Zofia Lokajska Domańska, urodzona w Warszawie 23 kwietnia 1911 roku. Pseudonim „Zocha”. Zgrupowanie „Koszta” – komenda sztabu.
Tak.
Byłam jeszcze wtedy bardzo młoda. Była euforia, straszna radość, że już jesteśmy wolni. Zaczęłam pracować. Pracowałam w Kierownictwie Marynarki Wojennej. Przeżyłam to wszystko: jak oficerów wywieźli, straszne to było.. wszystkich, to znaczy powyżej kapitana.
Tak, ale na początku.
Byłam sama z Elżunią, ale wtedy miałam mamę.
Prywatną.
Mama była fantastyczna, wychowała nas przecież, starszego brata, mnie i Józka, jeszcze był Józek. Mama była nadzwyczajna, wszystko nam poświęciła.
Przed wojną mieszkałam najpierw na ulicy Łuckiej 2, a potem już w Śródmieściu.
Tak, oszczepnik.
Młodszy brat Józek zginął tragicznie.
Józek był dużo młodszy ode mnie, a Genek znowuż miał swoje życie, był strasznie ważny, był słynnym oszczepnikiem, brał ciągle udział w zawodach. Był zasypany w zburzonym domu. Wydostałam go dopiero długo po Powstaniu, tylko tyle, że nie był zniszczony, bo pył zakonserwował go, jak go chowałam była ulga, że nareszcie się wyciągnął, bo był taki skurczony.
Chodziłam do gimnazjum pani Kacprowskiej-Gaczyńskiej na ulicy Chłodnej, a po tym pracowałam już w Kierownictwie Marynarki Wojennej, do samego końca.
Bez przerwy brał udział w zawodach, wyjeżdżał, był czynnym sportowcem i był olimpijczykiem, tylko on nie brał wtedy udziału w Olimpiadzie, bo akurat wtedy miał zapalenie ucha środkowego, to go wyeliminowało.
Oczywiście przeżywał, ale wiedział, że to nie jest jego wina.
Tak, jeździłam, ale on był zajęty na zawodach, to zawsze była pierwsza osoba, a ja się tylko tam gdzieś kręciłam, nie było wcale atrakcji żadnej.
Cały czas, jak był w Berlinie na zawodach, to kupił sobie aparat fotograficzny „Leica” i od tej pory już w fotografii bez przerwy.
Nie, on miał w łazience wywoływacz i tam robił wszystko. Zdjęć to mamy bardzo dużo.
Nie, to przecież cały czas się nie moczyło, zamoczył i później się wyjmowało, to znowuż schło. Nie przeszkadzało nam, bo on był taki zajęty fotografik, że coś niesamowitego.
Nie, myśmy mieli dosyć fotografii, bo ciągle była zajęta łazienka, ciągle się tam coś robiło ze zdjęciami i myśmy nie mieli żadnego powodu, żeby zaprotestować.
Też była fotografowana, ale nie tak często jak my.
Nie tylko, masę zdjęć robił na różnych zawodach. Wszystkie jego zdjęcia są w muzeum, a ja też mam ich w domu bardzo dużo.
Tak, od małego szkraba fotografował bez przerwy, on ją bardzo kochał, chodził i nosił ją pod pachą.
Czułam, że to już tak nad nami wisiało, że to była po prostu konieczność. Człowiek starał się tylko przystosować do tego, żeby jakoś przeżyć, więcej to nic.
Były łapanki, to tylko człowiek musiał się chronić, żeby nie dać się złapać. Jak były łapanki, to cała ulica była obstawiona, mnie to jakoś wszystko uszło. Najważniejsze, że nie można się było bać, bo jak człowiek się bał, to już zginął.
Mieszkałam na ulicy Łuckiej 2.
Tak.
Nie, jeden brat zginął przed tym, a Genek miał mieszkanie na C.I.W.F – ie.
Tragiczne. Zginął od strzału z broni palnej.
To był bardzo młody chłopak, ale tak.
Nie, nie był na żadnej akcji, po prostu to była jakaś tragiczna rzecz.
Tak
Widziałam, zabrałam go stamtąd. Umarł w lecznicy „Omega”. Zawiozłam go do „Omegi” i tam dwa dni chyba tylko leżał i umarł.
Tak. On był ranny na Placu Bankowym. Musiałam coś z nim zrobić, więc poszłam do „Omegi”, tam miałam wszystkich znajomych. Doktor Granatowicz poszedł na Plac Bankowy, przecież to było dla niego bardzo niebezpieczne, ale on powiedział, że on jest lekarzem, jego nic nie obchodzi. Przywiózł go do „Omegi”, ale on tam żył tylko dwa dni i umarł. To straszne, moja mama to przeżywała okropnie, bo to było jej najmłodsze dziecko i ukochane.
Chyba dwadzieścia.
Tak, byłam w „Koszcie” – w komendzie obszaru.
Od razu, bo tam był zrzutek cichociemny Mich. On się zatrzymał u moich sąsiadów, przez niego od razu weszłam do konspiracji. Nikt się nie liczył z tym, że straci życie, że w ogóle coś mu grozi, wszyscy byli prawie bohaterami.
Miałam, no tak, ale wtedy miałam mamę, mama się zajmowała Elżunią. Elżunia była mała, ale jakoś przeszło, tylko Józek zginął.
Tak, ale on był dowódcą.
Oczywiście, bo myśmy razem działali, ja jego zaprowadziłam do swojego szefa i on go przyjął, a tym szefem był cichociemny Mich Stefan, pseudonim „Janek”. [...] Z tym, że go potem pochowałam na Powązkach, smutne pogrzeby były.
Chyba byłam ważna, bo miałam dostęp do dowódcy, to już było najważniejsze, a poza tym nie cofałam się nigdy przez żadnym zadaniem, ale w czasie okupacji, w czasie Powstania, to śmierć była przeważnie przypadkowa, to nie było tak, że ktoś szedł, walczył i zginął, tylko bardzo przypadkowe były śmierci i niespodziewane, to było właśnie najtragiczniejsze.
Cały czas, Niemcy bardzo chętnie oddawali broń i zaraz uciekali.
Nie, wszystko jedno, wyciągałam rękę do szmajsera i brałam go, Niemcy nie protestowali, żaden Niemiec się nie bronił i nie stracił życia przy oddaniu broni.
Można było kupić broń na lewo od bandziorów, kupowało się i płaciło się, nie pamiętam ile kosztował szmajser, ale to była krótka broń. Ile kosztowała? Nie dużo chyba, wziąwszy pod uwagę, że była potrzeba, to za każde pieniądze, ale dużo było, nikt w każdym bądź razie nie był zabity przy odbiorze broni.
Nie chowało się, trzymało się przecież, jak żołnierz dostał broń, to nie chował nigdzie, tylko nosił na piersiach.
Tak.
Nie, każdy miał swoją [broń], [każdy] gdzieś chował, nie było głównego miejsca gdzie chowano broń.
To był euforia, radość, że nareszcie już mogą wziąć do ręki broń, mogą się bronić, to było nadzwyczajne, jak się chłopcy cieszyli, że nareszcie mogą nosić broń, że mogą mieć [ją] przy sobie. Nie wiem czy dużo było zabitych Niemców, bo oni się poddawali.
W jakimś sklepie. Miałam mieszkanie, ale tam nigdy nie można było spać, bo zawsze trzeba było broń zdobywać.
Tak, miałam broń, to nie był pistolet, to był duży automat.
Tak to była „Błyskawica”.
Tak, ale zawsze się jakoś zdobyło, zresztą chłopcy mieli „Błyskawice”, jak ktoś nie był zdolny i nie zdobył „Błyskawicy”, to miał jakąś krótką broń, kawałek gnata i już.
Babki były bardzo odważne, tam wszystkie miały broń, były nawet chyba odważniejsze od chłopaków.
Tak, byłam z nim w kontakcie dopóki on [nie] zginął, ale zginął w straszny sposób, bo ściana się osypała i on był odcięty, chyba musiał zginąć z uduszenia się, a dopiero jakiś czas potem go wydostałam, i to była ulga, że na reszcie on może oddychać, ale on już nie oddychał, bo on już nie żył. Okropne...
Z mamą też miałam [kontakt], bo mama mieszkała wtedy na [ulicy] Łuckiej, a później przeszła jak już było bardzo gorąco na [ulicę] Marszałkowską do mojej ciotki i Elżunia tam poszła, tam było spokojnie.
Nie, mama umarła normalnie, ale w czasie Powstania, a dopiero po Powstaniu ją pochowałam, wydostałam, bo była zasypana i pochowałam na Powązkach.
Nie, normalnie.
Tak, bęben z filmami. Powiedział tylko: „Masz tego pilnować, żeby to nie zginęło!” Nosiłam filmy w blaszanym pudełku, zawsze miałam przyczepione na piersiach, wciąż schowane, to wszystko ocalało.
Tak, a później chłopcy się starali, żeby go odkopać, ale nie dali rady, bo co odsunęli gruzy, to z powrotem się zwalało wszystko, pył go tak zakonserwował, że w ogóle był niezmieniony, tylko tyle, że nie żył.
Zawsze się koło nas jakiś pies pętał.
Koty to była moja specjalność, a pies był w czasie Powstania, pies Ami się nazywał, czarny kundel, ale bardzo mądry.
Nie, zawsze się pętały koło nas psy i koty, a ten kot to Gienek go trzymał, bo ja się zaraz zajęłam wyżywieniem żołnierzy. Wydawałam tylko zupę, bo nic innego nie było, ale były płatki owsiane i kasza była, i mięso też się znajdywało od czasu do czasu.
Prowadziłam punkt żywienia dla żołnierzy, ale nie tylko, wszyscy jedli.
To nie garkuchnia, to był sklep „U Bruna”, to była nie kuchnia, tylko koza jednofajerkowa, gotowałam na tym krupnik, zawsze się coś gorącego dostało żołnierzom.
Było dużo sklepów. „U Bruna” było też dużo kaszy, mięsa było mało, nie było, ale był smalec, dużo smalcu było, placki smażyłam, później włączyłam do tego łączniczki, one też się zajmowały kuchnią, to znaczy przynosiły placki, kaszę i rozdawały jedzenie, tak że żołnierze nie byli głodni.
Tak. Jakoś przeżyli, z głodu żaden nie umarł.
Z dzieckiem za rękę, pies na sznurku i już, wyszłam z Powstania.
Tak. Miałam dwa kanarki, jednego jakaś baba podeszła, widzi mnie i jednego kanarka udusiła, powiedziała, że nie utrzymam, a ten drugi kanarek wyszedł z Warszawy i był długo.
Tak.
Tak.
Tam nikt nie fotografował, ale pies na sznurku był, a zginął nie wiem jak, poleciał na przód nie mógł trafić pewno.
Do Pruszkowa.
Miałam ciocię w Niewiadowie, to jest pod Tomaszowem i stamtąd wróciłam do Warszawy.
On bronił się, nie chciał mnie zabrać. To był pastor nie ksiądz.
On zbierał Niemców. W Tomaszowie Mazowieckim było bardzo dużo Niemców, to on jechał, żeby im jakoś pomóc, nie bał się, a byłam dla niego wrogiem, ale jakoś nic nie mówił.
Jechał, bo tam było dużo Niemców, to musiał jechać, opiekował się nimi i wyszedł z nimi.
Nie, po serce Szopena to przyjechała jakaś ekipa, ale już nie było serca Szopena, już było wzięte, tak że na próżno przyjechali, nawet nie wiem, kto wziął serce Szopena, ale było zabrane.
Przyjechałam właśnie po serce Szopena z żołnierzami.
Tak.
Nie, to byli przecież polscy żołnierze, tłumacza nie potrzeba było, serce Szopena było przecież polskie, ale było już wzięte.
Nie, klisze to miałam ze sobą w blaszanym pudełku i nie rozstawałam się z tym w ogóle, tyle że były wywołane. Było ich bardzo dużo, zresztą wszystkie były później używane.
Nie wychodziłam wcale z Warszawy, bo pod Warszawą byłam, taka miejscowość pod Warszawą bardzo blisko i sobie po prostu wróciłam, nie było zabronione, można było, a byłam zawsze honorowana, puszczali mnie. Warszawa nie była zniszczona.
Nie, skąd, trzymałam bęben z filmami i nikt nic nie mówił, Bolszewicy się nie zwracali, żeby im oddać.
Bardzo szybko po Powstaniu. Pierwszy raz zdjęcia były pokazane w kinie „Palladium”, a później już nie pokazywałam, później już trzymałam cały czas przy sobie i nikt nie chciał odbierać. Straszny to był okres...
Ono musiało wybuchnąć, nie mogło nie wybuchnąć, to nie prawda, że tam ktoś zmusił kogoś, to było spontaniczne po prostu.
Przecież to był obowiązek, nie można [było] nie iść, tym bardziej, że jeden brat zginął, i jeden poszedł ze mną, miałam masę znajomych, to [by] było nienormalne, jak mogłam nie iść?
Tak, ale mam jeszcze dużo zdjęć, ale dałam do muzeum, bo uważałam, że tam się może lepiej przechowa.
Bo nikt się nie interesował. To dla ludzi te zdjęcia. Chyba, że tak się ktoś interesował fotografią, jak mój brat, ale na ogół to ludzie się nie interesowali tym. To są oryginalne zdjęcia Gienka i moje wspomnienia o nim, a wywołane były dopiero po Powstaniu, ale nie były zniszczone, bęben ze zdjęciami nosiłam zawsze przy sobie, to było blaszane pudełko od filmów, w tym pudełku się filmy przechowały.