Teodor Krajewski „Władek”
Teodor Krajewski, urodzony 4 listopada 1922 roku, w Inowrocławiu. W czasie Powstania, zostałem awansowany na starszego strzelca. [Pseudonim] „Władek”.
Nie. Te odznaczenia, które otrzymałem z Londynu – tam napisano pseudonim „Teodor”. To nie jest prawda, ale to funkcjonuje w tym wniosku, który był przekazywany do Londynu. Nie wiedziałem, że należy pseudonim podać, no i nie podałem. Zwyczaj był taki, że jako pseudonim przyjmowano imię, dlatego że w czasie konspiracji, jak dochodziło do kontaktu telefonicznego na przykład pomiędzy dowódcą a podwładnym to się mówiło: „Władek, wiesz, przyjdź tam do mnie na brydża”. A nie „Ryś” czy tam „Żbik”, „Orzeł” może jakoś. Nie.
- Jaka to była formacja w czasie Powstania Warszawskiego? Pan walczył w Batalionie „Iwo”?
Tak.
- Proszę mi powiedzieć coś o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Jak [ojciec] skończył osiemnaście lat, to (Inowrocław był jeszcze pod zaborami niemieckimi), został powołany do wojska, do Wehrmachtu. Walczył gdzieś na froncie północnym, nad Somą. Po zakończeniu działań wojennych razem z moim późniejszym ojcem chrzestnym brali udział w Powstaniu Wielkopolskim. Ojciec kończył swoją służbę jako plutonowy już w Wojsku Polskim. W 1920 roku brał udział w walkach z bolszewikami. Powrócił chyba pod koniec 1920 roku z powrotem do Inowrocławia, do 59. Pułku Piechoty. Chciał się ożenić, ale plutonowy w tych czasach nie zarabiał za wiele. Ponieważ pojawiła się możliwość zatrudnienia tych podoficerów w policji, to zgłosił się do policji i został starszym posterunkowym. Potem awansował do stopnia przodownika i przed wybuchem wojny w 1939 roku był już kilka lat starszym przodownikiem. Pracował właściwie jako urzędnik gospodarczy w Komendzie Powiatowej w Inowrocławiu.
Franciszek.
Tak. Miałem starszego brata Stanisława urodzonego w 1921 roku i siostrę Zofię urodzoną w 1925 roku.
Mama miała na imię Tekla, trochę rzadkie imię. W 1935 roku, po ukończeniu sześciu klas szkoły podstawowej, zdałem egzamin wstępny do gimnazjum, już wtedy nowego typu – czteroletniego. Cztery klasy skończyłem w 1939 roku.
Tak. Jednocześnie w 1939 roku w czerwcu zdałem egzamin do Liceum Matematyczno-Przyrodniczego w Inowrocławiu i zostałem przyjęty do pierwszej klasy.
- Czy przed wojną w Inowrocławiu było dużo Niemców?
Było ich sporo.
- Jak się układały stosunki między Polakami a Niemcami?
Nie zauważyłem jakichś specjalnych tarć, raczej nie słyszałem o poważniejszych zadrażnieniach, dopiero z chwilą wybuchu wojny zaczęły się wyraźne, bardzo ostre tarcia. Niektórzy Niemcy zostali internowani i odprowadzeni również przez policję, ponieważ zaczęły działać podziemne struktury niemieckie. W 1939 roku wszystkie rodziny policyjne z Inowrocławia dostały nakaz ewakuacji. Myśmy jechali furmankami w stronę Warszawy. Gdzieś akurat trafiliśmy pod Kutno, jak był ostatni akt przed atakiem ostatnim na Warszawę. Najsilniejsze bombardowania przeżyliśmy właśnie tam i tam zostaliśmy zagarnięci przez Niemców i skierowani z powrotem do Inowrocławia. Wróciliśmy, w Inowrocławiu byliśmy we wrześniu, nie pamiętam którego, czekaliśmy właśnie na powrót ojca, bo ojciec też gdzieś działał w terenie.
- Ojciec został zmobilizowany czy nie?
Nie. Policja dostała jakieś specjalne zadania do wypełnienia i ojciec tam też działał. Ojciec dostał się do niewoli niemieckiej i wrócił do Inowrocławia na początku października.
- Wypuścili go, czy uciekł?
Nie. Wypuścili go, zwolnili. Ojciec wtedy podjął pracę, wyładowywał czy rozładowywał wagony na dworcu w Inowrocławiu do czasu aż Niemcy powołali z powrotem policjantów i namawiali do wstąpienia do policji na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Ojciec za poradą innych kolegów zgłosił się do komisji werbunkowej i otrzymał przydział do Nowego Targu. Myśmy z matką i z bratem oraz z siostrą pozostali w Inowrocławiu. W październiku 1939 roku, gdzieś tak może koło osiemnastego, ukazało się w prasie polskiej w Inowrocławiu zawiadomienie, że wszyscy gimnazjaliści mają się zgłosić do gmachu po byłej Komunalnej Kasie Oszczędności na ulicy Toruńskiej. Zgłosiłem się, bo myślałem, że skoro zdałem egzamin do liceum, że Niemcy uruchomią szkoły średnie dla Polaków. Istniały szkoły średnie przedtem dla Niemców w Inowrocławiu. Tam nas tylko spisano i przesłano do jakiegoś lekarza niemieckiego na badania lekarskie. Ten lekarz tylko sprawdził, czy płuca są w porządku i czy nie jestem obrzezany i koniec. Na tym się badania skończyły. Dostaliśmy z kolegami informację, że mamy się 20 października zgłosić na dworcu z bagażem, że jedziemy do Niemiec do prac rolnych. 20 października 1939 roku zostałem robotnikiem rolnym. Wywieźli nas z Inowrocławia przez Gniezno, Poznań do Frankfurtu nad Odrą i tam na dworcu w hallu zebrali wszystkich tych mężczyzn, właściwie cały pociąg, takich kandydatów do pracy na roli jak ja. Ponieważ ja jeszcze wtedy nie miałem siedemnastu lat, raczej byłem wątły, chudy i drobny, to żaden z tych rolników, gospodarzy nie był zainteresowany moją osobą. Jak zbliżała się wieczorna godzina zostało nas kilkunastu chłopaczków, byłych gimnazjalistów. Przyszedł starszy jegomość i zabrał nas wszystkich dwunastu do jakiegoś majątku w rejonie Frankfurtu nad Odrą i okazało się, że to jest majątek, który należy do jakiegoś
Kronprinza niemieckiego, bogatego, który ma nie tylko majątek, ale i gorzelnia tam była. Na drugi dzień od rana ten sam staruszek, który nas z dworca odbierał (jak się okazało, to był ekonom w tym majątku), zapędził nas do kopania kartofli. Od szóstej rano dostaliśmy koszyki i urządzenia do wygrzebywania (takie trójzęby do wygrzebywania kartofli) i kopaliśmy te kartofle chyba do końca listopada. W grudniu, jak już skończyły się kartofle, to dopiero zaczęliśmy kopać buraki cukrowe. Zaletą przynależności do tego majątku było to, że na Boże Narodzenie i Nowy Rok otrzymaliśmy możliwość wyjazdu na krótkie wakacje do domu. Wtedy przyjechałem na krótko do Inowrocławia i z początkiem stycznia wróciłem z powrotem do pracy w tym majątku.
- Czy dostawał pan jakieś wynagrodzenie za tę pracę?
Tak. To chyba wynosiło dwanaście albo osiem marek tygodniowo.
Odciągali oczywiście na wyżywienie i mieliśmy dach nad głową, za który też trzeba było płacić. Drobne sumy pozostawały na piwo i papierosy, to były zresztą dwie rozkosze, na które mogliśmy sobie pozwolić.
- W sumie była to taka niewolnicza praca.
Oczywiście. To była normalna niewolnicza praca. Mnie przy tych pracach „wykopaliskowych”, że tak powiem, porobiły się takie wysięki ropne na ścięgnach pod kolanami. Jak wysięk był dostatecznie duży, poszedłem do lekarza i on stwierdził, że to trzeba operować. Skierował mnie do szpitala, to był szpital Lutterschtift we Frankfurcie nad Odrą. Tam taki młody chirurg przyjrzał się temu wszystkiemu i powiedział, że za dwa dni będzie operacja. Zrobili operację, po trzech dniach od operacji pojawiła się bardzo wysoka gorączka i okazało się, że jakieś zakażenie występuje. Ponieważ kilka razy pojawiały się przed zabiegiem operacyjnym te owrzodzenia, one pękały, ta ropa przechodziła do dolnych partii nogi i żeby ten stan zapalny jakoś wykorzenić, ponowiono operację. To była druga operacja. Potem, ponieważ i to nie pomagało, temperatura nie schodziła, postanowiono założyć dreny w tej prawej nodze. I założono, ale też pod narkozą. Rozpruwanie mięśnia i dreny wprowadzali aż do kostek. To chyba pomogło. Później proces leczenia postępował, ale bardzo powoli. To wszystko razem z tymi trzema zabiegami operacyjnymi trwało do połowy czerwca. Jako robotnik rolny miałem ubezpieczenie na wypadek takich chorobowych historii, ale tylko na pół roku. Ponieważ zbliżał się koniec tego okresu ubezpieczenia i nie widać było końca, ta noga nie została wyleczona do końca, lekarz postanowił, że trzeba mnie będzie odesłać z powrotem do domu. Ten werdykt lekarski zaakceptowała również policja i poszedłem do komisarza we Frankfurcie nad Odrą. Wypytał mnie o wszystkie rzeczy, które dotyczą stanu choroby i zaakceptował przyjazd z powrotem do Inowrocławia. W połowie czerwca 1940 roku wróciłem z powrotem do Inowrocławia i krótko potem dostaliśmy z mamą i z resztą rodziny informację o tym, że ojciec dostaje pozwolenie na przetransportowanie mebli z mieszkania w Inowrocławiu do mieszkania w Nowym Targu jako pracownik niezbędny dla władz niemieckich. W sierpniu przyjechaliśmy z Inowrocławia do Nowego Targu. Tam od września zacząłem pracować jako elektromonter w elektrowni miejskiej w Nowym Targu. Za panem elektromonterem nosiłem liczniki, które nadawały się czy trzeba było zabrać do legalizacji. To trwało do zimy i zimą z innymi kolegami, też tego samego pokroju specjalistami jak ja, byliśmy wykorzystywani do rozkuwania lodów na kanale, który doprowadzał wodę do tej elektrowni, bo część turbin chodziła jako turbiny wodne.
- Jak to się stało, że pan wstąpił do konspiracji?
Ponieważ zarobki w tej elektrowni były kiepskie to wiosną 1941 roku zwolniłem się z elektrowni i zgłosiłem się do pracy w zarządzie drogowym. Tam uposażenia były wyższe i tam (dwóch nas było takich cwaniaków jak ja, z takim pochodzeniem raczej ze szkoły średniej) szanowali nas i przetrzymali do końca jesieni. Na tym się nasza praca zakończyła, bo dróg nie naprawiano zimą. Dostałem wezwanie do urzędu pracy, do
Arbeitsamtu. Tam się okazało, że mając cztery klasy gimnazjum i świetną znajomość języka niemieckiego (przecież przez pół roku leżałem wśród dwudziestu pięciu Niemców w szpitalu, znałem język niemiecki równie dobrze jak polski), zatrudniono mnie w urzędzie pracy na stanowisku gońca. Gońcem byłem chyba trzy miesiące i na moje miejsce wzięli dwóch młodych Żydów, a ja zostałem skierowany do pracy jako pomoc biurowa. Jako pomoc biurowa bym długo tam może pracował, ale Niemcy planowali już chyba wtedy atak na Związek Radziecki i potrzebowali robotników na terenach niemieckich. Wobec tego rozpoczęli tak zwaną
lagerarbeit Action, która polegała na tym, że po prostu zabierali młodych ludzi z różnego rodzaju gospodarstw, z pracy i wysyłali transportami do Niemiec, żeby zwolnić młodych Niemców, żeby z kolei oni mogli wziąć udział w wojnie na Wschodzie. Mnie zaczęło się to nie podobać i postanowiłem zlikwidować swój pobyt w
Arbeitsamcie. Na początku 1943 roku po prostu nie poszedłem do pracy, załadowałem walizeczkę i wyjechałem. Wcześniej jednak umówiłem się z dwoma innymi kolegami, którzy też mieli różne plany. W końcu we trójkę wylądowaliśmy w Warszawie, ponieważ uznaliśmy, że tam można się najłatwiej zgubić.
- Jak pan wstąpił do konspiracji?
To jeszcze troszeczkę trwało. Obydwaj ci koledzy byli po maturze i odnaleźli w Warszawie swojego katechetę z gimnazjum w Żninie. Oni obydwaj pochodzili ze Żnina. Ten miał dobre kontakty właśnie z podziemiem i wszyscy trzej otrzymaliśmy skierowanie do Armii Krajowej.
Tak. Ja dostałem przydział na Powiśle. Złożyłem przysięgę, było nas ośmiu chłopaczków takich jak ja, przysięgę przyjmował plutonowy podchorąży w małym pokoiku na Powiślu, w mieszkaniu, w którym podłoga była wyścielana sztandarami niemieckimi z
Hakenkreuzami. To dawało potężne wrażenie. Po odczytaniu przysięgi, zaczęło się normalne szkolenie wojskowe. Czas mijał i z czasem od ojca dowiedziałem się z Nowego Targu, że urząd pracy wszczął poszukiwania mnie przez policję. Znalazłem się jako Teodor Krajewski na tak zwanej
Fandungliste, to taka księga osób poszukiwanych przez gestapo, żandarmerię i policję granatową. Funkcjonowałem [wtedy] jeszcze jako Krajewski Teodor i nie miałem lewych papierów. Szybko napisałem do wujka do Inowrocławia. Stamtąd ściągnąłem wiarygodną metrykę, zgłosiłem szefowi grupy, plutonowemu, moją sytuację, jak wygląda, i poprosiłem o skierowanie do lasu. On porozmawiał w tej sprawie ze swoimi dowódcami. Oni stwierdzili rzecz następującą: ponieważ znam niemiecki, bardziej przydatny będę tutaj i jeżeli zmienię nazwisko, papiery, oni dostarczą i będę kurierem. Na tę metrykę, którą w międzyczasie otrzymałem od wujka, wykonano kenkartę i wykonano dwie legitymacje służbowe. Jedna dotyczyła pracy biuralisty na Dworcu Zachodnim w Warszawie, a druga, taka cywilna, była z
Herrenbekleidung Werkstäte, to były zakłady krawieckie właściwie dla wojska niemieckiego. Widać, że Armia Krajowa miała w tych dwóch ośrodkach, a więc na Dworcu Zachodnim w Warszawie i w
Herrenbekleidung Werkstäte, dobre usytuowanie i pewność, że [ma] przede wszystkim oryginalne dokumenty, jeżeli chodzi o legitymacje służbowe. Dostałem krótkie przeszkolenie i informację o tym, że mam się zgłaszać raz w tygodniu zawsze do punktu rozdzielczego na pocztę kurierską. Ten punkt znajdował się na ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie naprzeciwko wejścia do Prudentialu, a ponieważ każdy kurier był zobowiązany jeden raz w tygodniu do odbycia podróży służbowej, więc organizacja płaciła 300 złotych miesięcznie kurierowi za to, że będzie do dyspozycji przez dwa dni w tygodniu na wyjazd.
- Czy to wystarczyło, żeby się utrzymać?
Nie, ale ja nie miałem dużych wymagań. Przede wszystkim razem ze mną z tego oddziału, w którym składałem przysięgę na kuriera, wyraził chęć kolega, znajomy, też ze Żnina.
Nazywał się Zygmunt Lewandowski i miał pseudonim „Maks”. Tak nawiasem mówiąc, „Maks” mieszkał na Krakowskim Przedmieściu naprzeciw tego gmachu, w którym była policja albo kościół Świętego Krzyża. On się przedostał w pierwszy dzień Powstania do punktu, z którego pobieraliśmy zawsze pocztę. On był kanalarzem, który przeprowadzał potem ze Starówki generała „Bora” Komorowskiego do Śródmieścia. Za ten wyczyn, jak się Powstanie skończyło, otrzymał stopień podporucznika czasu wojny i trafił do oflagu, a nie do stalagu.
Nie wiem, nasze kontakty były jeszcze w trakcie Powstania, niemal do ostatniego dnia, ale później już nie.
- Wróćmy do tego, kiedy pan zaczął pracować jako kurier z Zygmuntem Lewandowskim.
Dostaliśmy dwie trasy z Warszawy do Krakowa i z Warszawy do Lublina. Najgorszą rzeczą, jaka tej działalności towarzyszyła to przewożenie dwustu pięćdziesięciu tysięcy złotych na zasilanie kasy ośrodków w Lublinie i w Krakowie. Prawdopodobnie te pieniądze pochodziły z tego napadu, gdzie Armia Krajowa zdobyła sto pięć milionów złotych, zabierając przesyłkę, jaką z BGK (z Banku Gospodarstwa Krajowego) przesyłano do innego oddziału. Oczywiście to były trefne pieniądze. Poza tym była taka głośna sprawa, że przecież władze dystryktu zarządziły, nałożyły kontrybucję na Warszawę. Nawiasem mówiąc, warszawiacy z zadowoleniem płacili tę kontrybucję, bo to było opodatkowanie właśnie na Armię Krajową. Ja nie słyszałem w każdym razie o tym, żeby były jakieś uwagi krytyczne w tym zakresie. Dla nas kurierów to była bardzo niebezpieczna przesyłka, bo gdyby nas złapano, to od razu szukano by oczywiście powiązań.
- Gdzie pan miał schowane te pieniądze?
Różnie to było. Głównie [pod koszulą, na piersiach], a kolega mnie bandażował, okręcał, tak żeby nie było widać specjalnie, ale do osobistej rewizji nie doszło. Jeśli chodziło o moje jazdy kurierskie, najgorsze to było to, że od pewnego czasu Niemcy zarządzili bardzo konkretne rewizje pociągów pośpiesznych nocnych z Warszawy do Krakowa i z Krakowa do Warszawy. Nie pamiętam stacji, gdzie te pociągi się mijały. Tam właśnie urządzano pełną kontrolę wszystkich pasażerów. Dowody, rewizja, przeszukiwanie nazwisk wszystkich pasażerów z listą poszukiwanych. Byłem również świadkiem, że jeden z kurierów (ja wracałem z Krakowa do Warszawy) jechał z Warszawy do Krakowa właśnie z tymi pięcioma paczkami. Jak wysiadłem na peronie, to tam staliśmy, kilkunastu nas się spotkało, bo tych kurierów było sporo, ruch był bardzo obfity. Wyrzucił te pieniądze do okna piwnicznego i na to jakąś kurtkę narzucili. Ponieważ to było przy świadkach, to myśmy w swoich raportach oczywiście informowali przełożonych, jaki był przebieg tego wszystkiego. Podobne historie były na trasie Warszawa–Lublin, tylko że tam pilne, całościowe kontrole odbywały się w Dęblinie. Później nasze władze rozwiązały ten problem zupełnie inaczej, mianowicie przesyłały po prostu drogą bankową pieniądze i kurier dostawał tylko czek i jechał do banku w tym drugim ośrodku, w tej drugiej miejscowości. Jak tak pobierałem na przykład w Krakowie, w mundurze kolejarza, to były służbowe pieniądze na wypłaty dla kolejarzy. Nikt się tam w ogóle nie interesował, wrzucało się, to było pięć paczek dużych, samych „górali”, 500 złotych z tego okresu.
- Czy przewoził pan coś jeszcze oprócz pieniędzy?
Tak, oczywiście, ale jeżeli pieniądze szły to nie. Jeżeli nie było przesyłki pieniężnej to była taka szczotka do ubrania, a poczta była w tej szczotce. Drobiazgi toaletowe, w których można było znaleźć podwójne dno. Jak żandarm sprawdzał na przykład zawartość teczki czy walizeczki, to były tylko elementy, które dotyczyły osobistych rzeczy podróżującego. W każdym razie, jak się przewoziło, były umowne sygnały na punktach, do których woziło się te rzeczy. W Krakowie na przykład jak się szło na punkt, do którego należało dotrzeć i przekazać pocztę, to mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Jak się szło plantami i na przykład się rzuciło okiem na okna pierwszego piętra, jak był wazonik z kwiatem ustawiony w odpowiednim miejscu, to znaczy, że punkt jest czysty, można wejść. I nie było żadnych [wpadek]. Tak w każdym razie przetrwałem do wybuchu Powstania. Tydzień przed wybuchem Powstania dostałem jeszcze rozkaz wyjazdu do Krakowa z pocztą, w której były i dolary, i korespondencja, a pociągi pośpieszne zwłaszcza na południe były przeładowane, bo Niemcy uciekali. Zbliżał się front sowiecki, dużo było Austriaków, urzędników, to wszystko uciekało na kierunek: Wiedeń, Monachium – a więc na Kraków. Jak dostałem polecenie przed południem, odebrałem pocztę i poszedłem na dworzec. Myślałem, że kupię bilet. Absolutnie nie było żadnych możliwości. Cały hall Dworca Głównego w Warszawie był tak zapchany uciekinierami, że w ogóle otrzymanie biletu, stanie w kolejce [było bez sensu]... Do wieczora nie byłby rozwiązany problem. Pojechałem więc na Dworzec Zachodni, gdzie stał pociąg pośpieszny. Podszedłem, mając mundur kolejarski, do maszynisty i porozmawiałem z nim, że muszę być koniecznie w Krakowie, takie mam polecenie, a biletu nie dostanę i nie wiem, czy w ogóle wejdę do pociągu w tym tłoku. Mam sto papierosów „Egipskich”, to jest jedyna rzecz, którą za przerzucenie na lokomotywie mogę dać. Te papierosy dostałem od siostry w prezencie. Maszynista popatrzył na mnie i wyraził zgodę. O określonej godzinie zabrałem pocztę, on przyjął to oczywiście, ale był na tyle ofiarny... Jak tylko wyjechaliśmy poza Warszawę, to jeszcze pociąg musiał się zatrzymać na pierwszej stacji i na tej stacji wsiadł na lokomotywę żołnierz niemiecki, w każdym razie w zielonym mundurze był, karabin miał, bo miał bronić lokomotywy w razie gdyby partyzanci tam podchodzili i przeszkadzali przejazdowi. W kropce był zarówno ten maszynista, jak i ja. Towarzystwo nam nie odpowiadało, ale moja bytność na tej lokomotywie była usprawiedliwiona, ponieważ byłem kolejarzem, miałem mundur kolejarski, czapkę. W pewnej chwili, jak już byliśmy prawie w połowie drogi do Krakowa to maszynista powiedział: „ Panie, niech pan wrzuci parę łopat do tego, bo widzi pan tego zielonego”. No to ja wrzuciłem, zdjąłem marynarkę, tę mundurową i wrzuciłem parę... Oczywiście to była prowizorka, bo ten palacz, który tam był, był taki potężny, w ogóle nie odczuwał węgla, który wrzucał do pieca. Ja natomiast poczułem to. Ten żołnierz wysiadł w końcu w Tunelu (przed Krakowem jest taka stacja – Tunel) i wracał innym pociągiem pospiesznym do Warszawy z powrotem. Natomiast maszynista zatrzymał pociąg przed Krakowem. Jak się dojeżdża pociągiem do Krakowa pociąg przechodzi pod mostem Warszawskim, po lewej stronie była kontrola zmiany torów i tak dalej, nie wiem, jak to się konkretnie nazywa, stacja rozrządu czy coś. Paru specjalistów kolejarskich było, maszynista z nimi porozmawiał, spytał, co tam się dzieje w Krakowie. Odpowiedzieli mu, że cały dworzec jest obstawiony i robią rewizje, sprawdzają dokumenty, ponieważ dużo dezerterów tam gdzieś jest. Maszynista podziękował, ruszył pociąg, [ujechał] może osiemdziesiąt – sto metrów, stanął i powiada: „Niech pan tutaj wyjdzie po tej skarpie na most Warszawski i na lewo, tam jest przystanek autobusowy, dojedzie pan bezpiecznie do Śródmieścia”. Tak zrobiłem i ominąłem cały bałagan policyjno-żandarmerski na Dworcu Głównym. Załatwiłem bardzo szybko przekazanie poczty i wracałem kompletnie pustym pociągiem pośpiesznym z Krakowa do Warszawy. Wtedy ten pociąg pośpieszny nie dochodził do Warszawy, zatrzymywał się przed. Trzeba było dojść do jakiejś stacyjki i metodami raczej półprywatnymi dotrzeć do Śródmieścia. To była ostatnia moja jazda. Jeszcze zdążyłem raport złożyć z tej jazdy. Chyba trzy dni później było już Powstanie.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku?
Strzały było słychać już gdzieś od wpół do piątej, ale największe nasilenie to było gdzieś tak po piątej.
- Czy pan miał jakiś wyznaczony punkt, gdzie miał się pan zgłosić?
Nie. Była tylko mowa, że w razie wybuchu Powstania, jeżeli nie będę miał wyraźnego rozkazu, to mam się zgłosić do najbliższej jednostki i tam podjąć pracę, walkę. Tylko tyle. Całą noc budowałem z innymi barykady na skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej i Hożej. Tam był narożnikowy dom, w którym mieszkałem na czwartym piętrze.
- Pod jakim numerem pan mieszkał?
Mieszkałem pod numerem 74, a dowództwo Batalionu „Iwo” było przy Marszałkowskiej 72.Pan budował barykadę na Marszałkowskiej czy na Hożej?
Wszyscy mieszkańcy, którzy mieszkali w domach obok. Tam była i młodzież, były kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy. Wszyscy.
- Było takie poczucie jedności?
Wyłącznie. Nie widziałem, żeby jakaś babcia była, ale kto miał jakiekolwiek siły, to schodził, pracował i pomagał.
- Czyli była wielka radość, że Powstanie wybucha?
Oczywiście! Był entuzjazm, bo byliśmy wszyscy przekonani, że wybuch Powstania nastąpił na skutek tego, że front zbliżył się już dostatecznie blisko. Powstanie było liczone na trzy-cztery dni, nie więcej.
- Kiedy pan się zgłosił do Batalionu „Iwo”?
Zaraz 2 sierpnia rano, bo noc miałem zajętą. Rano się zgłosiłem, zostałem oczywiście od razu przyjęty i skierowany do plutonu, którego oficerem był porucznik Miller. Imię miał Mirosław, mieszkał w tym samym mieszkaniu u pani baronowej Douglas na czwartym piętrze jak ja. Nasze pokoje właściwie sąsiadowały. To był taki młody żonkoś, a zginął potwornie.
Zostaliśmy skierowani do Batalionu „Ostoja” po miesięcznym pobycie w Batalionie „Iwo” i on jako oficer zajmował w tych lokalach, które stanowiły naszą kwaterę, taki pokój, właściwie biurko miał, granat ręczny niemiecki na tym biurku. Rozporządzał siłami i pomocnikami z plutonu. Wtedy już produkowane były granaty obronne, takie karbowane jajka z zapalnikiem tarczowym Trzeba było potrzeć ten zapalnik, najlepiej o ścianę i jak takie zimne ognie poszły to znaczyło, że za sześć sekund nastąpi wybuch. Chłopaczek mały przyniósł nam w chlebaku sporo, chyba dwadzieścia czy trzydzieści takich granatów i jak wchodził po schodach, w korytarzu sąsiadującym z tym pokojem, gdzie znajdował się porucznik Miller nastąpiło chyba potarcie jednego z tych zapalników. Iskry zaczęły wychodzić z plecaka, więc on rzucił go na ziemię i zaczął krzyczeć: „Granaty! Granaty! Granaty!” – i biegł schodami w górę. Porucznik Miller złapał swój granat niemiecki, odkręcał i patrzył, kto krzyczy i gdzie. Wbiegł na schody za tym chłopaczkiem i przewrócił się na ten chlebak. To co zostało z niego… On jeszcze żył, twarz miał w ogóle nieuszkodzoną, natomiast ręka wisiała na skrawku skóry, wnętrze było jak durszlak... Wzięliśmy go na koc i w sześciu chłopaków nieśliśmy przez kawał Nowogrodzkiej (bo to było na Nowogrodzkiej), Kruczą do Hożej, bo na Hożej naprzeciwko byłego kina „Urania” był szpital. Na pierwszym piętrze była siostra, ona znała porucznika Millera. Jak popatrzyła na to wszystko co tam jest, to tylko sięgnęła po zastrzyki z morfiną. To było wszystko, co dla tego człowieka można było zrobić.
- Był przytomny przez cały czas?
Był przytomny. Mówić nie mógł, bo coś mu przeszkadzało, widocznie jakieś odłamki, ale był przytomny. Najgorsze dla mnie było to, że po paru minutach on w końcu zmarł. Znałem jego żonę, ktoś musiał ją o tym powiadomić. Cholera, wtedy musiałem tej kobiecie kłamać, że nic nie czuł. Oczywiście – zginął to zginął, ale żeby nie cierpiał. Już po wojnie, jak to wszystko się skończyło, pojechałem do Warszawy. Mieliśmy tam dom wczasowy ze Związku Nauczycielstwa Polskiego. Zabrałem żonę i córkę i pojechaliśmy na Powązki i znalazłem [jego] grób i paru kolegów, którzy w trakcie Powstania zginęli.
Tak.
Na ulicy. Wszędzie był tylko piasek, bo wszystkie płyty, wszystkie kamienie poszły na barykady.
- Czy to był uroczysty pogrzeb?
Nie, nie było na to czasu. Poza tym byli różni fachowcy od strzelania przy takich okazjach. Gołębiarze się nazywali.
- Czy dostał pan jakąś broń, jak poszedł pan do Powstania?
Nie. Nie było broni. Jeżeli to tak można nazwać, pierwsza broń była, na drugi dzień dostaliśmy po dwie butelki z benzyną zamknięte korkami i z wystającymi bombażami z góry. Każdy dostał paczkę zapałek, ponieważ na Nowogrodzkiej miały pojawić się czołgi. Mieliśmy rozwalić te czołgi i nawet nikt nie powiedział nam, że należy na tył czołgu rzucać zapaloną benzynę, bo tam są silniki, więc tylko tam można zniszczyć, zapalić czołg. Okazało się, że czołgu nie było. Pobyliśmy pod PAST-ą na Nowogrodzkiej, która stanowiła twierdzę niemiecką. Tam zaczęli nas ostrzeliwać, musieliśmy się wycofać, tośmy się wycofali. Jak nie było czołgów, to nasze zadanie było zakończone. Trzy dni po wybuchu Powstania musieliśmy zwolnić w ramach odwodu oddział, który pole ostrzału miał na Dolinę Szwajcarską. Tamci chłopacy porobili sobie takie stanowiska strzelnicze, ale oni byli wyposażeni, każdy miał co najmniej Mausera i parę naboi do tego. Ten, od którego ja odbierałem Mausera mówi: „Tu w tym jest pięć naboi, ale trzeba oszczędzać”. Wiedziałem, że trzeba oszczędzać, ale muszę przyznać, że odczuwałem pewną przyjemność, kiedy jak już zaczynało świtać, w polu widzenia widać było dom w Dolinie Szwajcarskiej z okrągłymi oknami na pierwszym piętrze. Jak brzask oświetlił ten dom, zobaczyłem postać w zielonym mundurze. Rany boskie! Przypomniałem sobie instrukcję obsługi Mausera z przysposobienia wojskowego, w gimnazjum przecież nas uczyli obchodzić się z bronią. Przyłożyłem się, ten szwab stał długo tam, oddech wstrzymałem, kolbę gniotłem, żeby nie było odrzutu i jednego pocisku pozwoliłem sobie użyć. Jaki był skutek, nie wiem. Chociaż miałem satysfakcję, trzy dni po wybuchu Powstania pierwszy raz.
- Czy to byłby pana pierwszy Niemiec?
To byłby pierwszy. Tyle że nie mogłem sprawdzić. To była pusta przestrzeń i taki budyneczek w Dolinie Szwajcarskiej, tyle pamiętam.
- Jakby żył, zacząłby strzelać.
No nie wiem. Musiałby wiedzieć, skąd strzał padł. To był świt.
- Na tym punkcie była zmiana, wyście się jakoś wymieniali?
Myśmy po trzech dniach zostali zluzowani przez tych samych, przy czym taki pobyt trzydobowy to jest potworne zmęczenie dla ludzi. Ja w tym czasie nie miałem w ogóle chwili na to, żeby zmrużyć oko, żeby troszeczkę przespać się, chociaż godzinkę. Pierwsza noc to detal, ale druga już była ciężka, a trzecia okropna. Jak potem nas zwolnili, rzuciliśmy się wszyscy, na swojej kwaterze mieliśmy sienniki jakieś i zapadliśmy w sen. Oczy były popuchnięte, jak się obudziliśmy po tych trzech dobach, a później się unormowało. Jak przeszliśmy z Batalionu „Iwo” do Batalionu „Ostoja”...
- Dlaczego musieliście przejść z „Iwo” do „Ostoi”?
Mieliśmy za duże straty. Zanim to nastąpiło, posłali nas na ulicę Emilii Plater. Dwóch naszych kolegów, była cisza, poszli rozeznać teren, ale poszli oczywiście z opaskami akowskimi i zamiast na mieszkańców natknęli się na dwóch żandarmów. Padły dwa strzały i kolegów nie było. Po tych strzałach jeden z naszych, „Tramwajarz” miał pseudonim, rzucił się razem z innymi, żeby tych Niemców przegonić, ale sam miał „szóstkę”. Pistolet „szóstka”, mój Boże, to jest taki damski przyrząd. Z kolei po prawej stronie był kościół ewangelicki, na wieży był Niemiec i on strzelał do każdego, kto się tam na ulicy pojawił. Ten „Tramwajarz” dostał w nogę, przewrócił się, leżał na środku ulicy i tak tą „szóstką” strzelał. Ja rozumiem – nerwy. Bywały takie momenty trudne do zrozumienia.
- Czy pamięta pan, żeby w kinie byli przetrzymywani jeńcy niemieccy?
Jeńcy niemieccy u nas byli właśnie na ulicy Hożej. Tam było kino „Urania” chyba. To kino zostało przebudowane z normalnego budynku, który został uszkodzony w czasie działań wojennych w 1939 roku. Góra była spalona, ludzie rozebrali tę górną część, a dolną wykorzystali i przebudowali na kino. To miał być dochodowy interes. W czasie Powstania to kino zostało zamienione na obóz jeńców. Nawiasem mówiąc, przed zakończeniem Powstania (już nie pamiętam, czy to sztukas, czy pocisk z działa kolejowego, bo byliśmy ostrzeliwani z działa kolejowego, z takiego moździerza) trzepnął półtonowy pocisk, po wybuchu robiła się noc, tyle kurzu było. Pocisk trafił w kino i ci Niemcy, ci jeńcy, którzy tam byli akurat w tym czasie, zginęli. Natomiast uratowali się tylko ci, którzy pod kontrolą na podwórkach kopali studnie, żeby ludzie mieli wodę, bo filtry były już wtedy zajęte przez Niemców i woda nie dochodziła, tak że z wodą były problemy.
- Jak ci Niemcy byli traktowani?
Z Wehrmachtu jeniec był traktowany raczej po ludzku, natomiast sprawdzani byli ci, którzy mieli oznaczoną grupę krwi i znaczek SS, tych w ogóle nie odprowadzaliśmy do obozu tylko do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Oni tam załatwiali te sprawy.
Nie pytałem.
Pełno tam było różnych grobów, różnie ludzie mówili, ale ja nie wchodziłem w te sprawy. Uważam, że tym zbrodniarzom należało się najgorsze.
- Jak się sprawdzało, czy oni mają wytatuowane SS i grupę krwi, czy oni się bali wtedy?
Tak. Nawet jak taki Niemiec był w mundurze wehrmachtowca albo przebrali się po prostu, to też nie ratowało go to. Jak miał wytatuowaną grupę krwi i znaczek SS, to było wiadomo, że to jest z oddziałów SS. Te oddziały były po prostu zbrodnicze, to byli zbrodniarze.
- Często się panu zdarzało, że ci z SS byli przebrani w mundurach Wehrmachtu?
Ja takiego nie złapałem, ale koledzy mówili, że niektórych wykryto jako esesmanów, ale ubranych w normalny ubiór wermachtowski.
- Czy w Batalionie „Iwo” służył Murzyn? Czy pan o nim słyszał, czy pan go widział?
Nie, nie widziałem.
- To był podobno jakiś boy z hotelu „Polonia”, który właśnie przyłączył się do Batalionu „Iwo”.
Hotel „Polonia” był obsadzony przez Niemców... Nie słyszałem. Zresztą mój kontakt z Batalionem „Iwo” właściwie się skończył pod koniec sierpnia, jak dostaliśmy stałą kwaterę na Nowogrodzkiej aż do Alei Jerozolimskich, to był taki ciąg. Po lewej stronie mieliśmy „ukraińców”, których musieliśmy pilnować. Tam zbudowaliśmy mechaniczną wyrzutnię granatów, taka łapa, która na sprężynie uderzała w przeszkodę i granat, który był w tej łapie leciał – oczywiście już potarty, przygotowany do strzału – na teren Ukraińców. Oni też przechodzili od Nowogrodzkiej do Alei Jerozolimskich. Ich kwatera była na Alejach Jerozolimskich tuż przy Marszałkowskiej. Tam był taki moment, że rozstrzelano ponad setkę chyba ludzi w publicznej egzekucji...
- To jest przy hotelu „Forum”, teraz „Novotel”.
Ten teren był obsadzony właśnie przez „ukraińców”. Oni się tam kręcili, byli lepiej uzbrojeni od nas, mieli karabiny maszynowe ze dwa albo trzy, granatów mieli pełno i nie takiej jakości jak my.
- Jak się złapało takiego „ukraińca”, to też się go przekazywało do Korpusu Bezpieczeństwa?
Nie. Traktowało się go jak normalnego jeńca.
- Kto wymyślił tę wyrzutnię granatów?
Któryś z chłopaków. Nie pamiętam. To nie było uważane za wynalazek, ale przyjemność była, bo to zawsze obsługiwało wyrzutnię granatów u nas dwóch-trzech chłopaków. Wskazywali, w które miejsce, gdzie ewentualnie są szmery i tam ładowali te granaty.
- Pan też obsługiwał tą wyrzutnię?
[...] Nie, nie strzelałem. Tylko byłem świadkiem. Pilnowałem od strony Alei Jerozolimskich. Tam często z prawej strony mieliśmy przejście z północnego Śródmieścia do południowego Śródmieścia, natomiast druga strona była obsadzona przez kolegów od strony ulicy Widok aż po Aleje Jerozolimskie, tam były porozmieszczane różnie stanowiska. Od strony hotelu „Polonia” czołgi zwykle podjeżdżały, stawały na narożniku Aleje Jerozolimskie i Marszałkowska i ostrzeliwały na skos domy na Alejach Jerozolimskich, gdzie mogli kryć się nasi strzelcy ze Śródmieścia północnego. Niemcy mieli taką technikę, że strzelali z czołgu całą serię pocisków w jedno miejsce, w ścianę nośną, która po pewnym ostrzale usunęła się w dół. Jak następował taki ostrzał, to wszystkie grupy strzeleckie się wycofywały na czas ostrzału, bo ugryźć tego czołgu nie było można, nie było można dojść do niego. Natomiast była stała obrona przejścia przez Aleje Jerozolimskie, to był jedyny punkt łączący. Myśmy w dzień głównie pilnowali porządku na Alejach Jerozolimskich i na Nowogrodzkiej, tam gdzie ci „ukraińcy” siedzieli, ale noce były wykorzystywane na co innego. Mianowicie przez długi czas chodziliśmy i nosiliśmy worki z pszenicą ze Śródmieścia północnego do południowego, bo myśmy nie mieli dojścia do torów kolejowych. Pszenicę potem się rozdawało i ludzie to jedli, bo już były problemy z wyżywieniem. Jak atakowane było Powiśle i trzeba było Powiśle ewakuować, to nas też tam posłali. Do Powiśla doszliśmy oczywiście przez Aleje Jerozolimskie i tam w prawo. Jednej nocy zabieraliśmy rodzinę generała Kleeberga, który był w niewoli, a był ostatnim generałem, który prowadził działania wojenne w 1939 roku. Tam była jego żona, zdaje się, że [też] matka, ale nie jestem pewien, była oczywiście córka. Ta córka była żoną śpiewaka Fogga. Fogg mieszkał na Hożej w Śródmieściu południowym. Niosłem na noszach taką starszą damę, która nie miała już siły, żeby iść sama. Czekaliśmy na pozwolenie przejścia przez Aleje Jerozolimskie, to przejście było dosyć płytkie, bo pod spodem szedł tunel, którym pociągi przecież jeździły, a potem boki były już na ulicy budowane w górę. Otóż kiedy czekaliśmy na przejście (przejście to było dosyć wąskie) nagle w tej ciemności jakiś kukuruźnik (to już był koniec, to już była ewakuacja Powiśla) zrzucił worek z sucharami. Suchary to były takie skibki chleba zasuszone na kamień. Nie były to produkowane suchary wojskowe, jak to kiedyś przed wojną u nas bywało. No i złamał nam oś tego przenośnika, ale i tak dobrze, że ten worek nie spadł na tę biedną staruszkę. Zanim odprowadziliśmy rodzinę generała Kleeberga do państwa Foggów na Hożej, to Mieczysław Fogg powiedział: „Proszę panów, jeżeli kiedykolwiek będziecie na koncercie i będziecie chcieli, żebym ja wam zaśpiewał coś specjalnego, to przyjdźcie, przypomnijcie mi ten moment naszego spotkania tutaj i ja to zaśpiewam”. Kurczę! O mały włos spróbowałbym tego. Jak wróciłem do Polski, tutaj studiowałem na uniwersytecie w Poznaniu, Mieczysław Fogg miał koncert piosenek polskich. Myślę: „Przypomnieć mu to czy nie?”. Zało mi odwagi. Nie poszedłem.
- Jak by pan poszedł, to o jaką piosenkę by pan poprosił?
Była taka piosenka „O mojej Warszawie”. On zresztą urządzał koncerty w kinie „Apollo” na Marszałkowskiej w Śródmieściu południowym, dla żołnierzy, dla publiczności. Udzielał się w czasie Powstania.
- W drugim miesiącu we wrześniu był pan na Nowogrodzkiej?
Tak. Cały wrzesień byliśmy na Nowogrodzkiej.
- Miał pan jakąś sympatię, dziewczynę w czasie Powstania Warszawskiego?
Była w naszym oddziale łączniczka, mieszkała na Hożej. Za kinem „Urania” mieszkała jej rodzina. Ona nie poszła do niewoli, poszła z rodzicami gdzieś w teren, nie dowiedziałem się nigdy, jakie były jej losy.
- Pamięta pan jej imię, nazwisko albo pseudonim?
Nie.
- Poznał ją pan w czasie Powstania?
Tak. Nie było specjalnie czasu na jakieś takie [uczucia], ale jak trzymałem posterunek, odwiedzała mnie. Wtedy już mieliśmy sporo broni.
- Tak że były też i miłe momenty?
Tak. Dziewczyna chciała sobie postrzelać, no to ustawiłem szmajsera, ona na pojedynczy strzał, sobie strzeliła raz i drugi do celu, ale trzeba było oszczędzać amunicję. Do szmajsera szła amunicja dziewięciomilimetrowa, tak samo jak do Stena, do „Błyskawicy” i do Bergmana. Tej amunicji było zwykle bardzo mało, dlatego że w tego rodzaju operacjach ludzie strzelali seriami, któryś tam pocisk mógł trafić, ale nie zawsze, to było pewne. Byliśmy przybici przede wszystkim. Pod koniec już było widać, że to wszystko jest beznadziejne, nie mogliśmy wymienić adresów, bo do cholery, kto mógł wiedzieć, gdzie będzie?! Wiadomo było, że Niemcy będą niszczyć, palić te resztki, które jeszcze pozostały, gdzie się ci ludzie spotkają – nie było wiadomo.
- Gdy przyszedł moment kapitulacji, pan poszedł do niewoli z żołnierzami?
Tak, poszedłem do niewoli.
Musieliśmy się zgodzić, bo jakie było wyjście? Byli niektórzy tacy, którzy szukali w kanale miejsca albo szukali sobie zakątku, nie wiadomo było jednak skąd wziąć środki żywnościowe, które by wystarczyły nie wiadomo na jak długo. Front na wschodzie po prostu stanął, Sowieci chyba pomyśleli sobie: „Niech się wykończą i koniec. Nie będzie problemu później”. Gdy wędrowaliśmy, zdawaliśmy broń poza naszym terenem, można powiedzieć, że była to honorowa kapitulacja. Wychodziliśmy z bronią w każdym razie. Myśmy broń zdawali tuż koło ulicy Noakowskiego, tam stały takie stoły, koszyki, tuż przy politechnice. Potem szliśmy po zdaniu broni do Ożarowa. Tam jeszcze spotkałem paru znajomych. Później [szliśmy] do transportu kolejowego, żadne oddziały, żadne przydziały nie obowiązywały, raczej znajomi trzymali się razem. Dobrze było, jeżeli do takiego transportu trafił ktoś, kto miał dobry scyzoryk, dobry nóż, ostry zwłaszcza, bo ludzie są ludźmi i mają potrzeby fizjologiczne, a Niemcy nie kwapili się, żeby wysadzić. Ubikacji nie było w tych wagonach, to były zamknięte wagony towarowe. Na szczęście jak w wagonie zjawił się taki delikwent, który miał taki scyzoryk, no to tym scyzorykiem paru chłopaków porobiło dziury w podłodze, tak że można było [się załatwić]... Ktoś kierował ruchem i szło... Nas wieźli na zachód Niemiec i północny-zachód, ja trafiłem do Sandbostel, to był taki obóz jeniecki, [Stalag] X B, numer miałem ładny: 2227773. Jeszcze niedawno miałem znaczek, jakbym umarł łamało się jedną część, a drugą zawieszano na umarlaku. Gdzieś mi to zginęło, ale to już w Poznaniu zginęło. Najgorsze było to, że ładowali nas do baraków, te baraki stawiane były na klocach betonowych, tak że pomiędzy ziemią, a podłogą tego baraku była zawsze przestrzeń 10-15 cm. Barak był wystawiony na północ, jak nadeszły morskie wiatry z morza niemieckiego to w nocy ludzie po prostu zamarzali, bo spali na podłodze. Nie było nawet garstki słomy, poza tym była taka ciasnota, że na komendę trzeba było przewracać się z jednego boku na drugi, bo nie można było wytrzymać na jednym boku. Tak to trwało chyba półtora miesiąca, potem przyszła wiadomość, że jeżeli są chętni to mogą pójść do pracy na zewnątrz. Między innymi ja się zgłosiłem do tego. Wywieźli nas wtedy na półwysep Schlezwig-Holstein, na północ od Kanału Kolońskiego. Trafiłem do bauera, zresztą wszyscy bauerzy hodowali kapustę, bo tam był teren bardzo wilgotny, czarnoziem, tam nikt żyta czy pszenicy nie sadził, tylko kapusta była produkowana. Kapustę się potem ładowało na wagon i wagony szły do Niemiec, ale u tego bauera, do którego trafiłem, w tej wiosce był też mały obóz jeniecki. Było trzech wachmanów i kilkunastu Serbów, jeńców z wojny na Bałkanach. Trafiłem do bauera, u którego pracowała rodzina polska: ojciec, matka i córka. Śniadanie, obiad i kolację dostawali w swoim pokoju, tam mnie przyjmowali i tam było również jedzenie dla mnie. Muszę przyznać, że po Powstaniu, po głodówce obozowej to mnie troszeczkę postawiło na nogi. Niedługo to trwało, bo jeszcze przed Bożym Narodzeniem zebrali nas wszystkich razem i przywieźli do Lubeki. I tutaj tych wszystkich z akowców, którzy razem ze mną wyruszyli na północ od Kanału Kolońskiego, to było osiemdziesięciu trzech powstańców warszawskich, zostało zgromadzonych na takim statku spacerowym, który nazywał się „Amsterdam”. [Tam] były dwie duże kajuty i po czterdziestu powstańców w jednej kajucie, na piętrowych pryczach (nie można tego łóżkiem nazwać). To wyglądało dosyć przyzwoicie, ale nas po jednej dobie obudzili o godzinie czwartej, dostaliśmy gorącą kawę od kucharza i kromkę chleba, o piątej wymarsz do fabryki broni i amunicji. W Lubece fabryki działały, ponieważ Lubeka była miastem otwartym i tam dochodziły transporty Czerwonego Krzyża. Dlatego Lubeka nie była bombardowana i nikt nie przeszkadzał. Tam poprzez Szwecję i Danię był transport tych dóbr dla jeńców istotnych dokonywany. Natomiast wiadomo było, że Niemcy podpisali konwencję, która zabraniała wykorzystywania jeńców wojennych w zakładach produkujących broń i amunicję. Niemcy przestali przestrzegać tej konwencji, bo już wiedzieli, że nie ma dla nich żadnego rozwiązania pozytywnego, więc mogli sobie pozwolić. Myśmy tam pracowali w tych fabrykach od godziny szóstej do osiemnastej wieczorem. Potem przychodziła druga zmiana, od osiemnastej do szóstej rano.
Żartuje pani! Byliśmy jeńcami. Nasze wynagrodzenie polegało na tym, że dostaliśmy czarny chleb, kwadratowy był, można było przekroić [go] przez pół, to były dwie skibeczki chleba czarnego, mała kostka margaryny do tego i na obiad miska rozgotowanej brukwi – myśmy to nazywali breją. Zawsze kucharz dostawał dwóch jeńców do pomocy i ci z dużymi kanami jak do mleka szli do zakładów mięsnych, gdzie gotowano jakieś wędliny. Ta woda po ugotowaniu zawierała może śladowe ilości tłuszczu, na tym była gotowana ta brukiew. Oczywiście nasz kucharz niczego innego ugotować nie umiał. Proszę sobie wyobrazić, że tak przeżyliśmy od Bożego Narodzenia do maja. Jak już Niemcy skapitulowały, to od nowych władz dostaliśmy worek ryżu. Ten ryż miał ugotować kucharz, wsypał do kotła ten ryż, zalał wodą i zaczął gotować. Draństwo zaczęło kipieć i cholera tu górą kipi, a dołem się przypala! Po trzech dniach myśmy chcieli prawie tego kucharza powiesić, bo żadnego obiadu, żadnej herbaty, nic nie było.
- Jak nastąpiło pana wyzwolenie?
W nocy, nie wiem, którego to było, czy to było 2 czy 4 maja. Myśmy zasypiali jeszcze na terenie ogrodzonym, bo tam druty kolczaste były wokół tego statku i terenu ziemnego. Była strażnica, w której był kapral, kulawy zresztą, bo na wachmanów dawali już inwalidów wojennych raczej. Po prostu rano nie było wachmanów. Nasi chłopacy, ci którzy mieli trochę więcej siły… Ja to się słaniałem, zresztą dopiero w lipcu stwierdzono u mnie kawernę wielkości śliwki w lewym płucu. To była moja zdobycz z II wojny światowej. Oczywiście trafiłem wtedy do szpitala, najpierw do szpitala UNRR-y w Travemünde.
- Kto was wyzwolił? Jakie wojska?
Kanadyjskie. Kanadyjczycy szli jako pierwsi, jako forpoczta, za nimi dopiero Brytyjczycy. Kanadyjczyków bądź co bądź nie własny kraj, zbieranina taka, ale oni szli ostro i na przykład od nich dostaliśmy dużą pomoc żywnościową, na inną zresztą nie można było się zgodzić. Jak weszli Brytyjczycy, to zaczęło się to organizować według jakichś tam z góry określonych planów czy paragrafów. Nie można było sobie pozwolić na wyskoki, jak można było sobie pozwolić na przy Kanadyjczykach, którzy byli bardzo żywiołowi, natomiast Brytyjczycy to byli urzędnicy. Myśmy dostali to, co nam się należało, ale zresztą długo na tych pryczach tam nie spaliśmy.
- Był pan także w armii generała Andersa?
Nie.
- W którym roku wrócił pan do Polski?
Wróciłem jesienią 1946 roku.
- Czy pana rodzina przeżyła wojnę?
Tak.
- Mam jeszcze dwa pytania. Pseudonim „Władek” pan miał ze względu na to, że miał pan papiery na nazwisko Władysław Zawadzki?
Tak.
- W czasie wybuchu Powstania Warszawskiego miał pan niecałe dwadzieścia dwa lata?
Tak.
- Czy jakby znowu miał pan niecałe dwadzieścia dwa lata, poszedłby pan do Powstania?
Oczywiście. Działa taka atmosfera, która nie pozwalała na inne zachowanie.
- Pan po wojnie studiował w Poznaniu, został w Poznaniu, urodził się pan w Inowrocławiu.
Tak.
- A Warszawę pamięta pan jakby to było wczoraj. Chyba przypadło panu do serca to miasto?
To był mały teren, Warszawę znam tyle o ile, tylko Śródmieście, bo tu bywałem najczęściej. Na przykład Mokotowa nie znam, na Pradze nie byłem. Żoliborz znam tyle, że znam.
Lubiłem. Lubiłem warszawiaków. […]
Poznań, 19 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama