Nazywam się Mieczysław Chorąży, pseudonim w czasie Powstania „Grom”. Miejsce pobytu w czasie Powstania, Mokotów.
Pułk „Baszta”, a bliżej kompania B-1, a jeszcze bliżej, zaczynałem Powstanie jako dowódca drużyny w III plutonie. Dowódcą plutonu był „Starter” Karol Niewiarowski, który zginął w nocy z 1 na 2 sierpnia.
1925.
Ja jestem Podlasiakiem, z południowego Podlasia, z województwa lubelskiego, [powiat Biała-Podlaska]. Urodziłem się na wsi, jestem synem chłopa, rolnika. Ojciec miał dosyć duże gospodarstwo jak na tamte stosunki, wprawdzie nie czarnoziemu, tylko piaski podlaskie. Miał tam ze dwadzieścia hektarów ziemi ornej, dziesięć hektarów lasu, co było uważane później, że był kułakiem.
Moja wieś rodzinna nazywała się Janówka. To mała wieś, kilkanaście domów, [w gminie Piszczac], w powiecie Biała Podlaska.
W trzydziestym ósmym roku rozpocząłem pierwszą klasę gimnazjum imienia Ignacego Józefa Kraszewskiego, w Białej Podlaskiej, wojna przerwała nauczanie. W czterdziestym roku uczyłem się na wsi, prywatnie, u nauczyciela gimnazjalnego, którego ojciec ściągnął na wieś, a potem moja bratowa [zabrała] mnie do Łowicza, żeby kontynuować nauczanie w systemie tajnym.
To był [początek roku czterdziestego pierwszego]. Mój najstarszy brat, który był ode mnie starszy czternaście lat, [i który mieszkał w Łowiczu], poszedł jako ochotnik w trzydziestym dziewiątym roku do wojska i zginął w Gąbinie niedaleko Warszawy, idąc prawdopodobnie na pomoc Warszawie. Pochowany jest Gąbinie.
[Najstarszy] brat na imię miał Jan, a drugi, starszy ode mnie o jedenaście lat, miał na imię Czesław. Nie żyje, zmarł dwa lata temu.
Tak, w Gąbinie. To jest między Sochaczewem a Włocławkiem, chyba gdzieś z grubsza, po lewej stronie Wisły ta miejscowość się znajduje. Bratowa i brat kończyli SGGW i po ukończeniu studiów zostali wykładowcami w szkole rolniczej w Łowiczu. [Gdy] brat zginął, to bratowa mnie ściągnęła do Łowicza. Bratowa była ciekawą bardzo postacią, bo to działaczka [ruchu ludowego] i w [okresie] okupacji i [po wojnie].
Hanna Chorążyna, z domu Bieńkowska. Pochodziła z bardzo bogatej rodziny na Lubelszczyźnie, ale była zapaloną agrarystką, była przeciwna ustrojowi społecznemu na wsi [opartemu o] wielkie latyfundia, uważała, że powinny być gospodarstwa rodzinne. Ona była za parcelacją swojego majątku, co jest niesamowite. W Łowiczu oboje byli wykładowcami. Jak brat zginął, to bratowa [od razu rozpoczęła pracę w konspiracyjnym ruchu ludowym] i ściągnęła mnie [do] Łowicza. Byłem w Łowiczu od [początku czterdziestego pierwszego roku]. Moi rodzice zmarli w 1941 roku. […] Ojciec w czterdziestym pierwszym roku na Wielkanoc, w Wielkim Tygodniu, a mama...
No naturalną, ale wskutek wojny, można powiedzieć, bo okupant dręczył przecież wieś przed wojną ze związkiem sowieckim tymi kontyngentami, rekwizycją czego tam by nie było. Chłopi ukrywali bydło gdzieś po lasach całymi nocami; [mój] ojciec przeziębił się, zmarł na zapalenie płuc. A mama zmarła jakieś dziesięć, dwanaście dni przed Bożym Narodzeniem na tyfus plamisty...
Czterdziesty pierwszy.
Ja byłem na wsi, w Janówce. […] Myśmy byli w szkołach i w domu wychowywani w takim bardzo patriotycznym nastawieniu. Musiało się słuchać hymnu tylko w postaci stojącej, z odkrytą głową, na baczność. Musiało się szanować godło i władze nasze najwyższe i tak dalej, i tak dalej. W trzydziestym dziewiątym roku, gdy wybuchła wojna, władze wydały apel, że wszystkie szkoły mają być otwarte i nauka ma się rozpocząć tak, jakby nie było wojny. Ja w tej sytuacji zostałem przez ojca „zmobilizowany [i pojechałem], uczyć się w drugiej klasie gimnazjalnej do Białej Podlaskiej. Mimo protestów mamy załadowano mnie i moje wszystkie rzeczy, które były niezbędne, i wywieziono mnie – wojna trwała – wywieziono mnie 2 [lub] 3 września do Białej Podlaskiej. Rozpocząłem naukę. Ta nauka trwała do chwili, gdy weszli Niemcy. Ale najpierw do Białej, około dwudziestego, może 22 września weszła Armia Czerwona, bo pomimo paktu Ribbentrop-Mołotow i ustaleniu linii demarkacyjnej na Bugu, rozkazy nie zawsze doszły tam, gdzie było trzeba, i niektóre oddziały [sowieckie] poszły dalej na zachód.
Oczywiście.
No tak wypada, tak.
Ja mieszkałem w bursie, przy gimnazjum imienia Ignacego Józefa Kraszewskiego. W Białej był duży garnizon piechoty, 34. pułk piechoty, i był duży garnizon lekkiej artylerii konnej. Po lekcjach, które trwały normalnie, wielką atrakcją dla nas było bieganie i myszkowanie po koszarach. Znajdowaliśmy tam różne ciekawe dla chłopców rzeczy, oczywiście broni nie, ale na przykład ślepą amunicję, przekroje granatów, karabinów, różne instrukcje i tak dalej.
Nie było, nie było wojska, nie było nikogo, były opuszczone kompletnie. Oczywiście nabraliśmy sporo tej ślepej amunicji do bursy; była o to awantura w bursie, więc [nasze skarby] chowaliśmy [w ogrodzie] w schronach przeciwlotniczych. Armia Czerwona weszła... ja myślę, że gdzieś dwudziestego pierwszego, może 22 września. To, co mi się bardzo wbiło w oczy, to to, że żołnierze byli znacznie gorzej ubrani niż nasze wojsko. Mówiło się, że karabiny Sowieci noszą na sznurkach. Oni nie nosili na sznurkach, tylko nosili na pasach, ale parcianych. Nasze wojsko miało pasy skórzane. Mieli dużo takich pasów i te wszystkie rynsztunki to były tkane z tkaniny. Tak samo plecaki. Nasze wojsko miało plecaki chyba nawet pokryte jakąś skórką cielęca z góry, żeby nie zawilgociły się [gdy] padał deszcz,. Rosjanie mieli worki, bardzo proste, dwa rogi na dole przewiązane taką taśmą i u góry zawiązane. Oficerowie mieli płaszcze na przykład, to pamiętam, nieobrębione na dole, nieraz takie nitki wisiały, więc ludzie się śmiali.
A to, co mi się bardzo zapamiętało, to [że] w tym samym dniu, gdy weszli [Sowieci], powstała milicja złożona głównie z młodzieży żydowskiej i częściowo polskiej. Z [czerwonymi] opaskami na rękach, z karabinami; w ciągu kilku godzin było ich pełno w całym mieście.
Ale nauka nie była przerwana, myśmy dalej chodzili do gimnazjum. To jest ewenement, bo wojna się toczy, a tutaj... Bardzo ciekawe, jak państwo było silne i to poczucie spełnienia obowiązku przez obywateli. Ojciec wysyła syna: „Musisz uczyć się, bo taki jest rozkaz władz, taki nakaz”.
Tak.
Jeszcze nie.
Nie, oni się zachowywali poprawnie. Tam nie było żadnych incydentów.
Ja myślę, że oni byli nie dłużej niż może tydzień, może pięć dni, […] [a potem się] Rosjanie wycofali. Oczywiście, ja nie widziałem wycofujących się, bo to się odbywało pewnie etapami i w nocy, ale pamiętam, w czasie lekcji przed południem, na podwórko gimnazjum, na motocyklach wjechała [inna] armia, jakiś oddział niemiecki, pierwsi żołnierze. I ta armia była bardzo, bardzo inna niż Armia Czerwona. Ubranie i prezencja, wszystko wyczyszczone, począwszy od butów, mimo że przecież to były oddziały terenowe, na linii frontu. Motocykle, potem samochody [były porządnie utrzymane].
Niemcy jak weszli do Białej, to nam pozwolili jeszcze ze trzy dni chyba chodzić [do szkoły], potem dyrektor ogłosił, że szkoła jest zamknięta i bursa została rozwiązana. Wróciłem na wieś. To musiał być gdzieś koniec września […].
Na wsi, z ciekawszych takich [zdarzeń] z trzydziestego dziewiątego, to do naszej wsi w końcu września, w ostatnich dniach, wszedł jakiś oddział rozbity polskiej armii prezentujący się jako szpital PCK, ale po różnych zachowaniach i po składzie [tego oddziału] żeśmy odkryli, że oni oprócz rannych i aptek i tak dalej, wiozą jeszcze co innego. Musiały to być jakieś rozbitki, które pod flagą Czerwonego Krzyża gdzieś szły lasami w kierunku prawdopodobnie Warszawy, bo w tym kierunku opuścili wieś. Było dużo oficerów i bardzo dużo żon oficerów. Było trochę rannych, ale okazało się, że [za wsią], w wielkiej sadzawce, utopili skrzynie z amunicją przeciwpancerną. Wielkie pociski, które potem żeśmy tam wyłowili.
Kolega, mój przyjaciel, widział i wydobył takie dwie skrzynki wielkich pocisków.
On był może o rok starszy, a może i nie.
Jak wyłowiliśmy [skrzynki], to przykro mówić, ale robiliśmy głupie rzeczy, na przykład polewając taki wielki nabój do armaty (myślę to było jakiś siedemdziesiąt pięć czy osiemdziesiąt milimetrów średnicy), polewając wodą, przepiłowywało się, żeby zobaczyć i uzyskać proch. No i potem okazało się, że ten proch jest inny trochę niż w nabojach karabinowych, bo to był taki makaron, więc żeśmy patrzyli, jak on się pali w różnych warunkach.
Chwała Bogu nie, bo gdyby się wydarzył, to bym z panią tutaj nie rozmawiał.
Tak, to musiało być w czterdziestym [pierwszym] roku, [bo w czterdziestym] ojciec [przywiózł] nauczyciela języka polskiego z gimnazjum na wieś. On nie zarejestrował się jako oficer rezerwy i ukrywał się. Razem jeszcze z drugim kolegą chodziliśmy do niego na zajęcia. On prowadził różne zajęcia z wyjątkiem matematyki. I był chyba gdzieś, tak przypuszczam, od marca czterdziestego roku do jesieni. Jesienią bratowa [przyjechała do Janówki, aby porozmawiać z moimi rodzicami], a potem mnie zabrała [do Łowicza].
Profesor [nazywał się] Polak [i] był wykładowcą [literatury polskiej].
Nie, mieszkał u sąsiadów, bo wydawało się, że to będzie bardziej zakonspirowane. Nasz dom był duży we wsi i dużo [tam] zawsze ruchu było, to mieszkał kilka domów dalej. Oczywiście na wsi wszyscy wiedzieli. Ale ten wykładowca mój źle skończył, bo zdecydował się wrócić do Białej, aresztowali go [Niemcy] i słuch po nim zaginął. Przypuszczam, że go gdzieś zamęczyli w obozie.
Ja nie widziałem w Janówce Niemców, [z wyjątkiem jednego patrolu konnego w 1940 roku]. […]
Nie.
W Łowiczu mieszkaliśmy w takim małym domku, niedaleko spółdzielni mleczarskiej, u pani Zofii Jagody. Bratowa już pełną parą [działała] w konspiracji, w ruchu ludowym.
Oczywiście.
Mieliśmy w domu masę „bibuły”. Ja rozwoziłem nawet po powiecie różne polecenia i [także] prasę podziemną. […] Nigdy nie wydarzyło mi się nic przykrego, ale to rozwożenie (rowerem jeździłem) było takie, jakby to powiedzieć, ryzykowne, bo to był jakiś koszyczek z prowiantem, a gdzieś na spodzie koszyczka plik różnych gazet.
Po [okolicznych wsiach i miasteczkach], tak. […] [Odnośnie nauczania]. To nie były jeszcze zorganizowane tajne komplety, takie jak w Warszawie, i ta sieć nie była jeszcze taka w pełni [ukształtowana], ale już były grupy uczniowskie uczące się w prywatnych lokalach, zawiązek tajnego nauczania.
W Łowiczu nie. Nie wiem, jak to było załatwione od strony formalnej, nie pamiętam, czy miałem jakiś dowód wtenczas, ale jeśli tak, to na pewno było to związane ze spółdzielczością, bo bratowa znała dużo działaczy spółdzielczych. Tam były spółdzielnie, przetwórnia owoców i zwłaszcza spółdzielnia mleczarska, bardzo duża, w [samym] Łowiczu i przypuszczam, że jeśli było jakieś zaświadczenie czy dokument, czy legitymacja, to związane [ze spółdzielczością].
Coś tam mogłem mieć, ale ja nie pracowałem, tylko uczyłem się. Natomiast bratowa miała takie oficjalne zajęcie w Spółdzielni Spożywców Społem.
[…] [Uczyłem się]. Był tylko jeden, taki dramatyczny incydent, [i] to było moje pierwsze zetknięcie się z Niemcami, ale tylko łagodnego, powiedziałbym, formatu.
Właśnie w czterdziestym pierwszym roku.
Musiało to być latem. Myśmy mieszkali [w domku] u pani Zofii Jagody. Tam był jeden pokój, gdzie spaliśmy, to znaczy [ja i] bratowa [oraz] jej koleżanka, też taka młodsza, działaczka ludowa ze znanej rodziny [Dzierżków] - Weronka [Dzierżkówna]. Ona była później znana jako pani marszałkowa, bo wyszła za [mąż za] marszałka Sejmu Gałaja, działacza w czasie PRL-u. [W] tym czasie Weronka pracowała [jako kasjerka] w banku, chyba Spółdzielczym. [Konspiratorzy] z ruchu ludowego ukartowali [w zmowie z Weronką] napad na ten bank i rabunek. To było [zrobione] w ten sposób: Weronka dała [im] klucze do banku i do sejfu, a [sama zgłosiła policji, że klucze skradziono jej w nocy]. W [pokoju gdzie spaliśmy], w oknie była [zamontowana] siatka przeciwko komarom i muchom; [siatka] została przecięta, wycięto [wielką] dziurę i wersja była, że jak kasjerka banku spała, to ktoś wszedł [czy sięgnął], zabrał tam jej ten...
Tak, bo stół był przy oknie, tak jak pamiętam, i tam w torebce [Weronki były klucze do banku]. Oczywiście były jakieś porobione ślady pod oknem, pamiętam. No, i wtenczas na drugi dzień, jak się okazało, jak to się wydało, to byłem przepytywany na miejscu przez Niemców, którzy przyjechali. Weronikę...
No, dosyć [spokojnie]. Nie byłem tam w jakiś sposób nagabywany nachalnie, tylko [pytano], co widziałem, co słyszałem, czy słyszałem; [oczywiście] nic nie słyszałem. Weronkę aresztowano, ale chyba na drugi dzień puszczono. Ta wersja została utrzymana. Nie wiem, czy tam były może jakieś kontakty, że Niemcy dali temu spokój, nie mam pojęcia.
- tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo [Latem 1941 roku w naszym domku przebywało przez około 6 dni czterech czy pięciu lotników angielskich, którzy uciekli z obozu jenieckiego i przekazywani z rąk do rąk przez polski system konspiracyjny kierowali się na Wschód z myślą o dostaniu się przez front wschodni na stronę sowiecką. Lotnicy zostali wywiezieni do Warszawy w samochodzie łowickiej Spółdzielni Mleczarskiej ukryci między skrzyniami z produktami mleczarskimi. Podobno jeden z nich pozostał w Warszawie i przeżył wojnę]. Jesienią tego roku bratowa przeniosła się do Warszawy, bo już była głębiej zaangażowana w ruchu konspiracyjnym, ludowym. Zamieszkaliśmy najpierw w jednym pokoiku, [na] ulicy Smoluchowskiego, w domu Związku Nauczycielstwa Polskiego. Dom był zrujnowany […]. Ale tam mieszkałem jakieś może dwa tygodnie i potem uzyskałem mieszkanie na [ulicy] Złotej, tu gdzie teraz jest Sala Kongresowa, w kamienicy u pana Franciszka Kamińskiego, który był dowódcą Batalionów Chłopskich, późniejszy generał.
Sam, bratowa mieszkała gdzie indziej. Tam było ciekawie, bo tam był punkt, duży punkt rozdzielczy prasy konspiracyjnej [ruchu ludowego] na Polskę, [ściślej: na Generalne Gubernatorstwo].
To, co pamiętam. Już wtedy wychodził „Biuletyn Informacyjny”, o ile pamiętam. W jakiejś postaci powielane były różne [publikacje] ruchu ludowego, tytułów nie pamiętam, „Żywią i Bronią”, chyba coś takiego było. Tam był duży ruch kurierek, łączniczek i [działaczy konspiracyjnych]. Dla zamaskowania tego ruchu, w tej samej kamienicy chyba jakiś nawet krewny generała Kamińskiego (nie wiem, jakie tam były relacje) miał wytwórnię herbaty chińskiej Czerwona Róża czy Chińska Róża. Wytwórnia herbaty, to było bardzo ciekawe; herbatę się robiło tam z wiórów z marchwi, z korzonków z liści wiśni i tak dalej. Ale był ruch, paczki wychodziły i przyjeżdżały …
Nie, chyba nie. Ja tam niedługo mieszkałem, może miesiąc, bo bratowa uważała, że to nie jest bezpieczny punkt. Potem mieszkałem na ulicy Mokotowskiej, u wdowy po adwokacie, pani Marii Babskiej. Pan mecenas Babski był znany z obrony działaczy lewicowych w procesie brzeskim. Jego Niemcy po wejściu do Warszawy aresztowali, nie wiadomo, co się z nim stało. Państwo Babscy mieli piękne mieszkanie, wielkie, chyba cztery pokoje, gabinet, kuchnię, [wejście] frontowe, [wejście] kuchenne, na drugim piętrze, o ile pamiętam, Mokotowska chyba 49. Ten dom był wypalony, ale ocalał. To była moja stancja przez zimę czterdzieści jeden, czterdzieści dwa. I potem dłuższa już stancja [na ulicy] Marszałkowskiej 124. Między ulicą Sienkiewicza a [ulicą] Moniuszki [stał] wielki budynek z dwoma podwórzami, obecnie jest tam gmach PKO, a przedtem po wojnie był tam dom, z otworami [na elewacji], który nazywali warszawiacy „Dom pod Sedesami”. Nie wiem, czy pani pamięta. Pani Babska czy bratowa miały kontakty z Radą Główną Opiekuńczą, która zaczęła [już] działać. Udało im się zameldować mnie w bursie męskiej. [Bursa była] na drugim piętrze z oknami na naroże na Sienkiewicza i Marszałkowską, [a] wejście od [ulicy] Sienkiewicza. To był taki pseudobarokowy dom z gzymsami, ozdobami. Nas tam było pięćdziesięciu dwóch, czterech chłopców. A od strony Moniuszki, na czwartym chyba piętrze była bursa żeńska, też RGO.
Oficjalnie to była bursa dla młodzieży niezamożnej i oficjalnie myśmy pracowali w różnych instytucjach. [Prawie wszyscy uczyli się].
Oficjalnie miałem [zapewne dokument z Łowicza, a po kilku miesiącach bardzo dobry fałszywy dokument stwierdzający, że pracuję w warsztatach napraw samochodów wojskowych na Bemowie. Nigdy tam nie byłem]. […]
Jak przenieśliśmy się z Łowicza do Warszawy, to już było tu szkolnictwo zorganizowane i ja wstąpiłem na tajne komplety IV Gimnazjum Państwowego im. Mickiewicza. Oficjalnie to gimnazjum [w tym czasie] (nie wiem, jak to było zorganizowane) działało pod maską szkoły zawodowej. Więc raz chodziłem do takiej szkoły zawodowej sanitarnej, na ulicy Chmielnej. […] Potem była szkoła zawodowa budownictwa na Politechnice. To było normalne kursy [gimnazjalne]. Jak to było zgrane od strony organizacyjnej, trudno mi powiedzieć, ale Niemcy się szybko zorientowali, że jest coś nie tak, i te szkoły zaaprobowane [przez władze] niemieckie Berufsplichtschule, Niemcy potem pozamykali i nie było tak łatwo [z nauką, która odbywała się tylko na tzw. kompletach]. Oczywiście inne szkoły też [działały] łącznie ze szkolnictwem wyższym. Była szkoła Zaorskiego, szkoła sanitarna, gdzie były studia medyczne, był tajny Uniwersytet Poznański, jakieś fakultety.
Jednego, jedno nazwisko, bardzo żeśmy wszyscy go lubili, to był profesor Michał Dadlez, nauczyciel języka polskiego, bardzo taki serdeczny, przyjaciel młodzieży. Jego wnuk jest biochemikiem, pracuje w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN. A Dadlez nas uczył literatury. Wielki patriota, bardzo przyjemny pan, uczył poezji. (Ja przytaczam w swojej książce niektóre, [wiersze], które wtenczas musieliśmy recytować). Bardzo zwracał uwagę na wymowę, intonację, to pamiętam. Lokale były rozrzucone po całym Śródmieściu, w różnych miejscach. Na [ulicy] Skorupki, pamiętam, jeden lokal był, jeden koło kina na Marszałkowskiej (Boże drogi, widzi pani, się zapomina), na Marszałkowskiej koło Koszykowej, ale od strony Wisły. „Palladium” było przy Chmielnej, prawda, a tam [na Marszałkowskiej] było... no nie pamiętam. [Wybierano] takie ruchliwe miejsca [na przykład] koło kina, bo tam [więcej] ludzi się [kręciło]. Gdzieś na Wspólnej [był] jakiś lokal i na dalszych obrzeżach [śródmieścia]. Komplety uczniów były w liczbie na ogół nie więcej niż dziesięciu […]. Myśmy przychodzili w określonym trybie. Nie na ściśle określoną godzinę, tylko musieliśmy wchodzić w odstępach czasu, przez jakieś czterdzieści pięć, pięćdziesiąt minut w różnych wyznaczonych terminach. Nauczyciele przychodzili na ogół na dwie godziny lekcyjne. Nauka trwała gdzieś od ósmej czy ósmej trzydzieści do jakiejś trzeciej, czwartej.
To różnie bywało, a to karty, a to jakaś tam impreza, jakaś woda sodowa czy lemoniada stała, jakieś [przekąski]. Ale na szczęście nie mieliśmy nigdy wypadku. Jeden lokal był na Chmielnej, pamiętam. Nigdy nie mieliśmy w gimnazjum Mickiewicza [wpadki], ale przypadki były takie, że odkrywano takie komplety [i] to się źle kończyło.
Tak, ale to może [opowiem] troszeczkę później, bo chcę wrócić [do momentu], jak zamieszkaliśmy w bursie na [Marszałkowskiej, gdzie] przeprowadziłem się od pani Babskiej. Wielka kamienica, na dole sklepy, pamiętam, Krzysztof Bruhn i Syn, taki sklep z narzędziami, Marszałkowska róg Sienkiewicza. Potem był sklep chemiczny bliżej Moniuszki, jeszcze tam był chyba Meinl, taki niemiecki sklep spożywczy, od Sienkiewicza było „Café Akwarium” […]. Ale w tym budynku było bardzo dużo konspiracji i myślę, że od strony Moniuszki był chyba lokal związany z naszym batalionem. Ja kiedyś, później opowiem o tym.
Bo po [pewnym] incydencie, tam właśnie składałem jakiś meldunek. Po takim incydencie, o którym jeszcze opowiem.
No właśnie. Jak zostałem wprowadzony do tej bursy...
Jak zostałem umieszczony w tej bursie, to bardzo szybko się okazało, że jest [tam wielu] ciekawych kolegów, zaczęliśmy rozmawiać. Nie minęły może dwa tygodnie, poznałem dużo kolegów i ...
Jerzy Kłoczowski „Piotruś” i taki od niego starszy Wojciech Broszkiewicz pseudonim „BWL”, bo on miał Broszkiewicz Wojciech i chyba Leonard, ale L było nie od Leonarda, tego drugiego imienia, tylko od „lotnik”, [bo Wojtek chciał zostać lotnikiem]. Był studentem szkoły Wawelberga, po podchorążówce, zginął tragicznie. Oni mnie wprowadzili do konspiracji. Zaczęli rozmawiać o tym i o tym, no i to poszło bardzo błyskawicznie. Ja zostałem zaprzysiężony na Saskiej Kępie w jakimś lokalu, nie pamiętam dokładnie, raczej na peryferiach Saskiej Kępy. I okazało się, że jestem w zgrupowaniu Ludwika Bergera ([to był] nasz dowódca), [pseudonim „Michał”, „Goliat”, „Hardy”], w takiej jednostce, która potem została „Basztą”. […] Ta jednostka powstała na bazie harcerstwa na Żoliborzu, chyba [71] i 14 [warszawskiej] drużyny [harcerskiej]. Berger był tam podharcmistrzem. Berger bardzo ciekawy człowiek, bardzo żeśmy go lubili, pamiętam go. On był aktorem w zespole „Reduta” Osterwy. Wtenczas, [gdy wszedłem do konspiracji] ta grupa, nazywała się chyba „Howerla”. To harcerstwo jak zaczęło konspirować na Żoliborzu, to jeszcze nie miało nazwy. Pierwsza nazwa, jaką pamiętam, jaka się pojawiła, to „Fabryka”, która się potem dzieliła na jakieś dwie grupy, [kompanie]: „Kotłownia” i „Warsztaty”. Potem [(początek 1943 r.)], pojawiły się już bardziej [wyraźne] struktury wojskowe i mówiło się, że to jest już grupa „Tatry”, [odpowiadająca batalionowi], a różne szczyty Tatr [oznaczały kompanie]. I nasza grupa, która już była jako kompania, nazywała się „Howerla”. Potem to się przekształciło w tak zwany batalion sztabowy „Baszta”, [który pod tą nazwą rozwinął się w pułk]. I tam były już struktury wyraźnie wojskowe.
[…] [Ja znalazłem się] w batalionie „Bałtyk”, [w] kompanii B-1. […]
Tak, mieliśmy... Zostałem bardzo szybko wytypowany do podchorążówki, bo ja zacząłem tą podchorążówkę [już] 1 września 1942 roku, czyli po krótkim pobycie w bursie. Mieliśmy dużo zajęć, to był morderczy rok, ten czterdziesty drugi, czterdziesty trzeci, bo trzeba było chodzić na tajne komplety, uczyć się, szykować się do matury, a zajęć wojskowych też było bardzo dużo. I to były zajęcia bardzo intensywne, w lokalach i również w tak zwanym polu. W lokalach zajęcia były też po całym mieście, ale dużo było zajęć na Żoliborzu. Nasz kolega, późniejszy dowódca plutonu, „Cygan” miał „melinę” na ulicy Jana Kazimierza i na Potockiej gdzie był bardzo często instruktaż z ciężką bronią. Pistolety maszynowe, karabin maszynowy jeden, drugi. Taki karabin maszynowy [MG42], który był na wyposażeniu armii niemieckiej rozbierałem [i składałem] w trzy minuty. Kiedyś się skaleczyłem, mam jeszcze taką małą bliznę [na dłoni]. Zajęcia były też z regulaminów wojskowych, no myśmy nie lubili za bardzo tych różnych dryli koszarowych, te dyscypliny różne, te przepisy prawne, ale to wszystko było. Czytanie map, orientowanie się w terenie, wykłady z zakresu spraw minerskich, materiały wybuchowe, robienie różnych ładunków wybuchowych i tak dalej. Najciekawsze były oczywiście zajęcia z bronią.
Między innymi „Cygan”, on się nazywał [Stanisław Pfeferblum-Falkowski], był „Spad” – [Jerzy Strzelczyk] podchorąży przedwojenny, był „Klin”- [Zbigniew Hunter, pamiętam dobrze podchorążego Lucjana Sikorskiego („Gard”) i Janusza Lehmana („Januszajtis”). Inne] nazwiska gdzieś mam [zapisane], ale nie pamiętam, bo operowało się tylko pseudonimami. […]
Od 1 września [1942] do... pięć miesięcy, na początku czterdziestego trzeciego roku [było zakończenie].
Nie, w tym czasie poza szkoleniem, o którym mówiłem, było jeszcze szkolenie w terenie, bardzo intensywne, głównie na linii Otwock, Józefów, Miłosna, gdzieś tam. Potem w drugiej okolicy to było na linii Kobyłka, Zielonka, na linii do Wyszkowa czy do Białegostoku. W czasie okupacji w tym czasie ja nie brałem udziału w żadnej takiej akcji bojowej.
W okupacji było kilka wydarzeń takich, z których najbardziej dramatyczna... (Tylko dzisiaj się właśnie zastanawiałem, czy nie ma przekłamań w dacie). Widziałem na własne oczy egzekucję w Alejach Jerozolimskich, [róg Marszałkowskiej]. Jest tam obecnie taki kawałek muru i pomnik, gdzie jest [wyryta] data. [Miejsce egzekucji było przy ścianie kamienicy w Alejach Jerozolimskich, ale bliżej jezdni i kilkanaście metrów dalej w stronę Wisły]. To było w styczniu […] czterdziestego trzeciego, ale nie jestem tego pewien. Egzekucję [kilkudziesięciu] Polaków widziałem z takiej kamienicy, która stała mniej więcej tam, gdzie [teraz] stoi okrągły budynek [PKO], mały, niski, w Alejach, [róg] Marszałkowskiej po drugiej stronie od miejsca egzekucji.
Ja wtenczas nie mieszkałem już w bursie, lecz na ul. Żurawiej.. Boże, cała bursa to była konspiracja. Tam może dwóch, trzech kolegów nie należało, ale cała bursa, cała ta grupa pięćdziesięciu paru chłopców, wszyscy byli gdzieś w konspiracji. Najwięcej chyba w „Baszcie”, ale nie tylko, w innych oddziałach i również w innych ugrupowaniach. Od NSZ-tu po Gwardię Ludową, bo taki Leszek Matawowski („Żubr”), pamiętam, był bardzo lewicujący i był albo w Gwardii [Ludowej], albo w jakichś „Czwartakach” czy coś takiego. Zresztą zginął w Powstaniu, w pierwszych dniach. Mówiło się o różnych wyczynach [chłopców z bursy], słyszeliśmy, że tu rozbrojono, tam rozbrojono, tam gdzieś spalono baraki… […] [Rosło niebezpieczeństwo dekonspiracji i w tej sytuacji bursę rozwiązano].
Tak. Wyszedłem w Aleje Jerozolimskie (tam był sklep z materiałami papierniczymi) [aby kupić] brulion. Musiał [to] być czterdziesty [trzeci] rok, [styczeń]. Byłem w tej okolicy i nagle ludzie zaczęli uciekać i [chować się w] bramach, i zaczęli krzyczeć, że łapanka. Ja też wbiegłem do domu, który stał, gdzie teraz Uniwersal mniej więcej stoi, albo [PKO] […]. Budynek miał klatkę schodową [od] strony ulicy, w takim wykuszu. Tam nas uciekło, wbiegło do tej bramy może z siedmiu, ośmiu mężczyzn i chcieliśmy uciec na strych. Dobiegliśmy na czwarte piętro, a tam była wielka [kłódka] na drzwiach. Przez okienko z tego, trzy i pół piętra patrzyliśmy [co się dzieje w Alejach]. Ulica kompletnie pusta, ale w pewnym [momencie], minutę później czy sekundy to nawet trwało, wjeżdża wielka grupa samochodów wojskowych i żandarmerii. No, nie wielka grupa, może przesadziłem, może kilka samochodów [ciężarowych], tak zwanych bud. Masa Niemców, żandarmów i już nie pamiętam, czy inne formacje też, pozamykały ulicę. Pusto. Zanim zorientowaliśmy się, że coś dzieje, już pod ścianą stała dziesiątka ludzi [wyciągniętych z „budy”]. Nie pamiętam tego, czy oni mieli zawiązane oczy, ale wydawało mi się, że mieli skrępowane, każdy indywidualnie, ręce z tyłu. Zanim zorientowaliśmy się, po co oni stoją, już oni leżeli rozstrzelani z broni maszynowej. Trzech czy czterech [Niemców] rozstrzeliwało z pistoletów maszynowych, z bliskiej odległości, [po czym] podjechała odkryta platforma, i inna grupa, za ręce i za nogi te zwłoki rzucali tak z rozmachu na platformę.
Niemcy.
Niemcy, Niemcy, umundurowani. Cała [egzekucja] była wykonana przez ludzi umundurowanych. Już następna grupa, dziesiątka czy tam ileś osób, [stoi] pod ścianą, już poszła seria, już leżą. […] To trwało kilka minut, myśmy byli zdrętwiali...
Z bud ich wyciągano, z tych bud tak wyciągano.
Odkryto klapy. Tak, przywieźli ich w to miejsce. I myśmy byli odrętwieni dosłownie wszyscy, bo czegoś takiego to jeszcze nikt z nas nie widział. […]
Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Wydawało mi się, że tak. Ostatnia grupa jak została rozstrzelana [i] wrzucono te zwłoki na platformę, i samochody („budy”) odjechały dalej. Podjechała platforma z piaskiem. Dwóch czy trzech żołnierzy łopatami na wielką kałuży krwi wyrzucili trochę piasku. [Inni buciorami] zrobili z tej krwi i tego piasku, taką masę krwawą, myśmy to wszystko widzieli. [Tę krwawą] masę z powrotem [wrzucili] na platformę i odjechali z wyciem syren […]. Jak to wszystko, te oddziały odjechały, [to] myśmy [wybiegli na ulicę]. Było już dużo ludzi na miejscu. Jeszcze wydawało się, że tam czuje się ciepło tej krwi. Był odór niesamowity. Na murze były setki śladów po kulach, szczątki tkanek mózgu, [krew]; chodnik – [to] wielka [krwawa] plama, z tymi resztkami piasku. Ludzie przenieśli masę, masę kwiatów w jednym momencie. Wszystkie kwiaciarnie wokół chyba wydawały za darmo te kwiaty. Po paru minutach Niemcy nadjechali ponownie i [oddali] w powietrze kilka strzałów i kilka serii z broni maszynowej. Zabrali na platformę te wszystkie kwiaty i odjechali. I to się powtarzało. Kwiaty pojawiły się znowu. Ja już poszedłem, odszedłem stamtąd. Ale podobno tam znowu przyjechali, [Niemcy i] zabrali te kwiaty.
W tym czasie też widziałem […] [kilkudziesięciu] ludzi powieszonych na takim długim balkonie, który biegł przez cały budynek. Tego też nie mogę zapomnieć, te tłumy ludzi. Wzdłuż Leszna szedł mur odgraniczający stronę aryjską od strony getta. Egzekucję wykonano po stronie getta. To pamiętam, tych [powieszonych] i tych ludzi.
Przełom czterdzieści trzy, czterdzieści cztery. No, te daty są [znane].
Powstanie było czterdziesty trzeci, tak. To było po powstaniu.
Ta egzekucja w getcie... [Ta egzekucja miała miejsce 11 lutego 1944 roku]. […] To są bardzo znane fakty, jeśli chodzi o datę, są precyzyjnie ustalone. Ja w tej chwili nie mogę powiedzieć. […]
No cóż jeszcze mogę powiedzieć. Po ukończeniu podchorążówki dostałem własną drużynę. Zostałem mianowany dowódcą drużyny [w plutonie III, kompania B-1].
A to jest ciekawe [pytanie]. [Osobistej broni nie miałem, ale miałem pod opieką dużo broni]. Drużyna składała się mniej więcej z szesnastu, osiemnastu żołnierzy. Na ogół drużyny były podzielone na sekcje [po] sześć osób. Nas było około osiemnastu. Moim zastępcą był Piotr Dembowski - „Syn”, obecnie emerytowany profesor uniwersytetu chicagowskiego, romanista. Dembowski mieszkał też w bursie. Jego brat Franek też w konspiracji, też w „Baszcie”, o pseudonimie „Dzwonek”, też [tam] mieszkał. Tam było [dużo] kolegów. [Grzegorz] Mitrocki - „Znicz”, Leszek Matawowski - „Żubr”, Wojciech Broszkiewicz - „BWL”, [Zbigniew Krukowski „Gryf” , Janusz Bielski – „Marek”], Jerzy Kłoczowski - „Piotruś” […] Mieszkał Kazimierz Król pseudonim „Król”, mieszkał Turski [Tadeusz] - pseudonim „Roger”, [Mirek Jabłoński - „Witan”] … No i [wielu innych] kolegów. Z kolei w bursie żeńskiej też było kilka koleżanek łączniczek i sanitariuszek, z których najlepiej pamiętam Hannę Maresz - pseudonim „Kasia”. […] Ona była łączniczką w naszym plutonie. Ranna dosyć ciężko w czasie Powstania. [Pamiętam też Krysię Wąsik i Zosię Gurtzman].
[Po ukończeniu szkoły podchorążych, na wiosnę, 1943 roku]. Tak, to zacząłem z kolei szkolić tych chłopców, którzy tam byli. No tych chłopców pseudonimy niektórych pamiętam: „Sławek”, „Seweryn”, „Stanisław”, „Paproć”, „Jastrząb”, „Lubicz”, „Bill”, „Zamek”, „Portos”. Trochę już mi uleciało, ale wszystkich ich oczywiście pamiętam. Zajęcia mieliśmy w sekcjach, czyli w grupach, [zwykle] sześć osób, w różnych miejscach [Warszawy]. Takie zajęcia były połączone nieraz z przygodami. Jedną przykrą przygodę mieliśmy na Żelaznej, która się nieomal źle skończyła. To było zajęcie u takiego chłopca, który miał pseudonim „Orzeł”, ale nazwisko mi wyszło… […] Był to syn dozorcy. Do tego mieszkanka było wejście z bramy. Ja im dawałem wtenczas wykład [i] instrukcję, jak działa pistolet FN. Przyniosłem ten pistolet. Pistolet leżał rozebrany na części składowe. Nagle pada strzał, tuż gdzieś blisko. Polecam temu właścicielowi mieszkania „Orłowi”: „Zobacz, co się dzieje”. On wyszedł z mieszkania i nie wraca. Ja wybiegam, a on stoi taki sparaliżowany. W bramie leży zabity żandarm. Krew, a drugi klęczy nad nim. I ja tak wytknąłem głową. Ten żandarm nie zobaczył mnie wtenczas. Wbiegłem, natychmiast [do mieszkania] złożyłem pistolet i mówię: „Wychodzić pojedynczo. Nie biec, tylko wychodzić”. No, chłopcy nie chcieli wychodzić, „Orzeł” też. Ale zmusiłem [ich] niemalże pod groźbą [pistoletu, i] myśmy przechodząc przez zwłoki tego żandarma, który konał tam, tuż o metr od tego klęczącego jego kolegi, który trzymał parabellum w ręku, wyszliśmy z bramy. Wszyscy siedmiu sznurkiem, gęsiego, poprzez [ulicę] Żelazną, za róg takiej ulicy, która biegła skośnie. To była Twarda chyba. Ona po wojnie nazywała się PKWN. Jest taka uliczka. Zachodzimy tam, a tam tłum ludzi i zaczynają na naszą cześć wiwatować, że to myśmy [zabili żandarma]. Myśmy Bogu ducha byli winni.
Oczywiście że widział, [bo przechodziliśmy może w odległości metra od niego]. Może [wiedział], jaka sytuacja była, że to kto inny [zabił jego kolegę]. W każdym bądź razie pozostanie tam było absolutnie niebezpieczne, bo [Niemcy zaraz] potem wygarnęli ludzi z tego domu, jak wiem. I nie wiem, czy ich rozstrzelali, ale tam byli aresztowani ludzie.
A to jeszcze pani powiem o takiej jednej akcji i jednej działalności.
Przed Powstaniem. Jak zostałem dowódcą drużyny, to jeździliśmy oczywiście na szkolenia w terenie, na czytanie mapy, na próbowanie broni w terenie, granatów naszej produkcji. Pod Józefowem na jakichś piaskach [były] te zajęcia. Były różne, takie drobne [zdarzenia]. Pod Zielonką czy pod Kobyłką wpadliśmy kiedyś na myśliwych niemieckich. Ledwie uszliśmy, ale oni nie bardzo się połapali, co to za ludzie. Może nie chcieli nawet jakichś... Brałem udział w ćwiczeniach wielkich w Kampinosie. To pani wie, że takie były, całego batalionu. To pamiętam [też] dobrze.
Jeszcze sprzed Powstania muszę powiedzieć o dwóch [wydarzeniach]. Po pierwsze, dowódca naszego plutonu Karol Niewiarowski „Starter” mianował mnie magazynierem broni i polecił mi, że mam zorganizować magazyn broni na Mokotowie. Broń batalionu w tym czasie była głównie na Żoliborzu. Ja zorganizowałem dwa magazyny. Jeden na ulicy Żurawiej, gdzie przeniosłem się z bursy. A dlatego się przyniosłem, bo w bursie zaczęły się dziać takie niepokojące rzeczy. Na ulicy Ludnej [Niemcy] zabili naszego bardzo serdecznego kolegę Zbyszka Krukowskiego „Gryfa”, który wymyślił humanitarny sposób rozbrajania Niemców.
Nie żadną „gazrurką”, bo taki był też sposób, nie straszenie bronią. Z brezentu był uszyty taki rękaw, [który wypełniono dobrze ubitym piaskiem, powstała] taka gruba kiełbasa. „Gryf” twierdził, że jak w głowę się uderzy z tyłu, to się [Niemca tylko] oszołomi. I poszedł z tym swoim wynalazkiem [na Powiśle], sam bez niczego, uderzył [w głowę] Niemca. Niemiec przewrócił się, co prawda, ale go zastrzelił. [przerwa w nagraniu]
Tak. Dostałem polecenie zorganizowania magazynów broni. Jeden magazyn broni zorganizowałem… Aha, przepraszam, mówiliśmy o tych nieszczęściach. Drugie nieszczęście było takie: był nie rozkaz, ale takie sugestie, że należy rozproszyć tą grupę żołnierzy AK należących głównie do „Baszty”, żeby oni nie byli razem w bursie RGO. Już potem był nakaz, nas zaczęto wypychać trochę [pod przymusem], żeby szukać innych kwater. Nasi koledzy, właśnie Kazimierz Król pseudonim „Król”, Tadzik Turski - „Roger”, Wojciech Broszkiewicz - „BWL” i Jerzy Kłoczowski - „Piotruś” wyprowadzili się, wynajmując lokal na ulicy Śniadeckich przy rogu Marszałkowskiej. To musiało być dokładnie chyba 24 maja czterdziesty trzeci rok. To był weekend, piątek…
[Zaprzysiężony byłem w czterdziestym drugim], a w czterdziestym [trzecim] skończyłem podchorążówkę. […]
[Tak]. Ci koledzy się wyprowadzili. W niedługim czasie, oprócz Kłoczowskiego, który wyjechał do swoich rodziców na sobotę i niedzielę, chyba z piątku na sobotę albo z soboty na niedzielę 24 maja, o ile pamiętam, czterdzieści trzy, nieznani cywile weszli o piątej rano [do ich mieszkania] i zastrzelili tych trzech: „Rogera”, „BWL-a” i „Króla”. I dotychczas nie wiemy, kto to zrobił.
[Takie] było podejrzenie... Tym [morderstwem] Niemcy nie interesowali się, interesowała się policja kryminalna. Było podejrzenie, czy nie jest to zemsta, bo Kazimierz Król przeszedł z jakiejś lewicowej organizacji do AK. Nie wiadomo, czy to takie tło, czy jakieś inne. Nigdy nie wyjaśniono. Kłoczowski ocalał wtenczas. I potem już było nakaz, żeby rozpraszać tą młodzież z bursy. Ja się wyniosłem wtenczas do prywatnego mieszkania na ulicy Żurawiej. Mam kilka wersji numeru domu. Ja dotychczas nie wiem, ale to jest do ustalenia. Mnie się wydawało, że to jest dwadzieścia jeden, ale znalazłem w jednej dokumentacji, że to było czterdzieści jeden, a w jednym [miejscu] pisze kolega mój, który dosyć dobrze [zorientowany], że to był [numer] dwadzieścia siedem. To był drugi [dom] od ulicy Kruczej, tam gdzie jest w tej chwili Ministerstwo [Rolnictwa]. Tam na czwartym piętrze mieszkała żona oficera lotnictwa, który był w naszej armii w Londynie, w Wielkiej Brytanii. A ona mieszkała z synem. Tam z moim kolegą Mirkiem Jabłońskim, [pseudonim „Witan”], który był w innej drużynie w tej samej kompanii, wynajęliśmy pokój. Magazyn urządziłem [w suficie z dojściem] od strychu. […] To był stary dom, gdzie konstrukcję sufitu [stanowiły] wielkie, grube bele dębowe podbite deskami od strony pokoju i nakryte deskami od strony strychu. [Na strychu, na deski położono] potem cegły dla celów przeciwpożarowych. Przestrzeń między tymi deskami była tak [duża], że [tam] można było dużo rzeczy zmieścić.
Tam przed Powstaniem mniej więcej stan był taki. Był jeden pistolet maszynowy, kilka pistoletów, między innymi pistolet vis, było kilka sztuk granatów, obronnych, [a] przed Powstaniem około siedemdziesięciu granatów zaczepnych, wyprodukowanych chyba na ulicy Lotników, gdzieś na Mokotowie czy [na] osiedlu Lotników, już nie pamiętam […]. Myśmy te granaty z dowódcą plutonu „Starterem” w worku takim zadźwigali do tramwaju. Jechaliśmy tramwajem, który jechał, chyba to była „piętnastka”, gdzieś przez całą Marszałkowską. Mieliśmy oczywiście broń osobistą. No i to wszystko było takie sielankowe. Worek ładnych kilkadziesiąt kilo. [Stoimy] na tylnym [przedsionku] ostatniego wagonu, podjeżdżamy na plac Zbawiciela. Cały plac jest obstawiony; Niemcy rewidują [tramwaje], coś się dzieje w tramwajach. Wyciągają ludzi. My odbezpieczamy pistolety, rozwiązujemy ten worek, ludzie od nas [odsuwają się] i uciekają. [Ale] w tym momencie likwiduje się ta blokada. Po prostu Niemcy zwołują się i odjeżdżają. Zajechaliśmy jako ostatni tramwaj, który [trafił] na rozwiązanie [zakończenie] tej blokady. Ale przeżycie było straszne. Więc te granaty pochodziły z tego...
Drugi magazyn był zorganizowany przeze mnie w lokalu mego kolegi z mojej drużyny, żołnierza Stanisława Wydżgi, po wojnie matematyka; jego rodzina była herbu Jastrząb i on miał pseudonim „Jastrząb”. […] Jego ojciec, już nie pamiętam w tej chwili, czy zginął, w każdym bądź razie on nie miał ojca, była matka, pani Wydżga. Myśmy ze „Starterem” nazywali ją „Mama Jastrząb”. Pojechaliśmy tam kiedyś ze „Starterem” na negocjacje, czy u nich by nie można było zrobić magazynu. To była [osobno stojąca nieukończona] willa [dom na Mokotowie, na ul. Pilickiej 46] z ciekawym tarasem - omurowany cały, z małym wejściem. „Mama Jastrząb” się zgodziła. To wszystko się działo na wiosnę już czterdziestego czwartego. Wobec tego pewnego dnia zaczynamy zwozić to, co można zwieźć.
Pamiętam, jak żeśmy zwieźli rikszami w różnych odstępach czasu, jeszcze jeden, jeszcze jeden. Nie wiem dokładnie, ale myślę, że tam było z dziesięć karabinów, pistolet maszynowy pepesza, pistoletów trochę, kilka na pewno było, i taka amunicja w puszkach po marmoladzie. „Mama Jastrząb” jak to zobaczyła, pamiętam jak dziś, w salonie z portretami przodków, [powiedziała]: „Ja myślałam, że to szablę albo pikę jakąś tutaj chcecie przechować, a tu cały arsenał”. Ale oczywiście, [za jej zgodą] złożyliśmy to w mieszkaniu. I potem bardzo ciekawa to była akcja, bo przez wiele dni myśmy konserwowali tą broń pod tarasem, [wynosząc] w nocy przez okno. A robiłem to z dowódcą moim, podchorążym „Starterem”, i przy pomocy kolegi, syna pani „Mamy Jastrząb”, „Jastrzębia” - Staszka Wydżgi. Procedura była taka, że myśmy robili to już bez wiedzy „Mamy Jastrząb”. Ona myślała, że tam się już więcej nic [nie ukrywa], oprócz tych kilku paczek, a jeszcze tam [nowe] dochodziły. Wychodziliśmy [„Starter” i ja] zawsze z lokalu na Nowoursynowskiej 16a, to pamiętam dokładnie. To był lokal, willa, gdzie mieszkała rodzina „Lubicza” Janka Nycza. Nycz był w innej kompanii, jego ojciec [był] oficerem [AK]. Myśmy w nocy wychodzili do parku Dreszera, siedzieli w krzakach przed godziną policyjną, siedzieliśmy [do] późna, aż się ściemni, i potem w nocy żeśmy wchodzili pod ten taras przez tą dziurę, zasłanialiśmy kocem dziurę w tarasie i te karabiny i broń wazelinowaliśmy i konserwowaliśmy. I na końcu, po takich kilkudniowych zabiegach, trzeba było [broń] zakopać. Została zamówiona skrzynia, długości takiej, żeby mieścił się karabin, z blachy ocynkowanej. Potężne to było, bo to była prostokątna wielka rzecz. Tą skrzynię w nocy zanieśliśmy z Ursynowskiej 16a do parku Dreszera, [a potem] na ulicę Pilicką 46. Wnieśliśmy pod ten taras, zakopali, zaspawali tą skrzynię. Potem mniejsze puszki z amunicją też zakopaliśmy [i] zasypaliśmy piaskiem.
Oczywiście. Mieliśmy jedną taką dramatyczną przeprawę w czasie magazynowania. Mianowicie dostałem polecenie (to musiało być w maju czterdziestego czwartego roku, gdzieś na samym początku, może nawet kwiecień, (data jest do ustalenia?), żeby z ulicy chyba Promyka albo Dziennikarskiej na Żoliborzu, ale jestem przekonany, że to była Promyka, odebrać jeszcze ostatnią jakąś partię broni. Pojechałem z łączniczką, która miała pseudonim „Zorza” [Zofia Michalik-Krzywczuk] […]. Pojechałem tam późnym popołudniem. Musieliśmy czekać, bo inne grupy odbierały z tego magazynu paczki [z bronią]. [Magazyn był urządzony] pod tarasem. Wchodziło się z domu poprzez pralnię w piwnicy pod taras, [gdzie] była wymurowana kwadratowa studnia. Myślę, że to było jakieś półtora na półtora albo dwa na dwa metry, dosyć głęboka, dobrze zakryta, zamaskowana, schodziło się [po klamrach]. Bardzo solidnie to było zrobione. Widziałem tę studnię, ale nie wchodziłem do niej. Tam dostaliśmy stena, dostaliśmy rewolwer wielkiego kalibru [typu] Smith & Wesson, amerykański, chyba cztery granaty obronne i amunicję. Ciężka torba jedna i druga, z brezentu. Jedną dźwigam ja, drugą dźwiga „Zorza”. Ale to wszystko zajęło nam tyle czasu, że zbliża się godzina policyjna. Ja mówię [do „Zorzy”], że my ryzykujemy, że przyjedziemy do Śródmieścia, (bo [broń] miałem ukryć na Żurawiej w magazynie), że [przyjedziemy] tuż przed godziną albo i przekroczymy [ją] i to [jest] niebezpieczne. Mój zastępca „Syn” Piotr Dembowski mieszkał na [Żoliborzu, na ulicy] Krasickiego, takie bloki tam są. On mieszkał nie w bloku, tylko w domu, [gdzie] mieszkały trzy czy cztery rodziny. Ja mówię: „Zostawimy, »Zorza«, to u »Syna». Jutro rano przyjedziemy i zabierzemy”. Rzeczywiście zostawiliśmy [te dwie torby]. No, [„Syn”] się ucieszył. On mieszkał chyba z ciocią tam, bo rodziców oni nie miał. Rodzice chyba... zginęli w obozie. Już nie pamiętam dokładnie. Proszę sobie wyobrazić, że w nocy była blokada całego kwartału takiej dużej dzielnicy od placu [Wilsona w kierunku Bielan] [...]. Była blokada i Niemcy rewidowali cały ten duży zespół mieszkaniowy. Skończyło się na tym, że nad ranem znaleźli [tę] broń w piwnicy domu [gdzie mieszkał „Syn” i] zabrali wszystkich ludzi i tego mojego zastępcę „Syna”. On przesiedział jakieś trzy tygodnie na Pawiaku. Był jedynym podejrzanym, bo to jedyny młody mężczyzna; [mieszkał tam jeszcze] starszy mężczyzna i kobiety. Podobno, zeznawali wszyscy zgodnie, że tu kręciła się wieczorem jakaś para, (znaczy ja z „Zorzą”), i to na pewno oni podrzucili [broń]. Ale myśmy [„Syna”] wykupili... [Innych] zwolnili, on najdłużej siedział. Był na gestapo, na Szucha i na Pawiaku, został ostatecznie wykupiony poprzez kontakty. [Istnieją] dwie wersje. Ja pamiętałem, że była mowa o tym, że trzydzieści czy trzydzieści dwa tysiące złotych. A znalazłem nawet wczoraj w jednym opowiadaniu innego kolegi, który też jest wiarygodny, że to miało kosztować dwadzieścia tysięcy złotych. Pieniądze na pewno [zebrał] dowódca [naszego] plutonu – [„Starter”. „Syn”] został zwolniony. Bardzo ciekawy jest ten epizod.
Jeszcze inne [zdarzenie] przed Powstaniem. Już zbliżymy się do Powstania. Musiał być to maj, późny, albo może czerwiec. Maj pewnie. Kłoczowski [(„Piotruś”)] został mianowany dowódcą szkoły młodszych dowódców, a ja zostałem mianowany jego zastępcą. Ta szkoła to miała być jak gdyby taką krótką szkołą przetrwania. Wysłano nas w lasy nad Bugiem w rejonie Wyszkowa. Tam jest zakole Bugu. Nas tam było w sumie około dwudziestu. Pojechaliśmy tam, wzięliśmy broń albo z lokalnego AK, albo z lokalnego BCh. Mieliśmy karabin maszynowy, ręczny karabin maszynowy, parę pistoletów maszynowych, karabiny. […] Myśmy musieli być jakieś dwa, trzy tygodnie w warunkach absolutnie obozowych. Deszcz, nie deszcz, zbudowaliśmy sobie szałasy, nocowaliśmy w mokrej wodzie, w kałużach nieraz dosłownie, jak deszcz padał. I tam mieliśmy, to znaczy ja miałem, ciekawą przygodę. Dwie przygody właściwie. W terenach nad samym Bugiem były moczary, wielkie moczary. W tych moczarach ukrywała się grupa Żydów, między innymi kilku chłopców z ŻOB-u, Żydowskiej Organizacji Bojowej, z [warszawskiego getta]. Był nawiązany z nimi kontakt, [bo] oni znali doskonale teren. Byli nawet przez nas proszeni nieraz jako przewodnicy. „Piotruś”, który był szefem tej szkoły, zamierzał gdzieś przejść z jednego kompleksu lasów w drugi, [bo] po ataku na pociąg cysterny pod Celestynowem, Niemcy podejrzewali, że jakaś grupa właśnie z tamtych terenów dokonała tego sabotażu. Został wysłany pod wieczór patrol, żeby wziąć tego przewodnika z ŻOB-u, z kolegów z ŻOB-u. Patrol nie wiedział dokładnie gdzie [jest ich obozowisko]. Wiedział [tylko], że oni są w tych bagniskach […]. (Mam fotografię z nimi zrobioną w książce. Jak pani kiedyś będziesz przeglądała, to są reprodukcje). Patrol wyszedł i nie wrócił. Wobec tego ja dostałem polecenie od dowódcy szkoły, że mam wziąć jeszcze drugiego żołnierza [i odszukać zaginiony patrol i nawiązać kontakt z chłopcami z ŻOB-u]. Wziąłem pistolet maszynowy, [kolega] karabin i poszliśmy raniutko, jak tylko słońce wstało, w te bagniska. Straszne przeżycie, bo to pływały [na] takiej topieli kępy olch, łozin. Ale jak się na taką kępę wskoczyło, natychmiast zanurzała się w tej [topieli]. Trzeba było skakać bez przerwy. non stop. Przerażający zapach gnijących liści, [i] ta czarna woda. Na jednej z takich większych wysepek, która nie tonęła, znaleźliśmy ten [nasz] patrol, który właśnie ledwie uszedł z życiem, bo się skąpał i wyciskali tam …. Chłopcy przenocowali w mokrych ubraniach i właśnie nadzy wyciskali ubrania z wody. Myśmy ich zostawili. Pokazaliśmy, w którą stronę mają wrócić. A ja [z kolegą] poszedłem dalej, skacząc, [po kępach]. Mieliśmy takie drągi [może] trzymetrowe z brzozy. [Pamiętaliśmy] takie hasło, które nam dali Żydzi, że należy „cykać”, cyk, cyk, cyk, trzy razy, bo inaczej mogą nas ostrzelać. Więc język już nas bolał od tego „cykania”. I żeśmy doszli do takiego miejsca, że to bagnisko się [jakby] kończyło. W gęstwinie [łozin] patrzę, [widać kilka] par oczu. Okazało się, że jesteśmy [już] w tym obozowisku. W bagniskach był wzgórek. Może, bo ja wiem, ze sto kroków, może sto metrów [średnicy]. Wielkie dęby i sosny. I tam była grupa nie tylko tej młodzieży z ŻOB-u (ich było tam może z siedmiu, ośmiu), ale kilka rodzin żydowskich. Były dzieci. Mieli zrobione świetne kryjówki, bo wszystko było w ziemi, tylko wystawały, pamiętam, w dwóch miejscach takie kominy, rury, z których się snuł dymek z piecyków żelaznych, które w czasie okupacji nazwano kozami
Ja to [zdarzenie] opisałem w [gazecie wydawanej] w Izraelu. Myślę, że tam mogło być dwadzieścia kilka osób. Byli starsi Żydzi, były dzieci, a tych bojowników samych nie było więcej jak może ośmiu.
Mam wiedzę... [Gdy] byłem w Stanach po wojnie, w dziewięćdziesiątych latach, [to] usiłowałem dotrzeć do organizacji żydowskich, łącznie z muzeum Holokaustu i różnych innych organizacji żydowskich. Udało mi się [ustalić] nazwiska dwóch [tych chłopców z ŻOB-u], którzy nas najczęściej odwiedzali. Jednym był Buttermilch, a drugim Janek Bielik albo Bielak. Obaj nie żyli już, ale ich żony żyły w Izraelu. Ale nie nawiązałem z nimi kontaktu.
Czyli tych dwóch przetrwało. W drodze powrotnej [do Warszawy] mieliśmy jedną dramatyczną [przygodę]. Tamte [lasy] to był teren zrzutów [broni] z samolotów [dla Warszawy]. Wędrując po tych chaszczach, znaleźliśmy taką kryjówkę, w której przechowywano pojemniki ze zrzutami. Były już opróżnione, ale były jakieś resztki różnych ciekawych rzeczy, które tutaj w Warszawie były bezcenne. Były miny kolejowe, jakiś paczki trotylu, zapalniki, lonty różnego rodzaju. Minerskie materiały, przeważnie.
Myśmy je zabrali na… Było to dosyć ryzykowne; ale na rozkaz „Piotrusia” ci chłopcy, którzy to odkryli, którzy koniecznie chcieli zabrać [„zdobycz:” do Warszawy], mieli zrobić to na własną odpowiedzialność. Paczka została zapakowana w takie worki po cemencie, bardzo gruby papier, osznurowana. Ona mogła ważyć może ze czterdzieści kilo. Bo dwóch ludzi było [trzeba aby ją] unieść. [Gdy] likwidowała się ta szkoła, to myśmy mieli odjeżdżać ze stacji Rybienko, z tej strony Bugu, pociągiem bardzo rannym. Ci dwaj, którzy odkryli [zrzut], którzy do swojej jednostki chcieli [go] dowieźć, wyraźne mieli polecenie, że muszą wsiąść do przedziału, gdzie nikt z nas nie będzie jechał. Myśmy tam pojedynczo dochodzili na peron.
Wsiadaliśmy do różnych wagonów, ale myśmy byli [ubrani] trochę, jak by powiedzieć, z fasonem. Bo jako absolwent podchorążówki ja dostałem [w] nagrodę taki płaszcz z płótna namiotowego i te płaszcze były dosyć rozpowszechnione w „Baszcie”, bo tam dużo ludzi dostawało [je] przy różnych okazjach jako wyróżnienie. Był to płaszcz z płótna namiotowego w kolorze piaskowym, niezbyt długi, z pasem, z naramiennikami, z takim kapturem jeszcze z tyłu, więc taki szyk wojskowy. Miałem spodnie niemieckie przefarbowane z tego koloru wojskowego na czarne, takie bryczesy i miałem niemiecki buty podarowane mi przez „Startera”, bo moje się rozsypały gdzieś tam [jesienią]. Wchodzę [na peron], ja szedłem [pierwszy, a] „Piotruś” zamykał ten pochód. Mówię pochód… Myśmy szli w odstępach, co dziesięć minut gdzieś od jakiejś piątej godziny tych kilka kilometrów. Wszedłem na peron na stacyjce [Rybienko. Wyróżniałem się swoim płaszczem od innych ludzi]. Jeden człowiek się kręci, kręci [po peronie, podchodzi do mnie] i mówi: „Uważajcie, panowie”. Nie wiedziałem, prowokacja, nie prowokacja. Nadjechał pociąg. To był pociąg, nie wagony pulmanowskie, tylko takie stare wagony z przedziałami na przestrzał. Wsiadłem do [jednego z] przedziałów. Pociąg rusza. [Do mego przedziału] wwala się ta paka i tych dwóch naszych żołnierzy z tą paką.
Tam gdzie ja siedziałem. No, ale zgodnie z zasadami konspiracji nie znamy się. A w przedziale same kobiety handlujące produktami spożywczymi, przeważnie mięsnymi, i jeden staruszek. No, ale jedziemy. Oni położyli tą pakę z trudem wielkim na półce. Ja wyglądam sobie przez okno z jednej strony, oni z drugiej strony. Dojeżdżamy do stacji Tłuszcz; [i] tam się wjeżdża z zakrętu na samą stację. Ja byłem po łuku zewnętrznym, nic nie widziałem. Oni po wewnętrznym, zauważyli, że tam jest obstawiona cała stacja i wyszli z tego przydziału. To były takie [stare] wagony, które miały półkę [czy] schodki wzdłuż całego wagonu [i] na zewnątrz można było [przechodzić]. Przeszli do innego przedziału, nie mówiąc nic.
A paczkę zostawili. Wjeżdżamy [na stację], patrzę, jesteśmy obstawieni wszędzie [Niemcami]. Żandarmeria, wojsko. Zanim się obejrzałam, już jeden żandarm, gruby dosyć, potężny, już jest w przedziale. Już zaczyna rewidować, buszować po tym, co stało pod ławkami, na podłodze i tak dalej. Ja odsunąłem się od drzwi. Przede mną na peronie stoi podoficer z pistoletem maszynowym, bergmanem na pasie. Ten [żandarm w przedziale] zaczyna swoją pracę. [Myszkuje w bagażach]. Pobił jedną kobietę, bo znalazł duży schab w jakimś płótnie. Uderzył [kobietę w] twarz i wyrzucił ten schab na peron. No i dochodzi do momentu, [gdy] zaczyna patrzeć na to, co jest na półkach, i dochodzi do tej paczki. A ja stoję [tuż] przy wejściu [do przedziału]. To były straszne minuty, bo on chciał tą paczkę zdjąć. Paczka ciężka. Pyta się mnie: „To twoja paczka?” – taką łamaną polszczyzną. Ja mówię, że nie. Es ist nicht meine Packung. No, kazał mi pomóc ją zdjąć. [Zdjęliśmy pakę na podłogę, Niemiec] zaczął rozsupływać sznury, którymi była [obwiązana]. A ten [podoficer] na dole się niecierpliwi i krzyczy: Schneller, schneller – szybciej, szybciej. I w pewnym momencie [żandarm krzyczy] po niemiecku (rozumiałem trochę po niemiecku, bo się uczyłem), że: „Tu jest taka paczka i ja nie mogę [jej] rozpakować” . „Wynieś ją” – [pada rozkaz]. No, więc [żandarm] znowu kazał mi pomóc. Wynieśliśmy [tę] paczkę pod nogi tego podoficera na peronie, [i ponownie weszliśmy do przedziału]. Żandarm dalej i buszował po tych półkach, zaglądając do różnych pakunków, koszy. […] Proszę sobie wyobrazić: myślę, no już koniec, koniec, bo tutaj nie można się z tej sytuacji wywinąć. Myślę, uciekać, ale tu jest pełno [Niemców]. No, ustrzelą jak nic. Myślę, że może ten pociąg ruszy czy coś [się stanie]… [Ale] sytuacja się rozwija błyskawicznie. Ten podoficer [na peronie] nie bawi się w rozsupływanie, wyciąga nóż, rozcina sznury, rozcina papier i ma wszystko [na wierzchu]. Miny, lonty, zapalniki. Myśmy jeszcze dali tam wszystkie mapy, busole, instrukcje, żeby ten trefny materiał już był w jednym miejscu. [Podoficera] sparaliżowało. On zamarł nad tym [wypatroszonym pakunkiem]. W pewnym momencie odwraca się, [jedną ręką] łapie [i] ściąga pistolet z ramienia. Ja myślę, może pociąg ruszy. Stanąłem w drzwiach, a on [wskakuje na schodki wagonu i krzyczy] do mnie: Aussteigen, wysiadać. Ja się zaparłam rękami i nogami [w drzwiach, a] on złapał jedną swoją ręką za [moją] rękę, [w drugiej trzyma bergamana i wrzeszczy]:Aussteigen, aussteigen. Pociąg rusza w tym momencie. Co się dzieje? [Nagle] czuję, że ktoś mnie uderza w kark. Ja [upadam] ... Nie wiem, budzę się, leżę na podłodze, a ten żandarm… Jeszcze zobaczyłem, że [ten] oficer wypada z pociągu i ten żandarm wyskakuje. Żandarm prawdopodobnie wziął te aussteigen do siebie i zobaczył, [że tarasuje mu wyjście]. Nie wiedział, co tam się stało z tym pakunkiem, co tam było, co tam [podoficer] znalazł, i nie wiedział, że [podoficer] stara się mnie wyciągnąć [z przedziału], i [że to] do mnie krzyczał: Aussteigen, wysiadać. Wyrwał mnie z rąk tego podoficera i rzucił o podłogę. Ale pociąg ruszył. I proszę sobie wyobrazić, że [Niemcy] gnali ten [nasz] pociąg [na] lokomotywie. Lokomotywy wtenczas [pchały z przodu dwie] platformy z piaskiem jako ochronę [przed minami. Niemcy w Tłuszczu] obsiedli [te] platformy i dogonili nas na takiej stacyjce w lesie. Ale chłopcy [„od paczki”] pokazali się [wcześniej w] przedziale. Ja nakazałem... No, bo już oczywiście [mnie] zdekonspirowali: „Obywatelu komendancie, to obywatel żyje?”. A ja [na to] chyba coś powiedziałem bardzo brzydkiego i gdy pociąg zaczął zwalniać, na takim posterunku [kolejowym nakazałem: uciekamy]! Wyskoczyliśmy i w las. Niemcy zaczęli strzelać ([byliśmy już] daleko) na postrach. Ten pociąg zrewidowano bardzo dokładnie, ale myśmy byli może już z kilometr, bo żeśmy w pełnym pędzie gnali tym lasem. Potem weszliśmy w jakieś moczary, potem w łąki, przeszliśmy wpław rzekę i doszliśmy na popołudnie do Kobyłki. Tam wsiedliśmy w pociąg elektryczny [do Warszawy].
Niesamowite to było. […] [Wspomnę] jeszcze jeden incydent przed Powstaniem. Dostałem rozkaz oddania pistoletu maszynowego [sten] ze swojego magazynu na Żurawiej innemu oddziałowi. Taki rozkaz przyszedł. Pistolet maszynowy [to] była tak cenna rzecz, że żal był, cały pluton żałował. No, pluton za bardzo nie wiedział, ale dowódca plutonu wiedział. I „Starter”, dowódca plutonu, mówi: „Musimy to jakoś odrobić”. Wzięliśmy po pistolecie, po dwa granaty każdy i poszliśmy rozbrajać [Niemca] w biały dzień.
We dwóch. Poszliśmy, żeby gdzieś odbić tą stratę. To była głupota. Poszliśmy w rejon Dworca Głównego na [ulicę] Towarową, potem tymi uliczkami, potem tam na [ulicę] Złotą. Wszędzie Niemcy już chodzili w dużych grupach. Doszliśmy na Królewską. Tam przy „Zachęcie” stało może z dziesięciu lotników. Jakoś tak żartowaliśmy: „No, chyba ich nie zaatakujemy tutaj”. Już zrezygnowani, że nie znajdziemy nic, idziemy na Żurawią z powrotem zdać do magazynu tą broń i te granaty. Idziemy koło „Zachęty”, ulicą Mazowiecką. Stoi przy jednym sklepie fotograficznym jakiś wojskowy łazik terenowy. Myślimy, może w sklepie jest tam [jakiś Niemiec]. Zachodzimy do tego sklepu, nie ma nikogo. Pytają, co my chcemy. Wyszliśmy i na Mazowieckiej, już bliżej tutaj placu, ale tak mniej w połowie, bliżej placu Napoleona, teraz [plac] Powstańców to się nazywa, widzimy chłopisko, esesman idzie z takim karabinkiem. „Starter” mówi: „Robimy?”. Ja mówię: „Robimy”. Wprawdzie, nie pistolet [maszynowy], ale pojedynczy [Niemiec] trafił się. Podchodzimy, „Starter” łapie go za szyję i krzyczy: Ergebt euch, czyli poddaj się. Ja wyciągam pistolet. Miałem taki pistolet steyr, austriacki, o bardzo dużym pocisku, o silnej sile rażenia. Wyciągam pistolet i krzyczę też: „Poddaj się, poddaj się”. A ten drze się: Hilfe! Chłopisko takie... Bo „Starter” też był wyższy ode mnie i mocniejszy. Zaczynają się szamotać, ludzie uciekają, nas tylko trzech szamoczących się. I ja go zastrzeliłem. W brzuch mu strzeliłem, bo te głowy się tam majtały. Od razu puścił „Startera”, „Starter” wydarł mu ten karabinek, taki piękny karabinek, [schował] pod płaszcz i biegniemy z powrotem w stronę [ulicy] Traugutta, w stronę „Zachęty”. Tam na [rogu Mazowieckiej] był Arbeitsamt. Tłumy ludzi, ze sto osób. Zaczynają wiwatować dla nas. Ale jeszcze zanim zaczynają wiwatować, minąłem jedną rzecz. Biegniemy tam, wychodzi... Z prawej strony jest ulica Traugutta, od Mazowieckiej do Krakowskiego Przedmieścia. Wychodzi [stamtąd] patrol żandarmów, cztery osoby z pistoletami maszynowymi. „Starter” wyciąga pistolet, jedną ręką trzyma ten karabin. A mnie się zaciął pistolet. Zrobił się taki długi, lufa tam... nie wprowadził [naboju]. Wyciągam granat i z tym pistoletem [w prawej ręce biegnę]. Krzyczymy. Biegniemy na nich, prosto na nich, pustą ulicą, [krzycząc]: Loss, loss, i oni nie wiedzieli, co się dzieje, i uciekł ten cały patrol z powrotem [w ulicę Traugutta]. A my [biegliśmy] koło Arbeitsamtu, a tam masa ludzi, zaczynają wiwatować. My jesteśmy dosłownie roztrzęsieni, widzę, [„Starterowi” z pod płaszcza] wystaje lufa tego karabinku. Taki mały urwis warszawski, ja nie wiem, miał może dziesięć, może dwanaście lat, [mówi]: „Panowie za mną”. I wpada do bramy, my za nim. Gdzieś bramami, podwórkami wyszliśmy na Marszałkowską, tak nas przeprowadził. Przeszliśmy Marszałkowską już i na Zielnej mieliśmy znajomy papierniczy sklep. Weszliśmy do tego sklepu i ten karabin tam schowaliśmy. Więc odbiliśmy utratę tego pistoletu maszynowego. No, ale to była ryzykowna [wyprawa].
Jak państwo wiecie, były dwa takie alarmy: [pierwszy] – 29 [lipca], ten alarm został odwołany, ale drużyny były już na lokalach wyjściowych.
Tam gdzie był drugi magazyn [plutonu], to znaczy na [Mokotowie, ulica] Pilicka 46, w domu u pani Wydżgowej, u naszego kolegi Stanisława Wydżgi „Jastrzębia”. I ten drugi alarm, to znaczy 1 sierpnia, ja znalazłem się razem z całą drużyną (chyba nikogo nawet nie owało, nas było tam osiemnastu) w godzinach już przedpołudniowych w lokalu na ulicy Pilickiej 46. Zarządziłem odkopanie broni...
Tak, tak. To już było wiadomo, że tego dnia na pewno [alarm] nie będzie odwołany. Takie krążyły [opinie] i myśmy mieli polecenie, żeby przygotować broń, bo jeszcze od nas miała pobrać [część broni] inna drużyna. […] Wszyscy chłopcy weszli do salonu (w tej willi był duży salon), to [mieliśmy na razie] broń krótką, tą, którą przywiozłem z Żurawiej, bo przedtem jeszcze przetransportowaliśmy to, co było na Żurawiej, też na Pilicką...
W różnych okolicznościach, ale tak, w ciągu dnia...
Nie, nie, przedtem, jeszcze wcześniej, tak, kilka dni wcześniej na pewno. Z drugim jeszcze żołnierzem poszliśmy na górę, bo tam [mieszkali] sąsiedzi, [wyjęliśmy pistolety] […]. To było bardzo wzruszająca chwila, bo ja pamiętam, że powiedziałem: „Dom jest zajęty przez wojsko polskie, proszę nie opuszczać domu”. Zabraliśmy telefon, zostawiłem jednego żołnierza z pistoletem na klatce schodowej na górze. Tam ktoś chciał wyjść, pamiętam, że awantura mała była, ale zawrócił pod groźbą broni, a drugiego [żołnierza zostawiłem] przy furtce. I tak w tym salonie, w miarę, jak donosiliśmy [broń z pod] tego tarasu... To było też niesamowite. Trzeba było [robić to] jednak w dzień; jakieś długie pakunki stale ktoś tam nosił spod tego tarasu do domu.
Zarządziłem czyszczenie [broni]; mieliśmy przygotowaną tam naftę, to wszystko było w tak zwanym towocie, czyli takiej wazelinie, no i okazało się, że mamy wielkie uzbrojenie jak na tą grupę.
Nas był osiemnastu, może siedemnastu, ale stawili się chyba wszyscy, nikt nie miał jakichś [problemów]. Już nie pamiętam, może jedna osoba tam nie dotarła. Potem było rozdanie broni, mnie dowódca plutonu obiecał, że dostanę jako przydział pepeszę, pistolet maszynowy. Tam było, ja myślę, około dziesięciu karabinów (nawet w niektórych notatkach widzę, że tam figuruje dwanaście karabinów), było kilka pistoletów, sporo amunicji, chyba po siedemdziesiąt sztuk karabinowej na osobę, [amunicji] pistoletowej, no i mnóstwo granatów. Myśmy tych granatów zaczepnych to mieli chyba z siedemdziesiąt. Każdy dostał po trzy czy cztery. Żadna inna grupa z naszego plutonu nie zgłosiła się po tą broń, więc myśmy byli doskonale uzbrojeni.
Rozdałem opaski i czekamy na dalsze rozkazy w tym salonie. Nastrój był niesamowity, taka euforia, że to już się zaczęło, nikt tam nie myślał, że to się źle skończy czy... Było bardzo wspaniale.
Gdzieś tam zaczęły się już strzały o piątej. Łącznik przebiegł, że mamy udać się szybkim marszem na ulicę Malczewskiego, przy Tynieckiej... ulica Malczewskiego jest równoległa do Woronicza, a przy Woronicza niedaleko ulicy Puławskiej była szkoła. Ta szkoła była obsadzona przez Niemców, jakaś załoga Wehrmachtu. Nie wiem, ilu ich tam było dokładnie, może gdzieś w jakichś archiwach to jest do znalezienia. Dobiegamy tam, a tam już [walczyły inne drużyny z naszego plutonu]. W tych obiektach, które mieliśmy atakować, ta szkoła miała kryptonim „Koło”. Ale nasz pluton [według planu] miał atakować [inną] szkołę przy ulicy Kazimierzowskiej; Szkoła Rękodzielnictwa ona się chyba nazywała, gdzie była bardzo silna załoga niemiecka. I w ostatnich godzinach dowódca batalionu chyba zmienił [plan] i posłał [nasz] pluton „Startera”, do szkoły na Woronicza. Wybiegamy [z willi „Jastrzębia”] (to jest moment nie do opisania), otwieramy furtkę, wybiegamy na ulicę, ulice puste...
No może jakieś dziesięć po piątej. Już szły serie strzałów z jednej szkoły, z drugiej szkoły, z tej szkoły na Woronicza, gdzieś tam w koronach drzew tylko liście szeleściły. Zgodnie ze sztuką wojenną połowa chłopców biegła jedną stroną ulicy, połowa drugą, ja z tą pepeszą na przedzie. Napotkaliśmy (ludzi nie było, pochowali się już) dorożkarza, który konia zacinał batem, i nie bardzo mogę powtórzyć, co on krzyknął: „Bijcie, chłopcy, tych s... synów!”. Dobiegliśmy, widzimy naszego dowódcę, za taką [willą], rąbie jakiś karabin maszynowy, już słyszymy, że tam jeden, drugi kolega z innych drużyn jest zabity. Podbiegamy za tą willę, „Starter” do mnie: „»Grom«, unieszkodliwić karabin maszynowy!”. Ze szkoły strzelał wzdłuż ulicy, [ulicy] Tynieckiej […]. Był taki charakterystyczny płotek w ogródku przy willi, za którą myśmy stali, kratownica z drzewa, porośnięta winem. Ten karabin [maszynowy] strzelał raz wzdłuż ulicy [Tynieckiej], tak że nie można było [jej] przeskoczyć, żeby z drugiej strony zaatakować, raz w ten płotek. Ja tak myślę, pepeszy mnie szkoda... Odległość tam była może z pięćdziesiąt metrów, rozkaz przekazuję z kolei Jankowi Lubiczowi, który dostał ten zdobyczny karabin, nowiutki, piękny. „»Nycz«, sprzątnąć ten karabin maszynowy”. No więc Nycz za tym płotem klęka, gdzieś tam wygląda przez te kratki między liśćmi, składa się z tego karabinu... Mnie się wydaje, że to minuty czy godziny może gdzieś lecą, jak to możliwe, żeby on tak długo... Wyrwałem mu karabin, (bo mi się szkoda amunicji [pepeszy] na taką odległość, jak wbiegniemy do gmachu [to co innego]); wyrwałem mu karabin, oberwałem parę liści i widzę przez kratkę ten karabin maszynowy, prosto na mnie [wycelowany], gdzieś tak ta lufa tylko, i widzę tylko kopułę hełmu tego strzelca. Nie sposób, nie sposób trafić. [Nagle] on podnosi się i krzyczy coś, odwraca się i krzyczy coś tam do wnętrza. [Niemiec] strzelał z sali gimnastycznej, karabin maszynowy [stał] na parapecie. Ja go trafiłem, oddałem strzał i w tym momencie jeszcze zauważyłem taki dymek [z lufy] jego [karabinu], który sterczał tak [prosto] na mnie, mnie się [tak] wydawało. Coś mnie stuknęło... Już nie wiem, co się dalej stało, zostałem trafiony. W pierwszej godzinie, w [prawą] pachę.
Krótką serię, padając, [mi] puścił. Jeszcze posłyszałem, jak gdzieś tam krzyknęli: „Dostał, dostał”.
Chwycili mnie, gdzieś odciągnęli z [pod] tego płotka na trawnik. Jest ciekawy ten moment, bo to jest pewnie wielki szok dla układu nerwowego, to, co się mówi, że [nagle] wszystko się przypomina – rzeczywiście przewija się tysiące obrazów. Połączenia nerwowe odczytują obrazy z dzieciństwa: gdzieś jakieś oglądanie lecących żurawi, z ojcem idę gdzieś tam w lesie, na miedzy, gdzieś tam żniwa – tysiące, tysiące [obrazów]. To musi być taki szok, że wszystkie neurony tam działają.
I po krótkim czasie dociera do mnie głos: „Żyje, żyje”. Ja tak myślę, że to chyba głos „Startera”, bo miał taki głos, który się rozpoznawało. No, ocknąłem się; gorąco gdzieś pod pachą, chcę ruszyć ręką, nie mogę ruszyć ręką. A ja zamierzałem pójść na studia medyczne, myślę: „To już po moich studiach” – to pierwsza myśl.
Ale w międzyczasie już mnie ciągną [do] piwnicy, [gdzie] był punkt opatrunkowy. Porozcinali mi marynarkę. Wszystko czerwone … krew buszowała tam, ja patrzę, a tu nie mam bicepsa, dziura, wyrwane wszystko. Jakieś tampony... Ale w tym momencie jeszcze nic nie bolało, tylko ten strach, że nie mogę już na studia pójść, bo ja byłem już po maturze wtenczas, i strach, czy tej ręki nie utracę. Zrobiono mi ten opatrunek i zaczęło boleć. Wściekle! Boże drogi, a tam żadnych środków. Za jakieś kilkanaście minut, może pół godziny, schodzi zastępca dowódcy plutonu „Gard”, podchorąży, trafiony w dłoń. On [grywał] na fortepianie, mówi: „»Grom«, już nie będę grał na fortepianie, ale malować to będzie można”, pastelami malował. W tej piwnicy rannych nas było może siedmiu. Słyszymy, że ktoś tam zabity, i tak ta strzelanina trwała do wieczora.
Wieczorem Niemcy zaczęli się z tej szkoły wycofywać i w tym momencie nas odwołali, to znaczy [nasz] pluton, na Służewiec. Był [problem], co robić z rannymi. Rannych [pluton] zabrał. Ja szedłem, częściowo niesiony na rękach, na jakimś prowizorycznym krześle, na Służewiec. Służewiec, [czyli teren Wyścigów Konnych], był w naszych rękach, odbity przez batalion (nie pamiętam, [Batalion] „K” chyba atakował), ale potem został odbity przez Niemców. W nocy była taka sytuacja, że [nasze] oddziały zostały zepchnięte ze Służewca, z Wyścigów [w stronę miasta]. Tam była rzeczka czy [jakieś] rowy biegły, gdzie teraz jest ulica. Było masę tego naszego wojska, i tam pożegnałem się z plutonem, bo skierowano mnie do szpitala.
Był już szpital, działał, taki polowy. Dostałem tam zastrzyk morfiny...
W budynkach, na północ od Wyścigów, czyli w stronę Śródmieścia, może w odległości pół kilometra. Nie pamiętam, bo to było w nocy, dowieziono mnie furmanką, ale to było blisko. Tam zrobiono mi następny opatrunek, pod morfiną już, ale nie zrobiono żadnej „toalety” tej rany, nic, bo tam było dużo ciężko rannych, amputacji, nie amputacji. I po tym zaopatrzeniu rany, po zastrzyku morfiny narzucili na mnie jakąś marynarkę, ale inną, czy kurtkę, już nie pamiętam, i skierowali mnie [na kwaterę]... [Tam] była kolonia chyba domków kolejarzy.
Do takiego jednorodzinnego domku zostałem skierowany, [inni] ranni byli też tam rozwożeni. Ci gospodarze napoili i nakarmili [mnie], dostałem łóżko na pięterku, na takim... To było chyba (nie pamiętam już) na poddaszu, ale taki normalny pokój. No i zasnąłem.
Zasnąłem i rano, 2 sierpnia... Dodam, że dowódca nasz, ten [tak] bardzo lubiany „Starter”, dowódca plutonu, w nocy zginął, prowadząc atak na baterie reflektorów przeciwlotniczych. Niedaleko, gdzieś [na] Służewcu była. Rano 2 sierpnia [jak] zaczęło szarzeć, była taka mżawka. Słyszę strzały wszędzie, ale wydaje mi się, że te strzały słychać bardziej od południa. Zwlekam się z łóżka. Gdzieś tam daleko, na lewo od Wyścigów, czyli po lewej stronie Puławskiej, gdzieś w zbożach widzę jakieś pojazdy, jakiś samochód gdzieś, jeden, drugi, jakieś serie z karabinów. Coś mnie to bardzo się nie podobało. Zszedłem na dół, poprosiłem, żeby mi zawiązali sznurowadła u butów, i instynkt mnie nakazał stamtąd uciekać. Jak zszedłem na dół, to już ta strzelanina była coraz większa. Szło uderzenie [niemieckie] poprzez pola, wzdłuż Puławskiej od Piaseczna w kierunku Mokotowa. Ja pod taką [niską] barykadą, która tam była zbudowana [na ulicy Puławskiej], przeczołgałem się na drugą stronę i potem w kartofliskach czołgałem się, żeby być jak najdalej od tej Puławskiej. Ci atakujący Niemcy szli bardzo, bardzo ostrożnie, powoli. Byli może jakieś pół kilometra. Ja wyczołguję się z tych kartofli i widzę, idzie pośpiesznie oddział może ze stu żołnierzy naszych. Ja patrzę, poznaję niektórych swoich kolegów i poznaję, że na czele tego prowadzi podchorąży „Cygan”, [Stanisław Falkowski]. To był chyba kolega o żydowskim nazwisku [Pfeferblum]; Falkowski to było [jego drugie] nazwisko. Bardzo lubiany przez nas, dobry podchorąży, dobry instruktor. Silnie uzbrojony ten oddział, bo to była zbieranina z tego, co tam zeszło z terenu Wyścigów, gdzie zdobyto dużo broni. Oni wycofywali się skarpą, wśród zbóż, bo tam były zboża, taka wioseczka (chyba to się nazywało Stodoły Polskie czy coś takiego, nie pamiętam, [ta wioska] już nie istnieje). I proszę sobie wyobrazić, ja zacząłem wołać, podbiegli do mnie, pomogli mi iść i tak żeśmy szli tą skarpą w stronę Śródmieścia. Doszliśmy do Królikarni mniej więcej. Nie było łączności; dowódca tego oddziału „Cygan” zdecydował, że idą na Czerniaków, i zeszliśmy ze skarpy, już nie pamiętam, jakie to ulice, ale wzdłuż takich kanałów doszliśmy do ulicy... to była Czerniakowska. [Tam] jest taki kościółek (to chyba kościółek Bernardynów) w drodze do Wilanowa. Tam była mała potyczka, bo podjechał na pełnym gazie samochód z Niemcami i „Cygan” z miejsca zarządził ostrzelanie go. [„Cygan”] miał trzy karabiny maszynowe. Z bliskiej odległości, z jakichś dwustu metrów, ostrzelali ten samochód. Samochód gdzieś zawrócił, [a] oddział doszedł do takiej ulicy (już naprawdę nie pamiętam, jak ona się nazywała), która wiodła na Sadybę Oficerską.
Ja byłem bardzo wykrwawiony, bardzo słaby, [chłopcy] mówią, że udają się na Czerniaków. Poprosiłem dowódcę, „Cygana”, o zwolnienie mnie, bo nad Jeziorem Czerniakowskim na Sadybie mieszkała moja bratowa u takiej dziennikarki, która pisała dla dzieci – Weronika Tropaczyńska-Ogarkowa, miała tam swój domek. „Cygan” się zgodził, ja odłączyłem od oddziału. Doszedłem do tego domu [pani Weroniki], no i tam już było bardzo... Te przeżycia i ta rana, ten upływ krwi – padłem po prostu. Pani Weronika mnie rozebrała, wymyła, oczyściła, zawołano jakiegoś chirurga – Sadyba była niczyja – zawołano chirurga, [nie wiem czy pani Weronika, czy moja bratowa – Hanka], dostałem zastrzyk morfiny. Ten chirurg przychodził codziennie, zmieniał mi opatrunek. Przebywałem w tym domu prawdopodobnie do 14 sierpnia. […]
Oddział nasz, między innymi moja drużyna, [którą dowodził teraz mój zastępca – „Syn”, Piotr Dembowski przeszedł] na Czerniaków, z Czerniakowa przeszli za jezioro gdzieś tam [w stronę Wisły], do jakiejś wsi, Antonówka chyba się nazywała, i potem wrócili na Mokotów. Ja o tym nie widziałem […]. W połowie sierpnia Sadyba została zajęta przez nasze oddziały, ale Niemcy jeszcze [tu] przenikali, czasami jakiś patrol się pojawiał. Były dnie bezhołowia zupełnego. [Pewnej nocy] był [koło Sadyby] zrzut amunicji z jakiegoś samolotu, chyba Liberatora. Olbrzymie ilości drobnej amunicji karabinowej i pistoletowej.
Tak, pamiętam, że nawet w tej willi, w tym domu u pani Weroniki Tropaczyńskiej-Ogarkowej, moja bratowa i ona, i jeszcze inni jacyś sąsiedzi, i ja lewą ręką [czyściliśmy naboje, bo] część tej amunicji była pobrudzona. Dużo tego było. Bratowa postanowiła, że wraca do [miasta], bo miała jakieś związki z tą wielką konspiracją […]. [Około połowy sierpnia, bratowa i ja] z Sadyby przeszliśmy przez pola, w dzień, przed południem [na Mokotów].
Byłem [podleczony] w tym sensie, że rana była olbrzymia, taka jak pięść, [ale nie krwawiła]. Nie miałem części bicepsa był wyrwany, ale byłem stale pod morfiną i szedłem, tak jak umiałem. Szliśmy przez takie puste pola. […] [Na Ursynowie] był klasztor [Dominikanów] i tam [stała] bateria niemiecka działek [przeciwlotniczych]. Z daleka nas parę razy ostrzelali, ale to z odległości może dwóch kilometrów. Trochę ludzi wychodziło też z Mokotowa na pola, [aby szukać żywności], ale w ogóle to było pusto.
I tak doszliśmy do Królikarni. Tam nas zatrzymała nasza warta, odprowadzono nas do jakieś komendy lokalnej, ja się opowiedziałem, kto zacz i tak dalej, i tam sprawdzili chyba telefonicznie i mnie puścili. Bratową moją też. Okazało się, że bratowa idzie na ulicę Ursynowską [16a (obecnie ulica Bałuckiego)] bo tam ma jakieś spotkanie. […] [Tam mieszkał mój] kolega Janek Lubicz-Nycz, [„Lubicz” (późniejszy słynny] architekt w Ameryce); [nie wiedziałem], że tam [też miał jakieś kontakty] ruch ludowy. W [mieszkaniu „Lubicza”] spotkałem Jerzego Zawieyskiego, z którym bratowa była w jakiś sposób umówiona. Zawieyski rozmawiał ze mną [o Powstaniu. Parę dni później] bratowa poszła kanałami do Śródmieścia, a ja zostałem w swojej kompanii.
Nie, nie. Królikarnia to była taka nasza baza, najbardziej na południe wysunięta, na skarpie, natomiast [Ursynowska] to jest boczna ulica obok parku Dreszera...
Na [ulicy Ursynowskiej] to było krótkie spotkanie, tam dostaliśmy jakąś herbatę u państwa Nyczów. Potem mnie skierowali... oddział mój był na ulicy Bałuckiego róg Szustra. [Ulice] Różana, Grażyny, Madalińskiego to były miejsca, gdzie [działała] nasza kompania. […] Mniej więcej od Kazimierzowskiej do Puławskiej wzdłuż Grażyny i Różanej obsadzała tą linię [moja kompania – B1]. Ja byłem nie na pierwszej linii, tylko [na] takich jak gdyby kwaterach wypoczynkowych dla oddziałów […].
Dostałem się wtenczas przed oblicze szefa kompanii, był [nim Stanisław Anatol Szymczyk – „Jacek”, i] on mnie skierował z powrotem do szpitala. Oczywiście nie ma mowy o szpitalu […]. Ale mnie dali nie do szpitala, tylko do jakiegoś takiego pół-szpitala, nie pamiętam na jakiej ulicy, ale gdzieś blisko chyba szpitala Elżbietanek. Przychodziła [tam Janina Załęska] – „Małgorzata”, [i] inne sanitariuszki. Tam mnie trzymali jakieś może niecałe dwa tygodnie. Rana się trochę podgoiła, ale się nie zagoiła [zupełnie]. Odesłali mnie z powrotem na te kwatery, [gdzie] pełniłem takie funkcje podrzędne.
To już był wrzesień. Brałem raz udział w [nocnym] wypadzie na Madalińskiego, gdzie zostały spalone garaże leżące już [na] terytorium niemieckim. To mój zastępca [Piotr Dembowski – „Syn”] prowadził ten atak, a ja poszedłem razem z nimi. Dali mi pistolet, bo bez pistoletu to co to za żołnierz, ale pistolet to [była] żadna broń w Powstaniu. Okazało się, że karabin jest lepszą bronią. Pamiętam, przy Madalińskiego była [szklarnia i mieszkał tam] ogrodnik; jego Niemcy zastrzelili, wszedłem w te zwłoki rozkładające się. i W tym domku [ogrodnika] mój zastępca, teraz dowódca drużyny, kazał mi czatować w oknie. Siedzę w tym oknie i tak patrzę przez ulicę: na Madalińskiego w domu, [w okienku] piwnicy jakiś taki punkt się błyszczy, błyszczy. Myślę, co to może być. I nagle z tego punktu poszła seria jakiś metr nad głową. Byłem strasznie [przerażony], strasznie się bałem wtenczas. Tak się bałem, że jak oddział się wycofywał, [to] ja się nie mogłem stamtąd ruszyć, bo mi się wydawało, że mnie [zastrzelą]. Ten uraz po pierwszym zranieniu był straszny.
Z działań takich późniejszych to było dużo różnych rzeczy mniej lub bardziej drobnych, ale z działań większych to brałem udział (już z powrotem włączony do walki) w odbiciu Królikarni. To było 24 na 25 września. Prowadził ten atak [dowódca] plutonu „Piotruś”, [ja zostałem mianowany jego zastępcą]; to był II pluton (nie pluton III), [a ja] byłem wtenczas przydzielony do [niego]. A druga grupa, to już nie pamiętam... To była duża grupa z innego oddziału, [dowódca] nazywał się „Klimek” […]. Ten oddział był już tak zmęczony walkami i trochę już podupadły na duchu [tak], że „Piotruś” chciał poderwać ich naszym atakiem. Mieliśmy przed atakiem na Królikarnię osobiste spotkanie z dowódcą pułku „Danielem” w jednej z piwnicy przy Puławskiej. No i wyskoczyliśmy z dwóch bram na Puławskiej w stronę Królikarni. Po prawej stronie biegł Jerzy Kłoczowski „Piotruś” ze szmajserem. […] Przebiegamy z chłopcami przez Puławską, podbiegamy przez jakieś takie małe zarośla z drzewami, skwer... Niemcy nas zasypali tam [ogniem] z broni maszynowej, granatami, oświetlili całe przedpole. I to drugie natarcie drugiego oddziału nie wyszło. Dowódca plutonu „Piotruś” […] biegnie tam na bramę do Królikarni od strony Puławskiej. Dostaje w prawy [łokieć] serię z karabinu maszynowego. Urywa mu rękę. Jeszcze krzyczą do mnie, że „Piotruś” ranny. Ja zarządziłem odwrót, po prostu odwrót.
Tam padło trochę ludzi. „Piotrusiowi” amputowano rękę [powyżej łokcia], na tej wysokości. Odwiedziłem go w szpitalu Elżbietanek. Pamiętam, taki straszny już nastrój. Masa, masa rannych. Już beznadzieja.
Po tym nieudanym ataku na Królikarnię znowu przekształcają się [oddziały]. Ja zostaję zastępcą „Jacka IV” – nowego dowódcy plutonu II. To był Stefan Sakowicz, student medycyny, którego znałem z bursy RGO.
Następnego dnia, to był dwudziesty piąty [września], major „Burza” (Eugeniusz Landenberger), jak pamiętam, wyprowadza nasz [pluton] rowem dobiegowym [przez park Dreszera]… […] Mamy zablokować natarcie Niemców idące gdzieś tam od strony peryferii na ulicę Goszczyńskiego. Przebiegamy rowem dobiegowym przez park Dreszera, [przeskakujemy ulicę Odyńca], i wpadamy w sam wir walki. Nikt nie wie, gdzie, co, jak. Jedna drużyna mojego serdecznego kolegi Janusza Bielskiego „Marka” obsadza willę przy ulicy Czeczota, taka mała uliczka. Tam walczą do wieczora od rana. My biegniemy dalej w sam ogień [walki]. Pada na moich oczach „Jacek IV”, nowy dowódca. Ja przejmuję dowodzenie. Wpadamy do takiego budynku, willa jednorodzinna, gdzie była nasza rusznikarnia, [potem] za budynki przy Goszczyńskiego, częściowo w gruzach, a z drugiej strony Goszczyńskiego z segmentowych [domków] prażą do nas Niemcy. I nas może z ośmiu wpadamy poprzez ulicę do garaży na dole, które były pootwierane. Na górze Niemcy. No i wydaje się, że to jest koniec, bo tam był bardzo zmasowany ogień, ale udaje się tym żołnierzem, który obsadzili drugą stronę ulicy, trochę przytłumić [Niemców w tych segmentach]. My wpadamy do garaży. W garażach są kury w kojcach, co bardzo nas zdziwiło, bo cały Mokotów był bardzo głodny. Kury wystraszone. Przez okienko widzę, jak Niemcy skaczą [z piętra naszego] domu i uciekają, więc strzelamy z pistoletów maszynowych, ja ze swego pistoletu TT, po nogach. Strzelają Niemcy, [ci którzy] zostali [na piętrze]. Jeszcze obrzucają nas granatami gdzieś po klatce schodowej. W końcu decydujemy się wycofać z powrotem na drugą stronę ulicy i tam przetrwaliśmy do wieczora w takich pozycyjnych walkach. Na tę placówkę naszą po prawej stronie zajętą przez drużynę „Marka” puścili Niemcy „goliata”, który wybuchł i narobił [dużo] szkody. To było nie na Goszczyńskiego, tylko na Czeczota. Potem pojawił się przed wieczorem jakiś porucznik i nakazał taki bezsensowny atak na barykadę, którą zdobyli Niemcy na ulicy Kazimierzowskiej. [Powróciła] z wielkimi stratami grupa, [która] tam poszła... I tak dotrwaliśmy do zmroku, [aż] przyszedł rozkaz wycofania się.
To był 25 [września]. […] Dwudziesty czwarty na piąty był atak na Królikarnię. […] Tam na Goszczyńskiego miałem wielkie szczęście, bo jak żeśmy się wycofali z tych garaży, wpadliśmy w kilku za [ruiny] po drugiej stronie domów, bliźniaków, na podwórko. [Tam] Niemcy nas ostrzelali z granatników. Leżę z kolegą w odległości może dwóch metrów, może półtora, na gruzach. [Te] granaty lecą jak wróble, tak mi się wydawało, że to wróble lecą. I patrzę, jeden leci prosto na nas. Wybuchł między mną a nim. Uderzył widocznie w cegłę czy coś takiego. Po tym wybuchu patrzę, a on jest cały czerwony na twarzy. Ale był ranny głównie [drobinami] cegły, drobne ranki skórne. Ja dostałem w kość ogonową odłamkiem. Bardzo bolesne miejsce. Ale cud, że [granat] większej szkody nie zrobił.
Jak [wieczorem] przyszedł rozkaz [wycofania] się, [to] już był bardzo zmasowane ogień. Wycofaliśmy się za takim domem, który był trochę oddalony od Goszczyńskiego, [który] Niemcy drugim „goliatem” [za chwilę] zburzyli. […] Przypomniałem regulamin wojskowy, [który] nakazuje, że dowódca się cofa ostatni. […] Wpadamy do leju po bombie, tuż przy parku Dreszera i Kazimierzowskiej. Wpadamy do leju i nie potrafimy z niego wyjść. […] Co się próbujemy wdrapać [do góry, to] ta ziemia rozpulchniona obsuwa się, gramolimy się i nie można wyjść, [a lej] jest [głęboki] powyżej naszego wzrostu. Duża bomba musiała tam trafić. [W lej, po skosie ryjąc ziemię wpada tuż pod nasze nogi pocisk chyba z moździerza, ale nie wybucha]. To był straszny moment. Ale wdrapaliśmy się w końcu. Pod taką [niską barykadą z płaskich kamieni i płyt chodnikowych na ulicy Kazimierzowskiej tuż przy ulicy Odyńca żeśmy się przeczołgali], do narożnej kamienicy, gdzie nas wciągnięto [przez okienko] do piwnicy.
[W nocy] poszedłem do majora „Burzy”, który miał kwaterę na Bałuckiego, jeszcze z meldunkiem. Potem mi wydłubali [jeszcze] ten odłamek z [kości ogonowej] i zaopatrzyli ranę. „Burza” prosił żeby mu opisać bardzo detaliczne skąd szedł ogień [i] jak wygląda sytuacja. Zdałem ten raport.
Potem może [najbardziej dramatyczny] moment. Rozeszła się [wiadomość], że pewnie będzie kapitulacja i coś zaczęli mówić, że dwudziestego szóstego wieczorem się wycofamy kanałami [do Śródmieścia]. Ja zostałem przed wieczorem wezwany do dowódcy kompanii porucznika „Jacka”, (nie „Jacka IV”, tylko „Jacka” – porucznika Stanisława Szymczyka), i on mówi: „Wziąć dziesięciu ludzi, reszta wchodzi do kanałów. Dziesięciu ludzi. Dostaniecie ciężki karabin maszynowy, rusznicę przeciwpancerną. Wszyscy dostaniecie broń. Macie markować wzdłuż ulicy Różanej, że placówki są tak jak było, że nikt nie opuszcza tych placówek. A oddziały wchodzą do kanałów”.
No, zaszczytna [to rola], ale byłem bardzo przerażony. Myślałem, że to już jest koniec. Zebrałem ten swój pluton, bardzo przetrzebiony. Oczywiście dużo ludzi wystąpiło, wybrałem dziewięciu, ja jedenasty.
[Wielu chciało], żeby zostać na osłonie. Jeszcze przydzielili nam rusznicę przeciwpancerną obsługiwaną przez dwóch harcerzy. […] Znaczy „harcerzy”, z byłych harcerzy ta obsługa była, dwuosobowa. Nawiasem mówiąc, rusznica była do niczego, bo stale się zacinała. [A] w piwnicach na Różanej był cekaem maxim, [stary] jeszcze z I wojny światowej. Dostaliśmy kilka taśm [nabojów. Maxima obsługiwał „Kruk” – Jan Komorowski]. Dostaliśmy... ja myślę, że chyba z półtora albo dwa litry wódki i cukier (nic więcej już nie było do jedzenia). No i z tego karabinu ostrzeliwaliśmy Niemców, którzy usiłowali strony Madalińskiego nad ranem atakować [nasze pozycje]. Wystrzelaliśmy te wszystkie taśmy, [i rano] nakazałem rozerwać granatem [cekaem], który i tak nie byłby żadną zdobyczą dla Niemców. A jeszcze w nocy z tych dziesięciu wybrałem jakiegoś kolegę na zastępcę, poleciłem, żeby on miał tu pieczę, a sam znalazłem linę i poszedłem... Na Szustra był właz, a [wokół niego] były setki żołnierzy i tysiące ludzi cywilnych, którzy usiłowali wejść do kanału. Żandarmeria z trudem utrzymywała tam jakiś spokój i porządek. Odnalazłem tą swoją starą drużynę; ci, co przeżyli się trzymali razem, [i] mówię do [nich]: „Jak wejdziecie do kanału, trzymajcie się wszyscy tej liny, to się nie pogubicie”. No i żeśmy się pożegnali. Oni weszli do kanału, a ja zostałem z tą osłoną.
Rano zostaliśmy ze wszystkich stron [zaatakowani] przez Niemców. Dostaliśmy rozkaz wycofania się na [ulicy] Bałuckiego róg Szustra i tam mnie zastała kapitulacja – w ruinach Bałuckiego róg Szustra. Jeszcze dostałem dwa odłamki z działa, jeden w rękę, drugi w udo.
Ten w udzie mam, jeszcze noszę, ten drugi został usunięty w obozie. Małe odłamki. Około jedenastej, [27 września] poszła jakaś informacja, że są negocjacje o kapitulacji. Ten teren, który wtenczas „Baszta” zajmowała, to był naprawdę już mały. Puławska, Różana, Szustra, czyli teraz Dąbrowskiego, Bałuckiego i tam dalej [ulica Podolańska], od strony peryferyjnej. Mały kwadracik.
Przyszedł rozkaz, przerwać ogień. Niemcy przestali też strzelać. Za chwilę pojawił się Wehrmacht. Nasi dowódcy nakazali zebranie [Powstańców] na podwórku, [na rogu Szustra i Bałuckiego]. Bardzo sprawnie szło oddawanie broni. Ja miałem pistolet i dwa granaty obronne, angielskie. Będę oddawał? Nie uchodzi, jakby powiedział… Wygrzebałem dołek blachą w klombie na rogu Bałuckiego i Szustra, w szmatę owinąłem ten pistolet i te dwa granaty i zasypałem. No i ustawiam się w kolejce. Już przynieśli takie duże kosze, od bielizny, wielkie kosze. Do tych koszy zdaje się broń. Tu granaty, tu broń krótka, tu broń długa. Ja podchodzę. „Twoja broń? Deine Waffe?” – [pyta niemiecki podoficer]. Mówię: „Jestem ranny”. – „Wracaj się i przynieś broń”. Wracam, a [za załomem ściany] wermachtowiec [kiwa palcem i] mówi: „Idź tędy, idź tędy, do tych już tych...”. I mnie wpuścił do tych, którzy już tam zdali broń. Ślązak prawdopodobnie. Zebrali nas na Bałuckiego, jakąś grupę [może] z siedemdziesięciu osób, już tych, którzy zdali tą broń, i pod opieką kilku wachmanów idziemy [ulicą] Szustra w stronę, w stronę... Boże drogi, Kazimierzowskiej chyba. Tu zwłoki, tam zwłoki, [w] różnych miejscach, tu czołgi, tu działa pancerne jedno, drugie. Ci z dział pancernych krzyczą na nas: Polnische Banditen, wygrażają. Przy szkole, [nie to nie była] szkoła, przy centrali telefonicznej Różana róg Kazimierzowskiej, ci wermachtowcy oddają nas w ręce RONA, żołnierzy Russkaja Oswobotitielnaja Narodnaja [Armia generała] Kamińskiego, tak zwani własowcy. A myśmy mieli wszyscy na Mokotowie jednolite mundury. Nie wiem, czy państwo wiecie.
Te mundury to były kombinezony robotnicze granatowe; bo była zdobyta przez nasze oddziały taka fabryka [ubrań roboczych] na Dolnym Mokotowie i cały pułk był [ubrany] w granatowe kombinezony. Poza tym byśmy goli jak myszy. Moje całe dobra składały się z butów, skarpetek, majteczek, kombinezonu, podkoszulki i furażerki. Ci żołnierze, ci Azjaci dostali [nas] prawdopodobnie jako łup. [A tu] nikt [z nas] nic nie miał. Pierścionki, no to pozdejmowali tam pierścionki czy zegarki. [Własowcy] byli wściekli. I myśmy myśleli, że nas tam [rozstrzelają]. Ustawili dwa erkaemy. Nam kazali się zgrupować pod ścianą. Oni byli wściekli. Zaczęli bić tych żołnierzy biednych kolbami, że nie ma żadnego tutaj profitu z tej grupy. Napatoczył się jakiś jeden oficer z Wehrmachtu i ich tam uspokoił, obsztorcował [„własowców”], i z powrotem dostaliśmy eskortę Wehrmachtu. Zaprowadzono nas na fort mokotowski, na ulicy Racławickiej.
Tam już były różne oddziały. Byliśmy potwornie zmęczeni. Miał przyjechać von dem Bach. I przyjechał podobno, tylko ja byłem półprzytomny. Podobno przyjechał, bo w pewnym momencie powiedzieli, że wszyscy muszą wstać. Jedni wstali, drudzy nie wstali. Ale to krótko trwało. Ja sam nie widziałem tego. Potem Niemcy przywieźli zupę, tylko nie było w co tej zupy nabrać. Ktoś znalazł kafle takie, z których buduje się piece. Kafle mają wgłębienia. Ja też zdobyłem taki jeden kafel i zdobyłem tą zupę, pierwszą od wielu tygodni. Bo [na Mokotowie] od połowy września to był głód niesamowity. Myśmy dostawali przeważnie sztuczny miód, który był zdobyty w magazynach Społem przy ulicy Grażyny. Wielu ludzi chorowało na biegunkę, nie było nic do jedzenia. Ta zupa była pierwszym takim posiłkiem od wielu tygodni.
Pod sam wieczór uformowano kolumnę i zaprowadzili nas do Pruszkowa. W Pruszkowie wpędzili do takiej hali, gdzie nie było nic [oprócz cementowej posadzki]. Zamknęli tę halę. Nie było nawet ubikacji żadnej, tylko był jakiś kąt wydzielony i na tym cemencie żeśmy przenocowali, w tym smrodzie strasznym. Następnego dnia, [28 września], pamiętam [takie zdarzenie]. Niemcy nakazali uformowanie [Powstańców w] dwuszeregu […]. […]
Tak, tak. Von dem Bach podobno jak przyjechał na [Fort Mokotowski], to w przemówieniu powiedział, że jesteśmy jeńcami [i] będziemy dobrze traktowani. No i te oddziały zostały tam w [Pruszkowie] ustawione w dwuszeregi. Przyjechali chyba gestapowcy z jakimś jednym, drugim człowiekiem, który miał zasłoniętą [twarz], oczy tylko było widać. Oni chodzili i szukali ludzi. [Mówiono], że prawdopodobnie [szukali] kogoś z naszej żandarmerii wojskowej, bo ktoś podobno się źle obchodził z niemieckimi jeńcami. Nie wiem. Pamiętam, wołano gdzieś tam: „Miron, Miron, zgłosić się do dowództwa”. Miron podobno był szefem tego oddziału żandarmerii. Nie wiem.
Tam byliśmy trzy albo dwa dni. Potem wywieźli nas [pociągiem towarowym] do obozu przejściowego [Dulag 142] Skierniewice, pod Skierniewicami. Tam byliśmy jakieś pięć, sześć dni w strasznych warunkach, bo to były takie [ziemianki], zadaszone rowy, trochę słomą, jakąś nacią ziemniaczaną, wszy, brudno, błoto.
W tym Dulagu, nie mam pojęcia. Tam spotkałem Kłoczowskiego („Piotrusia”), z tą amputowaną ręką. Został wywieziony potem do szpitala, a nas rannych (chyba tam byliśmy jakieś z pięć dni) załadowano do pociągu sanitarnego, który był… Były to wagony bydlęce, ale w środku wagonu [stał] piecyk i [był] „wermachtowiec”, który dokładał [drewno do piecyka]. Można było dostać gorącą wodę z jakimiś ziółkami. Były prycze z siennikami, chyba bez pościeli, tylko koc. Już nie pamiętam, bo ja wtenczas dostałem jakiejś gorączki i było mi wszystko jedno. Zawieźli nas [do Altengrabow] pod Magdeburgiem, do obozu Stalag XI A. Jechaliśmy tam kilkanaście godzin. Z przystankami gdzieś pod Berlinem, bo były bombardowania, różne zatrzymywania. Długo się tam jechało.
Wyładowali nas. To był już październik, może piąty czy coś takiego, taki mglisty poranek. Tam był olbrzymi obóz [dla jeńców] wszystkich armii, które walczyły przeciwko Niemcom. Obóz liczył około pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Miałem numer obozowy [47669, część jeńców pracowała w tak zwanych komandach pracy, poza obozem głównym]. Wyładowali nas na stacyjce Altengrabow, uformowali w czwórki, ciężko rannych [niesiono] na noszach. Wśród wrzasku kobiet i dzieci, Niemców, którzy krzyczeli: Polnische Schweine, polnische Banditen, rzucali patykami, grudami ziemi, weszliśmy na teren obozu, na taką główną aleję. To był obóz po starych koszarach kajzerowskich. Między innymi tam była artyleria konna i [stało] dziesiątki stajni. Duże budynki, około stu metrów długości, szerokie. [Wewnątrz, po] obu stronach [takiego] budynku były stoiska dla koni, a przez środek jeszcze biegła uliczka. Każdy taki blok był podzielony na trzy części. Weszliśmy przez bramę obozową, a obóz cały zawrzał. No więc nasz dowódca (już nie pamiętam, kto tam prowadził, bo z różnych oddziałów byliśmy i z różnych dzielnic) nakazał nam żołnierski krok, więc takim marszem, wśród wiwatów [weszliśmy na teren obozu].
Ach, Vive la Pologne, vive la Varsovie – w różnych językach. Rzucano zza zasieków jakieś papierosy, czekoladę, Tak przemaszerowaliśmy tą główną aleją. Ja, ponieważ byłem w grupie rannych, zostałem skierowany do szpitala obozowego. Duży szpital to był, w barakach. Kilkanaście baraków, sala operacyjna i inne [dodatkowe pomieszczenia były w budynkach murowanych].
Jeńcy, tak, było dużo jeńców [na różnych stanowiskach]. […] Z tego transportu paruset [rannych doprowadzono pod szpital na placyk, gdzie rosły brzózki]. Dostaliśmy gorące kakao, rzecz nieznana [od lat], gorącą kawę, jakieś biskwity, jakieś sucharki. Różni jeńcy, różne narodowości się [zrzuciły, i swoimi zapasami żywności nas częstowali]. Potem było wstępne badania lekarskie; i zostałem zakwalifikowany do przyjęcia, bo moja rana jeszcze się nie zagoiła. Straciłem czucie w [rannej] ręce. Ręka zaczęła marnieć. [...] W barakach [szpitala] były izby i w każdej były prycze, nie piętrowe, tylko takie normalne, była bielizna, czysta. Rano [dawano nam] mleczną zupę, cienka, bo cienka, jakiś suchar, na obiad jakąś inną zupę, na kolację jakąś [słodkawą] ciecz, [to był wywar z melasy z buraków cukrowych].
Głodny nie byłem, bo ta grupa, która doszła z Warszawy, dostała dużo darów od różnych narodowości, takich jak Kanadyjczycy, Brytyjczycy czy Amerykanie, gdzie były zapasy paczek czerwonokrzyskich i żywności. Oni tam mieli dosyć dużo [żywności]. Był okres, że oczywiście trochę przymieraliśmy głodem...
Nam pozwalali do pewnego czasu. Jeńcom rosyjskim nie pozwalali [w ogóle]. Tak że Rosjanie głodowali. Ja w tym szpitalu nie zagrzałem długo, bo po jakichś dziesięciu dniach była wizyta generalna szefa szpitala, którym był podoficer niemiecki, felczer podobno. On się nazywał, o ile pamiętam… Nie wziąłem tego, tej notki, Calowsky, polskie nazwisko. Starzy jeńcy polscy, bo tam byli z trzydziestego dziewiątego, mówili, że to jest kawał drania. Przyszedł na naszą salę z tą wizytą generalną, z „kolegami”, tymi lekarzami jeńcami. Kazał mi się rozebrać, obejrzał [rękę i wydał decyzję]: „Amputować [w stawie barkowym”]. Ja powiedziałem, że się nie zgadzam. „Wypisać ze szpitala”. I [tak wyleciałem] do obozu głównego, a w obozie głównym [było] już bardzo, bardzo niedobrze. Nie wiem, czy mamy czas jeszcze.
W obozie głównym był głód. Nie było pryczy, były półki z desek przez całą taką wielką halę, trzypiętrowe, i dwa koce na głowę i poduszeczka z sianem. Zimno, wściekle zimą i głodno. O wpół do szóstej dostawaliśmy taki wywar z wytłoków z melasy, z wytłoczyn buraka cukrowego, z cukrowni, gorące, słodkie, z takim [mdławym] zapachem. Nic do tego. W południe pół litra zupy. Różna była, Gemüsesuppe, z suszonych jakichś jarzyn. Przeważnie były to liście buraczane, często z robakami, brukiew. W niedzielę kartofle w łupinkach. Dostawało się kilka kartofli, do tego była kromka chleba z bochenka z foremki, i to był obiad. I na kolację drugi raz taka sama „kawa", jak żeśmy nazywali [ranny napój].
Rany się zabliźniły, ale ręka była chora coraz gorzej, [marniała w oczach]. No i potem przyszły paczki Czerwonego Krzyża. Bardzo ciekawie odbywało się podział. Potem mnie z tego obozu przeniesiono.
W [dwóch] zdaniach nie da rady. Musimy jeszcze umówić się na pół godziny. Paczka pięciokilogramowa amerykańska miała jakieś dwanaście, czternaście, szesnaście produktów. Czekolada, jakaś witaminizowana margaryna, mięso końskie, mięso świńskie, trochę cukru, trochę margaryny z witaminą C, dwie paczki czy trzy paczki papierosów. Co tam jeszcze było? Serek jeden, drugi. Jak przyszło do podziału na przykład takiej [kostki] serka… […]. Ja byłem w grupie najmłodszy. Moi trzej koledzy byli starsi, [oni dzielili paczki]. Był taki lwowiak jeden, jeden saper. Oni zawsze dzielili. No i proszę sobie wyobrazić, jest kostka [serka], gapią się wszyscy [jak] nożem przekraja: „Oj, nie, panie inżynierze – [mówi] ten lwowiak – panie inżynierze, pan kroi w lewo, w lewo. Trzeba prosto”. No, i dużo zabawy. Kończy się [tym], że pożyczamy od kolegów wagę, taka bez miar, na dwóch szalkach, robiona domowym sposobem. „A widzi pan, tu ciężej”. No i kawałeczek jak paznokieć [tego serka], dłubie się stąd i daje się tutaj. Rodzynki albo śliwki kalifornijskie, no to [sprawa] prosta. Jeden, dwa, trzy, cztery, jeden, dwa, trzy, cztery. Ale zostają trzy. Jak podzielić trzy sprawiedliwie na cztery osoby? Takie dylematy. Dużo ciekawych rzeczy jeszcze z obozu. Ręka ocalała mi przypadkowo. Ale to naprawdę na drugi [wywiad] musimy się umówić, może kiedyś.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 10 września 2013 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna.
[...]
Tak jak wspomniałem poprzednio, po przyjeździe do Altengrabow mieliśmy brzydkie przyjęcie przez miejscową ludność niemiecką, głównie kobiety i dzieci [oraz] wspaniałe przyjęcie i powitanie przez jeńców różnych narodowości, gdy wchodziliśmy do obozu. Ja byłem w grupie rannych, więc tą grupę rannych zatrzymano w takim małym, rzadkim lasku brzozowym, przed szpitalem obozowym. Byliśmy tam gorąco przyjęci przez różne narodowości. Jeńcy z darów Czerwonego Krzyża przynieśli nam gorące napoje i posiłki. Potem, jak wspominałem, zostałem przydzielony do szpitala, do jakiegoś baraku. [Kilkuosobowe izby szpitalne były schludnie utrzymane, na pryczach były sienniki, a pościel miała czyste obleczenia, każdy pacjent miał dwa koce]. Po mniej więcej tygodniu, może dziesięciu dniach, komendant szpitala, zdaje się felczer w stopniu Hauptfeldwebla o nazwisku [Calowsky] […] orzekł, że rękę należy amputować w ramieniu. Ja się nie zgodziłem, w związku z tym usunięto mnie do obozu głównego. [Szef obozowego szpitala w Altengrabow Hauptfeldwebel Calowsky odnosił się źle do chorych i był znienawidzony przez jeńców, zwłaszcza Polaków z kampanii 1939 roku. Tuż przed końcem wojny zabił całą swoją rodzinę, a sam popełnił samobójstwo]. Warunki mieszkaniowe w obozie głównym były bardzo złe. Myśmy mieszkali w stajniach, zaadaptowanych do spania. Nie były to prycze, tylko półki ciągnące się przez całą długość stajni, z desek, często sękatych. Mieliśmy na tych deskach przestrzeń, ja myślę, że nie szerszą niż sześćdziesiąt, siedemdziesiąt centymetrów. [Leżeliśmy] tak jak sardynki. Nie było żadnych sienników, dwa koce na osobę i mała poduszeczka z sianem.
Myśmy nie pracowali, ale z biegiem [czasu] zaczęła się bardzo silna propaganda ze strony Niemców, żeby iść na ochotnika do pracy. Wówczas jeniec musiał się zrzec statusu jeńca i stawał się robotnikiem, przeważnie rolnym albo fabrycznym i miał [już] inne przywileje. Oczywiście Niemcy starali się to [zrzeczenie] wymusić, [ale] podoficerowie i oficerowie nie byli tak zmuszani jak szeregowcy. Trochę ludzi się do tego programu robót cywilnych zgłosiło, ale większość, znakomita większość, odrzuciła takie żądania.
Tak, ręka była w złym stanie. Rana się zagoiła, ale była wielka, nieopatrzona od strony chirurgicznej, blizna, która zaczęła się robić takim kalusem, jak to w medycynie nazywają, czyli taką tkanką twardą jak podeszwa, i ona uciskała resztę tych nerwów, które ocalały. W efekcie straciłem kompletnie czucie aż do miejsca rany, i od spodu, i z wierzchu ręki i stawała się coraz bardziej szczupła, bo następowała atrofia mięśni, nie mogłem nią ruszać. Tak że myśli [moje] były czarne i ciężkie.
Był to już [koniec] roku czterdziestego czwartego, czyli miałem dziewiętnaście lat. Byłem w bardzo złym nastroju psychicznym, bo myślałem, że zamierzone studia medyczne nigdy nie dojdą już do skutku, bo lekarz bez jednej ręki – to naprawdę jest trudny zawód. No i tak się tam biedowało w tym obozie. Głodno, chłodno, bo [stajnie] nie były oczywiście opalane. [Stajnie były podzielone na trzy segmenty]. W jednym takim segmencie budynku stajennego nas było ze trzystu ludzi, może więcej, do czterystu, uciśniętych na tych trzech półkach po jednej i drugiej stronie sali.
Były organizowane różne zajęcia, były kursy, bo było [dużo ludzi z różnych] zawodów i specjalistów, więc były kursy językowe [i inne]. Ja chodziłem na kurs angielskiego. Były wykłady, historycy opowiadali o historii, geografowie ze swojej dziedziny. Myśmy nie mieli biblioteki własnej, jeńcy z trzydziestego dziewiątego mieli bibliotekę i potem można było trochę tych książek tam wypożyczać, ale to nie było mile widziane przez Niemców, [którzy stosowali różne utrudnienia]. Nuda była duża, bo ten dzień od pobudki, która była po piątej, od wypicia tej tak zwanej kawy, czyli wyciągu z melasy, do obiadu, to po tych porannych wszystkich czynnościach i po apelu [bardzo się wydłużał]. Rano zawsze był apel i liczenie, który nieraz był bardzo uciążliwy, zwłaszcza jak trafił się jakiś taki nieludzki podoficer czy oficer, który prowadził apel. Jak coś się im nie podobało, to potrafili trzymać godzinę, a myśmy byli [lekko ubrani], tak jak wspominałem, w kombinezonach robotniczych, bez żadnej ciepłej bielizny. Było zimno, nieraz bardzo zimno.
Jeszcze zanim dojedziemy do wigilii... Raz na tydzień była łaźnia i nasze kombinezony czy ubrania [szły do dezynfekcji]. Niektórzy powstańcy [mieli cywilne ubrania]. [W obozie] byliśmy wymieszani, to nie była tylko „Baszta”, byli ludzie z różnych [oddziałów]. Byli ludzie z Żoliborza głównie, trochę ze Śródmieścia, w ubraniach cywilnych. Nasze ubrania i bielizna co tydzień były odwszawianie, a przy tej okazji, [gdy] ulegały działaniu wysokiej temperatury w komorach, to myśmy mieli kąpiel, natryski ciepłą i zimną wodą. Operował [wodą] taki Niemiec, który raz puszczał zimną, raz ciepłą, więc myśmy wrzeszczeli, raz: Zu kalt, raz: Zu warm. Dostawaliśmy kawałeczek mydła, który był podobny do kostki gliny i myślę, że on był z gliną, bo nie mydlił się. Więc te warunki były bardzo ciężkie. Dostawaliśmy jedną [czy dwie] marki obozowe, tak zwaną Rentenmark na miesiąc. Za tą markę można było kupić żyletkę albo szczoteczkę do zębów, albo [inny drobiazg].
Tak, można było [w kantynie]... Zgodnie z konwencjami międzynarodowymi jeniec powinien mieć dostęp [do różnych udogodnień]. Oczywiście niektórzy ludzie urządzali się doskonale, tak jak [to bywa] w każdej społeczności, w każdej okoliczności. Byli ludzie, którzy handlowali różnymi rzeczami, byli ludzie, którzy mieli zawsze mnóstwo żywności, a myśmy głodowali, bo ten jeden posiłek (właściwie zupa) dziennie i kawałek chleba do tego był, nieraz taki plasterek jakiegoś Wurstu, czyli kiełbasy, albo jakiejś kaszanki czy jakiejś tam plasterek margaryny. To było za mało, mimo że oczywiście nie mieliśmy pracy fizycznej. […] W różnych gronach dyskutowano o różnych problemach. Myśmy, [to znaczy] Armia Krajowa, nie mieli dostępu do całego terenu obozu, bo Armia Krajowa była [szykanowana, izolowana i umieszczona] w wydzielonym segmencie obozu […].
Byliśmy izolowani, a jeszcze silniej byli wewnątrz obozu izolowani jeńcy z Armii Czerwonej. Ci nie mieli kompletnie żadnego dostępu do darów z Czerwonego Krzyża, Niemcy nie pozwalali. Myśmy mieli przez parę tygodni po przybyciu z darów innych narodowości nieco różnych drobnych dodatków [żywności], bo każda narodowość miała swój sektor w magazynach żywnościowych, nadzorowany [przez mężów zaufania i funkcjonariuszy niemieckich].
Był samorząd obozowy, [przedstawiciele narodowi] nazywali się mężami zaufania. [Mężem zaufania] Polaków był jeniec z trzydziestego dziewiątego, […] [w stopniu starszego sierżanta zawodowego, Leon] Hoffman. Nazwiska wszystkich [obozowych] niemieckich funkcjonariuszy są mi znane, ale ja ich nie pamiętam. Wiedzę posiadłem z trzech książek, […] a to dzięki temu, że w tym obozie był Ildefons Gałczyński. Pamiętam wieczorki, które [Gałczyński] urządzał. Pamiętam trochę jego twarz.
To były wieczorki przeważnie w tych dużych pomieszczeniach [w stajniach]. Jak wspomniałem, stajnia była podzielona na trzy segmenty, w takim segmencie było około trzystu, czterystu ludzi, słabo oświetlona. Zbieraliśmy [się] na tej drodze centralnej, która biegła przez budynek, były tam stoły takie długie, zwykłe, wojskowe, z desek, składane. Gałczyński tam swoje poezje dyskutował, nieraz [deklamował jakieś inne utwory]. Zawsze na mnie wielkie wrażenie robił taki poemat o poczcie obozowej. To nie był utwór Gałczyńskiego. Ja przez pewien czas myślałem, że to Gałczyński napisał, a napisał to [Andrzej Nowicki]. Ten utwór nazywał się „Kriegsgefangenenpost” .
Gałczyński go mówił. Ja nawet chyba fragment pamiętam: „Kriegsgefangenenpost to [brzmi jak] tajemnica, Kriegsgefangenenpost to pociągów dalekich świst, Kriegsgefangenenpost to twój dom i ulica, to czekanie na twój list”. Coś mniej więcej w tym rodzaju. Ja poznałem córkę Gałczyńskiego, już będąc w Polsce, i to długo potem, córka zaangażowała z kolei...
Tak, [pani Kira] z kolei miała kontakt [z] dziennikarką z Krakowa, [Anną Arno], która opracowuje [biografię Gałczyńskiego]. No i [Kira] powiedziała jej, że ja byłem w tym samym obozie, stąd nawiązana ta znajomość. [Pani Arno] przesłała mi trzy ciekawe książki.
Tak, już mówię, tylko chciałem nawiązać, że w tych książkach dwie były [w języku polskim], jedna [w języku angielskim, i dwie dotyczyły obozu w Altengrabow] […].
Nie pamiętam, ale to oczywiście jest do [ustalenia].
[Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: Te książki są następujące: 1) Tadeusz Widmański: „Szpital w niewoli”, wyd. Czytelnik, Warszawa 1970, 2) Franciszek Dończyk: „Stalag XIA Altengrabow”, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1959. 3) John Burton: „Mirador: my term as Hitler’s guest”, wyd. Regency Press Ltd”, London & New York, 1986.] Szczególnie cenna jest druga pozycja, napisana przez jeńca z 1939 roku, dziennikarza z Pomorza. Zawiera ona wiele szczegółowych informacji o strukturze obozu, organizacji niemieckiego personelu obozowego z nazwiskami i stopniami wojskowymi, informacje o pracy jeńców-żołnierzy przymuszonych do zrzeczenia się statusu jeńca wojennego, działalności Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i tym podobne. Podobnie trzecia pozycja (autor John Burton, major sił zbrojnych W. Brytanii, doktór medycyny, jeniec Stalagu XIA) zawiera bezcenne i unikatowe informacje o sytuacji w obozie, zwłaszcza z końcowych dni wojny, m.in. jego udział w negocjacjach w sprawie ewakuacji obozu]. […] Bardzo ciekawych informacji się tam dowiedziałem, stąd mówię, że ta załoga [i różne wydarzenia obozowe były znane].
Nie często. To nie było tak, że to był dzień w dzień, tylko powiedzmy, raz na dwa tygodnie. Ale była duża różnorodność [wieczorków i wykładów], bo jakaś jedna czy dwie osoby prowadziły jeden kurs, jakaś inna drugi kurs; więc te imprezy były organizowane, ale nie według jakiegoś sztywnego rozkładu.
Życie religijne wyglądało tak, że myśmy tego życia religijnego nie mieli.
Pamiętam, że na Boże Narodzenie jakiś kapelan się zjawił, ale na bardzo krótko. Była ubrana choinka, stała na środku, dowcipna, bo tam były karykatury Niemców zrobione z różnego materiału, który był dla nas dostępny; tych Niemców obozowych. Był jeden taki wachman, który gdzieś [został] ciężko ranny i miał sztywną nogę; jeździł na rowerze, więc pamiętam, że była wycięta sylwetka tego wachmana z tą sztywną nogą i z rowerem. Takie elementy, nie tylko sakralne, na choince wisiały. Wszystko było to skromne. Po jakimś miesiącu zaczął się głód, bo Niemcy coraz gorzej widzieli tą pomoc innych narodowości. Zresztą tam były też, przerwy w dostawach, czasami [one] te dostawy gdzieś się opóźniały... [były kradzieże]…
Tak, w listopadzie najgorszy czas, a potem zaczęły przychodzić paczki. Najpierw z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Jak wspomniałem, to były paczki około pięciu kilogramów i tam było do piętnastu różnych produktów. Pięknie zapakowane, kolorowe puszki, opakowania. Podział [paczki] przez tych wygłodniałych ludzi to naprawdę wyglądał groteskowo. Zwłaszcza mnie jako młodemu wydawało się, że nie należy się tak o każdy rodzynek spierać czy rodzynek dzielić na cztery części żyletką, żeby było sprawiedliwie, ale tak to było. To o tym żywieniu.
Ta sytuacja żywnościowa w grudniu się polepszyła i mniej więcej co dwa tygodnie taka paczka przychodziła. Zawsze był to dodatek mile widziany. W grudniu albo na początku stycznia czterdziestego piątego roku dostaliśmy paczki z Kanadyjskiego Czerwonego Krzyża z umundurowaniem. Przyszły umundurowania, ciepła bielizna i kanadyjskie mundury, łącznie z płaszczami. Było to wielkie wydarzenie, zwłaszcza dla żołnierzy z „Baszty”, którzy [marzli] cały czas w tych swoich kombinezonach, więc wreszcie było ciepło, jako tako. Jak wspomnę może później, te mundury nam bardzo utrudniły powrót do Polski, mieliśmy dużo perypetii z tym, ale póki co, to było [nam wreszcie ciepło].
Nie ucieknie na pewno. Z dużą aprobatą myśmy przyjmowali paczki ze Szwecji z Czerwonego Krzyża. Nie przychodziły one często, myślę, że dostałem dwie albo trzy [takie] paczki. Ale dlaczego one były bardzo dla nas znaczące. Paczki były adresowane imiennie, bo te paczki o których wspomniałem poprzednio były anonimowe, a te [szwedzkie] były imiennie. [Na adresie napis]: „Plutonowy podchorąży Mieczysław Chorąży, numer 47669, Stalag XI A” i jakiś tam kryptonim obozowy; [gdy] wywoływano do zgłoszenia się do magazynu po taką paczkę, to dusza rosła, bo oznaczało to, że ktoś to nazwisko gdzieś tam pamięta w świecie i gdzieś tam jeszcze nie zaginąłem. Bardzo [nam] wszystkim się podobały, a poza tym szwedzkie paczki były w odróżnieniu od amerykańskich bardzo treściwe. Było kilka produktów, kilo cukru, kilo mleka w proszku, z pół kilo czekolady, nie było papierosów, margaryna jakaś witaminizowana. Tam było ze cztery, pięć produktów może, nie więcej. Bardzo te paczki były cenne. Ciekawym [zdarzeniem] było [przesunięcie mnie] z tego obozu [centralnego] do filii. W życiu moim, tym jenieckim, to było bardzo znaczące, błogosławione zdarzenie.
To się stało na początku stycznia [1945 roku]. Zostałem wezwany przez [naszego] dowódcę. Naszym dowódcą [czy raczej komendantem] tej sali wielkiej, [czyli] batalionu ludzi był pułkownik „Żywiciel” [Mieczysław Niedzielski] z Żoliborza, z Powstania. Każda sala miała wyższego oficera [jako komendanta]. Wezwał mnie i powiedział, że jestem przeznaczony do wyjazdu z tego obozu do filii. Filia to był obóz na jakieś, trudno mi powiedzieć, może 4-6 tysięcy ludzi, [oddalony] jakieś siedem, osiem kilometrów od miasteczka Altengrabow. I chodziły słuchy takie, które ja przejmowałem z dużym smutkiem… tu się muszę rozstać, porzucić tych znajomych, kolegów, tam jakieś nowe środowisko. Chodziły słuchy, że tam jest pustkowie.
Rzeczywiście, jak nas zaprowadzili do tego obozu, to [stały tam tylko] baraki drewniane [i kilka] budynków murowanych dla kuchni, magazynów, komendy, [wszystko] w czystym polu. Dookoła nie było nic. Obok tego obozu przechodziła tylko linia kolejowa jednotorowa, nic więcej. I jak przyszedłem, to było takie niesamowicie przygnębiające człowieka [wrażenie], bo dosłownie nic, ani drzew, ani ludzi dookoła, w czystym polu. Gdzieś tam daleko stała jakaś taka stodoła wielka, polowa. Na horyzoncie zarysy sylwetki tego miasteczka, drzewa, gdzieś tam [daleko siniał] las. Ale jak wszedłem do baraku, to się okazało, że jest ciepła izba w tym baraku, bo był piecyk żelazny, jak u nas nazywali, „koza”, bo były prycze i były sienniki, koce. Nie było chyba prześcieradeł, nie pamiętam, [raczej] nie było, ale były na pewno koce i sienniki. W takiej izbie było tam ze szesnastu jeńców i przede wszystkim było ciepło (tam nie było dużych mrozów, ale zawsze te kilka stopni było). Więc okazało się, że to był taki obóz, w którym często rekonwalescentów, takich cherlaków różnych posyłano, żeby tam w może lepszych warunkach mieszkali. [Jak się wkrótce okazało, wielkim utrapieniem naszym w barakach była plaga pluskiew].
Ze zdarzeń w tej filii... Tam było też dużo narodowości. Te stare wygi jenieckie Belgowie, Francuzi, Belgowie zwłaszcza, mieli już urządzone życie bardzo dobrze, mieli bardzo dobre różne wyposażenie. Bo chciałem powiedzieć, że jeniec to jest taki człowiek, który nie powinien mieć nic czy nie ma nic, a dobrze usadowiony jeniec z biegiem czasu ma wszystko. […] Ja byłem w takim jednym czy drugim baraku; pamiętam u Belgów, którzy mieli wszystko, i narzędzia kuchenne, garnki, patelnie, i składziki żywności własnej i tak dalej. Co było bardzo ciekawe w tym obozie, to były wyjazdy po drzewo do lasu, bo te piecyki w każdym baraku musiały być opalane. Z grubsza wyglądało to tak, że komendant obozu dostawał małą łapówkę, Niemcy mimo swojego charakteru no... już trochę przyciśnięci biedą [stali się] przekupni, więc komendant dostawał, powiedzmy, dwie paczki papierosów, chesterfieldów albo cameli, dwie czekolady z paczki amerykańskiej, i zezwalał wtenczas wziąć wojskowy wóz, wielki, kuty porządnie, skrzynię taką, i oczywiście [bez] koni, bo koni nie było. Był dyszel przy tym wozie i były dwie liny i taka grupa [jeńców wybrana] przez odpowiednie baraki chwytała za liny, za dyszel i ciągnęła, a kilka osób [ten wóz] popychało. Taka karawana do lasu wyglądała niesamowicie. Szło z nami trzech, czterech wachmanów, i to się kojarzyło z jakimś takim... Nie wiem dlaczego, ale pamiętam, zawsze kojarzyło się z pracami w [starożytnym] Egipcie. Ja sobie wyobrażałem, że [to niewolnicy] wiozą jakieś kamienie do konstrukcji piramid czy coś takiego.
[Nie] robotników, nas. Nieraz jak była pogoda, to pół biedy, ale dwa razy szedłem w szarudze… Te sylwetki z daleka, pochylone, te postacie gdzieś tam w zacinającym śniegu, [idące] wolnym krokiem… Wyjazdy były bardzo ciekawe; do lasu było tam ze trzy, cztery kilometry. Dojeżdżamy do lasu, w lesie cisza, już drzewa [trochę] poprawiały nam nastrój, dusza się bardziej radowała. Słyszymy odgłosy pracy drwali. Wjeżdżamy w odpowiedni sektor tego lasu, a tam są robotnicy [cywilni] (znaczy nie jeńcy [lecz robotnicy wywiezieni do Niemiec na roboty przymusowe]), którzy robią roboty porządkowe, obcinają gałęzie, czasami te suche drzewa ścinają…
Polacy i inne narodowości, ale głównie Polacy.
Tak. To są ci robotnicy, tak zwani rolni, których do Niemiec posyłano na roboty rolne, ale i leśne, i do przemysłu również. I wtenczas się działa bardzo ciekawa [akcja]; wachmani dostali papierosy, odchodzili sobie gdzieś [na bok], kopcili papierosy i gadali, a tu się okazało, że w tej skrzyni pod jakimiś szmatami jest towar obozowy, to znaczy z Czerwonego Krzyża: kawa w puszkach, której nie było zupełnie [w Niemczech], czekolada, papierosy. Wtajemniczeni, którzy [działali] w tym handlu, już wyciągają te paki, pakunki [i chowają] pod gałęzie. A z kolei, z innych kupek gałęzi wyciągają tu worek cebuli, tu worek kartofli, tu bochen chleba, takie długie chleby, pamiętam, [i ładują] do tej skrzyni [na wozie]. Potem [na te towary] nakładamy gałęzie. [Z] wielką furą tych gałęzi wracamy do obozu. Potem był odpowiedni podział tych dóbr wymiennych. No, ci ludzie, którzy byli zajęci [przy tej akcji] sobie doskonale żyli.
[W obozie] byłem oczywiście do końca wojny, [ale w tej filii dwa miesiące]. […] [Chodziły słuchy, że] komendant tej filii, czy jego zastępca, strzela do jeńców sowieckich. Bo jeńcy sowieccy w tym podobozie (też był mały, [oddzielny] segment) [cierpieli] absolutny głód i czasami wykradali się z tego wewnętrznego segmentu. Cały obóz był otoczony oczywiście zasiekami, drutem, takimi około dwa i pół metra, i a te wewnętrzne ogrodzenia były trochę słabsze, więc tam gdzieś [Sowieci] przecinali druty czy podnosili [je, i] podobno zakradali się na śmietniki i zbierali obierzyny z kartofli przy kuchni. I podobno ten Niemiec bardzo często miał taki nawyk: […] siadał z karabinkiem małokalibrowym, podobno sadzał na kolanach synka i strzelał [przez okno] do skradających się na śmietnik jeńców. Ja tego nie widziałem, ale takie chodziły słuchy.
Nie wolno było. Oczywiście jak była możliwość, myśmy przerzucali często, ja też tam czasami jeszcze w obozie centralnym jakiś papieros jeden, dwa czy coś tam innego, drobnego. Papieros w obozie jest pieniądzem czy był pieniądzem. Jeszcze w obozie głównym były takie zdarzenia, które bardzo mocno przeżywałem. Wieczorem rozdawano pocztę. To znaczy cała poczta była cenzurowana, oczywiście ta, co wychodziła, i ta, co przychodziła. [Listy] musiały być [pisane] tylko na blankietach urzędowych, w listach składanych odpowiednio, nie w koperty, tylko składanych tak, że można było je rozłożyć, i [na] kartkach pocztowych. Listy i kartki były liniowane. Nie wolno było pisać między liniami, tylko wyraźnie w liniach. Jeśli były takie regulaminowe w tym obszarze przekroczenia, to [listy] niszczono, [i] po prostu nie dochodziły [do adresatów]. List dostawał pieczątkę, że ocenzurowano, i koledzy, którzy przynosili listy poczty przychodzącej obozowej, listy z Polski, […] rozdawali [je] zwykle po apelu wieczornym. I to było bardzo wielkie zdarzenie, bo cała ta grupa zgromadziła się wokoło tych dwóch czy trzech długich stołów na przejściu w tej stajni, [a] ten, nazwijmy go, listonosz dyżurny wchodził zwykle na stół i wywoływał nazwiska. Przepychało się przez ten tłum i dostawało się [list lub kartkę], więc wielkie wydarzenie.
Kilka tak. Od swoich, ale nie od mojej rodziny, bo rodzina była już w strefie radzieckiej, bo ja pochodzę z Lubelskiego. Natomiast miałem znajomych bratowej i swoich też w Łowickim. I od niej [i od nich] dostawałem listy. Pisałem lewą ręką, nauczyłem się pisać. [O] adresowanie to zawsze prosiłem kogoś z kolegów, żeby wyraźnie mi napisał, bo moje pisanie było nie takie wyraźne. [To] wieczorne rozdawanie listów, [to] w półmroku, to pamiętam tą aurę, to wyczekiwanie, tą radość niektórych, zawód innych, że oczekiwał, a tu nie doszło. I jeszcze były drugie wydarzenia, prawie co wieczoru też w ten sam sposób aranżowane…
W obozie głównym, jeszcze cofnąłem się trochę. Ci, co wychodzili na roboty, szeregowcy, którzy zgłosili się i wychodzili na roboty polowe przynosili nieraz z sobą fantastyczne cuda spożywcze. A to pół główki kapusty, a to pół brukwi, a to dwie marchwie, a to cztery kartofle. [Przynosili] na swój użytek, to znaczy robiono z tego jakieś potrawy, bo były konstruowane przez jeńców takie polowe kuchenki. Tam byli przecież inżynierowie różnego rodzaju. Konstruowali bardzo ciekawe maszyny. To były kuchenki z paleniskiem wylepionym, taka czasza z gliny, albo z jakichś puszek, z turbinką napędzaną korbką. Turbinka jako pas transmisyjny [miała] sznurek jakiś, [i] terkotała, tyr, tyr, tyr, tyr. To wszystko było zmontowane na małej desce. […] Garść jedna, druga jakichś sęków, jakichś drzazg, jakichś patyków wystarczała, żeby pół litra czy litr wody zagotować. Kuchenki były robione [przez kilkuosobowe] spółki. Wieczorem jesienią pod tymi stajniami [setki] ogników [migotało] pod tymi garnuszkami.
Niemcy pozwalali, tak. Ci, co przynosili właśnie te produkty rolne, to gotowali sobie, dodając coś jeszcze z paczek, natomiast to, co zbywało, to szło [na] handel. [A] ten handel właśnie wieczorem wyglądał tak: po rozdaniu poczty wdrapuje się na ten stół jakiś „magnat” obozowy i mówi: „Mam kartofel do sprzedania” – i pokazuje go. Wszyscy się gromadzą, gapimy się na ten kartofel. Boże, żeby go ugotować i zjeść. Wreszcie jakiś drugi „magnat”, który posiadał zapas papierosów: „Ile?”. „Ile”, to znaczy ile w monecie papierosowej. Ten właściciel mówi: „Pół”. No i targ. Targ dochodzi do tego, że albo jedna trzecia papierosa, albo ćwiartka papierosa, w zależności od tego, jaki był popyt [i podaż] z jednej i drugiej strony. No i jeśli dobito targu, trzeba jakąś część papierosa [odciąć], to następowało krajanie tego papierosa żyletką. A odległość, gdzie trzeba było ten papieros przeciąć, mierzono nitką.
Pełna precyzja. Wszyscy żeśmy się gapili, transakcja dochodziła do skutku. Drugi wychodził z marchwią. No, i potem kładliśmy się spać. Największym zdarzeniem było ocalenie mojej ręki. A to się stało w lutym... Jeszcze muszę wspomnieć o jednej rzeczy. Będąc w filii obozu, myśmy widzieli, […] potęgę amerykańskiego, brytyjskiego i sojuszniczego lotnictwa. Były takie dnie, [gdy] (gdy nie było pochmurno) eskadry samolotów w liczbie kilkuset zapełniały niemal całe niebo. W różne strony pruło pięćdziesiąt, siedemdziesiąt samolotów [lecących] w różnym szyku na bombardowanie różnych obiektów. Amerykanie bombardowali z reguły w nocy. Mieli, przypuszczam, lepszą technikę i mogli wykrywać mimo zaciemnienia te obiekty do bombardowania. Inne formacje bombardowały w dzień. Ale potem Amerykanie te wielkie naloty dywanowe też robili w dzień. W lutym przeżyłem taki nalot [na] Magdeburg, bo myśmy byli w odległości [około] dwudziestu kilometrów od Magdeburga; baraki wszystkie się trzęsły. Nie wolno wtenczas było wychodzić z baraków. Niemcy się złościli, strzelali w górę, bo zgodnie z regulaminem, jak był alarm, to nie wolno było się szwendać. Te smugi kondensacyjne – niebo było poorane pasami, w kratkę, w kliny, gdzieś tam wysoko, te armady leciały na dużej wysokości, i ten huk niesamowity. To wszystko było takie zupełnie inne i innej jakości doświadczenie.
O ręce. Ręka coraz bardziej staje się szczupła, odmroziłem ją, miałem takie pęcherze [na palcach]. Tutaj mam jeszcze ślady po tym. Raz oparzyłem o tą „kozę”, bo nie miałem czucia zupełnie, gdzieś tam położyłem [ją przypadkowo]. Wychodzę w tym kanadyjskim uniformie (mieliśmy bluzy, spodnie i płaszcze), mroźny dzień, ale słoneczny, na tak zwany plac apelowy, bo tam [jeńcy różnych] narodowości, z wyjątkiem żołnierzy Armii Czerwonej mogły wspólnie przebywać. […] Parę tysięcy ludzi szwenda się po tym placu, żeby trochę powietrza świeżego zażyć. I w tym tłumie, nieduży to był plac, w tym tłumie ktoś łapie mnie i mówi do mnie: „Janek, a co ty tutaj robisz?”. Ja patrzę, znajoma twarz. Oficer polski w eleganckim mundurze, wyprasowanym, w koszuli, chyba był nawet w jakimś krawacie żołnierskim.
Ja mówię: „Ja nie Janek. Ja Mietek”. I poznaję tego człowieka. To był pan Tuz, kolega mego [brata] Janka z gimnazjum i z harcerstwa, z Białej Podlaskiej.
Ja byłem tak podobny do brata starszego o kilkanaście lat, że on mnie pomylił po prostu. Brat poszedł na studia do SGGW, a on skończył medycynę. Został lekarzem chirurgiem, powołany do wojska w trzydziestym dziewiątym. Brat zginął. On dostał się do niewoli i siedział w innym obozie w niewoli. Skąd się znalazł w Altengrabowie? [Co kilka miesięcy] Międzynarodowy Czerwony Krzyż z Genewy przysyłał komisją sprawdzającą, jak Niemcy przestrzegają konwencji, jak karmią jeńców, jakie są warunki bytowania, czy nie ma jakichś skarg. No i proszę sobie wyobrazić, została tam w określonym momencie, w lutym taka komisja wysłana do obozu Altengrabow. Komisja się składała zwykle z [kilku, może 7-10 osób]. Tak jak pamiętam, bo z daleka widziałem taki skład komisji, jeszcze będąc w obozie głównym, to było kilku cywili, [czterech] – sześciu, i potem z różnych obozów jenieckich, z różnych stron Niemiec [dobierano] do takiej komisji oficerów, przedstawicieli różnych narodowości. Tak się złożyło, że do tej konkretnej komisji został powołany doktor Tuz. W określonym miejscu mnie znalazł, a przyjechał na kilka godzin. Rozpoznał mnie. W określonym czasie myśmy się spotkali wśród tego tłumu. No to jest zdarzenie naprawdę bardzo, bardzo rzadkie. No i jak żeśmy się zidentyfikowali, on mówi: „A co ty masz z ręką?”, bo nosiłem ją na temblaku. Ja mówię, że byłem ranny. „Chodź, ja zobaczę to, do baraku”. Dlaczego mówił mi po imieniu? Bo ja byłem berbeć, jak oni przyjeżdżali jako harcerze do Janówki i rozwijali namioty pod lasem. Oczywiście dla dzieci to była wielka frajda być w tym obozie harcerskim. I Tuz i Janka koledzy bardzo często u nas gościli, więc do mnie się wracał tak, jak tam ileś lat wcześniej, na początku lat trzydziestych.
Zbadał bardzo dokładnie. Rozebrałem się do pasa. Mówi: „Może jeszcze się uda uratować”. Ja powiedziałem, że byłem w obozie, ale proponowali amputację. „Może się jeszcze da uratować. Ja spróbuję coś zrobić” – tak do mnie powiedział. Ubrałem się. Inspekcja tamtych ludzi [z Czerwonego Krzyża] została zakończona. Ja zostałem z tą nadzieją. To był najpewniej 27 luty, albo siódmy, albo szósty. Pierwszego albo [drugiego] marca zostaję wywołany do komendantury. Mam zebrać swoje manatki i z wachmanem wędruję z powrotem cztery kilometry czy ileś tam do szpitala obozowego.
W tym obozie głównym, do szpitala. Badają mnie tam różni lekarze. Ich było chyba ośmiu, może nawet więcej, różnych narodowości.
Nie. [Doktor Tuz] był w zupełnie innym obozie. Tylko powołany na jeden dzień na tą inspekcję do Altengrabowa. I chyba [już] następnego dnia byłem operowany przez Anglika i Amerykanina chyba. Anglika na pewno. Operacja polegała na wycięciu blizny i na zszyciu nerwów głównych w znieczuleniu [ogólnym]. Szpital był dobrze wyposażony w czerwonokrzyskie, ufundowane przez Czerwony Krzyż, narzędzia, [aparaturę], i tak dalej. Z miejsca po zabiegu dostałem się pod opiekę takiego rehabilitanta, fachowca, Francuza. I on mnie z miejsca zaczął masować tą rękę. Pod koniec marca zaczęło mi wracać czucie (może nawet wcześniej) z wierzchu [ręki], potem zaczęło mi wracać czucie od spodu. Zacząłem [ręką] ruszać.
Obóz Altengrabow miał bardzo ciekawy koniec. On był strefie, która była przeznaczona do zajęcia przez Armię Czerwoną. Kiedy armia amerykańska dochodziła w tej części Niemiec od strony zachodniej do rzeki Łaby, myśmy wyczekiwali, że przyjdą do nas. Myśmy nie wiedzieli, że jest taka ugoda, że linia demarkacyjna jest na Łabie. Były takie dni, że jak front się zbliżał i słychać było działa, armaty, bombardowania frontowe, myśmy całe noce czatowali przy bardzo mocnej kawie, którą szykowało się… Brazylijski Czerwony Krzyż przysyłał tony kawy, przeważnie nie palonej, czasami palonej; [kawę] robiło się w takich jakichś skopkach, które nie wiem, [w jaki sposób] były kombinowane, dwie elektrody [z puszki] nielegalnie [wpięte do sieci] wstawiane [do skopka] i … gotowało się kawę. Ja też parę nocy tak nasłuchiwałem tego frontu. Potem się okazało, że gdzieś tam doszli już do Łaby i Rosjanie i Amerykanie. Już nie pamiętam, jaka to była miejscowość. Pod Halle czy gdzieś bardziej na południu. No, a tutaj jeszcze był porządek niemiecki, wszystko się trzymało bardzo dobrze od strony organizacyjnej, nie widać było żadnego popłochu, [z wyjątkiem pojawienia się na drogach cywilów przeważnie kobiet i dzieci i staruszków uciekających przed frontem]. Ja pamiętam, przy stacji kolejowej budowano jakiś budynek, nie wiem, na magazyn czy [na] coś [innego]. Wojna się kończyła, a tam pracowali jeszcze robotnicy. To jest niesamowite. [W obozie w tym czasie było około 20 000 jeńców, a szacuje się, że w najbliższym sąsiedztwie koczowało 100 000 do 300 000 jeńców ewakuowanych ze wschodnich terenów Niemiec zajmowanych przez Armię Czerwoną].
[Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: Poniższy fragment napisałem w oparciu o źródłowe dane, między innymi dane z książki Johna Burtona wspomnianej wyżej oraz dwa artykuły: 1) Les Hughes: „The Special Allied Airborne Reconnaissance Force (SAARF) z 1993 roku (internet), 2) Michael F. Dilley: „SAARF – Special Allied Airborne Reconnaissance Force” (Internet).
Aby opisać wyzwolenie obozu muszę dać krótkie wprowadzenie. Armia amerykańska doszła w dniu 11 kwietnia do Łaby w okolicy Magdeburga i uchwyciła przyczółek na wschodnim brzegu Łaby. Wśród Niemców widać było upadek dyscypliny, niepokój i obawy o przyszłość. W obozie czuło się wielkie napięcie. W obawie przed napaścią na obóz w końcowych dniach wojny, formacji SS lub innych fanatycznych nazistów, w dniu 13 kwietnia utworzono w obozie jenieckie Dowództwo Obrony. Rosjanie jako najbardziej liczna grupa, mieli zabezpieczyć zbrojną obronę obozu. Jeńcom polskim przypadła funkcja obsadzenia wieżyczek wartowniczych i warty przy bramach, aby utrzymać subordynację samych jeńców. Francuzi wzięli odpowiedzialność za wyżywienie (bo z wyżywieniem zaczęły się wielkie kłopoty), Brytyjczycy – za opiekę medyczną.
Następnego dnia, 14 kwietnia, Rosjanie zdobyli przyobozowy skład broni i amunicji w zasadzie przy biernym już zachowaniu Niemców, a uzbrojeni Polacy obsadzili wieżyczki wartownicze pełniąc funkcje porządkowe wraz z żołnierzami Wehrmachtu. Holendrzy opanowali obozową centralę telefoniczną. Wieczorem, major dr John Burton i pułkownik R. (nie zdołałem ustalić ani nazwiska, ani narodowości) w asyście uzbrojonych Rosyjskich jeńców odbyli długą rozmowę z komendantem obozu, w jego domu. (Według informacji z książki Dończyka był to Oberstleutnant Ballerstedt; według dwóch źródeł amerykańskich komendantem w tym czasie był pułkownik Ochernal), Ustalono reguły wspólnego zarządzania obozem oraz postanowiono, aby jednocześnie i wspólnie starać się u przełożonych komendanta obozu i w dowództwie odcinka frontu armii amerykańskiej o ewakuację na stronę amerykańską rannych i chorych ze Stalagu XIA. W oczekiwaniu na decyzję zorganizowano składkową (niemiecko-jeniecko) kolację. O pierwszej w nocy nadeszła telefoniczna informacja ze strony amerykańskiej, że w dniu 15 kwietnia, o godzinie 11 nastąpi lokalne dwugodzinne zawieszenie broni i amerykanie przyjmą delegację w składzie jednego oficera niemieckiego i jednego przedstawiciela jeńców dla omówienia sprawy ewakuacji. W misją tą udał się major John Burton jako przedstawiciel jeńców i komendant obozu (Burton nie podaje nazwiska). Strona amerykańska podjęła się przeprowadzić akcję ewakuacyjną i jeszcze tego samego dnia zwróciła się do dowództwa Special Allied Airborn Reconnaisance Force (SAARF) o włączenie się do tej akcji i wysłanie kontaktowej grupy spadochroniarzy w rejon obozu w Altengrabow. Tej akcji nadano kryptonim „Violet”. SAARF, to była specjalna międzynarodowa jednostka spadochroniarzy, której zadaniem było rozpoznawanie sytuacji i pomoc (raczej logistyczna niż zbrojna) obozom jeńców wojennych zwłaszcza w rejonach przyfrontowych. Podstawowy zespół kontaktowy składał się z dwóch oficerów (preferowani byli oficerowie ze znajomością języka niemieckiego) i radiotelegrafisty. Grupę SAARF alianci zorganizowali, gdyż obawiano się czy obozy w obliczu klęski Niemiec, nie będą narażone na różnego rodzaju niebezpieczeństwa, a nawet ataki mniejszych formacji nazistowskich. Żołnierze SAARF byli zaopatrzeni w radiostacje, a każdy z nich w dokument identyfikacyjny w języku angielskim i niemieckim, zawierający informację o nieagresywnym charakterze akcji w ramach konwencji genewskiej. Lotnictwo armii amerykańskiej od marca 1945, przed posuwającym się frontem, zrzucało na stronę niemiecką ulotki w języku niemieckim informujące, że żołnierze SAARF nie są terrorystami i grożące sądem wojennym za wszelkie akty przemocy wobec nich.
[Te informacje uzyskałem na podstawie dwóch opracowań: 1) Les Hughes: „The Special Allied Airborne Reconnaissance Force (SAARF) z 1993 roku (internet), 2) Michael F. Dilley: „SAARF – Special Allied Airborne Reconnaissance Force” (Internet).
W nocy 23 kwietnia na rozległy poligon na wschód od Altengrabowa lotnictwo zrzuciło sześć trzyosobowych zespołów żołnierzy SAARF. Najbliżej obozu został zrzucony trzyosobowy zespół Brytyjczyka, majora Phillipa Worralla. Zespół został schwytany przez Niemców i osadzony w więzieniu Stalagu XIA. Ten sam los spotkał potem inne zespoły. Major Worrall poinformował komendanta obozu pułk. Ochernala, że ma misję zorganizować ewakuację obozu za linię frontu. Ochernal przyrzekł współdziałanie i zapewnienie ochrony konwojom ewakuacyjnym. Zespół majora Worralla został wypuszczony z więzienia.]
Około 26 kwietnia 1945 roku rozeszła się wiadomość, że w nocy złapano gdzieś [koło obozu] skoczków amerykańskich i że [oni] zostali aresztowani i przywiezieni do więzienia obozowego. Bo obóz miał swoje więzienie, za przekroczenia można było dostać karę w postaci aresztu więziennego. [Ja] już chodziłem, już pełen radości, że ocalała ręka, pełen radości, że się kończy wojna. Zauważyliśmy, że w szpitalu jest dwóch oficerów [bo ich już wypuszczono z aresztu]. I to wszystko już potem się potoczyło bardzo szybko. Ci oficerowie [oraz radiooperator] okazało się, byli [zespołem kontaktowym majora Worralla] z grupy SAARF, przysłani [przez armię amerykańską] dla nawiązania kontaktu [z władzami tego wielkiego obozu].
Skoczkowie z radiostacją. Zainstalowali radiostację polową w jednym z baraków szpitalnych, z taką [anteną] – tyką teleskopową [na dachu]. No i zaczęto mówić, że pertraktuje się o ewakuację za Łabę naszego [obozu]. Pertraktacje, jak wynika z lektury książki [Johna Burtona], o której wspomniałem, biegły już [wcześniej. W dniu 14 kwietnia] grupa przedstawicieli różnych narodowości [jenieckich] z Altengrabow, [którym przewodził dr John Burton], przekonała komendanta obozu, że należy z Amerykanami pertraktować, może uda się część ewakuować na drugą stronę [frontu, o czym już wspomniałem] […] Wtenczas już widać było trochę paniki wśród Niemców. To, co widać było, na szosie: już są uchodźcy, już ciągną wózki, rowery. Nieraz duże kolumny, mniejsze. Co prawda mniejsza panika, niż [ta którą] pamiętam, we wrześniu. Mniej ludzi. Ale ci ludzie też byli zagubieni, przemieszczali się w jedną i drugą stronę. W obozie się zrobił zupełnie nowy ład administracyjny. [Powołano Aliancką Komisję Kontrolną (Allied Control Commission), a Amerykanin został szefem obozu, ale zdał, chyba był to gest kurtuazyjny, zdał to pełnomocnictwo pułkownikowi rosyjskiemu Parnov’owi], który był [jeńcem] w obozie. Były codziennie rozkazy obozowe. Podpisywał jeden i drugi, ten Amerykanin i Rosjanin. I były tam pod koniec kwietnia, gdzieś dwudziesty, może ósmy, dziewiąty […] na strażnicach, na wieżach jeńcy z karabinami [razem] z wachmanami. To były jakieś niesamowite historie. Myśmy nie bardzo rozumieli z tego wszystkiego, bo co tam, ja byłem zwykłym szeregowym jeńcem. Tam biegły, jak wynika z informacji z tych książek, biegły różne działania. Komendant się zgodził na to, żeby były mieszane warty, no bo te [tysiące] ludzi musi być jakoś tam trzymanych w ryzach, bo inaczej to będzie niedobrze. Potem gdzieś okazało się, że komendant już zaginął, gdzieś wyjechał, [nigdzie] go nie ma.
[Kwestia paru dni. Ewakuacja zaczęła się trzeciego maja czterdziestego piątego roku. Armia amerykańska dała na tą akcję 70 dużych ciężarówek i 30 sanitarek, które miały robić dwie tury dziennie].
Za Łabę. To było bardzo ciekawe zdarzenie, bo ewakuacja zaczęła się... Pamiętam, ci [polscy] jeńcy, którzy byli w szpitalu (ja byłem jeszcze stale w szpitalu), wysypaliśmy przed swoim barakiem piasek na ścieżki, jakieś tam brzózki, gałązki, [do] tego, jakieś chorągiewki, bo to 3 Maja.
No, bardziej barak polski. Ja wychodzę [z baraku], to był trzeci maja Wychodzę, bo jest jakiś wrzask, duży hałas. [Muszę dodać, że] Niemcy [gdy] byli coraz bardziej ścieśniani w tym kotle centralnym i armie [aliantów] szły od wschodu i od zachodu, to ze wschodu ewakuowali jeszcze dodatkowo różne obozy [jenieckie]. I przy szpitalu na takiej wielkiej łące zgromadzili, ja myślę, ponad [dziesięć] tysięcy jeńców rosyjskich. [Stał tam] jeden duży namiot, a reszta spała na trawie. Dużo, dużo, mrowie ludzi, [łąka] ogrodzona prowizorycznymi płotami, zasiekami, [ale] już nie takie wielkie te zasieki [jak w obozie centralnym]. I jakiś taki hałas, jakiś wrzask niesamowity. Ja wybiegam z baraku, widzę, że masa [jeńców sowieckich] już jest na terenie szpitala. Wszyscy ranni wychodzą, bo przyjechali Amerykanie. Wszedłem – i to mnie może uratowało od stratowania – na schron przeciwlotniczy. I w tym momencie wlewa się na teren szpitala fala tych Rosjan, którzy obozowali obok. Stratowali, to jest nieprawdopodobne jaka to jest siła, stratowali w jednym momencie te zasieki, porozrywali [je], i wlało się parę tysięcy ludzi z wrzaskiem na teren szpitalny. Ja z daleka widziałem, jak łazik [patrolu] amerykańskiego przed boczną bramą szpitalną jest podrzucany do góry przez jeńców rosyjskich. Amerykanie w hełmach, nie mogli sobie dać rady. Zaczęli strzelać w powietrze, żeby trochę rozluźnić [napór rosyjskich jeńców. Potem jeńcy] przyszli pod tą radiostację, pod ten barak, gdzie była radiostacja. Wielki, wielki tłum. [Amerykanie] jakoś trochę zdołali [ich] przekonać, żeby oni z powrotem weszli na swój sektor. Upłynęła jeszcze godzina czy dwie, przez bramę główną wjeżdża kolumna sanitarek na plac apelowy (tak nazywaliśmy taką luźniejszą przestrzeń w szpitalu). Pięknie wyczyszczona, wypolerowana armia. Ogolone chłopy, wszystkie wyczyszczone samochody, wszystko się błyszczy. Tu wjeżdża na jednym [specjalnym pojeździe] kapelan katolicki, na innym rabin. Rozkładają swoje polowe ołtarze. Można się spowiadać. Odprawiają jakieś modły. Tu kantyna na kołach. Myśmy tam już za bardzo głodni nie byli, [bo jeszcze znaleziono jakieś zapasy żywności]. Rzucają nam pomarańcze, papierosy; żeśmy niektóre rzeczy [zbierali]. Ale w tym momencie widać tą niesamowitą sprawność Chłopcy z MP [pilnują porządku]. Ludzie [prowadzący] ewakuację, którzy przyjechali [ambulansami], błyskawicznie wchodzą do baraków, błyskawicznie szykują wszystkich ciężko rannych, zawijając w koce. Przypinają agrafkami do [piżam] historię choroby w plastikowych kopertach, [chorego] na nosze, do sanitarek i sanitarki odjeżdżają.
Nie, bo był narzucony pewien rytm, pewien program [ewakuacji]. Pierwsi zostali ewakuowani jeńcy amerykańscy, brytyjscy, Francuzi, wojska kolonialne, Kanadyjczycy, Australijczycy, różni inni. Polacy mieli być ewakuowani przed Włochami, bo mieliśmy [też] Włochów internowanych (wtenczas już Mussolini nie żył), i przed innymi, przed Słowakami; jeszcze [w obozie] było z Jugosławii dużo Serbów z armii Tito, tej powstańczej. Myśmy mieli [być] tam gdzieś przy końcu, [ale] nie na samym końcu. Dużo moich kolegów, ponieważ były ponawiązywane znajomości międzynarodowe, wbrew regulaminowi i nakazom powchodziło do sanitarek. Jednocześnie ewakuował się główny obóz, wiec pomieszali się w tych ciężarówkach i [sanitarkach z aliantami] i wyjechali.
Ja zdyscyplinowany. Większość kolegów moich w obozie została w szpitalu, czekaliśmy tam na następny dzień. O jednym incydencie chcę powiedzieć, który mnie wtenczas [zapadł w pamięć], pamiętam go do dzisiaj. Na czele kolumny, która wjechała na teren […] szpitala obozowego, jechał taki łazik, samochód terenowy z żandarmerią, military police, żandarmerią wojskową. Chłopcy w hełmach, postawni, z białymi literami MP, military police, robili porządek, wskazywali, gdzie jaki samochód ma się ustawiać. Ta grupa, ich tam było trzech, i jeden szef, dowódca tej grupy military police stoi, ja stoję trzy, cztery metry od niego. Przez bramę wpadają [trzy] Niemki i proszą, żeby je zabrać. Niemki klękają na ziemi i całują buty [Amerykanów].
Autentycznie całują buty, obłapiają [za nogi]. Odsunęli je grzecznie i kazali się usunąć za bramę. Ja [to] widziałem na własne oczy. Niemcy bardzo się bali Rosjan. Bardzo bali się wkroczenia Rosjan [także] oficerowie z Armii Czerwonej, którzy [przebywali w szpitalu].
Oficerowie sowieccy bali się wkroczenia własnej armii. Ja pamiętam, że jeden mówił: „Oni jak wkroczą, to nas zabiją”. I pewnie dużo taki los podzieliło. Tak się pewnie stało, bo my wiemy, że niektórzy rosyjscy jeńcy dostali się do obozów resocjalizacyjnych, gdzieś tam różnych obozów pracy, ale z oficerów to myślę, że dużo poginęło, bo zgodnie z dyrektywami Stalina [żołnierzom Armii Czerwonej] przecież nie wolno się było poddawać [na froncie].
Wiec jest ewakuowana ze szpitala już ta cześć aliancka. [Równolegle trwa ewakuacja obozu głównego]. Zostają Polacy, Serbowie, Włosi, trochę Włochów rannych, zostają Rosjanie. I następnego dnia, [tj. 4 maja] przyjeżdża kolumna [sanitarek] po nas. Ale idzie to jakoś powoli. Wychodzę z kolegą za bramę. Tuż przy bramie na takiej ulicy przelotowej stoi dodge chyba czy inna ciężarówka amerykańska i szofer kiwa, żeby podejść. My podchodzimy. Okazuje się, że to Polak w armii amerykańskiej. Rozmawia z nami po polsku, częstuje to papierosami, to czekoladą. Zbiera się jeszcze kilku innych jeńców. Przychodzi jakiś jeden, drugi Serb i rozmawiamy o tym i owym, że będziemy ewakuowani. Ale ta kolumna sanitarek jest mniejsza niż z pierwszego dnia ewakuacji. „No, jeszcze macie czas”. Tak rozmawiamy parę minut, [nagle] wjeżdża [od zachodu długa kolumna samochodów amerykańskiej armii]. [Z] wielkim pędem na przedzie [pędzi] łazik z military police, za nim [ciężarówka]-buldożer. Mijają nas w wielkim pędzie i podjeżdżają pod ten obóz przejściowy, prowizoryczny dla [jeńców] sowieckich. Buldożer równa zjazdy z szosy, (bo tam były rowy), [niszczy zasieki], i kolumna samochodów, samochodów ciężarowych wjeżdża [powoli] na tą łąkę. W biegu ładują się [na samochody] Rosjanie. Krzyczą: Zdrastwujtie Amierika na różne głosy, czapki fruwają w powietrzu czy tam te furażerki. Obsługa [kolumny] rzuca [tysiące] papierosów, czekoladę… Buldożer [zatacza krąg], robi wyjazd [na szosę] i kolumna [na pełnym gazie] zawraca [na zachód]. To trwało kilkanaście minut.
Zostało trochę maruderów, ale tysiące ludzi zabrali.
My jeszcze tak stoimy, gapimy się na to wszystko. Ta kolumna już zniknęła, słyszymy tu jeden strzał, drugi strzał, gdzieś jakaś seria i nagle jesteśmy obstawieni, otoczeni żołnierzem frontowym Armii Czerwonej. Z karabinami, z pepeszami, [krzyczą]: Ruki w wierch!, do tego Amerykanina [jeden żołnierz przystawia] pistolet maszynowy. Pamiętam, że [jeden] Serb krzyczy: To ty zdurniał, eto Amerikaniec. No i wlała się olbrzymia ilość ludzi. Wszędzie, wszędzie poprzez ogródki, dróżki, ścieżki wlała się Armia Czerwona. Na terenie szpitala od razu znaleźli się jacyś oficerowie. Nie pozwolili ładować chorych [do sanitarek amerykańskich]. Ci, co byli załadowani do sanitarek, [zostali z nich wyrzuceni], były jakieś kłótnie (to z daleka widziałem) między Amerykanami [a oficerami Czerwonej Armii]. Wszystko bardzo szczegółowo Rosjanie posprawdzali, czy ktoś nie wyjeżdża, i ta kolumna wyjechała pusta, [a nas pozostawiono].
[Ci chorzy], którzy byli [już] załadowani [do sanitarek], zostali wyładowani. Myśmy już nie mieli możliwości i zostaliśmy na miejscu. Amerykanie pojechali.
W szpitalu i w obozie, bo nas [kilka dni] później przenieśli do obozu głównego, […] [pojawili się] Rosjanie [i] przywieźli dużo owiec. Pobili je i dali [nam] zupę z mięsem. Ile, kto chciał. Ci jeńcy, którzy [zostali w obozie], jedli.
Ja jeszcze o jednej rzeczy chciałem wspomnieć. Mianowicie jak [4 maja] armia radziecka wkraczała [do Altengrabowa, i] padały strzały [na domach miasteczka] zaczęły się ukazywać białe flagi. W ciągu kilku minut całe miasto suszyło bieliznę. Tak to wyglądało. Gdzie tylko było można, były wetknięte [białe materiały], na kominach, [w] okienkach, wyrzucone przez parapet, na płotach – wszystko było na biało. Nieprawdopodobny widok. Wartownicy rosyjscy [pojawili się] na wieżyczkach [strażniczych]. Nie wolno było wychodzić, tylko za przepustkami. Dostawaliśmy dobre jedzenie z [mięsem] tych owiec. Wyszedłem [z kolegą] za przepustką, na takie skrzyżowanie [dróg, którędy] miała jechać ciężka artyleria radziecka. Myśmy byli ciekawi. I tam [widziałem dramatyczny] incydent. […] Jedzie samochód, wyskakuje kilku Rosjan, rozbijają zamknięte okiennice do sklepu, coś tam wyrzucają, dużą jakąś puszkę. [Jeden żołnierz] usiłuje kozikiem otworzyć tą puszkę, kaleczy się, bandażują mu [rękę] jakąś taką szmatą, to wszystko w pośpiechu, ciężarówka odjeżdża. I nagle z uliczki wybiega dziewczyna w koszuli nocnej albo w sukience, w strzępach właściwie, przebiera ulicę i wbiega do stawu, który tam był. Staw nie był głęboki, może miał metr [głębokości]. Za nią biegnie może z pięciu [czerwonoarmiejców], niektórzy bez spodni, niektórzy w spodniach, niektórzy w kalesonach. Biegną za nią, dopadają ją w tym stawie (ona nie mogła się tam utopić, bo było [za] płytko), ciągną [ją] za włosy, za ręce i pociągnęli ją gdzieś tam w tę uliczkę.
Przeniesiono nas do obozu głównego. [Chcemy już wracać do Polski, ale strażnicy sowieccy nie wypuszczają]. „Czekajcie jeszcze parę dni, będą samochody podstawione na ewakuację do Polski, na powrót do Polski”. [Ósmego lub dziewiątego maja przez megafony ogłoszono kapitulację Niemiec. Było trochę wyrazów radości, Rosjanie postrzelali „na wiwat”, ale nas dręczyła niepewność o powrót do Polski]. Czekamy zaczynamy się trochę buntować, no i chyba 11 maja zostaje uformowana pierwsza kolumna. Nie ma żadnych samochodów. Myśmy już się trochę wzbogacili. Każdy zaoszczędził trochę papierosów, które były [mocną] monetą obozową. Jakieś kawy, jakieś [inne drobne rzeczy], żeby to zawieźć do Polski, pokazać jak to byliśmy tam karmieni. Ktoś tam kupił zegarek, inny sprzedał zegarek. Ja też kupiłem zegarek za dziesięć czy pięć papierosów, już nie pamiętam, który potem w Janówce krowa pewnie zjadła, bo zgubiłem [go] w sianie.
Wyszliśmy [z obozu] w zwartej kolumnie. Ta kolumna, w której byłem, to było może koło tysiąca osób, może mniej. Naszym szefem, który [kolumnę] prowadził był Rosjanin, jak pamiętam, i paru oficerów z armii Berlinga. Wyszliśmy [i powiedziano nam, że] podejdziemy gdzieś tam niedaleko, tam będą samochody, dostaniemy po drodze kawę, chleb i tak dalej. Nie było nic.
Zaczęliśmy iść na wschód. Minęliśmy jedną, drugą miejscowość. Noclegi? Nie ma żadnych noclegów. W miasteczku [Loburg] każdy na własną rękę [nocleg] kombinował. Myśmy nocowali… Trzymało się [nas razem] siedmiu, sześciu kolegów [i ja]. Mieliśmy pistolet gdzieś skombinowany. [W Loburgu] nocowaliśmy w takiej rodzinie, gdzie były dwie Niemki. Bardzo były wystraszone, ale jak żeśmy wyciągnęli kawę, to się znalazło mleko [i chleb]. No i żeśmy zrobili wspólną kolację, przespaliśmy się. Następnego dnia maszerujemy dalej. Żadnych samochodów, żadnego transportu. Jeszcze trochę, jeszcze trochę…
Następny nocleg był na działkach, w altankach. Tam zaczęliśmy się trochę buntować, no to nas tam ostro zebrano w taki czworokąt, ostro okrzyczano. Idziemy dalej i doszliśmy w południe... Było bardzo, bardzo gorąco, to gdzieś było...
Nie, maj. Około [13 maja] czy coś [około tego]. Piekielnie gorąco. My wykończeni. Niektórzy mieli plecaki dosyć pokaźne, bo muszę powiedzieć, że trochę ludzi [chodziło] na „szaber”. Cechą armii radzieckiej było to, że oficerowie, wszyscy oficerowie jechali samochodami, przeważnie cywilnymi, z mnóstwem, mnóstwem zdobyczy wojennych. Taki samochód był oblepiony [trofeami]. Od roweru, maszyny do szycia gdzieś przytroczonej, do jakichś zwiniętych wielkich dywanów, jakichś garnków…. Zwykle doczka była [też w samochodzie] oprócz kierowcy i oficera. W takie upalne południe myśmy doszli do wsi Lüsse. Zbuntowaliśmy się. Cała kolumna się rozsypała i zaczęła rabować, [to] co się [przydało] do transportu. Nas sześciu wpadło do bauera do stajni, wyciągnęliśmy konia, wyciągnęliśmy bryczkę, zawołaliśmy, [do] starszego Niemca, żeby zaprzęgał konia i zrabowaliśmy bryczkę. Wsiedliśmy na bryczkę i konia batem, jedziemy dalej na wschód. Widzimy, że na przedzie takich jak [nasz pojazdów] już jest kilka czy kilkanaście. Proszę sobie wyobrazić, pędził [też] karawan; parę koni, i karawan gdzieś tam ktoś dorwał. Niektórzy łapali] rowery. Inni, ci, co nie „załapali” się na transport, zaczęli łapać kury, gęsi, i na ulicy, na miejscu przyrządzać sobie strawę. A myśmy tym „transportem” dojechali do starej granicy polskiej, do Zbąszynka. Czyli całe Niemcy żeśmy przyjechali, [obwodnicę] – ring okalający Berlin, i potem szosą do Frankfurtu nad Odrą. Z dużymi przygodami. Jedna przygoda taka najstraszniejsza … wtenczas się autentycznie też bałem. No mieliśmy w kilku miejscach różne przygody niebezpieczne.
Na jednej jakiejś rzeczce czy kanale gdzieś w obrębie już Berlina usiłowali tę kolumnę z powrotem sformować. [Wjechaliśmy na prowizoryczny most], a [tam] wylot obstawiony przez [oddział wojskowy]… […] Wszystkich tych ludzi, którzy byli w jakichś dziwnych mundurach, kierowali [czerownoarmiejcy na drogę] do leśniczówki. Tej karawany nie widziałem, ale z daleka widziałem różne wozy czy bryczki [z naszej zbuntowanej kolumny, stojące na obejściu leśniczówki]. Podjeżdżamy bliżej i to było bardzo groźne. To było pod lasem. Strach nas obleciał, stanęliśmy. Stał tam taki młody wartownik, daliśmy mu papierosy. A on mówi, taki [odważny] chłopak: Ubieżajcie, ubieżajcie – i nam wskazał taką duktę leśną. Myśmy nie wjechali tam gdzie nas kierowano. [On] nas skierował po prostu [na inną drogę]. Myśmy batem popędzili konia [i] w las, w las. Potem wyjechaliśmy, po kilkunastu kilometrach, z powrotem na tę autostradę. Nocowaliśmy raz w takiej rodzinie niemieckiej, gdzie do dziewczyny przychodził oficer rosyjski, co wieczór zabierał na potańcówkę gdzieś tam [do osady]. Bardzo dobrze nas tam potraktowali – [kolacją z] królikiem. Potem drugi raz mieszkaliśmy w pustym domu. Potem podjechaliśmy już…
Nie, nie, nie. To wszystko jest w rejonie Berlina. Potem podjechaliśmy do takiej miejscowości Fürstenwalde, między Berlinem a Frankfurtem nad Odrą, gdzie chcieliśmy się zatrzymać na noc. Na wzgórku niedaleko autostrady widać było majątek i droga, rozminowana droga, a tu okopy, zasieki, jeszcze leżały jakieś trupy, jeszcze tam była masa broni po tych [ostatnich dniach zmagań]... Tą rozminowaną drogą [z tabliczkami] min niet, min niet, ze strachem jechaliśmy do majątku. Okazało się, że tam było zupełnie pusto, majątek był kompletnie zrabowany. Weszliśmy do takiego nieomal pałacyku na pierwsze piętro. Salon wielki z reszkami ogniska na środku. Pozrywane i niedopalone klepki [podłogowe]. Przepraszam, ale w drugim końcu tego salonu gdzieś tam w jakimś rogu latryna. Porozwalane piece, [co było] dosyć charakterystyczne [we wszystkich opuszczonych domach]. Żadnych mebli, wszystko popalone albo porabowane. Nocowaliśmy w stodole. W wielkiej oborze miliony much, łby i kopyta pobitych krów.
No i stamtąd już dojechaliśmy do Odry. Na Odrze była granica. Był posterunek rosyjski po stronie [zachodniej] i posterunek polski po stronie polskiej. Frankfurt jeszcze się palił w niektórych miejscach. Podjechaliśmy pod komendanturę rosyjską z tą flagą Czerwonego Krzyża, bo [jeszcze po drodze] kazaliśmy jakiejś Niemce [ją] uszyć. Nasza, stale ta sama, jak mówiliśmy, historyjka: [sowieckim patrolom wojskowym] mówiliśmy, że jedziemy jako patrol przed dużą kolumną jeńców, która wraca z obozu do Polski, i szukamy kwater. Zajeżdżamy do willi, gdzie [urzędował] komendant [miasta]. Chyba był koneserem sztuki, bo w [willi] były setki obrazów i rzeźb, ustawione i wewnątrz, i na zewnątrz. To trudno sobie wyobrazić. Różnego rodzaju. W innym miasteczku przejeżdżaliśmy, pamiętam, na ulicy [leży] kupa odbiorników radiowych, maszyny do pisania i aparaty fotograficzne. Nakazane było, [by Niemcy je] zdawali; to [wszystko] rzucali na ulicę. Pryzmy odbiorników, pryzmy aparatów fotograficznych. [Po tych pryzmach chodzili czerwonoarmiści i wybierali trofea].
Przekupiliśmy adiutanta papierosami, paczką, [mówimy swoją historyjkę i chcemy rozmawiać z komendantem żeby nam pomógł w zakwaterowaniu kolumny], bo jeszcze jesteśmy na terenie Niemiec. Mówimy mu, że tu szukamy kwater. „Gdzie my znajdziemy dla was kwatery? Widzicie, że [tu jeszcze] się pali wszystko. Jedźcie na drugą stronę, to tam może łatwiej będzie” – [mówi adiutant]. – „No, ale posterunek [na granicy]... – [odpowiadamy]” – „A to ja podzwaniu”. I rzeczywiście, [chwyta za słuchawkę jednego z wielu telefonów i rozmawia]. Podjeżdżamy pod posterunek rosyjski, otwarli nam szlaban, myśmy zasalutowali i wjechali na most na Odrze. Posterunek polski [odprowadził nas jednak do] komendanta [miasta, który] nas chciał zwerbować do wojska; [wyraziliśmy zgodę; „tylko gdzieś znajdziemy coś do zjedzenia i zameldujemy się ponownie”], ale żeśmy uciekli.
Dojechaliśmy do [Świebodzina. Tysiące ludzi koczowało na polach niedaleko stacji kolejowej; odchodziły stąd pociągi towarowe do Poznania. Ale trasę obsługiwała tylko jedna lokomotywa]. Sprzedaliśmy za butelkę bimbru i bochenek chleba konia i bryczkę jakiemuś żołnierzowi „berlingowcowi”, który chciał się tam gdzieś zadomowić. Z trudem wielkim, też dzięki papierosom, dostaliśmy informację, który z trzech pociągów towarowych (lory), pojedzie pierwszy do Poznania. Pociągi były oblepione tysiącami ludzi. Takim pociągiem dojechaliśmy do [Zbąszynka].
Tam NKWD, [nas] dwóch wyciągnęło [z pociągu]. Mnie i mojego kolegę. Myśmy jechali na buforach. Wyciągnęli w sumie jakichś siedemdziesięciu, młodych przeważnie, ludzi. I tam było też bardzo niedobrze, bo okazało się, że ci ludzie byli przepytywani. Zebrali nas w poczekalni na stacji kolejowej, i znowu przepłaciliśmy komendanta tej całej operacji papierosami, żeby nas doprowadził do komendantury. [My dwaj] mieliśmy [te] kanadyjskie mundury, [co budziło jego zainteresowanie. Eskorta odprowadziła nas] do komendanta miasta. [A tam] wsadzili nas do pustego pokoju i zamknęli na klucz. Dostaliśmy jakiś serek z cebulą i kawałek chleba. Potem zaczęło się wypytywanie. Major nas wypytywał. „Kto wy, nazwisko, kiedy rodziłsia”, i po kolei, i po kolei, bardziej szczegółowo, niż pani mnie wypytywała.
Skończyło się tak. „Jeśli wy Polacy – a myśmy nie mieli żadnych dokumentów – jeśli wy byli w armii polskiej, jeśli dostali [mundury], to dlaczego nie macie na furażerkach orzełków”. My mówimy, że skąd. „Jak byście byli Polacy, to byście nawet z blaszki, z konserwy wycieli orzełka”. I z powrotem do tego pokoju, [i] na klucz. Myśmy pytani byli w ten sam sposób, i kolega, i ja. Ja myślę, że z siedem razy te same pytania…
[Prawie cały dzień].
Podarłem pamiętnik, który pisałem, i spłukałem w ubikacji. Wyprosiliśmy i wyperswadowaliśmy temu [oficerowi] (dziwnie, bo nas nie rewidowano, tylko pytano), żeby nas oddał w ręce komendantury polskiej. I on [przed wieczorem pod eskortą przekazał] nas kapitanowi straży kolejowej. Kapitan [Wojska Polskiego A. Jaroszewicz wystawił pierwszy dokument datowany 16.05.1945 w Zbąszynku], że „po ustaleniu tożsamości ob. Chorążego Mieczysława… powracającego z niewoli niemieckiej…” [udziela się zezwolenia na przejazd do Łowicza i że wymienionemu nie należy utrudniać podróży, lecz „udzielić niezbędnej pomocy”]. Przez Poznań dojechałem [pod] Łowicz, gdzie wysiadłem też za opłatą papierosową maszyniście. W polu, blisko [wsi Szymanowice gdzie mieszkali] znajomi mojej bratowej.
Trudno to nazwać może represją, ale byłem w czasie studiów…
Nie, nie rejestrowałem się. I miałem z tego powodu i z innego dużo kłopotów. Byłem raz przepytywany na ulicy Bednarskiej w Warszawie przez… W jakimś [urzędzie czy posterunku], nie wiem, czy to był milicyjny posterunek, czy inny. [Przedtem] przyszedł do mojego mieszkania [milicjant, i nakazał tam się zgłosić]. Ja mieszkam na ulicy Zajęczej.
Ja zacząłem studia w czterdziestym piątym. To musiał być rok czterdziesty szósty albo początek siódmego. A potem, jak się zbliżałem już do ukończenia studiów, [„zaproszono” (po prostu pod groźbą użycia broni „zgarnięto” mnie w bramie do szpitala Dzieciątka Jezus) i zawieziono] na ulicę [Grażyny. Na] Mokotowie, na ulicy Grażyny, [gdzie w czasie Powstania] była nasza placówka, [stał] taki pałacyk należący do właściciela fabryki mydła przed wojną. Potem mieszkał tam profesor Smoluchowski, a w czasie Powstania i była tam nasza placówka. A [po wojnie], po placówce było UB. Tam nie byłem bity ani w jakiś sposób maltretowany, ale ta „spowiedź” to trwała kilkanaście godzin. Dwóch chłopców w moim wieku zwracało się bardzo „elegancko” do mnie. Najelegantszy, najelegantszy zwrot to był albo „ty baranie”, albo „ty świński ryju pryszczaty”. A innych już nie mogę...
Grozili mi, że nie dostanę dyplomu, że pojadę w Bieszczady, ze zgniję w jakimś forcie we Wrocławiu. Skończyło się tym, że nie mogłem się osiedlić w Warszawie, mimo że miałem przyrzeczenie od profesora Łukaszczyka, dyrektora Instytutu Onkologii, że dostanę tam pracę. I skończyło się tym, że próbowali mnie [nakazem pracy] umieścić w Szczytnie w szpitalu. Odwołałem się, to mnie skierowali [Departament Personalny Ministerstwa Zdrowia, dyrektor pani Potocka] właśnie do Bieszczad, do miasteczka [Brzozów]. Dzięki wstawiennictwie mojej bratowej u ministra [oświaty Czesława] Wycecha […] dostałem w końcu [przydział pracy do Gliwic. Ale jeszcze przedtem powołano mnie do wojska „na czas nieokreślony”], bo zanosiło się na wojnę koreańską. Byłem dwa miesiące w Łodzi i tuż przed promocją z grupy około dwustu dziewięćdziesięciu osób – lekarzy, chyba osiemdziesięciu czterech nas wyrzucono. Bo akowiec, bo rodzina... Bratowa była potem w ruchu ludowym prześladowana, bo była w PSL-u Mikołajczyka, siedziała w więzieniu i tak dalej. No i syn kułaka i to wszystko razem, no jak można...
Tak się skończyła ta [moja] saga.
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.