy żywności, były zorganizowane stołówki, bardzo dobre zaopatrzenie. Mówiąc szczerze, bardzo głodowałam przez okupację, a tam mieliśmy zupę z makaronem, z kaszą. Był [tu] pan Dawidowski (chyba nawet jest jego ulica) – był intendentem na ratuszu w Zarządzie Miejskim. Miał podobno bardzo duże zapasy [w ratuszu], które chroniły od śmierci głodowej. Poza tym były duże zapasy cukru. Żołnierze mieli w kieszeniach po parę kostek cukru i to było wyżywienie, [gdy] były placówki odcięte na barykadach, to nie było mowy o jakimś donoszeniu żywności. Sporadycznie ktoś przyniósł – czy łączniczki, czy [ktoś inny], ale to nie było organizacyjnie [przygotowane]. My łączniczki – była grupa gospodarcza naszego całego zgrupowania. [Gdy] byłam ranna, to [do roznoszenia zup] był Austriak, a tak to myśmy gdzieś chodziły i zjadały zupy. Miałyśmy dużo cukru. Na Starówce, na Miodowej był Fuchs – [były słodycze], czekolady i cukier. To były te pierwsze zdobycze. Później, pod koniec, w Śródmieściu był straszny głód. Ludzie nosili jęczmień od Haberbuscha – w nocy, pod obstrzałem [nosili] worki – kręciło się [go] na młynkach i gotowało zupę „pluj”. Były przydziały na oddziały. Z oddziałów chodziła grupa po zaopatrzenie do Haberbuscha. [Też] indywidualnie każdy oddział jakoś się starał.
Pod koniec ludność cywilna – raz się [z tym] spotkałam – szłam na Chopina (to już było pod koniec, już była mowa o zawieszeniu broni) chyba po wodę. Tak, to były kopane studnie i chodziłam rano w kolejkę jako ranna – to była jedna kolejka. [Można było brać] nieduży pojemniczek [wody]. Dzieci były głodne, matki nie miały pokarmu. [Do] kamienicy, gdzie kwaterowałam, przyszła pani z dzieckiem przy piersi – nie miała mu co dać. [Dała] mu do ssania cukier czy coś, bo nie miała mleka. Panie znosiły jej coś, żeby zjadła. Był już głód, niektórzy ludzie już bardzo cierpieli. Ja na szczęście byłam w takiej sytuacji, że [byłam] u tej koleżanki. Nie było jej [w domu w sierpniu], a miała w spiżarni zapas kaszy i tę kaszę gotowałam nie tylko jej, ale jeszcze okolicznym sąsiadkom. [Gdy] ktoś przyszedł z [mego] oddziału, odwiedzali mnie, to jeszcze ich mogłam poczęstować kaszą. Ale to był jednorazowy posiłek dzienny. Poszły wszystkie psy, wszystkie koty. To nie są anegdotki, we wspomnieniach powstaniowych bardzo często spotyka się te sytuacje. Wszystkie konie – początkowo, jak był zabity koń, to też od razu kobiety dopadały z nożami i rozbierały mięso. Pamiętam nawet z 1939 roku, że były takie sytuacje.
- Czy w czasie Powstania czytała pani prasę?
Jako łączniczki – jak najbardziej! Roznosiłyśmy prasę, ulotki, [rozkazy czasem listy].
- Czy pamięta pani tytuły gazet?
„Biuletyn Informacyjny” przede wszystkim. Wszyscy zawsze czekali. Mieliśmy też radio, ludzie powyciągali aparaty [radiowe] ze schowków. Nieraz przechodziło się ulicą i słyszało się, że gdzieś – bum bum bum. Naszą [radiostację] „Błyskawicę” też można było gdzieniegdzie usłyszeć. Ja byłam tylko łączniczką, ale dowódcy, oficerowie – to wszystko też była organizacja, były różne oddziały, różne dowództwa. Myśmy nadawali – „Błyskawica” – apele o pomoc. Wiadomo było, że jak nadają z zagranicy „Z dymem pożarów”, to niby lecą samoloty. Wszyscy mówią: „Tak, nie mają nam co zagrać, tylko »Z dymem pożarów«” Ujejskiego. Nas to wzruszało, ale to było takie przygnębiające! Pomocy nie mogli żadnej dać, nic. Nasze samoloty leciały tutaj z Brindisi, jak by nie mogły mieć bazy za granicą, za Bugiem [bliżej] chociaż trochę! Myśmy to wszystko rozumieli. Ale były oddziały AL – też były na Starówce – które brały czynny udział w akcjach. Było ich niedużo, ale nosili opaski AL. Był PAL, AL, milicja PPS – [milicjanci] chodzili w niebieskich czapkach. Widziałam to na Starówce. Jako łączniczka chodziłam po ulicach, biegałam – obstrzał czy coś, to do bramy, ale ludzie też chodzili, nie siedzieli stale w piwnicach, bo były momenty, że nie było nalotu. Była pogoda. Myśmy bardzo prosili Boga o deszcz, to dopiero popadał w październiku (padał 1 czy 2 października). Było czyste niebo jak w 1939 roku, leciały bomby, lotnicy mieli dojście nad Warszawę bez problemu.
- Wspominała pani o Niemcach wziętych do niewoli. Czy spotkała pani więcej Niemców?
O tyle ich spotykałam, [że] jak już byłam ranna, to w piwnicy, gdzie [przebywałam] ranna, wiedziałam, że w Archiwum Akt Dawnych, oprócz naszego oddziału był obóz jeniecki. Dowiedziałam się akurat przed zranieniem, [kiedy] poszłam na dyżur. [Niemcy] byli na pierwszym piętrze [zakwaterowani], używani, zdaje się, do odkopywania zasypanych. Później chyba przeprowadzono ich kanałami do Śródmieścia. Tak mi obiło się o uszy, bo mówiąc szczerze, nie interesowało mnie to.
[Gdy zostałam] ranna, koleżanki [wyprowadziły mnie] z piwnicy na kwaterze i musiałam przejść na punkt opatrunkowy (był tam „Parasol”) w głębi budynku (zabudowa, trzy budynki naokoło), szłam po schodach i właśnie minęli mnie Niemcy. Jeden oficer – jak dziś pamiętam – zasalutował mi! Mówię: „No! Aleśmy się doczekali!”. Myślę sobie: Ja – ranna, ale zasalutował mi. Stąd wiedziałam, później pytam [koleżankę]: „Skąd [są]?”. – „A, tu są [jeńcy]”. Tak to myśmy nie wiedzieli dokładnie. Każdy oddział znał siebie. Tam gdzie szłam, to wiedziałam na jaki adres idę, podany, czy do [jakiego] oddziału, w nocy było hasło.
Historycznie jest wzmianka – chyba u Podleskiego, bo pierwszy pisał to Podleski („Przemarsz przez piekło”). Naknocił różnych rzeczy, bo pisał na podstawie czyichś wypowiedzi, a pewne, historyczne sprawy zmieniały się, zmieniały się przydziały, zmieniały się oceny. Życie i wojna to jest i bohaterstwo, i podłość, i różne sytuacje. Gdzie są ludzie, to wszystkiego można się spodziewać. Nie można mówić o samym bohaterstwie, bo były i momenty bardzo nieprzyjemne. Ale większość, przede wszystkim, to naturalnie byli bohaterowie. Takie chłopaczki! On na czołgi z butelkami leciał! Jak się cieszył! Mówi: „Trafiłem!” – przyleciał [do nas].
Myśmy też mieli takiego łącznika, miał dwanaście czy trzynaście lat. Przyszedł, bo tata poszedł do Powstania. Przyszedł, był z chłopcami, chodził z nimi na akcje. Młodzież jest bardziej szczera, impulsywna, łatwa do entuzjazmu i do rozróbki też. Później starsi ludzie – parę razy spotkałam się z tym w ostatnich dniach [Powstania] – mówili: „Po co oni to Powstanie zrobili… Po co oni to Powstanie zrobili… Tyle nieszczęścia!”. Na to ktoś nieraz mówił: „A jak by nie było Powstania, to i tak by jeszcze więcej…” – bo na pewno te sto tysięcy, co miało stanąć do kopania, to przecież [Niemcy] by ustawili i zrobiliby porządek. Hitler kazał doszczętnie zniszczyć Warszawę, zetrzeć z ziemi.
- Czy w czasie Powstania spotkała pani obcokrajowców?
Na ratuszu, w pierwszych dniach spotkałam dwóch Włochów, którzy byli na robotach w Polsce i trafili do któregoś z oddziałów [powstańczych].
- I brali udział w Powstaniu jako żołnierze?
Oni brali udział w Powstaniu. W jakim zgrupowaniu – nie powiem. Byli [też] Żydzi. Mieliśmy Żyda fryzjera – golił wszystkich chłopaków – był odbity z „Gęsiówki”. [Także] Żydówka, [która] była w tej samej piwnicy [w której zostałam ranna] – była bardzo czynna, zdaje się, że pomagała u nas w kuchni. Innych cudzoziemców nie spotkałam.
- Czy w czasie Powstania nawiązała pani szczególne przyjaźnie, które przetrwały wojnę?
Owszem, kontynuuję do dzisiaj przyjaźnie z moimi koleżankami z oddziału, łączniczkami, z którymi mogłam się spotkać dopiero po wojnie, [gdy] można było ujawniać się, że się należało [do AK]. Zorganizowaliśmy się środowiskowo, nasz oddział: środowisko „Chrobry I”. Do dzisiaj niestety nas już tylko [trzy łączniczki]. Było nas chyba dziewiętnaście – samych łączniczek. Po [przejściu kanałem ze Starówki do Śródmieścia] byłam na Mokotowskiej, a [chłopcy] byli w centralnym Śródmieściu – kwatera Oddziału [„Barry”] była na ulicy Zgoda. Więzi – owszem, [ale] nie ze wszystkimi, bo chłopców to dopiero poznaliśmy po wojnie: „A, to ty jesteś ten…”, a nie pamiętało się, bo to tyle wrażeń, tyle przeżyć.
- Jaki miała pani pseudonim w czasie Powstania?
Elżbieta Kamińska. Byłam „Elżbieta” i „119”. Teraz zmarł najstarszy nasz kolega, miał ponad dziewięćdziesiąt [lat], był Kaszubem z Wejherowa. W 1939 roku był w obronie [Helu], później był wysiedlony do Generalnej Guberni i później był w Powstaniu w naszym oddziale [w kompanii „Aniela” w Batalionie „Gustaw”]. Zmarł dwa tygodnie temu. Z mojego oddziału jest nas trzy łączniczki. Kolega dołączył później – nie był na cały okres Powstania – to jest jeden na chodzie. Już nawet nie możemy pójść do pocztu sztandarowego, bo już nie mam siły utrzymać [sztandaru] i ustać tyle czasu. Tak że wykrusza się towarzystwo. Ostatnie lata, pięć-sześć lat, to strasznie szybko [ubywa] naszego towarzystwa. Zresztą i w rodzinie, i wszędzie, to jest bardzo przykre dla nas, starych.
- Jak zapamiętała pani ostatnie dni Powstania?
Ostatnie dni to wyjście z Warszawy. Wyszłam przez ulicę Śniadeckich.
- Wychodziła pani jako cywil?
Jako cywil w tłumie ludności z [tobołkiem] na [plecach]. Bez opasek, bez niczego. Legitymację miałam schowaną w bucie, pod klamerką przeniosłam. Nie rewidowali nas. Mieszkałam u koleżanki na Mokotowskiej, [więc] razem z nią szłam i z [jej] sąsiadką, starszą panią Lilpopową, z rodziny słynnych Lilpopów, wolskich przemysłowców. Szłyśmy na Dworzec Zachodni Filtrową koło placu Narutowicza, [potem] chyba Powsińską, aż na Dworzec Zachodni. Wsiadałyśmy do wagonów towarowych, dojechałyśmy do Pruszkowa, w Pruszkowie – wysiadka i cały transport do obozu. Szły tłumy, szły tysiące ludzi.
- Czy kiedy dotarła pani do Pruszkowa, to wiedziała pani, gdzie skierują panią dalej?
Nie, nic nikt nie wiedział. Wiedziałyśmy, że to jest obóz przejściowy i że będą nas brali na roboty. Niektórzy mówią: „I na pewno do kacetu też będą brali”. [Ciężko] ranni zostawali, byli ewakuowani ze szpitalami, a lekko [ranni], chodzący [szli] – wychodziłam jako już chodząca, tylko obandażowana, szwy miałam już pozdejmowane, na szczęście nie ropiały. Najważniejsze, że mogłam iść. Do obozu, znowu na plac i tam była pierwsza selekcja: młodzi na roboty, kobiety z dziećmi osobno, chorzy, słabowici – znowu osobno. Mężczyźni też osobno. Ja z moją koleżanką znalazłyśmy się w dużej grupie, która prawdopodobnie miała jechać na roboty. Ale miałyśmy szczęście, bo pilnował nas wermachtowiec. Był zajęty panią, która miała ładnego pieska i chciała go obdarzyć tym pieskiem, żeby nie poszedł z nią na roboty. Moja koleżanka zobaczyła przechodzącą sanitariuszkę – naszą polską z PCK – jej bardzo luźną znajomą. Zawołała ją i mówi: „Jesteśmy przeznaczone na roboty. Ta – ranna, ja kontuzjowana, też utykająca”. A ona mówi: „No, słuchajcie, róbcie coś. Co mogę, to wam pomogę”. Mówi do mnie: „Ty zemdlej. Jak zemdlejesz, to cię odprowadzę na bok do punktu sanitarnego”. Aktorką jestem strasznie marną – dostałam histerycznego śmiechu i zaczęłam mdleć. Złapały mnie pod rękę, ja mdlejąca, ale śmiejąca się! Na szczęście nie było nikogo, kto na mnie patrzył. Przeprowadziła nas do grupy rannych, do baraku 1. Stamtąd szły transporty do Generalnej Guberni. Przeprowadziła nas. To była już godzina popołudniowa, ale było jeszcze jasno. Myśmy ułożyły się na podłodze, na szynach czy na czymś, bo to były warsztaty kolejowe. Przenocowałyśmy, rano rozglądamy się, [czy] będzie szedł transport, żeby dostać się jak najszybciej na jakiś transport. Przynieśli zupę – można było pójść i dostać. [Była] jeszcze jedna komisja lekarska, siedział Niemiec w złotych okularach (jeszcze dzisiaj bym go poznała) i jeszcze selekcjonował chore osoby. Ponieważ na szczęście umiałam trochę po niemiecku, więc mówię mu, że jestem ciężko ranna, że mam samoistną trepanację czaszki, że mam pozszywane ucho. Spojrzał, myślę – będzie mnie odwiązywał, sprawdzał. Mówiłam mu to, co było naprawdę. Spojrzał się na mnie – byłam mocno obandażowana, w spodniach tramwajarskich, jakiejś kurtczynie. Mówię, że jestem bardzo słaba, że nie mogę pracować – co mogę mu powiedzieć? A on na mnie:
Los! Taki był zły, tak na mnie ryknął! Jak krzyknął, to już drugi raz nie trzeba mi było powtarzać. Jak szurnęłam po tych schodach z pomościku! Poszłam już na stronę chorych. Koleżanka jakoś przeszwarcowała się na własną rękę i znowu spotkałyśmy się. Mówią nam, że z bocznicy odchodzi transport, że idzie właśnie kolumna chorych. Patrzymy – rzeczywiście, jesteśmy ostatnie. Grupy już podchodzą do szlabanu, my jeszcze prześlizgnęłyśmy się pod szlabanem i idziemy już na bocznicę kolejową, szczęśliwe, że już wychodzimy z obozu. A tam jeszcze stoją z
Arbeitsamtu sami cywile i jeszcze z tych chorych wyciągają też przemyconych, bo oni też mieli swój interes. Przyczepił się do mojej koleżanki. Do mnie nie, bo [miałam] bandaż, a ona tylko utykała na nogę. [Ja po niemiecku tłumaczyłam, że ona ma chorą nogę, utyka, ale udało się.
Z obozu pruszkowskiego weszłam na bocznicę. Załadowano nas do odkrytego wagonu towarowego. [Było] bardzo ciasno, bardzo dużo osób. W mojej grupie, która weszła do wagonu, była część osób mocno starszych, ale jako tako sprawnych i trochę młodzieży – też rannych, z bandażowanymi nogami, z bandażowanymi rękami, była pani w ciąży – co najmniej osiem miesięcy. Wagon [był] upchany. Ruszyliśmy w nieznanym dla nas kierunku. Według mijanych stacji zorientowaliśmy się, że jedziemy w kierunku na Radom, Kielce. Byli ludzie, [którzy] zorientowali się [w kierunku jazdy]. Ja, mówiąc szczerze, nie bardzo orientowałam się – wiedziałam, że wyjeżdżamy z Warszawy.
Pociąg był bardzo długi, na pewno naście wagonów. Nie jechał z dużą szybkością, były momenty, że musiał przyhamować na zakrętach. Już dosyć daleko od Warszawy, może po godzinie, zauważyliśmy, że nasze towarzystwo przygotowuje się do akcji ucieczkowych. Raz na zakręcie wyskoczył średnio młody, właśnie z zabandażowaną ręką. Dojechaliśmy przez Kielce w okolice Piotrkowa. Moja koleżanka miała teściów w Piotrkowie. Zorientowaliśmy się i poinformowali nas panowie, że Piotrków to duża stacja, że może będzie jakieś przyhamowanie. I rzeczywiście – pociąg przyhamował. Pociąg był bardzo długi, a my byliśmy przy końcu transportu. Na szczęście pilnowali nas wermachtowcy. Siedzieli w budkach, nie strzelali – ani razu w czasie jazdy nie było strzału. Ci, co wchodzili wyżej, widzieli (ja nie wdrapywałam się z racji mojego schorzenia i nie byłam taka akrobatka), że pilnują nas, ale nie bardzo skrupulatnie. W międzyczasie zdarzyło się już parę ucieczek z pociągu, bo [chłopcy] zaobserwowali, że jak [jechaliśmy] przez las, to wyskoczyła jedna, dwie osoby. Nie było konsekwencji, że [nie] strzelali (albo [może] nie zauważyli).
Później wszyscy kombinowali, że w Piotrkowie, jak [Niemiec] będzie odwracał się, patrzył przed siebie, to wtedy będą skakać – parę osób było już tak umówionych. Między innymi ja z koleżanką [byłyśmy umówione], że wyskoczymy w Piotrkowie albo za Piotrkowem – gdzie się uda – żeby dotrzeć do Piotrkowa do rodziny jej męża. Matka Boska opiekowała się nami. Jak szłam w kanale, to cały czas modliłam się „Pod Twoją obronę” i mówiąc szczerze nie miałam momentów tragicznego lęku, strachu ani sytuacji, jak opowiadano. [W pociągu] ludzie modlili się i myśmy też się modliły. Pociąg ślicznie stanął w Piotrkowie. Jak stanął na stacji, to nasz ogon [został] na zakręcie, były [to] działki kolejowe, trochę zabudowane domkami, zaludnione i zadrzewione. Chłopaczki małe już biegali wzdłuż toru – w dość dużej odległości – i patrzyli, czy kto nie ucieka. Z mojego wagonu zdołało nas wyskoczyć chyba sześcioro. Najpierw [wyskoczyli] chłopcy, potem podsadzili nas dwie, panią w ciąży i dwóch czy trzech połamańców. Wdrapałam się, skok – wola Boska, żeby tylko skoczyć daleko na nasyp, a nie na kamienie. Wylądowałyśmy skulone. Najpierw rzucało się plecak, żeby nie mieć nic ze sobą (zresztą miałam malutki plecaczek). Sturlałyśmy się obie, plecaczki za nami, a dwóch małych chłopców krzyknęło tylko do nas: „Pozbieramy wam plecaki!”. Widzimy, że trzeba w krzaki i na działkę. Tam były otwarte drzwi, wpadliśmy na działkę do dość dużego domku – nie tylko my, bo z innych wagonów też było dużo ludzi na tych działkach. Wylądowałyśmy w domku działkowym. Była pani, żona kolejarza – widocznie już pełnili tam dyżur i zaraz zapytali się, czy mamy kogoś, do kogo chcemy iść. Koleżanka podała adres swoich teściów i zaraz pobiegł do nich mały chłopaczek. Do dzisiaj pamiętam adres: ulica Piłsudskiego 125, państwo Jaroszowie. Za godzinę już ściemniło się, przyszedł pan Jarosz – z latarką, jak to chodzili kolejarze, bo brać kolejarska była bohaterska, życzliwa. Ile oni dobra w czasie wojny zdziałali, to są niedocenieni. Ucieszył się, że jest synowa z koleżanką. Mówi: „Poczekajcie, dwie was nie mogę przeprowadzić. Na warszawiaków są polowania, bo na ulicy widać, że to jest uciekinier z Warszawy”. Byłam w spodniach, w [długim] płaszczu, zabandażowana, a [koleżanka] miała na sobie buty narciarskie i normalne spodnie narciarskie (jechała ze swojego domu). [Pan Jarosz] przezornie przyniósł już normalny, cywilny płaszcz, cywilną czapeczkę. [Koleżanka] przebrała się, ja zaczekałam. Odprowadził ją do domu i przyszedł drugi raz po mnie – to już była chyba [godzina] dziewiąta, bo to było dość daleko, na drugim końcu Piotrkowa, a to wszystko przecież na piechotę. Trafiłam do nich. Przyjęto nas – Boże! Płakali, zaraz [zostałyśmy] wykąpane, wymyte, przebrane w bieliznę. Ale [był problem]: „Gdzie was na noc położymy… bo chodzą rewizje i szukają”. Ulokowali nas w podwórzu. Był tam domek gospodarski i było łóżko. Przynieśli nam pierzynę – pierwszy raz w życiu spałam pod pierzyną. Jak myśmy we dwie zakopały się w tę pierzynę około jedenastej, to obudziłyśmy się o drugiej [po południu] na drugi dzień! Naprawdę nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy, co się z nami dzieje, spocone, bo to ze zmęczenia. Leżałyśmy, czekałyśmy, aż ktoś po nas przyjdzie, bo powiedziano nam, żebyśmy nie ujawniały się, dopóki ktoś [nie przyjdzie]. Oni podobno zaglądali ze trzy razy i patrzyli tylko, czy my żyjemy. Myśmy tak [mocno] spały. Zostałam tam parę dni. Dali mi ubranie. Okazało się, że [w Piotrkowie] jest placówka RGO ([z której] mam zaświadczenie), że pomagają, że trzeba tam zgłosić się, to dostaniemy jakiś przydział na obiad.
Chciałam szukać moich rodziców. W obozie w Pruszkowie dowiedziałam się, że rodzice wyszli wcześniej z Żoliborza i też byli wcześniej w Pruszkowie, ale gdzieś wyjechali – też z transportem. Zapomniałam [po urazie głowy nazwę] miejscowości pod Radomskiem, gdzie mieszkali moi znajomi. Zaryzykowałam, wsiadłam w pociąg. Miałam już zaświadczenie, że jestem wysiedlona, że jestem zarejestrowana w RGO. Wysiadłam w Radomsku, bo wiedziałam, że ci państwo mieszkają gdzieś koło Radomska. Wysiadam, a tam – żeby było weselej – łapanka na okopy. [Łapią] wszystkich młodych. Byłam zabandażowana. Stał stary wermachtowiec i ja znowu do niego, że jestem ranna, że chora, że nie będę mogła pracować. Pyta się mnie, czy jestem z Warszawy. Co mu będę [kłamać]? Mam zaświadczenie, mówię, że tak. Tylko na mnie krzyknął
Los! Szybciutko zniknęłam mu z oczu. Wyszłam przed budynek stacji i – znowu idzie kolejarz. Zapytałam kolejarza, jakie w okolicy są wsie – po uderzeniu częściowo straciłam pamięć, pozapominałam wszystkie adresy moich babć, cioć, tyle wiedziałam, gdzie mieszkałam i jak się nazywam (to był pourazowy zanik pamięci). Zaczął wymieniać miejscowości i wymienił Radziechowice, gdzie [mieszkali] znajomi. Otworzyła mi się klapka, podziękowałam mu, [powiedziałam], że prawdopodobnie tam mam rodziców. Wyprowadził mnie jeszcze na szosę, za szlaban i mówi: „Niech pani idzie – pokazał boczną drogę – nie szosą, bo mogą złapać, tylko na skróty. Dzisiaj jest targ, to po drodze ktoś panią zabierze”. Miałam szczęście – nadjechała furka, na furce młoda osoba, która jechała do Radziechowic. „Pani z Warszawy?”. – „No, tak”. – „A, my też mamy znajomych z Warszawy, [przyjechali] parę dni temu…”. Okazało się, że to moi rodzice z bratem. Tak spotkałam się z rodzicami.
Zostaliśmy tam, [razem we czworo], przydzielono nam izbę u gospodarza. [Gospodarze] mieli dwie izby, spali w jednej, a dwie córki w drugiej. Gospodarz średniozamożny, bardzo życzliwi, bardzo dobrzy ludzie. Córki spały na jednym łóżku, ja z mamusią miałyśmy pryczę, tatuś z nami też na pryczy i tak, w pięcioro nocowaliśmy. Dostawaliśmy mleko, kartofle. Szkoła była chwilowo zamknięta, a to był październik, okazało się, że [były] chętne [do nauki] dzieci, więc zaczęłyśmy [z mamusią] udzielać lekcji [dzieciom] ze szkoły powszechnej. Dzieci się garnęły, mamusia znała niemiecki. Za to dostałyśmy zawsze jajka czy coś [innego], nie byłyśmy na czyimś wyżywieniu, tylko niezależni, zarobkowaliśmy na siebie. Tatuś pracował w RGO, był opiekunem tego rejonu, rejestrował warszawiaków, [wystawiał] skierowania na leczenie. Tak tam przezimowaliśmy do czasu, jak weszli Rosjanie.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Pierwszy raz pojechałam do Warszawy w połowie kwietnia na ekshumację mojej siostry i moich koleżanek. W kwietniu byliśmy jeszcze w Radziechowicach. W czerwcu wyjechaliśmy z Radziechowic, bo chcieliśmy zatrzymać się jeszcze w Łodzi, mój tatuś pochodził z Łodzi i mieszkały tam ciocie. Niemcy [je] wysiedlili i zarekwirowali mieszkanie. [Ciocie] mieszkały kątem w spiżarni – też u Polaków, bo wszystko było ścieśnione, zagęszczone. Tatusiowi nie udało się już odzyskać mieszkania po ciociach. [Ciocie zmarły przed naszym przyjazdem]. Myśmy pojechały do znajomych do Wrzeszcza i tam zaraz poszłam do pracy do browaru we Wrzeszczu, więc do mojej branży. Powoli znaleźliśmy mieszkanie, było dużo pustych po ewakuacji ludności niemieckiej. Gdańszczanie, prawdziwi Polacy, część ich zostawała, ale część z nich traktowano bardzo niesprawiedliwie. Ile ci ludzie nacierpieli się za swoją polskość, ci gdańszczanie! W efekcie okrzyknięto ich szwabami i wysiedlano. Myśmy trafili na mieszkanie, które opuszczała pani, która pochodziła z polskiej rodziny. Miała polskie nazwisko, jej mąż był kolejarzem i poszedł do obozu niemieckiego, a ją jako Niemkę (ponieważ mieszkała w Gdańsku) wysiedlili. Po niej dostaliśmy skromne, dwupokojowe mieszkanie. Był zerwany dach, ciekła mi woda do garnków – jak gotowałam, to musiałam gotować pod parasolką. To było pierwsze życie w Polsce.
- Czy po wojnie była pani w jakiś sposób represjonowana za to, że brała pani udział w Powstaniu?
Nie, nie byłam represjonowana. Nie ujawniałam się. Byłam tylko zwykłą sanitariuszką. Nigdzie specjalnie obcym nie mówiłam, tylko spotkanym znajomym. Niektórzy warszawiacy trzymali się [razem], ale na wielkie szczerości nie można było sobie pozwolić. Na ziemiach zachodnich było też bardzo dużo ludzi z centralnej Polski. Byłam tylko dwa razy przesłuchiwana przez UB w moim zakładzie pracy w obecności mojego szefa personalnego –
notabene też warszawiaka. Myśmy się rozumieli. Pierwszy raz wiedziałam, co to znaczy, jak trzęsą się nogi. Dosłownie. Jak skończyłam rozmowę, wyszłam, to nie mogłam iść, bo tak reagowałam z napięcia nerwowego. Ale zachowywałam uśmiechniętą, spokojną twarz. Wypytywał mnie – gdzie mieszkałam przed wojną, gdzie pracowałam (a miałam jeszcze [kenkartę i] dokument, że pracowałam). A gdzie byłam w Powstaniu – mówię: „Szłam z pracy do domu”, rano byłam jeszcze w pracy, odmeldować się, a o jedenastej był już „buczek”, to byłam na ulicy. Myśmy nie wiedzieli, że to na punkty zborne. Nie było dobrej organizacji. Mówię mu, że nie doszłam do domu, bo Powstanie zaskoczyło mnie na ulicy, chowałam się po domach. Byłam na Starówce, potem przeszłam do Śródmieścia, ewakuowałam się. Powiedziałam, że przechodziłam kanałem, bo część ludności też przeszła. Byłam ranna, a później znowu u znajomych. Nie można było kłamać, bo – myślę – jak kogoś spotkam, [to] ktoś mnie wysypie, więc prawdę musiałam ubrać w najbardziej prawdziwe kształty. Mówi: „Dobrze. W porządku”. I – znowu, po trzy razy to samo, czy [czegoś] nie pogubiłam po drodze. „A nie należała pani nigdzie?”. – „Nie, nie należałam nigdzie”. – „W porządku. Rodzice?”. – „Spotkaliśmy się, mam dokument”. – „W porządku”. Za dwa dni ci sami przyszli do mnie i znowu to samo. Była jeszcze koleżanka, [też] sanitariuszka [z Warszawy], potem nasza pielęgniarka zakładowa. Ta się przyznała, że była w Powstaniu. Potem dwa tygodnie nie nocowała w domu – ze strachu. A ja nic się nie przyznawałam. Przyjęłam tę zasadę – nie doszłam do domu i w porządku. Takich jak ja były tysiące, koczujących po piwnicach. Znowu pytają się mnie o to samo, ale już starałam się mówić tak samo. Wreszcie, jak [ubek] mnie tak przyciska, to pamiętam, że personalny puścił mi później perskie oko. [Ubek pyta]: „A to, proszę pani, co inni robili?”. Mówię: „Co inni robili, to nie wiem. Ja musiałam się ukrywać, bo były bomby, domy burzyły się, [czym] mnie poczęstowano, to jadłam, bo skąd mogłam wyżywić się?”. Potem popatrzyłam na niego, widzę, że zna wszystko bardzo dobrze – warszawskie stosunki i nastroje. Potem, pół żartem pół serio, mówię do niego: „Proszę pana. Pan jest z Warszawy?”. – „A tak, jestem z Warszawy”. – „A gdzie pan był w czasie Powstania?”. – „A, ja byłem w Warszawie”. Mówię: „To co pan mnie pyta w te i nazad i z powrotem? To pan wie, co było z ludnością cywilną, która nie doszła do domu, gdzie domy waliły się i trzeba było ciągle gdzieś chronić się?”. Już mnie przestał pytać. Mówię: „No, to po co mnie pan pyta? Przecież wie pan dobrze, na co była narażona ludność cywilna i jaki miała los!”. Skończyło się i już mnie nie pytali.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najcięższe wspomnienie, pierwsze, to [gdy] zostałam ranna i dowiedziałam się dopiero na trzeci dzień, że moja siostra nie żyje. Potem usłyszałam, że kapitulujemy i że wychodzimy w ręce niemieckie do niewoli czy na internowanie. Wtedy już myślałam, że nasz żywot skończy się na pewno jakimś obozem koncentracyjnym. Człowiek o polityce wiele nie myślał, a wiedzieliśmy, że Wschód nie udzieli nam pomocy.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie?
Życzliwość ludności w pierwszych dniach, serdeczność, entuzjazm, wywieszane flagi, pieśni, modlitwy. Była jedność. Byłam młodą dziewczyną, teraz młodzież ma szersze horyzonty w tym kierunku, ja to odbieram bardzo indywidualnie, według tego jak byłam chowana, w jakiej atmosferze domowej. W atmosferze domowej tradycjonalnej. Była nowoczesność, ale objawiała się w zupełnie innej formie. Wiedza, wzajemny szacunek, religijność, uczynność – to była zasada życiowa i młodych, i starych ludzi. W takim środowisku się obracałam. I bardzo wiele w czasie okupacji doświadczyliśmy życzliwości międzyludzkiej – znajomych, rodziny. Ludzie pomagali sobie, byli sobie życzliwi. Finanse nie odgrywały roli, aczkolwiek w czasie Powstania byłam świadkiem… Był moment, jak szłam na Marszałkowskiej, to już było po kanale, przede mną upadł ktoś, bo akurat chyba strzelił gołębiarz. Przede mną przewrócił się chłopak. Podbiegł jakiś mężczyzna – ale nie powstaniec – ściągnął mu zegarek z ręki i pobiegł dalej. Za chwilę – „szafa” gra. Jest rozrzut, chowamy się, wychodzę i patrzę, a ten człowiek leży. Myślę sobie – człowieku, po coś ty ten zegarek brał, przecież teraz ktoś z ciebie zdejmie. Miałam dwa czy trzy momenty, że pomyślałam sobie, że jednak – to, co się nieraz czytało – są hieny cmentarne, że są hieny na wojnie, że biorą łupy. Łupy, to jeszcze rozumiem, że jest już po wojnie i zbiera, ale to, że w tym momencie, gdzie tu już była taka ciężka sytuacja, że człowiek wychodził i nie wiedział, czy wróci do domu. To było dla mnie wielkim wstrząsem. A teraz, jak się poczyta i posłucha, jakie ludzie też mieli przeżycia. Wychodziło się za pieniądze z obozu – to słyszałam w czasie okupacji i to wiedziało się, że można wykupić z Pawiaka, że są takie sytuacje. No, ale to są sytuacje życiowe i konieczne. Ale jak to robili nasi Polacy…
- Jak ocenia pani Powstanie teraz, po latach?
Oceniam pozytywnie. Mimo wszystko. To dało narodowi dużo siły, dało historię. A po drugie, jeżeli chodzi o zyski polityczne, to myślę, że mimo wszystko zaistnieliśmy, bo bez tego byśmy też nie istnieli, tylko byśmy sobie pobyli jakąś siedemnastą „republiczką” – ten sam okres. Nie jestem politykiem, ale w moim odczuciu, to jednak ta Polska… Teraz stajemy się sławni z innych powodów, a przedtem nasi walczyli na wszystkich frontach i tylu ginęło – i lotnicy, i marynarze, i żołnierze. Ale też byli na szczycie politycy, co nie mieli pojęcia o tym, co to znaczy Wschód, co to znaczy hitleryzm, co to jest… W ogóle – obłęd.
- Czy chciałaby pani podsumować ten wywiad, dodać coś na zakończenie?
Tylko pod tym względem, że cieszę się, że tą sprawą wreszcie też zajęto się w szerszym rozmiarze. Przecież takich publikacji, takich informacji dotychczas [nie było]. Owszem, to były wzmianki przy wspomnieniach powstaniowych, przy akcjach, przy historycznych faktach, ale ludność cywilna była bohaterska! Moim zdaniem ludność cywilna ucierpiała tyle samo, a może [nawet] więcej niż żołnierze. [Żołnierze] byli zorganizowani i mieli jakieś formy zaplecza, a tu byli [ludzie] zdani tylko na własny los. Zawsze [później] sobie mówiłam – jak wojna wybucha, to idę do wojska. Mogę obierać kartofle, ale ktoś za mnie pomyśli, ktoś mną pokieruje, ktoś mnie ochroni. A ludność cywilna cierpiała strasznie. [Gdy] było zawieszenie broni, to szłam z ulicy Kruczej przez Śródmieście na ulicę Wielką, bo tam był mój [przyszły] mąż – wtedy mój kolega (dowiedziałam się, że ma tam placówkę). Ponieważ były góry gruzów, to nie mogłam po tych gruzach iść i szłam piwnicami, połączeniami piwnicznymi. Tam zobaczyłam nędzę ludzką, strach, rozpacz. Starzy ludzie, umierający, brudni, zarośnięci, bez wody, przenoszeni z piwnicy do piwnicy, ktoś coś im dawał. Pomyślałam sobie – Boże, w razie czego idę na front, żeby nie być ludnością cywilną.
Warszawa, 27 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski