Zofia Maria Michałowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Michałowska, z domu Jakubowska, rok urodzenia 1931. Od urodzenia byłam na Woli aż do wypędzenia.

  • Proszę opowiedzieć, gdzie pani się urodziła.

Na Górczewskiej, pod piętnastym, bo moja babcia była położną, tak jak i moja mama. Babcia przyjęła mnie na świat.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Dwie położna były, a z ojca strony byli sami kolejarze.

  • Czyli tata był kolejarzem.

Jeszcze dziadek i pradziadek, od [czasów] warszawsko-wiedeńskiej kolei.

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?

Na ulicę Syreny 11 do sióstr felicjanek. Jeszcze jedna koleżanka z trzeciego piętra też tam ze mną chodziła. Więcej to już chodziły do innych szkół dzieci, na Młynarską, na Gostyńską, bo to był ten rejon. A myśmy chodziły do prywatnej szkoły.

  • Co pani zapamiętała ze szkoły? Co się pani utrwaliło w pamięci, jeżeli chodzi o szkołę?

No przede wszystkim to, że same dziewczynki chodziły i siostry zakonne nas uczyły.

  • Czy pani lubiła chodzić do tej szkoły?

Lubiłam, tak.

  • Dlaczego?

Dużo rzeczy… Na przykład siostra od muzyki ładnie grała na fisharmonii. Robótek ładnych uczyły. Żeśmy się dużo nauczyły różnych rzeczy.

  • Czy również wpajały wam jakieś idee patriotyczne? Była mowa o patriotyzmie?

Co tam dzieciakowi siedmioletniemu można mówić o patriotyzmie? Później to już się to czuło za okupacji, bo już nie wszystkiego się można było uczyć, bo nie zezwalali na to. Historia i geografia – to wszystko w konspiracji. Ale też nas uczyli wszystkiego.

  • Gdzie pani była 1 września 1939 roku?

Byłam w domu i wyjechałam z moją mamą (jeszcze mam to zaświadczenie od administratora) na Dworzec Wschodni pobrać [wypłatę] za mojego ojca, który już poszedł na wojnę, znaczy wysłali go na wschód. Znalazł się w miejscowości Sarny.

  • Kiedy ojciec wyjechał z domu?

Przed wojną, jak mobilizacja była. Już myśmy byli sami 1 września. Tylko mama wiedziała, że po wypłatę musi jechać, to pojechałyśmy pierwszego na Dworzec Wschodni.

  • I co się działo tego pierwszego?

Oj, działo się, działo, bo bomby rzucali już na tory w okolicy Dworca Wschodniego.

  • Jak pani zareagowała? Ile miała pani wtedy lat?

No już osiem i parę miesięcy.

  • Była pani małym dzieckiem.

Ja się do tej pory boję. Ja się broni jako takiej nie boję, mogę z nią wszystko zrobić. Tylko tego huku się boję.

  • Czyli przeraziła się pani?

Jak strzelają i te salwy jak oddają na uroczystościach, to nie wiem, to bym chyba się przewróciła, gdyby mnie moje wnuczki nie podtrzymywały. Naprawdę.

  • Czyli ten hałas, ten huk spadających bomb był dla pani przerażający?

Tak. Tak, no na pewno.

  • Jak wróciłyście do domu tego pierwszego?

To kombinacje. Pamiętam, żeśmy jeździły z przesiadkami tramwajami, gdzie się dało, od bramy do bramy. Wiem, że później na ulicy Trębackiej żeśmy się schowały do jakiejś bramy i później stamtąd się mama dostała na plac Teatralny i [wsiadłyśmy] w dorożkę. I do domu. A później się okazało, że ten dom [na Trębackiej] został niedługo zburzony, bomba w niego trafiła.

  • Niedługo, to znaczy kiedy?

Tego samego dnia.

  • Pierwszego września?

Tylko że mamę coś wyciągało, żeby jak najszybciej do domu dotrzeć i dlatego żeśmy z tej bramy wyszły i dojechałyśmy do domu dorożką.

  • I jak przyjechałyście, to już w domu nie było?

Nie. Nasz dom był. Tylko tamtego nie było, gdzieśmy się schowały.

  • Rozumiem.

Nasz był, nasz do Powstania stał.

  • Rozumiem.

Na nasz dom też bomby leciały, ale przeważnie zapalające i ludzie gasili, ratowali. Dom miał cztery piętra i [był] mocny. Do tej pory stoi przecież.

  • Na którym piętrze pani mieszkała?

Na parterze mieszkaliśmy.

  • Czy jak były naloty, to chowaliście się do piwnicy?

Nie. Moja mama za nic w świecie do piwnicy nigdy by nie poszła. Dopiero już tak przy końcu Powstania, ostatniego dnia, bo już byliśmy zmuszeni, bo nam coś wleciało do mieszkania przez okno, to do piwnicy żeśmy się schowali. A tak to zasłaniała tylko okna, czym się dało (kołdry, materace) i mówiła: „Jak mają mnie zabić, to we własnym łóżku, a nie w piwnicy”. Bo moja mama się nie bała.

  • Kiedy ojciec wrócił do domu?

O, [kiedy] wrócił, to nie wiem. Już była zima. Bo był zatrzymany na Wschodzie siedemnastego, bo to na Wołyniu chyba były Sarny, prawda, takie miasto i węzeł kolejowy. On tam był służbowo. Jeszcze z wojska też miał jakiś stopień i był kolejarzem, to musiał tam jechać. I wrócił z taką brodą jak Mikołaj i myśmy go w ogóle nie poznały, jak przyszedł.

  • Ale to był rok czterdziesty?

Trzydziesty dziewiąty. Przed świętami jeszcze już był w domu.

  • Pani miała rodzeństwo?

Tak. Dwie siostry. O, to są ich zdjęcia. Mam do tej pory.

  • Co pani jeszcze zapamiętała z tego pierwszego okresu, kiedy Warszawa się broniła?

Co zapamiętałam? Pamiętam, jak kazali dzieciom (bo wojsko to miało maski przeciwgazowe) robić tampony, bo spodziewali się gazu. Bo w I wojnę Niemcy użyli gazów, to tak samo liczyli się z tym, że i w II wojnę to może się powtórzyć. Masek takich nie było dla dzieci dużych, znaczy małych, tylko dla wojska rozmiar był. To miały być i z gazy, i czymś tam, watą napełniane, jakimś płynem polewane. I jeszcze miały dzieci mieć… Ja się tego też bałam i powiedziałam, że za nic w świecie czegoś takiego nie dam zrobić, bo nawet chcieli założyć. Tak jak dzieciom, noworodkom kiedyś na ręku obszywali tasiemkę, tak samo żeby dzieciom to zrobić, bo jak później gdzieś zginą czy gdzieś przysypią, żeby ich rodzice odnaleźli. Kazali na rękę albo na nogach, w kostkach, żeby zakładać dzieciom. Ja sobie nie dałam takiego czegoś założyć. Nie miałam i moje siostry też nie miały.
I pamiętam, jak jeszcze przed 1 września zaczęli kopać takie rowy, żeby się ludzie mogli schować, przeciwlotnicze. Taki rów był wykopany pod szpitalem, to była Górczewska 19, te wejście. Bo ten szpital na trzy strony jest, od Płockiej główne wejście, od Górczewskiej 19 i od Działdowskiej jest jeszcze brama. Na trzy strony ten szpital jest. Wolski on się nazywał zawsze i się nazywa – do tej pory jest napis nad drzwiami u góry „Szpital Wolski”.

  • Czy pani mama tam pracowała?

Nie. Moja mama pracowała w szpitalu na Żelaznej. I na Żelaznej kończyła w dwudziestych latach… Szkoła położnych była przy szpitalu na Żelaznej pod kierownictwem doktora Zaborowskiego. To wiem, bo i zdjęcia były, tylko wszystko przepadło, a ja zapamiętałam to wszystko, bo myśmy rozmawiały często na ten temat. A babcia moja to była ze szkoły położnych z Karowej, bo tam był starszy szpital na Karowej. Później należały do ubezpieczalni społecznej i przyjmowały. Normalnie szyld wisiał, pacjenci przychodzili bez przerwy, nawet i w Powstanie się dzieci rodziły też. Ubezpieczalnia była na rogu Działdowskiej i Wolskiej, tu gdzie obecnie jest szpital dziecięcy. Bo ten szpital jest zamiast szpitalika z Leszna, Karola i Marii Szlenkierów, ale tamten został zburzony, tylko jeden pawilon tam jeszcze od Żytniej stoi, jakaś przychodnia tam jest. A szpital dziecięcy jest teraz tutaj na rogu.
  • Wrócimy teraz jeszcze do września. Co pani jeszcze z tego września pamięta?

No te bomby leciały w kółko. I na podwórko też niejedna zleciała, i na dachu. W kółko naloty były stale. I stale co się na dwór chciało wyjść, bo to ciepło było, no to alarm, syrena zawyła do domu, znów trzeba było się chować. I tak do końca prawie września było.

  • Po kapitulacji, po poddaniu się Warszawy, co się z panią dalej działo?

Ale zaraz, przepraszam. Ale jeszcze wrócimy… Jeszcze jak nie było kapitulacji, początek, wrzesień był. Jeszcze moja mama i ze trzy panie sąsiadki z bloku, z jednej klatki schodowej, zbierały [rzeczy] na urządzenie takiego polowego szpitala, który został założony w budynku (bo ja tam byłam) na Lesznie w Sądach. Wszystko – łóżka polowe, kto miał, naczynia, bieliznę pościelową, bieliznę osobistą. No i dorożką to odwoziły, jak co nazbierały. Ja pamiętam, bo ja widziałam, byłam raz z mamą, jak już była wojna we wrześniu, już [byli] ci ranni żołnierze, co bronili wokół Warszawy. To jak pani sobie wyobraża, jak jest daleko do sądu od ulicy, żeby wejść do budynku, prawda, tak jakby podwórko takie podłużne, to od tych drzwi wejściowych aż do chodnika, do jezdni to było wszystko z rannymi żołnierzami, stały nosze.

  • Jakie to na pani zrobiło wrażenie?

No okropne. Ja jeszcze nie widziałem nigdy takich ludzi w takim stanie, chorych leżących na ulicy po prostu. Ja sobie zdałam sprawę, że jak chory jest, to jest szpitalu. No bo koło szpitala co dzień do szkoły przechodziłam przecież, ulicą Płocką na Syreny.

  • Co jeszcze by chciała pani dodać à propos września? Czy coś jeszcze pani zapamiętała?

Była jedna pani z naszego domu, znaczy z podwórka, tylko z pierwszego, z tego zaraz od ulicy, bo to były trzy bloki (myśmy w drugim mieszkały, środkowym). Przyszła… Właśnie w piwnicy była i przyszła do domu coś sobie ugotować. No i w tym czasie jakiś odłamek chyba bomby, bo rzucali bomby na podwórko spadały, tej pani urwał nogi. I ta pani, nie pamiętam, jak się nazywała, to była taka pierwsza ofiara tej wojny. Pani Macanke się nazywała.

  • Co działo się dalej? Okupacja.

To było coś okropnego, bo przecież godzina policyjna, światła nie było, przy jakichś karbidowych lampach się siedziało, przy świeczkach. No i później zaczęły się egzekucje. I w pobliżu naszego domu też się dwie odbyły. Ale to jest nieprawda, co jest napisane, bo na naszym domu jest ta tablica, a to nie było pod naszym domem, tylko naprzeciwko wejścia jakby... Od Górczewskiej do szpitala jest dziewiętnaście numer, a po drugiej stronie ulicy było takie duże miejsce po spalonym domu, tam była Górczewska 16 i tam [były] te egzekucje. Ja widziałam po tej jednej egzekucji, jak to wyglądało. To było grudzień czterdziesty trzeci rok, albo wigilia, albo dziś przed. Tego pewna już nie jestem, ale wiem, że już choinka była w domu i mieliśmy choinkę ubierać. Jak ta egzekucja się skończyła, te strzały ucichły, Niemcy odjechali, zabrali tych zamordowanych, to na śniegu była tylko wielka plama krwi. I wszyscy z okolicznych domów, leciały panie, kto tylko mógł (nie tylko panie, bo i dzieci leciały, bo ja też byłam jeszcze nie pani wtenczas), ze świeczkami, gromnicami, co kto miał, i zaraz palili w tym miejscu znicze. I drugi raz jeszcze zrobili w czterdziestym czwartym roku, styczeń albo luty, zaraz na wiosnę. To były dwie i były w tym samym miejscu, a tablica wisi pod piętnastym, co nie jest zgodne z prawdą.

  • Oprócz tego czego jeszcze pani była świadkiem? Gdzie pani chodziła do szkoły w czasie okupacji?

No tak. Cały czas idę ze strachem, bo jeszcze po drodze musieliśmy mijać, bo tu właśnie gdzie na rogu była ubezpieczalnia na Działdowski róg Wolskiej, to tam zawsze jakiś żandarm stał, z karabinem, w hełmie, to tak człowiek musiał ze strachem iść i patrzeć, co on zrobił. No ale jakoś nam się udawało, przechodziliśmy. Jeszcze mieszkali na dokładkę Niemcy, u sióstr zajęli drugi budynek w podwórku. To też nie było nic przyjemnego. Kręcili się po podwórku tam tym siostrom.

  • Czyli wy jako dzieci baliście się tych Niemców.

Baliśmy się bardzo. No pewnie.

  • Czego was siostry uczyły? Jak się macie chronić przed Niemcami? Czy czegoś was uczyły, jak macie się zachowywać?

Nie. No to już nie musiały. To już każdy w domu wiedział i rodzice o to dbali, żeby… Nawet jak tylko mogli, mieli wolne, to odprowadzali do szkoły i przyprowadzali, no bo wiedzieli, że dzieci się boją same po ulicy chodzić. Ale nie zawsze się udało. Jak mama poszła gdzieś do chorej do porodu, przecież nie mogła ją zostawić; jak ojciec pojechał w drogę, był kolejarzem też. Jak miał wolne, to korzystali, ile mogli, żeby być z nami.

  • Czyli ojciec pracował w dalszym ciągu jako kolejarz.

Tak, bo musieli. Bo przyszli, znaleźli go. Jakby nie poszedł do pracy, to by go wywieźli do Niemiec.

  • Kiedy tata wrócił do pracy?

Tak jak wrócił, przed Bożym Narodzeniem. Ze Wschodu, jak tam stamtąd wrócił, to go już znaleźli, już czekali chyba. Bo szukali wcześniej pracowników. A, co jeszcze było przykrego jako dziecko, co pamiętam też, to jeszcze był trzydziesty dziewiąty rok – musieliśmy do komisariatu na Krochmalną, bo to nasz (ja się śmieję, że parafia nasza była na Krochmalnej) normalny komisariat, radio oddać, odnieść. To pamiętam, z mamą szłyśmy, płakałyśmy, że nie będziemy miały radia. Taka prawda była.

  • Jak pani wspomina jeszcze ten okres okupacji? Czy na przykład mogłyście się bawić na podwórku?

Na podwórku można było. Brama była zamykana, dozorca był w bramie, to też dzieci nie wypuszczał na ulicę.

  • Czyli tu, w okolicy domu czułyście się bezpiecznie?

W naszym domu czuliśmy się bezpiecznie, no bo rodzice uważali, sąsiedzi uważali na dzieci. Dozorca w bramie też, też mieszkał, miał wyjście do bramy. Jeszcze miał taką dyżurkę z okienkiem, jak tam chyba w nocy siedział w tej dyżurce, to miał na oku. Tam obcy nie przyszedł. Nawet kiedyś do jednego pana, do jego synów, Niemcy przyjechali w nocy, no i kazali się prowadzić. Kto mógł w nocy przychodzić? Tylko wiadomo, że po nich mogli, bo oni byli w konspiracji, ci młodzi.

  • A pamięta pani, jak się nazywali?

Kowalscy się nazywali. Ten pan jest cukiernik. Nawet w książce mam napisane, mogę pani zaraz powiedzieć, bo zginął. Ten ojciec też jest uwzględniony w [spisach] tych, którzy zginęli, co mieli cukiernię w Warszawie. Kowalski. Jego synowie. I ten dozorca jak do nich przyszedł… Ten dozorca jak przyprowadził tych Niemców pod te jedne drzwi z jednej strony, a nie wiedzieli, że w drugim końcu tego… bo to był taki stary dom, jakby obok tych naszych bloków w podwórku, taki boczny. No i oni tam się już denerwowali, że on długo nie otwiera. Zaczął krzyczeć do niego po nazwisku: „Niech pan otwiera. Bo ci panowie tu się denerwują”. O, tak powiedział, w ten sposób. No to oni się zorientowali, co to za panowie w nocy przyszli po nich i uciekli drugim wyjściem. Udało im się [przejść] do tego trzeciego budynku, bo były trzy budynki pod piętnastym. Bo teraz ten trzeci to już nie jest Górczewska 15, tylko jest Wawelberga 3 oznaczony. A ten środkowy, gdzie ja mieszkałam, to jest [Górczewska] 15A, a od ulicy jest tylko [numer] 15, bez niczego. A kiedyś były trzy bloki po trzy klatki i kolejno znaczone od pierwszej do dziewiątej. Do tej pory są, tylko że numeracja się zmieniła.

  • A przedtem pod jaką numeracją pani mieszkała?

No pod piętnastym, w piątej klatce mieszkania 132, na dole, bo położnym było wygodnie na parterze, żeby pacjentki nie musiały chodzić.

  • Co jeszcze pani pamięta z okresu okupacji?

W Powstaniu to była tragedia. Stale się słyszało te egzekucje czy te strzały na ulicach. To było przerażające. No bo się nie wiedziało gdzie, tylko się słyszało salwy, że gdzieś ludzi zabijają.

  • Ale mówi pani teraz o jakim okresie?

O wojnie.

  • O okupacji?

Do Powstania. A później w czasie Powstania byliśmy w domu.

  • To było 1 sierpnia?

Pierwszego sierpnia to jeszcze było względnie. Ta euforia – wszyscy lecieli, bo już wisiała flaga biało-czerwona. Z piaskownicy w trzecim podwórku wszystek piasek wybrali. Naleli wody, że jakby się w razie czego paliło, żeby było czym gasić. Dzieciaki też na podwórko wszyscy wylatywali, na ulicę, flagę zobaczyć. No i zaczęły się barykady budować. Z jednej strony domu, a z drugiej przy Działdowskiej, na rogu, na skrzyżowaniu Górczewskiej z Działdowską. A tu była przy Tyszkiewicza, w drugim końcu naszego domu druga barykada wystawiona.

  • Czy pani pomagała przy budowie barykady?

A, dzieciaki to wynosiły z domu, co się dało mniejszego, bo się przyda wszystko. Nawet pamiętam, taka pani miała sodowiarnię na rogu Tyszkiewicza, to tą budkę sodowiarnię dała na barykadę. No co kto mógł, to dawał.

  • Czyli ludność cywilna współpracowała z Powstańcami.

Tak, tak. I do końca była dobrze nastawiona u nas.

  • Kiedy pani pierwszego Powstańca zobaczyła?

A zaraz pierwszego. Bo oni porobili otwory później... Bo u nas były domy ogrodzone, ale w ten sposób, że stały trzy bloki, to między nimi ceglanym murem do wysokości pierwszego piętra bezpiecznie było. Dozorca był w bramie, zamknięte. Tak że się mieszkało jak w małym miasteczku. Były trzy podwórka i wszystko było zagrodzone. Teraz dopiero jest nie wiadomo jak.
I mam takie jeszcze wspomnienia, że jak patrzę do góry na to zdjęcie mojej prawnuczki, ona ma na tym zdjęciu koło dwóch lat, a u nas w domu, w mieszkaniu, tylko nie wiem, to był drugi czy trzeci, sąsiadka…

  • Sierpnia, tak. Bo mówimy o czterdziestym czwartym, o sierpniu.

O Powstaniu, tak. O sierpniu. Do piątego od pierwszego. Sąsiadka zaczęła rodzić dziecko. I mama mówi: „Proszę panią, na to czwarte piętro ja do pani nie pójdę, tylko pani przyjdzie do mnie, do mieszkania. Bo jak bomby lecą, to z góry na dół, nie odwrotnie”. No i ona się zgodziła. Przyszła, urodziła to dziecko u nas w mieszkaniu, dziewczynkę malutką. A już miała dwie większe, miała dwuletnią i czteroletnią. No i wszystko było dobrze do piątego. Ona leżała u nas, tak jak urodziła, na łóżku. Mama jej nie ruszała, tylko [zmieniała] te opatrunki. Rodzina do niej przychodziła, no bo na górę tylko... I ojciec jej był, i mąż był, i siostry przychodziły, mieszkały w innych klatkach, no i te dzieci. A, i teściową jeszcze miała ta pani, z teściową, bo jej mama nie żył. Tylko ojca miała i teściową. No i jak później przyszli już piątego, ten krytyczny dzień nastał, ostrzeliwali ze wszystkich stron, nie wiadomo... I czołg podjeżdżał, strzelał pod barykadę i z działa też chyba przenosiło, tam z tej kolei, z wiaduktu.

  • W jakich godzinach to było?

Koło południa, u nas tak koło południa. Rano to nie, bo rano to wcześniej gdzieś tam było. Od Plantów, bo tam ludzie uciekali, już powiedzieli, żeby uciekać, bo wyrzynają wszystkich. Ja sobie te wyrzynanie to nie kojarzyłam ze strzelaniem, tylko z wyrzynaniem. Jak się rżnie, to nie strzela, prawda. Jak dzieciak tak sobie to wyobraża, to jeszcze gorzej było. No i wracając do tej pani. Musieliśmy wszyscy z domu wychodzić, bo już do podwórka przyszli, właśnie tymi dziurami w ogrodzeniu.

  • A czy pamięta pani, kto przyszedł? Czy to byli Niemcy?

W mundurach byli niemieckich, ale oni po niemiecku nie mówili, tylko tak, że można było trochę zrozumieć, jak mówią. Takie mieszańce byli. No i wszystkich… właśnie tymi dziurami. Od ulicy nie mogli wejść, bo była brama dobrze zamknięta, metalowa. Ona do tej pory zresztą jeszcze jest, ta brama, tylko wtenczas była bardziej szczelna. Dozorca nie otworzył. To pierwsze jak weszli od szpitala od Płockiej (bo do Górczewskiej nie mogli, bo te barykady były), to przeszli od szpitala na Działdowską i z Działdowskiej przez ulicę i też przez dom przy Działdowskiej, który sąsiadował z nami. Górczewska 17 chyba tam było. A tamten już miał adres jakiś inny, Działdowska, któryś numer. I przez to nas później przeprowadzili, przez Działdowską, przez ten dom, którym oni przyszli, który sąsiadował ze szpitalem, i przez szpital nas przeprowadzili. Tam już wszyscy chorzy, personel to już stali na ulicy, byli przed szpitalem, a myśmy przez hol dopiero przechodzili i później wszyscy razem poszliśmy.
Ale wracając do tej pani z tym malutkim dzieckiem, bo to ona dla mnie była najważniejsza. Bo te dziecko… „Raus, raus, uciekać”. No jak kobieta wygląda po porodzie, jak leży dwa dni? Dobrze, że szlafrok zdążyła na siebie nałożyć, koszulę długą. Wystawała jej ta koszula. Ja nie zapomnę tego widoku. A jeszcze były szlafroki modne. Takie kiedyś ciepłe i czerwonym kolorze nosiły panie i ona też miała ten szlafrok. I dziecko tak w beciku trzymała, to co miała dwa dni czy trzy (dokładnie nie wiem, ale koło dwóch dni już miało). Mąż jej wziął tą dziewczynkę, która miała dwa lata, na rękę, a teściowa wzięła tą czteroletnią za rękę. No i tak nas później do Górczewskiej skierowali, Górczewską prosto. Tam już wyrwali te torebki, co się dało, ściągali, zabierali kobietom biżuterię po drodze. I pędzili. Moja babcia znów strasznie płakała rozpaczała, jak zobaczyła, że trzeba po trupach przechodzić, a to jej znajome czy dzieci, które na świat przyjęła, czy mamusie tych dzieci.
  • Gdzie te trupy były?

Na ulicy leżały, po obu stronach. Domy się paliły, ludzie leżeli pod domami pozabijani. Pełno ludzi. Oni zabijali już od rana na tamtej ulicy. I właśnie to było przy Górczewskiej, jak teraz jest błędny adres napisany miejsca egzekucji – trzydzieści dwa. A Górczewska 32 to był dom tak między Płocką a Gostyńską, po prawej stronie, i tam była apteka państwa Głowackich. I pod tą apteką właśnie leżała taka znajoma mojej babci. A nas czwórkami gonili. Moja mama była z siostrami i prababcią, [którą] jeszcze mieliśmy. A ja byłam w czwórce z dwoma jakimś obcymi osobami i z babcią. I trzymałam się mocno babci pod rękę. Jak tak babcia rozpaczała, to on się zdenerwował: „Nie chcesz iść...”. To i tak dobrze, że nie strzelił najpierw, tylko zaczął babci jeszcze coś tam krzyczeć. Ale pod ścianę postawił. A ja się babci nie odłączyłam, tylko zaczęłam strasznie krzyczeć: „Mamusiu! Mamusiu!”. Ale on jakiś taki był... Pistolet miał w ręku, nie miał karabinu, i tak stał jak pani tu przede mną, na odległość wyciągnięcia ręką. I tak do mnie, do babci – tak się bawił nami przez jakiś czas. A ja cały czas krzyczałam: „Mamusiu! Mamusiu!”. Bo mamusia szła z tymi ludźmi do przodu. Ja wołałam za mamusią, żeby usłyszała. Ona nie słyszała, bo strzały były naokoło słychać. A on później się może jakoś nie zorientował, czy to jest moja mama, czy moja babcia. Moja babcia się dobrze trzymała, tylko wtedy miała siwe włosy, ale wyglądała… Nawet podejrzewali, że ja jestem babci córka, też tam ktoś kiedyś podejrzewał. No i później on się zdenerwował, szarpnął tak nas. Ale ja się babci cały czas trzymałam „Nie chcesz iść. Nie chcesz, tego. Idź, tylko nie krzycz”. No i myśmy poszli dalej.
No i do tej szopy na Moczydło. Tam już byli wszyscy ze szpitala. Byli też już mężczyźni z naszego domu, bo oni poszli w pierwszej grupie przed nami. A tu kobiety z dziećmi przyszły. No i ta pani właśnie, później po jakimś czasie (posiedzieliśmy niedługo) zaczęli wywoływać. Kilkunastu mężczyzn, piętnastu, dwudziestu [miało] wychodzić.

  • Ale wywoływali po nazwisku?

Nie! Ilości po prostu. Tyle im potrzeba było, żeby raz strzelić w głowy. Skąd po nazwisku mogli znać? I tak do końca prawie wywoływali, wywoływali. Później coraz więcej zwiększali, bo widocznie to za długo trwało, za dużo tych ludzi było. Już tam byli i chorzy w szpitalu, ranni, lekarze. Wszyscy byli.

  • Pani była z całą rodziną. Ojciec też tam był?

Też był z nami, tak. No i ojciec mój tak się trzymał tych chorych, bo pomagał iść jakiemuś choremu rannemu. I później jak już ojciec… Oni przecież widzieli, po co idą, bo ojciec się pożegnał, doszedł do nas. [Wziął] tego chorego pod rękę, a z drugiej strony ksiądz był, trzymał tego rannego. No i wyszli. No i później widzieliśmy, że oni tam wszyscy zginęli. Aż później się wyjaśniło wszystko... Nie wszyscy, bo niektórym udało się przeżyć pod trupami jeszcze. No i wracając do tej pani, do tej położnicy z tym dzieckiem właśnie, z tym jej mężem. Ten mąż te dziecko cały czas trzymał ze sobą na ręku. To był młody człowiek, wysoki. Bo oni się dopiero za okupacji pobrali, bo to był uciekinier. Z matką uciekli z Zachodu, gdzieś przed Niemcami uciekali. Bo ludzie uciekali z jednej strony i z drugiej i wszyscy do Warszawy. Moja babcia tłumaczyła, że tak w I wojnę też ludzie robili, więc też mieli uciekinierów. Tak samo i w drugą ludzie postępowali. Myśleli, że będzie w Warszawie bezpieczniej, bo są duże domy, mocne, wszystko przejdzie i będzie wszystko dobrze. No i ten pan z tym dzieckiem wyszedł. Jak rozstrzeliwali ich, to on był wysoki, a dziecko nad nim jeszcze. I zabili to dziecko jemu na ręku. A on zemdlał. Jego teścia zabili, bo też był obok niego. I później te trupy... Coraz więcej przychodziło i to wszystko przykrywało, tych zabitych, niezabitych, rannych. I on tak, nie wiem, pewnie do następnego dnia może leżał pod tymi trupami. Na drugi dzień się wydostał, to już nas tam nie było i on tam… Tylko że on tam widział, że w tamtym kierunku na zachód nas pędzili, no to też w tamtą stronę się udawał. I później odnalazł tą swoją żonę i tą malutką dziewczynkę, co się urodziła, i tą starszą i tą swoją mamę. No tylko on już później… jeszcze był, przyszedł… sierpień, jak był następny rok, żeśmy się tam spotykali. Zresztą do tej pory się tam jeszcze spotykają niedobitki w tym miejscu. Ale już długo on nie pożył, bo on już był nerwowo chory po tym. No takie przeżycie – dziecko na ręku zginęło ojcu, tak.

  • No a pani?

No a myśmy tam siedzieli w tej szopie. Całą noc nas trzymali. Tych wszystkich rozstrzelali, później przyprowadzali jeszcze z następnych ulic, dalej.

  • Czyli najpierw rozstrzeliwali tylko mężczyzn?

A tak. I chorych, i zdrowych, jak leciało, ile było.

  • Ale mężczyzn?

Tak. Tak. Bo rano to już rozstrzeliwali dzieci i kobiety, ale tam którzy mieszkali bliżej wiaduktu, z tamtych ulic. Ta Sokołowska, Gostyńska, tamte ulice.

  • To mówi pani, że rano, czyli 5 sierpnia rano?

Piątego rano to była egzekucja po drugiej stronie ulicy. I oni też tam… Taka pani jedna, ja po wojnie z nią rozmawiałam, to jej córka była, miała córeczkę ze sobą, i tą córeczkę [zabito]. Były obie ranne najpierw. Później przychodzili i ich dobijali, bo się pytali, czy ktoś jeszcze żyje. Jak się odezwał, to go dobijali. No i tą jej córkę dobili. Ona opowiadała, ta pani. Oni już tam byli przed południem, tam ta pierwsza egzekucja. A po drugiej stronie ulicy, tam gdzie naszych rozstrzelali, to [egzekucja] była po południu, do wieczora. Cały czas rozstrzeliwali, bo było bardzo dużo ludzi. A później poprzyprowadzali już jakichś wieczorem, no to zostało się. Bo jakieś chłopaki tacy znani szli, to wcale już tak… Bo u nas to już byli jako mężczyźni, to już rozstrzeliwali takich szesnastolatków, piętnastolatków, kolegów z klatki schodowej, nie jednego. A tamci przyszli.
No i później nas popędzili następnego dnia (to było szóstego, to była niedziela). Prosto Górczewską, w stronę Ulrychowa, tak jak teraz ten bazarek tam... Nie, przy Górczewskiej on jest? No tak, dobrze, przy Olbrachta bazarek. I w lewo. Tam już Jelonki były, Ulrychów, bo tam się Wola kończyła. Bo tam była pętla tramwajowa, a przy pętli koniec Warszawy. Tam już nie było [takich scen]. Ludzie byli u siebie w domu – przechodziliśmy w niedzielę – wesoło, muzyka jakaś, z płyt słuchali, oknami wyglądali. Jeszcze tam jakieś pomidory, pamiętam, wyrzucali tam na rogu ulicy. Bo ja chodzę często, tamtędy jeżdżę też na Wolę. Jak jest taki nowy kościół teraz postawiony przy ulicy Szczecińskiego, na rogu, tam za Olbrachta i Szczecińskiego, w tym miejscu. No i w tym miejscu jak żeśmy przychodzi, był taki kamień. Tam pola były, domów później nie było, same pola i później Jelonki. To osiedle było. Taki duży kamień... I jakiś taki starszy Niemiec szedł z nami jako konwojent i tą panią wyciągnął z tym małym noworodkiem i kazał im na tym kamieniu usiąść, a wszyscy do przodu pognali i to prędko. Wszyscy sąsiedzi myśleli, że ją zostawił i ją tam zastrzelił. Później się dowiedzieliśmy, że ona przeżyła i to dziecko też przeżyło. Mąż później do niej jakoś tam dotarł i reszta rodziny.

  • W sumie ten Niemiec ją uratował.

No dobrze, że jej kazał usiąść, bo widział, jak ona idzie. Jak ona szła? Przecież to po tej koszuli było widać, co się z nią dzieje, no. Taka pani Ania.

  • No a pani?

Ja to jeszcze byłam dzieciak. Tylko moja mama przez jedną noc [osiwiała] – na drugi dzień to już była siwa. Miała czterdzieści lat, jak osiwiała przez jedną noc. I pędzili nas z tych Jelonek na taki teren wojskowy. Teraz tam on jest od Jelonek aż do [miejsca], gdzie teraz te markety są, Fort Wola. Fabryka Nowotki... To były wojskowe tereny kiedyś, poligon czołgowy. I oni nas tam zaprowadzili, trzymali (tak jak teraz pogoda była) na takim słońcu calutki dzień. A później nie wiadomo, czy ci mieszkańcy Jelonek, kto tam załatwiał, że oni się zgodzili wypuścić kobiety z dziećmi. No to ja jako dziecko też jeszcze byłam, bo nie byłam taka wielka jak teraz, chociaż też wielka nie jestem. Siostry jeszcze mniejsze, mama, babcia starsza. Nas wypuścili, wyszliśmy, ale młodych nie wypuszczali. Tam jeszcze była młodzież męska, żeńska, wszystko się zostało. Co z tymi zrobili, to nie wiem, nie mogę powiedzieć.
No i zaraz ludzie zaczęli zabierać do siebie do mieszkań, niedaleko, ci z Jelonek. Jedną noc nocowaliśmy u jednych państwa w ich domku, bo to są prywatne domki (do tej pory stoją). Teraz to ulica nazywa się Znana, kiedyś się inaczej nazywała ta ulica. Tam żeśmy byli jedną noc u jednych, drugą noc u drugich. Ale niektórzy odważni pozostawali, przeczekali nawet do stycznia podobno, nie wiem. Moja mama taka odważna nie była. Jak w nocy później przyszli nie wiadomo kto, jacyś „kałmucy”. Latarkami świecili po oczach i kobiety wyciągali. Nawet mężowi z łóżka żonę wyciągnęli (my na takiej kwaterze byliśmy). No to moja mama dawaj, trzeba uciekać, iść dalej. No i uciekać. No gdzie, na zachód. Przecież na wschód nie będzie uciekała, bo w Warszawie Powstanie, tylko na zachód. I złapali nas gdzieś.

  • A gdzie? Pamięta pani?

Pamiętam. Teraz to tam jest ulica Lazurowa. Kiedyś tam nie było ulicy, tylko były takie gospodarstwa wielkie, ogrodnicze. Z tych Jelonek wyszliśmy jakimś bocznymi drogami, żeby na zachód się kierować. Ale to nie było do Babic, bo do Babic to Górczewska prosto szła, a my tak jeszcze w stronę Wolskiej trochę szły. I tam nas złapali. Mieli też taki jeden punkt, gdzie zbierali, łapali. Też przez noc siedzieliśmy. Moja babcia taka trochę była na serce chora i przy tuszy była, ale ona za nic w świecie by na trawie nie usiadła. I były okna inspektowe. Usiadła sobie na tym oknie. Płaszcz jej się pociął, sukienka, pokaleczyła się, ale na trawie nie usiadła. Myśmy siedzieli na trawie, no bo dla dzieciaków to było jak na majówce – trawa była, wielki ogród, tam gdzie nas trzymali. A na drugi dzień pieszo pod ten wiadukt. Chyba teraz jak się na Włochy jedzie autobusem z Woli, to tamtędy, i nad torami. I prosto wędrówka i to prędko – do Pruszkowa do obozu.
Ale służba zdrowia się wszędzie zna. Moja mama jakąś panią poznała. To nie jej koleżankę, tylko mojej babci. A babcia była w takim stanie, że nikogo nie poznawała. Nawet chyba by nie wiedziała, jak się nazywa, jakby się jej zapytali. No i moja mama tą panią zaczepiła i się zapytała, czy zna taką i taką. Zna, naturalnie. Przecież razem kursy kończyły. „No to – mówi – my tu jesteśmy”. No i ta pani dała mamie też fartuch Czerwonego Krzyża. Nawet wiem, jak się nazywała: pani Zdanowska. To była babci koleżanka. Babcia była w takim stanie, że było widać, że do szpitala się nadaje, to ją jakieś dwie sanitariuszki wzięły. A moja siostra najmłodsza (tutaj mam jej zdjęcie, siódmy rok miała) dostała zapalenia opon mózgowych, była chora. Może z tego gorąca. Nie wiadomo, z czegoś to musiało być. I mama ją na ręku niosła. W tym obozie to już bardzo źle wyglądała, jak tyle kilometrów jeszcze się przeszło. Przecież koło dwudziestu jest do Pruszkowa z Warszawy. No i dobrze, zgodzili się. Bramę otworzył ten wartownik. Taki stał, pamiętam go, rękawy miał zawinięte, bo to gorąco było, i zegarków, od kostki dotąd zegarkami udekorowany. Mamę wypuścił z tą chorą siostrą na ręku, babcię te dwie pielęgniarki prowadziły. Siostra, ta trochę ode mnie młodsza, jakoś się tam z nimi przemknęła, bo była mniejsza, a jak on otworzył tą bramę, to jakaś taka poprzeczka była, to ja już byłam za tą poprzeczką. No to mówi: „A ta to co?” – na mnie pokazał. Wyglądało na to, że będę musiała tam zostać sama. Jak on tą bramę uchylił, jak ja się nachyliłam, jak się puściłam ulicą, to ja nie wiem… Ludzie jak się patrzyli i stali na ulicy, bo dużo ludzi stało miejscowych z Pruszkowa pod tymi bramami. Stali, bo liczyli, że jakaś rodzina, że może ktoś się tam trafi w obozie. Chcieli pomagać po prostu ludziom. I tylko widzieli, że ja leciałam tą ulicą Prostą i mnie złapali też i zaprowadzili do takiego domu, który zakonnice prowadziły.

  • Czyli ludność Pruszkowa też pomagała.

Ta miejscowa. Bo mama szła z tymi [siostrami Czerwonego Krzyża], a ja leciałam i dużo pierwsza byłam jak oni. Jak mama do tego miejsca doszła, gdzie mnie schowali, to powiedzieli, że taka dziewczynka tu leciała. Nie wiadomo, co jej się stało, ale ją złapali i [zabrali] do zakonnic. No i mama mnie znalazła u tych zakonnic. Później mamie też powiedzieli, gdzie iść z tą siostrą do prywatnego lekarza. Znaczy prywatnego, tak mówię „prywatnego” – tamtego miejscowego, u nich. Nazywał się... Też pamiętam, bo mama zawsze opowiadała. Dwa tygodnie byliśmy u nich w Pruszkowie, ale już na mieście. Nazywał się pan doktór Dębski. To był starszy taki lekarz, znany. Może był jeden w tym Pruszkowie tylko, nie wiem. Tam mamę skierowali. Leczył siostrę przez dwa tygodnie. Zastrzyki robił, wszystko, wizyty, jak to się mówi, społecznie dawniej, bo teraz nie ma tak, że za darmo kogoś by leczyli, prawda. No i obcy ludzie, tylko że właściciele domu, na ulicy Bursowej pod szóstym dysponowali kluczami do mieszkania lokatorów, którzy wyjechali na wakacje i zostali odcięci za Wisłą, nie wrócili. I ci ludzie nam dali to mieszkanie na czas, jak się ta moja siostra leczyła.
No ale to było też niebezpiecznie w Pruszkowie zostać, bo przychodzili, sprawdzali stale, na podwórko ludzi brali, legitymowali. Kto był z Warszawy, to znów go do tego obozu zabierali. Nawet tej pani gospodyni, co ten dom miała i nam to mieszkanie dała, to jej synowa przyjechała z Warszawy z dziećmi, no to tą synową zabrali. Dzieci zostały malutkie z tą babcią. A moja mama jeszcze i babka tak samo oprócz tych ausweisów takich, jak to te kenkarty były, znaczy się dowody osobiste... To się ausweis nazywało. To była takiej o wielkości składana legitymacja ze zdjęciem, różowa, bo dowody były szare, a to było różowe, i nigdzie na zewnątrz nie pisało, że z Warszawy. Bo wewnątrz, jak by otworzył, to było zdjęcie, adres, [więc] by się zorientował. Ale mama tylko pokazywała z wierzchu, taki zamknięty, a tam taka wielka „gapa” była i Krakau pisało. Bo to był dystrykt krakowski, prawda – Warszawa, myśmy należeli [jako] Generalna Gubernia to pod Kraków. I on tylko ten Kraków zobaczył, to na bok nas odsunął i tym sposobem żeśmy przebyli. Ale mama mówi: „To długo nie będzie. Przyjdzie jakiś cwańszy i zajrzy do środka. No i nas też zabierze”. Jak tu uciec z tego Pruszkowa? No i ta kolejka EKD jeździła do Grodziska. Wsiedliśmy w tę kolejkę. Ona jechała do Grodziska, ale jeszcze jechała przez Milanówek wpierw i te inne Leśne Podkowy. Niemcy też na peronach stali. Jak ktoś wysiadł, to go legitymowali. Ale ten kolejarz, co wiózł, to się zorientował, że on wiezie takich uciekinierów, to tylko zapiszczał, zagwizdał, i przelatywał przez te stacje. I tak nas dowiózł do Milanówka.
Później mama się dowiedziała... W tym Milanówku, w takim pomieszczeniu, gdzie cukierki robili, taka fabryka była w Milanówku, tam się spotkało dużo znajomych. Mama później poszła do Grodziska, to już było niedaleko z Milanówka i dostała taką jakby przepustkę. To RGO wydawało. Jakoś Niemcy honorowali tę organizację, [która] pomagała wszystkim ludziom przez całą okupację. Dostała przepustkę w dwóch językach, po polsku i po niemiecku. I to już było chyba 25 sierpnia, jakeśmy wyjechali z tego Pruszkowa i z tego Milanówka, jednego dnia. No i udaliśmy się dalej. Przepustkę mama miała, wędrowaliśmy, wędrowaliśmy, aż żeśmy się zatrzymali w okolicach Puszczy Mariańskiej, tam gdzie ten szpital też się zatrzymał, Wolski, niedaleko.
Tam ludzie znowu nam dali mieszkania. Mama była położna, ale nic nie miała, ani fartucha białego, niczego. W gminie się zameldowaliśmy na tej przepustce. Już dostała kartki, żeby chleba kupić, czarnego, glinianego, i też do lekarza się udała nieznajomego, pana Piwońskiego. Ktoś jej doradził, że jest niedaleko lekarz, niech do niego idzie. Dał mamie fartuch, dał mamie podstawowe narzędzia i poradził, żeby napisała ogłoszenie, w gminie powiesiła (bo najwięcej ludzi do gminy przychodziło), że tu i tu mieszka położna. No i mama miała pracę, już pracowała, i już przeżyłyśmy. Ale nie było się w co ubrać, bo [mieliśmy tylko] to, co w piwnicy było. Ja byłam najlepiej ubrana z całej rodziny, bo ja się zawsze ubierałam w dwie sukienki. Na zapas się bałam, że jak się dom zawali, to się nie będę miała w co ubrać. Miałam półbuty na nogach, miałam płaszczyk, taki trochę cieplejszy, miałam dwie sukienki. One miały po jednej tylko, mama też jeden letni płaszczyk miała, babcia też, no ale jakoś przeżyłyśmy. Była bardzo ostra zima, ten czterdziesty czwarty na piąty, do stycznia. Później już się polepszyło, bo już się okupacja skończyła. Mama poszła już normalnie do pracy, legalnie do szpitala.
  • W Milanówku?

Nie, nie, nie, już pod tą Puszczą Mariańską byłyśmy daleko. Z Milanówka to tylko przepustkę mieliśmy, ale żeśmy uciekali jak najdalej od tych Niemców, od Pruszkowa. Jeszcze później pracowała, też od znajomego tam lekarza, dyrektora szpitala w Skierniewicach dostała pracę, dostała mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią. Babcia niedługo popracowała, bo już była w wieku emerytalnym, była na emeryturze. Moja mama starała się, aby znów wrócić do szpitala, do Warszawy, ale nie było tak łatwo, bo mieliśmy złe pochodzenie, mama nigdzie nie chciała się zapisać, no to mieszkanka nie miała. Tylko mogę pokazać, właśnie tutaj mam mamy książeczkę, bilety, wszystko, ma. Dojeżdżała ze Skierniewic na ulicę Żelazną.

  • W który to było roku?

No, już pięćdziesiąte, sześćdziesiąte. Do sześćdziesiątego dziewiątego pracowała, [z tego roku] mam ostatni wpis w legitymacji mamy. Do sześćdziesiątego dziewiątego pracowała, dojeżdżała ze Skierniewic. Miała już sześćdziesiąt pięć lat, jak poszła dopiero na emeryturę. Przepracowała jako położna czterdzieści lat i największe odznaczenie, jakie mogła dostać osoba bezpartyjna (nie każda też dostała) „Za zasługi dla Warszawy”, szczególnie dla Woli, jako że była zasłużona położna.

  • A pani?

Ja chodziłam do szkoły do gimnazjum w Skierniewicach, ale pani poczeka. Ja później się szybko uwinęłam i pierwsza się wyprowadziłam, bo szybko za mąż wyszłam, bo miałam szanse do Warszawy wrócić, mieszkać.

  • Kiedy to było?

W czterdziestym dziewiątym roku. Miałam 18 lat, skończyłam średnią szkołę, wyszłam za mąż i przyjechałam najpierw na Boernerowo. Później był WAT, byłam w Wacie, razem byliśmy, później w Akademii pracowałam w bibliotece do końca, do emerytury. Mam dzieci, mam wnuczki.

  • Akademii jakiej, Medycznej?

Nie, sztabu generalnego. W wojsku byliśmy, w wojsku na Boernerowie i dlatego miałam mieszkanie i w Warszawie stale mieszkałam. Do mamy jeździłam na Żelazną w odwiedziny tramwajem, wsiadałam w „dwudziestkę” i jechałam.

  • Proszę powiedzieć, jakie ślady na pani psychice zostawiło Powstanie?

No to chyba, wie pani co, ja się sama sobie dziwię, że jeszcze jakoś żyję i jeszcze jestem na tyle świadoma, że wiem, gdzie mieszkam, jak się nazywam i wszystko pamiętam. Może to jest dobre, może to jest złe, bo niektórzy, nie wiem, czy nie wiedzą, czy udają. Bo rozmawiam z takimi, to też niby się chwalą, że mieszkali w Warszawie, tu byli, tam byli, no ale jak tak popytać o coś, to nic nie wiedzą.

  • Wspomniała pani o tym, że każdego roku jak jest 1 sierpnia, to cały sierpień jest dla pani bardzo trudny.

Przez dwa miesiące, aż się Powstanie nie skończy, aż flagi nie zdejmę. Widziała pani, mam za oknem flagę. Jak państwo wyjdą, to może pan sobie zdjęcie zrobić. Kwiatek powiesiłam i flagę wysoko, bo ja mam kraty w oknie. Zawsze jestem każdego pierwszego na Woli i każdego piątego. Dopóki będę żyła, to tak będzie, i moje dzieci i nawet teraz to zainteresowany jest mój [wnuk] ([syn] tej Ani, co z panią rozmawiała). Pięć lat będzie miał ostatniego sierpnia i on też czeka, kiedy pojedzie z babcią tam na Górczewską. Przyjeżdżają z nim.

  • Co by pani chciała jeszcze dodać?

Żeby się jeszcze ktoś odezwał, kto żyje, jacyś znajomi, jakieś koleżanki może, no nie wiem, żeby też się zgłosili. A właśnie, wracając do tego, jak zaczęłam pani mówić, że zaczęli ten szpital w Sądzie robić na 1 września, ten wojenny.

  • Trzydziestego dziewiątego roku?

Tak, początek września, jak zaczęli Niemcy pod Warszawę podchodzić i tych rannych zwozili do Warszawy do szpitali, to już miejsc ło, a jeszcze był zbombardowany ten szpital na Żelaznej 1 września. Te położnice, nawet kiedyś film taki był pokazywany, kafelkami takimi był obłożony, one siedzą z tymi dziećmi w piwnicy na podłodze. Niemcy nie honorowali znaków Czerwonego Krzyża. Szpitale się oflagowały, to tam jeszcze prędzej bomby rzucali w to miejsce. Ale przecież mówiłam, że te sąsiadki, które pomagały, to ja pamiętam te panie, z drugiego, trzeciego piętra. Była taka pani Stasiakowa, pani Lorentzowa, pani Morawczyńska. Przecież one też miały dzieci, nie wszystkie zginęły, starsze, ale te młodsze to wiem, że one są, dziewczyny, bo się nieraz na cmentarzu spotykamy. Może by się zgłosiły i wywiadu udzieliły i potwierdzili to, co ja mówię, czy prawdę powiedziałem, czy nie.

  • Chciała pani dodać coś jeszcze na temat tego szpitala we wrześniu.

No to właśnie mówię, te panie, które nazwiska wymieniłam, to one zbierały to razem i tam odwozili. Sąd zamieniono w szpital, bo chyba ten budynek sądu to był przed wojną postawiony nowy i chyba nawet sądem nie zdążył być, tylko chyba najpierw był szpitalem wojskowym, takim polowym. Ja pamiętam tylko tych rannych na noszach, jak leżeli takie różne kaleki zakrwawione, od samego wejścia aż do samej ulicy, do samego chodnika, do jezdni, przez cały chodnik.

  • Mówiła pani, że jak się zaczyna sierpień każdego roku, że pani każda noc…

To mi się wszystko śni od nowa. Ja stale gdzieś uciekam, stale do mnie strzelają, stale coś się dzieje ze mną. Nerwami żyję przez te dwa miesiące. Już kiedyś powiedzieli, żebym nie jeździła na te uroczystości, no ale jak nie pojadę, musi ktoś pojechać tego znicza zapalić. Ile jest takich osób, którym nie ma kto zapalić. Wracając do tego, chcę właśnie pani powiedzieć, mam w gazecie wycinki, mogę i gazety pokazać, bo ja zbieram te sierpniowe wszystkie dane i książki mam. Mam dużo [książek] o Warszawie, o Powstaniu chyba mam wszystko, jeszcze rodzinie ile oddałam, swoim dzieciom. Właśnie jeżdżę, bo wiem, że tam do niej nikt nie jeździ, bo teraz zmieniają te nagrobki na cmentarzu, częściowo, jeszcze nie wszystkie, i tam niedaleko jest... Bo myśmy zrobiły taki prywatny, bo jak wszystkich chowali hurtem pod tym kurhanem, to te nasze panie, niektóre sąsiadki, nie tylko z naszego domu, z innych też, z tej ulicy, zrobiły składkę, kupiły taką czarną płytę granitową. Tam czterdzieści nazwisk jest. Mój ojciec też jest między innymi. Mam tu zdjęcie, zaraz pani pokażę to zdjęcie, jak to wygląda. No i tyle osób się na tej tablicy zmieściło. A na tych dużych tablicach po drugiej stronie to właśnie jest taka dziewczynka, mamusia jej przeżyła, też z przestrzeloną twarzą wyszła, bo ona była na Wolską zapędzona z tamtej strony Działdowskiej do tej fabryki Ursusa. I ta matka jej też wyszła ranna, a dziewczynka jedenastoletnia, mojej siostry koleżanka, no to jak jeżdżę teraz, to jej znicza zapalę.

  • Aha, bo ta dziewczynka zginęła?

Bo to koleżanka. Ją trafili, a jej mamusię tylko postrzelili. Nie ją jedną, były takie mamusie i tatusie, co pozostawali, chociaż oni by woleli zginąć pewnie, no, ale… ale taka prawda.

  • Czy jeszcze by pani chciała coś dodać do swoich wspomnień?

Nie, po prostu ci, co przychodzą, to żeby nie przychodzili jako na widowisko, na imprezę artystyczną, tylko oddać hołd tym poległym, bo oni im miejsce ustąpili, dlatego w Warszawie co niektórzy mieszkają. Przyjeżdżają, widzę, jeszcze dyskusje się różne odbywają, wody do picia muszą dostać, jeszcze w koszyk do domu muszą zawieźć. Przecież ja to obserwuję, co roku jestem. Jeszcze ani kropelki wody od nikogo nie wzięłam, bo ja mam swoją u siebie w domu, a poza domem to nie piję. Staram się jak najmniej, już taka jestem. Nigdy nie korzystaliśmy z żadnych przywilejów, nie mogliśmy, potem nie chcieliśmy. Mama zawsze pracowała, o nas dbała. Dokąd byli rodzice oboje, to byli oboje, a później sama musiała zastąpić ojca i matkę. Starała się, do domu dziecka nie oddawała dzieci, nie topiła, jak to teraz mamusie mordują i topią dzieci, nigdzie nas nie oddała, trzymała nas w domu. Wszystkie wydała dobrze za mąż, każdej wesele wyprawiła, chociaż jako wdowa to jeszcze chciała się postawić, że ona też może. I tak było. Tak żyliśmy, za swoje własne, i tak do tej pory żyjemy.



Warszawa, 8 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Zofia Maria Michałowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter