Ewa Górska
Nazywam się Ewa Górska, z domu Chyrosz. Urodziłam się 24 lutego 1933 roku i właściwie od urodzenia, z krótkimi przerwami, mieszkam stale w tym domu, to jest Warszawa, Aleja Niepodległości 159.
- Jak wspomina pani swoje dzieciństwo?
Dzieciństwo przed wojną no to trudno, bo jak się ma lat cztery, pięć, to same tylko przyjemności, zabawy z dziećmi, wyjazdy na wakacje. Właściwie lepiej, tak bardziej intensywnie, pamiętam wakacje w trzydziestym dziewiątym roku, które spędzaliśmy w Kazimierzu nad Wisłą. Wtedy już dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna, i mieszkaliśmy w pensjonacie [na Albrechtówce] nad samą Wisłą. Nie wiem, ktoś powiedział, że trzeba odsunąć się od Wisły, bo jak będą wybuchy, artyleria i tak dalej, to trzeba się odsunąć od Wisły. W związku z czym rodzice, [a raczej mama – Maria Chyrosz], postanowili, że musimy się odsuwać i razem z przyjaciółmi, z którymi byliśmy na wakacjach, jechaliśmy całą noc. Chłop nam mówił, że wywiezie nas bardzo daleko i wywiózł nas cztery kilometry dalej. No, ni mniej, ni więcej, tam żeśmy mieszkali chyba do połowy października. I w połowie października, już po kapitulacji Warszawy, wróciliśmy długim wozem drabiniastym. Trzy dni i trzy noce żeśmy jechali do Warszawy. I to było moje spotkanie z wojną. Takie największe, pamiętam, wrażenie to na mnie zrobiły martwe konie przy drodze, takie martwe nie, ale rozszarpane, widać. I druga rzecz, od czasu do czasu [widok] jadących Niemców na motorach z koszem. To taki był początek wojny dla mnie.
- A wcześniej w Kazimierzu nie widziała pani żadnych samolotów?
Tak, czasami pokazywały się na niebie samoloty i rodzice nam mówili: „Żadnych cukierków nie jedzcie, bo to są samoloty niemieckie i one rzucają zatrute cukierki”. Pamiętam to, tak było. Ale jak się jest małym dzieciakiem, to właściwie mieszkanie w warunkach bardzo trudnych to sama frajda, nie ma żadnego odniesienia, że mogło być coś lepiej. Myśmy mieszkali w siedem osób w jednej izbie, dwie rodziny, i miska z wodą za parawanem, i woda w studni, i robaki straszne wszędzie chodziły. No tak jest i tak musi być, w ogóle nie było o tym mowy, że mogłoby być lepiej. Najważniejsze, że było co zjeść i [można było] się bawić.
- Wracacie do Warszawy, zaczyna się codzienność.
Tak. Zaczęliśmy chodzić do szkoły, najpierw do pierwszej klasy, później do następnych. Oczywiście ta szkoła była co jakiś czas zmieniana, bo Niemcy wyrzucali. Lokal został zarekwirowany, w związku z czym następny, następny i lekcje odbywały się w normalnych mieszkaniach. Co parę miesięcy Niemcy kazali zlikwidować tą szkołę i do następnej, i do następnej.
A w mieszkaniu przede wszystkim było bardzo zimno, bo to były mieszkania ogrzewane piecami, ale nie było węgla i były takie trocinowe kozy, specjalnie robione, one były opalane trocinami i jeden z pokoi był przeznaczony na magazyn, właśnie żeby trzymać te trociny. Dla nas to była frajda, dla dzieciaków, bośmy bawili się, w tych trocinach tunele urządzali. Druga rzecz to światła. Myśmy mieli oświetlenie gazowe, ale ten gaz, który szedł, te kable po całym mieszkaniu się oczywiście [ciągnęły], albo karbidówka. Nie było można chodzić z karbidówką od pokoju do pokoju, oczywiście, że było ciemno, ale tak było.
- Z kim się pani wtedy przyjaźniła?
Koleżanki z klasy. Nas było troje - [ja i mój brat bliźniak Jacek, oraz siostra zwana Amą] i nasz przyjaciel [Jaś Ebert], który mieszkał naprzeciwko, dosłownie obok w domu, i myśmy właściwie w czwórkę urządzali, mieli tyle różnych pomysłów i nam tak szybko czas przelatywał.
- Jakie to były pomysły, proszę o czymś opowiedzieć?
No, takie dziecinne. Oczywiście meble, których nie wolno nam było używać, jakiś stary, czerwony fotel, to służył nam, jak rodzice wychodzili, za najlepszą rzecz, czyli za lokomotywę, a dalej żeśmy urządzali sobie jakieś wagoniki z krzeseł, tego rodzaju [zabawy]. A na podwórku w piłkę, podchody, chowanego, bardziej ruchowe zabawy na podwórku. Myśmy mnóstwo czasu spędzali na podwórku, takie było wtedy... A na podwórku zawsze jakieś różne dzieciaki były i takie było wtedy życie podwórkowe.
- Czy była pani w harcerstwie?
W czasie wojny nie, dopiero w czterdziestym piątym roku.
- Czy było widać Niemców na ulicach?
Oczywiście.
- Jakie wrażenie to sprawiało na pani? Co pani myślała widzących ich?
Z jednej strony się bałam, a z drugiej strony chciałam pluć im w twarz, tak bym powiedziała. Wiedziałam, że jest to niemożliwe, ale jednocześnie się bałam. Jednym z większych przeżyć dla mnie w czasie okupacji było zaraz po egzekucji, na ulicy Puławskiej u wylotu Rakowieckiej […]. Tam była remiza, zajezdnia tramwajowa i tam ja nie wiem, ilu ludzi zostało tam przez Niemców rozstrzelanych. Wiem, że wracałam ze szkoły i chyba razem z bratem żeśmy wracali. Zatrzymali ruch tramwajowy... Wtedy tramwaj jeździł jeszcze ulicą Rakowiecką, żeby państwo wiedzieli, że on z Puławskiej skręcał w Rakowiecką. I to dla mnie było straszne. To musiał być chyba czterdziesty trzeci rok, to strasznie przeżyłam. Pamiętam, później w domu na obiad były placki kartoflane i marchewka – do dziś nie mogę... to mi się zawsze z tym kojarzy. Tak że to był jeden taki straszny moment. Drugi to jednak aresztowanie ojca – [Wacława Chyrosza]. Ojciec nie mieszkał na ogół w domu, ukrywał się po różnych innych mieszkaniach, ale przyszedł na nasze urodziny, to był 24 lutego, specjalnie został na noc. I rano przyszli Niemcy, o szóstej rano, było ciemno.
- Czy państwo to wszystko widzieli?
Tak, oczywiście. Oni zrewidowali cały dom, nawet wchodzili do szafy, gdzie wisiało ojca duże palto, czy tam się jeszcze ktoś nie ukrył. Rewidowali wszystko. Zabrali ojca i to był dla mnie wielki, wielki szok.
- Czy wiedzieliście wtedy, za co był aresztowany?
Za pracę. Ponieważ to nie było jedyne aresztowanie, tak samo był aresztowany „Rudy” (Jan Bytnar), który mieszkał dwa piętra pod nami, podejrzewaliśmy później, że ktoś musi z tego domu donosić. Przecież „Rudy” też nie nocował codziennie, tylko sporadycznie, i wtedy akurat przyszli jego aresztować, jak on nocował. Tak samo było z naszym ojcem. I to było dla mnie jako dla dziecka straszne, to pamiętam bardzo z czasów wojny. Tak to wstrząsnęło mną i tak... Bo nawet bombardowania, które były, to był chyba czterdziesty trzeci rok, schodziliśmy na dół do piwnicy albo na klatkę schodową, to nie stanowiło jakiegoś takiego zagrożenia bezpośrednio.
- Pani siostra brała udział w konspiracji, była w „Szarych Szeregach”, czy wiedzieliście wtedy o tym?
Nie, nie, nic. Mama właściwie powiedziała o Powstaniu, że ono wybuchło, pamiętam, dopiero piętnaście czy dwadzieścia minut po siedemnastej we wtorek, czyli 1 sierpnia.
- Czyli ojca wtedy nie było w domu, siostra wyszła wcześniej?
Siostra – [Magdalena, zwana Amą] tak, ona wychodziła i nikt nikomu nic nie mówił, gdzie idzie, po co idzie. Ale tak było i tak wszyscy żyli. Lepiej jest nie wiedzieć niż wiedzieć i mieć problem w razie jakby co, to co.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Tu, w mieszkaniu. Myśmy parę dni przed pierwszym przyjechali z wakacji do Warszawy, bo ojciec powiedział, że musimy być wszyscy razem w Warszawie, nikt nie może być poza miastem. Myśmy byli trzydzieści kilometrów [od Warszawy], za Piasecznem zaraz, na wakacjach i przyjechaliśmy tutaj. No i tu nas zostało Powstanie. Już pierwszego dnia, pamiętam, przypadkowo została tutaj zastrzelona jedna osoba, nawet to była mieszkanka naszego domu. Wiem, że na podwórku została pochowana.
- A jaka była reakcja na wiadomość o Powstaniu? Czy to była radość, strach?
To była straszna radość tylko, co z resztą? To była radość, po prostu, jeżeli można tak powiedzieć, że radość, i ale jednocześnie, co z resztą, co z ojcem i co z siostrą?
- Skontaktowaliście się z nimi?
Ja tego nie pamiętam. Moim zdaniem to w ogóle myśmy nic nie wiedzieli, bo wiedzieliśmy tylko, że oni są w Śródmieściu. Tak mnie się wydaje, przynajmniej ja nie pamiętam. Potem, po tych paru dniach, tutaj do domu... Myśmy się zajmowali tam gotowaniem jakichś obiadów dla ludności, która tam była. Każdy co mógł, to robił, to przynosił. Po paru dniach dowiedzieliśmy się, że musimy ten dom opuścić, bo Niemcy systematycznie przychodzą do każdego domu i podpalają. To znaczy meble [wrzucają] na kupę, że tak powiem, polewają całe mieszkanie jakimś płynem zapalającym i zapalają. I tak systematycznie mieszkanie za mieszkaniem. I myśmy dlatego (to musiał być jakiś 8 może 9 sierpnia) przenieśli się do schronu, do domu, dwa domy obok. Tam był niewykończony dom, właściwie była tylko piwnica. Nas tam było pięćdziesiąt osób, między innymi były rektor Akademii Medycznej, profesor [Marcin] Kasprzak. No dużo było takich różnych ludzi.
Ale tam też przyszli Niemcy i powiedzieli, że musimy się stąd wynieść. Wszyscy mają iść na Rakowiecką do
Stauferkaserne, czyli do głównej komendy. To musiał być jakiś... no nie wiem, koło 10 sierpnia, mniej więcej, jedenasty. I tam był już tłum ludzi. Tłum ludzi i ci Niemcy mówili, że zrobią zaraz z nami porządek. Mama stwierdziła, że musimy stąd uciekać. Umówiliśmy się z naszymi przyjaciółmi, którzy mieszkali obok, państwem Ebertami, że każdy na własną rękę ucieka. Znaczy na „własną rękę” – mama z nami i oni we trójkę też.
Stauferkaserne mieściło się przy Rakowieckiej, pomiędzy Kazimierzowską a Wiśniową, i myśmy uciekli ulicą Wiśniową. Czasami żeśmy szli piwnicami, jakimiś podwórkami, naokoło, do ulicy Narbutta. Na Narbutta przy Kazimierzowskiej (żywej duszy nie było, tylko czasami jakaś kulka przeleciała) mama spotkała Niemca (szedł jakiś Niemiec) i mu powiedziała... Mama znała bardzo dobrze niemiecki, to parę razy ocaliło nam życie i ojcu też, jak był aresztowany. I ten Niemiec nas przeprowadził, pamiętam, Kazimierzowską. To tak łatwo teraz mówić, przejście ulicą pod obstrzałem – to trwało oczywiście. Kazimierzowską do Rakowieckiej i koło Rakowieckiej ten Niemiec powiedział, że on już dalej nie może iść, bo jest więzienie, on dalej nie może iść. Mama, pamiętam, zdjęła zegarek i mu dała za to, że nas przeprowadził. Myśmy dalej tą ulicą Rakowiecką doszli do alei Niepodległości, która właściwie była pod stałym obstrzałem, bo Niemcy widzieli od Wawelskiej (to była przecież całkowicie niemiecka część Warszawy) i mieli dokładną obserwację. Doszliśmy do ulicy i mama powiedziała, że po kolei każdy z nas będzie przebiegać. Pierwszy przeleciał brat, odczekaliśmy jakiś czas, kazała nam lecieć zygzakami, tak jak nas uczono zawsze, nie prosto, tylko zakosami. Druga byłam ja i mnie kulka tak, pamiętam, koło ucha smagnęła, ale jakoś zdążyłam. Odczekaliśmy jeszcze następne [minuty], byliśmy z bratem trochę zdenerwowani, co będzie z mamą, no i mamie też się udało jakoś przeskoczyć przez tę Aleję Niepodległości. Doszliśmy z powrotem do naszego domu, który był cały spalony poza jednym mieszkaniem. Wejście do spalonego domu to jest, raz, specyficzny zapach takiej spalenizny, która do dziś mi... to jest nie do opisania zapach. I druga rzecz, zgrzyt połamanego szkła, muru, kamieni i takich butów, po tym się chodzi. To ma dla mnie taki charakterystyczny odgłos, który do dziś pamiętam, że to zawsze mi się kojarzy z wejściem do tego domu, do tej bramy.
Tu mieszkaliśmy prawie trzy tygodnie. Ja nie wiem, jak żeśmy to przeżyli. Woda była, resztka jakaś starej wody w wannie, gdzie... Nie wyobrażam sobie, jak teraz można by tak mówić... No tak, to jest nie do wyobrażenia. Jedliśmy surowe płatki, nie było żadnych [problemów], myśmy byli wszyscy zadowoleni. Leżeliśmy na ziemi, otwarty balkon, bo bez drzwi, otwarte okna; leżeliśmy cały dzień na ziemi, na oparciach od krzesła, bo było już trochę chłodno w nocy, bo Niemcy chodzili, nie mogli nas zobaczyć. Mało tego, Niemcy chodzili z psami i baliśmy się, że psy mogą nas wywąchać. I rzeczywiście tak było – po trzech tygodniach pies nas wywąchał. Oni nas nie zauważyli, ale pies nas wywąchał i któregoś dnia rano walenie do [drzwi], bo myśmy byli zabarykadowani, drzwi jakoś żeśmy zabarykadowali. Łomot do tych drzwi, ja mówię do mamy: „Mamo, ty musisz otworzyć, bo gorzej, jak oni nas zastaną tu, to nas od razu rozwalą, my musimy wyjść. Ty otwórz te drzwi, znasz niemiecki, to musisz powiedzieć”. I tak się stało, oni byli zdziwieni, że w ogóle ktoś tu może być. Wyobrażam sobie, żeśmy byli trochę... Przez trzy tygodnie nie myć się i bez... No strasznie musieliśmy wyglądać. Kazali nam pójść do ich komendanta, nie daleko stąd, na rogu Rakowieckiej i Opoczyńskiej, piękne mieszkanie, pamiętam, piękne takie obrazy, i tam ten oficer powiedział, że tutaj nikt nie mieszka, że żywej duszy tu nie ma, żaden Polak nie ma prawa mieszkać i następnego dnia on przyprowadzi tutaj Niemców, którzy nas z tego domu wyprowadzą. No i myśmy czekali następnego dnia rano, ale nikt nie przyszedł. I my jakieś takie mieliśmy toboły, nie wiem, jakieś kurtki, kaszę jakąś, co żeśmy znaleźli, i z tym żebyśmy poszli. Jakiś tam wózek dziecięcy żeśmy znaleźli, żeby te rzeczy położyć, na bo ciężko nam było. Te bachory... my z bratem bliźniaki wyglądaliśmy pewnie trochę dziwnie.
I tak żeśmy poszli do Asfaltowej, Asfaltową do Rakowieckiej... Rakowiecka strasznie wyglądała. Resztki drzew, wypalone domy, wiszące, jeszcze tlące się czasami zwłoki. Na rogu był taki sklep, drogeria, na rogu Kieleckiej i Rakowieckiej, tam wiszące zwłoki. Dalej żeśmy szli koło kościoła. To było po masakrze w kościele ojców Jezuitów. Ten zapach palących się [zwłok] jeszcze się unosił. To wprawdzie było około trzy, cztery tygodnie chyba po tej masakrze w kościele, ale ten zapach palącego się mięsa niestety jeszcze się unosił. I doszliśmy do rogu [Chodkiewicza] czy tam Wołoskiej i obecnego Rostafińskich i tam żeśmy usiedli, żeby odpocząć. I za chwilę... Tak siedzimy i patrzymy, jak Śródmieście pali się, coraz te sztukasy zjeżdżają albo te „szafy” walą. To znaczy się... jak to powiedzieć, „szafy” i „krowy”... To były odgłosy, które zostały, który wydobywały się no z dział, tak muszę powiedzieć. I żeśmy patrzyli tak na to Śródmieście, myśląc, co się dzieje z naszymi najbliższymi. I nagle podjechał Niemiec w samochodzie. Podjechał, zatrzymał się koło nas, stanął i mama do niego podeszła. Ubrany był w czarnym takim jakimś [mundurze], tak jak generał chyba, i miał te lampasy z boków, w czapce SS, i zaczął z mamą rozmawiać. Mama znała dobrze niemiecki i później nam powiedziała, o co się pytał. Powiedział, że tutaj nie ma prawa nikt z Polaków przebywać i on prosi, żebyśmy poszli na zachód do [budynku] Państwowych Lasów, czyli po drugiej stronie Pola Mokotowskiego, przy ulicy Wawelskiej. Mówił, żebyśmy sami nie szli, on tu przyśle eskortę po nas. I sam odjechał. Mama była rzeczywiście piękną kobietą i znała bardzo dobrze niemiecki i to znowu ocaliło jej życie i nasze życie.
- Proszę powiedzieć, czy pani się dowiedziała, kim był ten generał?
To później. [To był generał Erich von dem Bach-Zalewski]. To już czterdziestym piątym, w styczniu, już po wojnie. I muszę powiedzieć… I wiem później, znacznie później, jeszcze oczywiście dużo więcej się o nim się dowiedziałam, bo był, kim był. Ale to mnie teraz dopiero daje do myślenia, nie wtedy, tylko teraz, że nawet ten okrutny człowiek ma w sobie jakiś człowieczeństwo. Ale to jest refleksja moja jako dojrzałego człowieka. Wtedy, no oczywiście, skąd ja mogłam o tym wiedzieć, ani nie wiedziałam, kto to jest, ani nie mogłam mieć takich refleksji.
- Macie nakaz pójścia na zachód.
Tak.. Doszliśmy do Ministerstwa Lasów Państwowych, tam już było trochę ludzi, [potem] na Dworzec Zachodni i przywieźli nas do Pruszkowa.
I w Pruszkowie ten tłum, który wysiada przez tory, i znowu Niemcy i psy. I od razu chcieli, żebyśmy pojechali do Rzeszy. Ja siadłam na tych torach i mówię: „Mamo, mowy nie ma”, i popłakałam się. Powiedziałam: „Siostra jest w Warszawie, ojciec jest w Warszawie. Mów do nich. Jeszcze raz wróć się i mów. A poza tym to my nie mamy dwunastu lat”. Bo Niemcy uważali, że dziecko jest do dwunastego roku życia, a do Rzeszy można jechać, dopiero jak się ma więcej niż dwanaście lat. „Powiedz, że my jesteśmy – wprawdzie byliśmy bardzo duże takie dzieciaki – powiedz, że nie mamy tych dwunastu lat, tylko jedenaście. Nie wiem, jakoś znowu ten niemiecki u mamy czarownie zadziałał i skierowali nas w rezultacie do tych pawilonów czy jak to tam nazwać, gdzie pozostają w Guberni. Ale to jeszcze nie koniec, bo oni później stamtąd wyciągali. Później była następna selekcja.
Ale co mnie tak strasznie w tym Pruszkowie, w tym obozie najbardziej [zaskoczyło]. Nie wiecie państwo. Że może być gotowane jedzenie. Dla mnie to było: „Jak to? Może być normalne jedzenie?”. Ponieważ myśmy przez trzy czy cztery tygodnie jedli surową kaszę i nic więcej, to zapomniałam, że w ogóle istnieje chleb, że istnieje zupa. I pamiętam, że żeśmy się rzucili na ten kocioł, który [przygotowało] RGO, oni przywozili te kotły. To był raj, najsmaczniejsze jedzenie na świecie, jakie w ogóle jadłam. Do tej pory tak to pamiętam.
Bród i takie wszy w głowie i wszędzie. Spaliśmy albo na tym betonie, albo takie były maty, jak używali ogrodnicy do przykładania tych szklarni, jeżeli mieli coś pod szybami, to takie maty ze słomy były. To ewentualnie można było taką matę ściągnąć. Smród straszny, bo ludzie za przeproszeniem, no załatwiali się do tych kanałów. No bo nie było żadnych miejsc innych. Spaliśmy na tych betonach, co są pomiędzy kanałami, a w kanale to były kloaki dosłownie.
Chyba to były trzy noce, tak mi się wydaje. I trzeciego dnia była następna selekcja i wyprowadzanie nas do wagonów towarowych. I tam znowu stali Niemcy i znowu z tego tłumu wyciągali. I były takie „szczęśliwe” łączniczki i sanitariuszki, które podchodziły i każdemu mówiły, a to bandażowały, [mówiły], żeby się skulić, a to wziąć staruszkę. Wiem, że ja jakieś ręce miałam obandażowane i chustkę założoną. Jakąś staruszkę wzięłam pod pachę, żeby przypadkiem mnie z tego tłumu nie wyciągnęli. No i tak żeśmy przeszli jakoś przez tę [selekcję] do wagonów towarowych. Tam żeśmy wsiedli. I jechaliśmy, nie wiedząc, dokąd.
W południe żeśmy jakoś wyjechali i ciemną nocą przyjeżdżamy, bo ten pociąg jechał, stawał, cofał się. W nocy przyjeżdżamy, patrzymy Sochaczew. Jechaliśmy chyba z dziesięć godzin do tego Sochaczewa, a to jest pięćdziesiąt kilometrów. No i zaprowadzili nas do ratusza wszystkich i tam już wiedzieliśmy, że odetchnęliśmy. I w tym ratuszu żeśmy przespali na podłogach wszyscy, kto tam był. No i potem, jak żeśmy byli w Sochaczewie, to mama wiedziała, że niedaleko rodzina jej przyjaciół ma majątek, Kuznocin. I tam żeśmy doszli do tego Kuznocina [Woyzbunowie]. Cudowni ludzie. Oni przygarnęli mnóstwo ludzi, którzy wyszli z Powstania. Było nas chyba z pięćdziesiąt osób w tym majątku. I co było do jedzenia: kapusta i kartofle. Bo nikt z nas nie miał pieniędzy i ona, pani ta właścicielka, no... jeżeli mogę zdradzić, ale nie wiem, czy mogę.
Jej zięciem, nie, jej wnukiem był… Niech ja po kolei powiem korelacje ze Stasiem Jankowskim, cichociemnym. Jej wnuczka [Hanna Woyzbun] wyszła za mąż za Stanisława Jankowskiego, czyli znanego cichociemnego, „Agatona”. I w tym majątku było biednie, ale bardzo wesoło. Pięćdziesiąt osób, jakoś musieliśmy żyć.
- Kiedy nawiązaliście pierwszy kontakt z rodziną? Byli państwo w Pruszkowie.
Tak i z tego Pruszkowa myśmy jakoś długo, długo bardzo jechali pięćdziesiąt kilometrów. Wylądowaliśmy w Sochaczewie. Niedaleko Sochaczewa przyjaciele naszych rodziców- [Woyzbunowie], mieli majątek i myśmy tam poszli. No ale po paru dniach wszyscy się… Zresztą myśmy nie byli już pierwsi, którzy doszli. Już parę osób było w tym majątku, znaczy osób, które opuściły Warszawę.
Ale stale żeśmy się niepokoili, co jest z naszą siostrą, z naszym ojcem. I dowiedzieliśmy się, że transporty pociągów, które jadą z Pruszkowa na zachód… Ludzie z tych pociągów wyrzucają kartki przez szpary, przez małe okienka. Kartki z imieniem, nazwiskiem i ewentualnie adresem i datą, co świadczyło, że w tym pociągu dnia tego i takiego taka a taka osoba była. Potem mieszkańcy okoliczni zbierali te kartki i w ten sposób można było dowiedzieć się, czy dany transport przyjechał i kto był w tym transporcie. I tą drogą mama nasza była chyba trzy razy, dwa razy jeździła właśnie w okolice Pruszkowa, żeby dowiedzieć się od ludzi, którzy tam mieszkają, czy nie znaleźli jakichś kartek, które by informowały, że taka a taka była. I w ten sposób żeśmy się dowiedzieli o siostrze, że ona była i że dalej pojechała do Częstochowy. Ludzie, trzeba powiedzieć, byli sobie niezmiernie pomocni. Przeróżnych szukali metod, środków, żeby pomóc jeden drugiemu. To była olbrzymia solidarność, aż trudno sobie wyobrazić.
Ojciec nawiązał kontakt z moją siostrą. I oni byli jakiś czas w Częstochowie. No i później siostra już przyjechała do nas. Ojciec nie, ojciec został w Częstochowie, bo tam dalej działał.
- Kiedy po raz pierwszy się spotkaliście po Powstaniu.
Z siostrą to musiał być początek listopada chyba, koniec października. Październik, początek, kapitulacja, jakieś trzy tygodnie... Ja myślę, że to musiał być koniec października. A siostra się dowiedziała też przypadkowo, że… Ojciec pierwszy był w Częstochowie, a ona dowiedziała się przypadkowo w Pruszkowie, że ojciec jest w Częstochowie.
- Czy opowiadała wam o tym, co działo się w Śródmieściu?
Później? Nie. Tyle, że była ranna. To tylko tyle, ale nic więcej. I o tym się w ogóle nie mówiło.
- A czy wie pani, w jakim zgrupowaniu, w jakim batalionie walczył ojciec?
Nie, w ogóle nic nie wiem, nic. I nawet chciałam z bratem tak jakoś dowiedzieć się, wyszukać i właściwie nie wiem nic. Aż przykro czasami, ale takie jest życie w konspiracji.
- Wracacie do Warszawy. Już wróciliście do Warszawy...
Już wróciliśmy do Warszawy, tak. Ojciec pracował w Biurze Odbudowy Stolicy i brał udział w budowie tych domków fińskich, które były najpierw na terenie Ujazdowa, a potem na polu Mokotowskim przy Wawelskiej i na dole, na Szwoleżerów. I tam zamieszkaliśmy, no, w pawilonie mieszkalnym, tak można powiedzieć. Najpierw w kuchni, która miała, nie wiem, cztery na cztery, może pięć metrów. Oprócz nas oczywiście zawsze na podłodze spali jeszcze przyjezdni goście. Każdy, kto przyjechał, to mógł zawsze zanocować. I w tej kuchni tak mieszkaliśmy z parę miesięcy, pamiętam. A potem jakiś następy obok tego zwolnił się pokój i zawsze było bardzo dużo ludzi. No bo kto przyjeżdżał, to było wiadomo, że ojciec mieszka, pracuje na Ujazdowie i że każdego przyjmiemy i zanocuje.
Mama nas zapisała do szkoły […]. Szkoła była na Rakowieckiej, w dawnej szkole Reytana (to jest Rakowiecka przy Wiśniowej, tam kiedyś było liceum Reytana) i tam na piechotę chodziliśmy do szóstej klasy, bo po Powstaniu żeśmy się sami uczyli. Ciężko to nam szło. No i przez te trzy miesiące zrobiliśmy szóstą klasę. A potem to już poszłam do [gimnazjum] i liceum Słowackiego. Ale na piechotę z Ujazdowa kto by teraz szedł. My, te dzieciaki, [chodziliśmy] po tych gruzach, bo przecież to lejami się chodziło dosłownie – to były leje. Czy ulica Mokotowska... Jeszcze stały barykady przecież, resztki barykady. I tak pamiętam, na Pięknej siedział taki staruszek i grał na pile – i ten piękny dźwięk piły w tej zrujnowanej Warszawie. On na rogu Pięknej i Alei Ujazdowskich siedział i tak [grał] na tej pile. To było nie do zapomnienia, taki dźwięk piły i zniszczona Warszawa.
- Proszę powiedzieć, czy z perspektywy czasu Powstanie miało sens?
Proszę pani, musiało być, tak powiem. Takie było nastawienie wszystkich. Czy miało sens, to nie mnie oceniać, ale było nieodzowne. Ja myślę, że tak samo jak szereg różnych wydarzeń społecznych, czy ma sens, trudno mówić o historii. Ale każda rewolucja musi wybuchać, bo jest takie napięcie, takie natężenie. A co? Ten skakał przez mur. Czy był sens? Musiał, jego uniosło. Tak samo Powstanie – też fala uniosła.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać?
Że każdy musi wierzyć, że będzie lepiej. Każdy człowiek powinien mieć w sobie chęć życia, walki i patrzenia optymistycznie do przodu. I to chyba jest ważne w przetrwaniu u każdego człowieka i potem narodu.
Warszawa, 12 września 2013 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Gitler