Marek Eugeniusz Stankiewicz „Moskito III”
Nazywam się Marek Eugeniusz Stankiewicz, jestem urodzony w 1927 roku, mieszkam w Warszawie od 1928 roku, bo jako osesek zostałem przywieziony z miejscowości pięknej, która się nazywa Wołomin. Ojciec pracował w Warszawie, nie miał mieszkania i tam w Wołominie w 1927 roku się urodziłem. Mój tatuś dostał mieszkanie w Warszawie, bo pracował w Ministerstwie Skarbu i już na ulicę Orlą jako jednoroczne dziecię przyjechałem i od tamtego czasu mieszkam w Warszawie.
- Czy mógłby pan opowiedzieć nam trochę o harcerstwie? Czy pan wstąpił do harcerstwa przed wojną jeszcze?
Tak, chodziłem do szkoły, która się nazywała Państwowa Ćwiczeniówka imienia Stanisława Konarskiego w Warszawie, to była szkoła pedagogiczna i uczyła się tam, nie tyle młodzież, to znaczy my, dziewczęta i chłopcy koedukacyjnie, ale uczyła się również kadra przyszłych nauczycieli. Właśnie oni się uczyli na nas, to znaczy myśmy byli tym materiałem i od pierwszego oddziału uczyłem się w tej szkole, w ćwiczeniówce aż do 1939 roku, do wybuchu II wojny światowej. Tam właśnie, w tejże szkole, w tej ćwiczeniówce, była zorganizowana grupa harcerzy i też należałem do harcerstwa, ale nie byłem harcerzem od razu, tylko byłem wilczkiem i tak stopniowo, hierarchicznie, przez wiele lat, aż w 1944 roku tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego, już byłem harcerzem, miałem już krzyż harcerski.
- Jak pan wspomina wybuch wojny? Był pan wtedy w Warszawie?
Wybuch wojny w 1939 roku wspominam bardzo dobrze, mimo że już mam w tej chwili siedemdziesiąt dziewięć lat, ale tak jakby to było wczoraj. Miałem ze strony mojego ojca propozycję, bym był jego zastępcą w oddziale LOPP, to był skrót, […] Liga Obrony Kraju i każdy budynek, a mieszkaliśmy przy ulicy Orlej 8, mój ojciec był właśnie komendantem tego LOPP, a ja byłem jego zastępcą, miałem dziewięć lat i byłem z tego bardzo szczęśliwy.
- Czym pan zajmował się w czasie okupacji?
W czasie okupacji były tajne nauczania i ja poprzez dyrektywę mojego ojca, zostałem zapisany do gimnazjum imienia Reslerów przy ulicy Krochmalnej 92. To była szkoła kupiecka, jedna z najlepszych szkół wówczas Warszawie i w kraju. Mam skończoną tą szkołę, ale tylko skończone gimnazjum, bo to było gimnazjum i liceum, ale niestety liceum już nie skończyłem, dlatego że w 1944 roku zostałem powołany do Powstania Warszawskiego.
- Czym zajmowali się pana rodzice w czasie okupacji?
Moi rodzice w czasie okupacji, mój tatuś handlował mięsem, nie pracował w czasie okupacji, bo był urzędnikiem skarbowym, ale taka była wówczas pragmatyka, że nie pracujemy, ponieważ była okupacja niemiecka i nikt nie chciał przysparzać dobrobytu niemieckiej okupacji. Mój tatuś jeździł i handlował mięsem. Jeździł do Otwocka, ja z nim też jeździłem i przywoziliśmy w plecaku mięso do Warszawy. Po cichu, po sklepach, też były prywatne sklepy w Warszawie, ponieważ mówiłem, że mieszkałem na ulicy Orlej 8, to było na Starym Mieście, niedaleko i tam mój tata sprzedawał to mięso do sklepików małych.
- Czy brał pan udział w jakichś akcjach sabotażowych w czasie okupacji?
W czasie okupacji brałem udział w akcji sabotażowej tylko jeden raz, ale to się nam w ogóle nie udało, dlatego że byliśmy po prostu źle przygotowani do tej akcji, bo nie przypuszczaliśmy, że akurat po Starym Mieście, gdzie było spotkanie na ulicy Kilińskiego, w prywatnym mieszkaniu, nas namierzono. Chodziły tak zwane specjalne wozy pancerne, specjalną mieli aparaturę nagłaśniającą i wykryli właśnie ten zakonspirowany lokal szkoleniowy, gdzie była podchorążówka. Ja jako młody człowiek, młody chłopiec, niespełna szesnastoletni, już chodziłem do szkoły podchorążych, bo chodziło o to żeby jak najwięcej być w akcji. Dano nam wówczas granaty ręczne dwa, żeby rzucić w tym momencie, kiedy będzie nadjeżdżał ten wóz niemiecki pancerny, który posiadał wieżyczkę kontrolną, namiar gdzie są radiostacje, tak zwana „Błyskawica” była w czasie okupacji, przed Powstaniem Warszawskim i oni odkryli to nasze miejsce, o czym mówiłem wcześniej i niestety tego granatu ja i moi koledzy żeśmy nie mogli rzucić, bo oni po prostu już zorientowali się, że jesteśmy w tym i tym miejscu i musieliśmy uciec poprzez piwnice, bo Niemcy by nas zlikwidowali. To była właśnie ta nieudana akcja.
- Czy pamięta pan, którego to było?
To było bardzo krótko przed rozpoczęciem działań powstańczych 1 sierpnia, to było około 20 lipca 1944 roku na ulicy Kilińskiego w Warszawie.
- Czy ktoś z pana rodziny walczył w konspiracji?
Nie, ja miałem siostrę, ale ona była małą dziewczynką trzynastoletnią i ona zmarła w 1943 roku, tak że byłem sam wychowywany przez ojca mojego.
- Czy ojciec wiedział, że pan należy do konspiracji?
Mój ojciec wiedział, że należałem do konspiracji, z czego był bardzo zadowolony i jako ojciec mój, ponieważ był żołnierzem armii Piłsudskiego w stopniu starszego sierżanta, był bardzo człowiekiem bojowym, był odważnym, troszeczkę mnie pozostało po nim tego, może teraz na starość trochę mniej, ale też jeszcze coś tam drzemie i dlatego właśnie szczyciłem się zawsze moim ojcem, że był takim bardzo dzielnym człowiekiem.
- Jak wyglądały szkoły podchorążych, czy mógłby pan więcej opowiedzieć?
Ta szkoła podchorążych, o której wspominałem i została niestety też właśnie na ulicy Kilińskiego pod numerem 3, to było na drugim piętrze, jak sobie przypominam. Byłem tam dokładnie przez miesiąc czasu. Cztery razy byłem w tym mieszkaniu prywatnych państwa, nie pamiętam co to byli za ludzie, to byli jacyś starsi ludzie, w takim wieku jak ja teraz. Przypuszczam, że dobrze to określam. Ci państwo udzielili tego lokalu i byli naszymi wykładowcami młodzi, przedwojenni oficerowie. Jak mówiłem, wszczepiali w nas, jako w tych harcerzy, bo już byliśmy harcerzami, o czym wspominałem poprzednio, właśnie tą duszę dzielnego, odważnego chłopca, młodzieńca, przyszłego powstańca.
- Ilu harcerzy przychodziło na takie zajęcia?
Takie spotkania konspiracyjne, to były grupy dwóch, trzech, najwyżej czterech, pięciu osób i to też musieliśmy wchodzić do tego lokalu bardzo konspiracyjnie, co piętnaście, co dwadzieścia minut i kiedy się wszyscy już zeszliśmy, to rozpoczynały się wykłady. Ale, jak mówię, ta szkoła, ta podchorążówka, została odkryta przez Niemców i niestety dalsze już wykłady się nie odbywały, rozwiązana została ta grupa, bo byśmy wpadli, gestapo już miało nad tym wielką, czujną swoją łapę. To wszystko jak później żeśmy się dowiedzieli, to była robota folksdojczy, to znaczy Polaków, którzy byli oddani armii niemieckiej. Mieli ci ludzie jakieś pochodzenie niemieckie, nazwiska przybliżone [niezrozumiałe] niemieckie, jacyś dziadkowie i oni podpisywali swoje deklaracje na rzecz współpracy z Niemcami. Właśnie to co myśmy się później dowiedzieli, jedni lokatorzy z tego budynku przy ulicy Kilińskiego 3, właśnie podobno oni zdekonspirowali, podali to i niestety dalsze wykłady już się nie odbywały.
- Co się stało z właścicielami tego lokalu, pamięta pan?
To było tak, że później wybuchło Powstanie Warszawskie, w którym jak rozpocząłem [działalność] na ulicy Długiej w Ministerstwie Sprawiedliwości, naszym dowódcą był kapitan Konopacki „Trzaska”, którego tutaj mam w tej chwili przed sobą, jest to nasz album Batalionu Harcerskiego „Wigry” Armii Krajowej […]Tam właśnie byliśmy pierwszy raz zwerbowani i tam było bardzo wielkie nieszczęście, dlatego że nasi chłopcy na Wybrzeżu Kościuszkowskim zdobyli czołg niemiecki. Niemcy wyskoczyli z tego czołgu i ten czołg został opanowany przez naszych, polskich kierowców, tak nazwałbym, czyli ulicą Mostową ten czołg wjechał na górę i wjechał właśnie poprzez ulicę Długą od Mostowej, na ulicę Kilińskiego, właśnie tam koło tego naszego, o czym wspominałem, na Kilińskiego 3, tego miejsca konspiracyjnego podchorążówki. Tam nastąpiła wielka spontaniczna uroczystość, bo wszyscy żołnierze, powstańcy, cywile, zbiegli się, nie pamiętam ilu to było ludzi, ja akurat na chwilę jeszcze gdzieś się oddaliłem na Długą 7 do naszego dowódcy, do „Trzaski” Konopackiego, do piwnicy i w tym momencie nastąpiła niesamowita eksplozja. Tych, podobno sto osiemdziesiąt kilogramów trotylu, którymi podstępnie był nafaszerowany ten czołg TKS (podobno tego typu był jeżeli dobrze pamiętam), wszyscy ludzie, którzy w okolicach tego czołgu stali (między innymi tam był aktor, Orwit się nazywał, który był takim entuzjastą z flagą biało-czerwoną, mówił monolog jeszcze przed wybuchem tego czołgu), zginęli. Nawet ci ludzie, którzy tam zostali… Wyrzuciło ich ciała na pobliski budynek Kilińskiego 3 i myśmy później zbierali szczątki na kawałkach blachy, wyrywaliśmy z mieszkań tego budynku na Kilińskiego 3 i 1. Ten odrzut był tak silny, że ciała ludzi zostały wciśnięte w szafy przez okna mieszkań. Tak że to była wielka tragedia, ten wybuch czołgu, podstępnego czołgu, który zdobyli powstańcy, ale jak się okazało, to był wielki podstęp.
- Wróćmy jeszcze do samego wybuchu Powstania. Jak pan wspomina tamten dzień?
Tego dnia, gdy zostaliśmy wszyscy powiadomieni konspiracyjnie, bo nasza organizacja Batalionu Harcerskiego „Wigry” również polegała na tym, że jeden drugiemu na ucho, tak to myśmy nazywali, przekazywał swoje wiadomości. Nie było przecież komórek, nie mieliśmy telefonów, bo Niemcy przecież zlikwidowali wszystkim Polakom tego rodzaju urządzenia, a tylko jedyna droga, to było właśnie szeptem i jeden drugiego powiadamiał: „Słuchaj, tego i tego dnia, godzina „W” siedemnasta, tu i tu odbędzie się Powstanie.” Mnie i moich kolegów z „Wigier” poproszono, to znaczy tak mówiąc grzecznie, dostaliśmy rozkaz, żebyśmy udali się na ulicę Okopową do szkoły zawodowej i tam przy cmentarzu ewangelickim, był pierwszy werbunek, już jako zdobyte miejsce tej szkoły przez oddziały powstańcze. Z wielkim entuzjazmem, strasznie żeśmy się cieszyli, śpiewaliśmy już wszystkie piosenki, jakie tylko nam na usta przychodziły, jakie pamiętaliśmy o Polsce.
- Wziął pan pseudonim „Moskito III”, dlaczego?
Dlatego, że mój dowódca, który miał na imię Wacław, Wacuś popularny, myśmy się nie znali po nazwisku, myśmy tylko znali się po pseudonimach, albo imionach, nazwiska nie były używane, nie mówiło się Marek Stankiewicz, tylko mówiło się „Moskito”. Ten pseudonim właśnie wziąłem od mojego dowódcy, który miał dwadzieścia siedem lat, miał na imię Wacuś, później się dowiedziałem, że miał nazwisko Siemiński i on też miał na swój pseudonim „Moskito”. Jeszcze jeden kolega miał numer dwa „Moskito”, a ja dla wyróżnienia, jako ten jeden z ostatnich miałem „Moskito III”, z czego się bardzo cieszyłem. Dowiedziałem się, że moskito to jest komar, a komar to znaczy, że ten moskito gryzie, no to chciałem gryźć Niemców na ile mnie na to pozwolono, poprzez strzały, poprzez rzucanie granatami na barykadach, tam gdzie się znajdowaliśmy i dlatego cieszyłem się bardzo, że miałem pseudonim „Moskito III”.
- Jaką funkcję pełnił pan w czasie Powstania?
W czasie Powstania Warszawskiego byłem w tak zwanej kompanii szturmowej. Moja rola polegała na pierwszej czołówce, czyli jeżeli to była barykada, podam dla przykładu, barykada przy kościele naszym, przy katedrze na Świętojerskiej, tam były trzy barykady w czasie Powstania, może i cztery, to ja byłem jednym, ta zwanym czołówkowym, na przedzie. Mój dowódca, który z plutonu szturmowego, z kompanii szturmowej, wysyłał mnie, oczywiście przychylonego z granatem zaczepnym, bo są granaty obronne, zaczepne, ale to już nie będę na ten temat robił wykładu i z tym granatem zaczepnym, czy obronnym, wyskakiwałem i z całej siły w ręku wyrzucałem ten granat na drugą stronę, tam gdzie Niemcy odwrotnie stali, klęczeli, leżeli przed barykadą, strzelając do nas, do powstańców.
- Jak potoczyły się pana losy w czasie Powstania? Walczył pan na Woli?
[Powiem] bardzo skrótowo. Zacząłem na Woli i już mówiłem częściowo o tym, po zdobyciu mundurów, niestety cmentarz ewangelicki padł, Okopowa padła, szkoła nasza padła zdobyta, nasi dowódcy przerzucili nas na Stare Miasto.
- Ale czy mógłby pan jeszcze opowiedzieć dokładniej, na przykład o zdobyciu tych mundurów?
To było w ten sposób, że na ulicy Okopowej koło szkoły zawodowej stała jednostka niemiecka, którą przed nami chłopcy z „Parasola” zaszturmowali, jak to myśmy wtenczas mówili, Niemcy stamtąd się wycofali, uciekli ze swych, tak zwanych podręcznych magazynów, z tej szkoły obok również, żeby dobrze to państwo rozumieli, magazyny nie były rozbudowane w sensie magazynów, tylko to było w szkole. Tam w szkole Niemcy mieli właśnie te magazyny i tam już pierwsze oddziały z „Parasola”, chłopcy i dziewczęta, oni zdobyli, a myśmy dokończyli całą imprezę, żeśmy zdobyli mundury i po prostu żeśmy te mundury później przerzucili na Stare Miasto, przynieśliśmy do naszych oddziałów, tam gdzie nam kazano, żeśmy przekazali.
- Pan oczywiście też wdział taki mundur?
Ja tam właśnie już na Okopowej, przy magazynie, ponieważ byłem w cywilnym ubranku, nie pamiętam jakim, trzeba było się odznaczać, więc założyłem z chęcią właśnie ten mundur niemiecki esesmana, oczywiście znaczki esesmana żeśmy poodrywali i miałem mundur Panzergrenadiera i czapkę też Panzergrenadiera, czarna czapka z daszkiem. Oczywiście nakleiliśmy tam jakiegoś orzełka, opaska biało-czerwona na prawym ręku powtarzam, żeby zmylić Niemców, że to my jesteśmy powstańcy, bo oni później zaczęli też nosić na lewym ręku i bardzo się z tego cieszyłem. Nie wszyscy mieli Panzergrenadiera, niektórzy mieli niemieckie wehrmachtowskie, panterki tak zwane, bardzo było dużo panterek. Tutaj w moim albumie harcerskim „Wigry” mam zdjęcia zrobione, już oczywiście harcerzy powojennych, gdzie oni przyodzieli właśnie takie panterki, niemieckie panterki.
- Później był pan na Cmentarzu Wolskim?
Tak, no i to było całe nieszczęście, bo strach był wielki. To nie jest prawda, że wszyscy jesteśmy, to znaczy mówię o czasie przeszłym, tymi bohaterami, że jak żołnierz, to już jest na pewno bardzo jak żelazo nieugięty. To był strach. Ja się po prostu bałem, bałem się tego cmentarza ponieważ tam na tym cmentarzu Niemcy [byli] od strony Woli. Stał tam pociąg pancerny i strzelali z działa przeciwpancernego właśnie na te groby ewangelickiego cmentarza. Tam były poprzewracane groby, widzieliśmy tam przecież trumny i chcąc zdobywać nasze pozycje z pistoletami naszymi, peemami, czy innymi jakimiś karabinami, przeskakiwaliśmy te groby, te odkryte groby, te groby zbombardowane przez pociski, gdzie były wnętrza i wskakiwaliśmy. Mimo że się bałem, mówię to, bałem się, ale wskakiwałem do tego grobu żeby się osłonić, oczywiście mieliśmy hełmy poniemieckie, ale to był strach, tylko później karabiny maszynowe, ta obosieczna strzelanina, o tym się już zapomniało, ten strach, ten lęk na cmentarzu mijał kompletnie. Traktowaliśmy to jako swoje pozycje obronne.
- Co było potem? Przedostaliście się na Stare Miasto.
Jak już mówiłem, niestety padł cmentarz, padła Okopowa, padła szkoła, padła Fabryka Fajfra, w której żeśmy my powstańcy stacjonowali i żeśmy się przenieśli na Stare Miasto, na ulicę Długą, o której wspominałem, że tam było dowództwo nasze, między innymi Batalion Harcerski „Wigry”, zresztą nie tylko „Wigry”, bo były inne oddziały też. Ale my „Wigry” byliśmy na Długiej numer 7.
- Czy chciałby pan opowiedzieć o jakiejś ciekawszej akcji z tych dzielnic, na przykład ze Starego Miasta?
Tak, więc dostałem z kolegami polecenie, rozkaz od kapitana dowódcy naszego „Trzaski”, Edward Konopacki, on miał taki pseudonim, obronę Pałacu Mostowskich, a przedtem przede wszystkim, zdobycie Pałacu Mostowskich. Dzisiaj Pałac Mostowskich to jest Komenda Główna Policji, w czasie okupacji, to znaczy w czasie PRL-u przepraszam, była tam Milicja, a w czasie okupacji niemieckiej stali tam właśnie Niemcy, tam była niemiecka policja, żandarmeria. Nas około, tak jak sobie przypominam trzydziestu chłopców, nie tylko z Batalionu „Wigry”, dostaliśmy rozkaz zdobycia Pałacu Mostowskich. Miedzy innymi ja też poprzez te wyrwy, poprzez ulice, które były zbombardowane, przeskakując żeśmy zdobyli Pałac Mostowskich. Tam strzelając z naszych peemów (to były takie specjalne pistolety peemoskie, bardzo prymitywne ale bardzo skuteczna broń na krótką odległość działająca), zdobyliśmy Pałac Mostowskich i tam dużo Niemców zginęło, ja skromnie tam też zaszkodziłem czterem, czy pięciu Niemcom, niestety ale musiałem ich zabić żeby dostać się do Pałacu Mostowskich. Tak żeśmy ten Pałac Mostowskich zdobyli, zdobył między innymi Batalion Harcerski „Wigry”, będę tylko mówił o nas, o „Wigrach”, nie będę mówił o innych oddziałach. Kiedy Niemcy zorientowali się, że my tam jesteśmy już jako zdobywcy Pałacu Mostowskich, od strony getta, od strony nam powstańcom niedostępnej, wypuścili kilka czołgów „panter”. „Pantery” to były duże czołgi z pełną obsługą i te czołgi „pantery” miały specjalne zadanie wypuszczania małych czołgów, które miały gąsienice, one nazywały się „goliaty”, które miały silniczek spalinowy, w środku były całe z trotylu, to znaczy całe naładowane były trotylem, silniczek spalinowy i dwa kable, które były doprowadzone do „matki czołgu”, tego czołgu dużego, „pantery”, obsługiwanego przez załogę niemiecką. Kiedy myśmy już po kilkunastu dniach władania Pałacem Mostowskich, częściowo już zbombardowanym, bo jednak artyleria od strony Woli, gdzie stała kanonierka kolejowa, bardzo był silny ostrzał… Niemcy właśnie te czołgi wówczas puścili nam, właśnie te malutkie „goliaty”, które to robiły niesamowitą wyrwę, bo to było około dwustu prawie kilogramów trotylu. Niemiec siedział w „czołgu matce”, patrząc przez malusieńki wizjerek miał przed sobą urządzenie tych dwóch kabelków, gdzie po przekręceniu w prawo w osi dziewięćdziesiąt, czy pięćdziesiąt stopni nastąpiło zwarcie i ten czołg wybuchał przykładowo gdy dojechał do barykady, czy do jakiegoś budynku. Tak właśnie kilka takich czołgów nam Niemcy podpuścili pod nasz Pałac Mostowskich. Po prostu były tak niesamowite wyrwy w tej ulicy, że były szalone straty. Bardzo dużo naszych chłopców zginęło, między innymi zostało nas tylko czterech z „Wigier” z całego plutonu. Ja nie mówię, jeszcze raz nie opowiadam o innych oddziałach, które też były zdziesiątkowane. Teraz dostaliśmy rozkaz opuszczenia tego Pałacu, niestety nie dało już rady dalej przy tym Pałacu być i tylko dzięki tej wyrwie mogliśmy przeskoczyć na Nowolipie z naszymi karabinami maszynowymi. Nas trzech ostatecznie wycofało się i przybiegliśmy pod osłoną do naszego dowództwa na Długą 7, do naszego dowództwa Batalionu „Wigry”, do kapitana „Trzaski”.
- Co się z panem dalej działo?
Były akcje ze strony Batalionu „Wigry” w różnych miejscach, na Nowolipiach barykady, na Długiej, przy Placu Krasińskich i kiedy po miesiącu walk na Starym Mieście, nie tylko Batalion „Wigry”, zdziesiątkowani, półprzytomni, niektórzy bardzo ciężko ranni, pozostali już na swoich placówkach. Jak już mówiłem, my lżej ranni, ja też byłem dwa razy ranny, ale nie na tyle żebym nie chodził z karabinami. Mieliśmy rozkaz wycofania się i wejścia do włazu przy Placu Krasińskich, przy ulicy Długiej róg Miodowej. Ten właz do dzisiaj istnieje, on jest dzisiaj oznakowany specjalnym brukowcem, kamieniem, żeby młodzież czy zwiedzający zobaczyli właśnie to miejsce, gdzie oddziały nasze wchodziły. To był 2 październik 1944 rok, pamiętam jak dzisiaj, około godziny dziewiętnastej, weszliśmy do burzowca, tak się nazywał ten kanał i około czternaście godzin idąc w tym szlamie, wędrując po cichusieńku krok za krokiem, poprzez całą ulicę Miodową doszliśmy do rogu gdzie jest kościół świętej Anny i Krakowskie Przedmieście. Tam był burzowiec otwarty gdzie Niemcy stali, bo to oni byli już tam niestety władni i oni mieli tą dzielnicę opanowaną, rzucali granaty do włazów, chcąc nas stamtąd, jak to myśmy nazywali, wykurzyć. Po prostu żeby nas zniszczyć i żebyśmy zginęli w kanałach. Tylko dzięki temu, że przy takim burzowcu nasi chłopcy przeciskali się obok ścian obślizgłych wiedzieliśmy, że są dwie drogi. Jedna droga to była w lewo, na nieszczęście też bardzo dużo chłopców poszło i dziewcząt, powstańców, właśnie tym burzowcem do ścieku do Wisły. Tam jak był kiedyś film pokazywany, właśnie ten film, gdzie tam niestety Niemcy ich zgładzili. My na szczęście poszliśmy w prawą stronę, pod ulicą Krakowskie Przedmieście i do ulicy Nowy Świat i przy Wareckiej po kilkunastu godzinach żeśmy wyszli i [byliśmy] wyciągnięci na nasze polskie pozycje na ulicę Kopernika. Nasze polskie oddziały chłopcy, dziewczęta, nas przywitali w mundurach z wielkim entuzjazmem, nie całując nas bo byliśmy wszyscy w szlamie, nas tam wykąpano, dano nam nowe mundury i walczyliśmy aż do upadku Powstania Warszawskiego. Później, [...] nieszczęściem było podpisanie tak zwanej umowy Konwencji Genewskiej. Powstanie padło i z bronią w ręku z ulicy Nowy Świat i Wareckiej przeszliśmy kolumnami aż do Placu Narutowicza, tam było zdanie broni powstańczej, z tym że zaznaczam, ta broń była przez nas zepsuta. Myśmy ją popsuli różnymi sposobami, różnymi świdrami, różnymi obcęgami, tak że tą broń żeśmy składali ale ona była nie do użytku. Tą broń żeśmy rzucali do specjalnych koszów, dookoła stali Niemcy gestapowcy w pozycji rozkraczonej, tak jak Napoleon i nas po oddaniu broni czwórkami zapędzili do Ożarowa. Tam w podstawione wagony bydlęce po stu dwudziestu chłopców, dziewczęta oddzielnie, w zaplombowanych wagonach przez trzy dni, dzień i noc trzy dni bez pożywienia, bez możliwości oddania moczu, kału, zostaliśmy przywiezieni do obozu jenieckiego, który się nazywał Lamsdorf, a obecnie nazywa się ta miejscowość, to jest na Śląsku koło Opola, Łambinowice. Tam była segregacja, nas jeńców wojennych po kolei Niemcy już poprzesyłali do Hanoweru, do Lubeki, do Lamsdorfu. Ja się dostałem do obozu jenieckiego w Lübeck i tam przesiedziałem z innymi kolegami dziewięć miesięcy i armia amerykańska, murzyńska armia amerykańska, jedna dywizja nas oswobodziła.
- Proszę jeszcze powiedzieć jak wyglądało życie w tym obozie?
Przede wszystkim zostaliśmy wszyscy ogoleni na łysego, przepraszam że o tym tutaj mówię, ale mnie tak strasznie dzisiejsza młodzież ogolona, na którą patrzę, nawet moi wnukowie też się golą na zero, przypomina mi mnie jako siedemnastoletniego jeńca wojennego, chłopca Powstania Warszawskiego i moich już nieco starszych kolegów i koleżanki, bo nie siedzieliśmy razem z dziewczętami, dziewczynki, panienki, kobiety siedziały w oddzielnych obozach, w sensie barakach i mężczyźni w oddzielnych i my chłopcy też. Przede wszystkim obcięto nam całkowicie włosy. Czy mam mówić szczegółowo jak to wyglądało?
Pamiętam jak dzisiaj był tak zwany „fryzjer”, którym był z innego baraku Rusek, który wzięty był do ścinania nam włosów. Co to znaczy ścinania włosów? On siedział na krześle połamanym a myśmy musieli przyjść, byliśmy przebrani w mundury austriackie jakieś, to były austriackie stare. Czyste te mundury były, ale wyprane i one były tak małe. Ja byłem chłopcem niewysokim, siedemnastoletnim, ale ten mundur to chyba był na chłopca dziesięcioletniego. Byłem w tym mundurze austriackim tak jak inni, niektórzy mieli większe mundury, musiałem uklęknąć przed tym też jeńcem wojennym tylko ruskim i on dużą maszynką do strzyżenia owiec, strzygł mi głowę całkowicie. Po prostu chodziło o to żebyśmy byli ostrzyżeni wszyscy, żeby nie było infekcji z uwagi tak zwanej wszawicy i przez całe dziewięć miesięcy Niemcy nam głowy strzygli na łyso i dlatego przepraszam ja nie mogę teraz patrzeć na tych ładnych chłopców, Polaków, którzy są ostrzyżeni na łyso, przepraszam.
Jedzenie było następujące: rano był kubek kawy czarnej, ona była zrobiona ze zboża, to znaczy palone zboże, czarne, oczywiście żadnej do tego słodkości, broń Boże cukru, broń Boże sacharyny i była pajdka chleba, nazywaliśmy to pajdką chleba. Niemcy piekli dosyć duże chleby i te chleby były krojone na dwanaście osób, jak sobie przypominam, dla dwunastu żołnierzy, czyli dwunastu jeńców i dostawało się pajdkę chleba... Zatem tak, kubek czarnej kawy, pajdka chleba i była margaryna, ona się dzisiaj nie wiem czy nie nazywa „Ceres”, coś takiego podobnego, kostka tylko że duża, jej teraz nie widziałem nigdzie w Polsce. Ta kostka była krojona na dwudziestu jeńców wojennych, każdy dostawał taki kawałeczek, więc tak, kubek czarnej kawy, pajdka chleba i kawałeczek [margaryny], to było śniadanie. Obiad składał się z kartofli gotowanych w mundurach. Były specjalne w każdym baraku tak zwane kolumny, to znaczy trzech, czterech jeńców wojennych szło do kuchni, był specjalny wózek i na ten barak przywożono w beczce gotowane kartofle w mundurach. Na tym wózku były metalowe, podobne do harcerskich dużych kotłów, tak zwana zupa. To były albo jakieś rozgotowane buraki czerwone, albo jakaś inna zalewajka i każdy z nas miał miskę, następnie łyżkę, noży żeśmy nie podostawali absolutnie z uwagi na to żeby wiadomo, żeby zbrojnie nie stanąć i tylko widelec. Każdy z nas, jeńców wojennych, to było jak pióro wieczne, to dla nas była miska, łyżka i widelec. Dostawało się w kolejce przed barakiem z beczki pięć ugotowanych kartofli do miski i do drugiej podchodziło się i z pojemnika wlewał tak zwany dyżurny chochlę tego płynu, tej zupy nazwijmy. Ona była różna, jakaś grochówka, jakiś barszcz czerwony i to było wszystko. Obiad już wiemy, śniadanie było i przed apelem o dziewiętnastej, o osiemnastej była kolacja. Znów to samo, pajdka chleba, kawałeczek „Ceresu”, tej margaryny i kubek czarnej kawy, powtarzam niesłodzonej. To było tak przez dziewięć miesięcy, tak że jak wychodziłem, to ważyłem czterdzieści pięć kilo i wszyscy tak ważyliśmy.
- Jak pan wspomina dzień wyzwolenia obozu?
Bardzo radośnie.
Myśmy się tego w ogóle nie spodziewali, dlatego że to była wielka akcja, jak już mówiłem, tej dywizji murzynów, którzy byli tak cudownymi żołnierzami amerykańskimi. Byli w hełmach amerykańskich, oczywiście USA, roześmiani jak dzieci, cieszyli się bardzo, że nas chłopców, byli ode mnie też starsi przecież powstańcy warszawscy, że nas wyzwolili. Wszystko nam dawali, dawali nam gumy do żucia, wszystkie czekolady jakie tylko mieli i to było nieszczęście, bo bardzo dużo z nas po prostu zachorowało na bardzo ciężką chorobę, na krwawą dyzenterię. Bo wszystko to od razu cośmy dostawali jedliśmy jak dzikusy, tak to wszystko nam smakowało. Ponieważ, przyznam się szczerze, że byłem całe życie, dzisiaj wyglądam dostatnio, a byłem Tadek niejadek i nigdy nie łaknąłem dużo jeść, ale koledzy moi niestety bardzo cierpieli bo mieli później kłopoty zdrowotne.
- Co się stało z panem dalej, po wyzwoleniu obozu?
Po wyzwoleniu obozu było później przeniesienie każdego z nas gdzie kto chciał. Jedni chcieli iść do cywila i poszli do cywila. Ja uważałem się cały czas za żołnierza i były tak zwane polskie zgrupowania, to znaczy
Military Police, czyli polskie zgrupowania, które pilnowało obozów cywilnych międzynarodowych, między innymi Polaków, Włochów, Włoszek, Polek, Francuzek i tak dalej. Myśmy tworzyli tak zwaną grupę
Military Police. Byłem ubrany w amerykański mundur, tu mam nawet zdjęcia też. Dostaliśmy broń, miałem napisane na czarno-białym
Military Police, byłem w nazywanym po polsku, komisariacie policji i mieliśmy dyżury, ochranialiśmy tych młodych ludzi i starszych też, żeby im się krzywda nie stała. […] Każdy z nas miał dyżur, tak jak normalny, byliśmy całkowicie znacjonalizowani i dowództwo mieliśmy polskie, tak że nie amerykańskie, tylko polskie. Później się stało, że mnie przeniesiono do Lubeki, tak jak normalnie w wojsku to bywa i w Lubece właśnie dostałem się kapitana „Trzaski” Konopackiego z Batalionu Harcerskiego „Wigry” i też tam byłem w
Military Police. Byłem takim żołnierzem, który pilnował obozu, żeby im się krzywda nie stała, po prostu żeby nie było napadów, gwałtów, po prostu sprawialiśmy dozór, żeby wszyscy bezpiecznie w tych obozach przebywali, bo oni później byli grupowani, wysyłani, Francuzi do Francji, Włosi do Włoch, kobiety, mężczyźni, dzieci. Właśnie tam w tym zgrupowaniu Batalionu Harcerskiego „Wigry”
Military Police w Lubece, słuchając któregoś dnia Czerwonego Krzyża, radia, mój ojciec Stankiewicz Józef, piłsudczyk, a w ogóle była propaganda, że nie jedziemy do Polski, nie wracamy: „Panowie nie wracamy, ponieważ nas wywiozą, tam wywieźli na Sybir piętnaście tysięcy akowców i was akowców, jak wy pojedziecie też wywiozą i koniec.” Mówiąc szczerze baliśmy się tego, to jest zrozumiałe. Któregoś dnia siedząc w dniu wolnym z kolegami, siedziałem z bardzo fajnym, dziś nieżyjącym już artystą malarzem Radwańskim Ryśkiem, który był takim samym jak ja
Military Police, ja byłem kapralem, a on był starszym sierżantem. On mówi: „Słuchaj, jedziemy do Polski.” Ja mówię: „Nie puszczą nas stąd.” Kiedyś właśnie jak tam z nim siedziałem jest audycja Polskiego Czerwonego Krzyża, w tej audycji poszukuje się tego, owego, wymieniają nazwiska i Boże! Słyszę: „Poszukuje się Stankiewicza Marka, pseudonim „Moskito” z Batalionu Harcerskiego „Wigry” Armii Krajowej. Poszukuje cię ojciec, twój Józef Stankiewicz. Synu wracaj!” Boże! Proszę państwa zapłakałem, same łzy cisnęły mi się do oczu. Poszedłem na drugi dzień do mojego dowódcy porucznika Śliwińskiego, mówię: „Panie poruczniku, proszę o zezwolenie mnie wyjazdu do Polski.” „Nie puszczę cię, bo cię tam zabiją.” Ja mówię: „Muszę jechać, mój ojciec piłsudczyk przecież wie co mi grozi, akowcowi, a jednak mówi, synu wracaj.” Po dwóch dniach mój porucznik Śliwiński mówi: „Możesz jechać.” Z kolegą moim, z Ryśkiem Radwańskim artystą malarzem, wsiedliśmy na statek, który się nazywał, pamiętam jak dziś, „Rygen”, wróciliśmy do Gdańska. W Gdańsku nie tylko ja, wielu z nas z innych oddziałów wróciliśmy i poprzez Urząd Bezpieczeństwa, który nas pytał oficer w polskim mundurze, czy ja nie będę przeszkadzał władzy polskiej i innej w budowaniu PRL-u, powiedziałem, przyznaję się tu przed kamerą, że nie będę przeszkadzał, będę studiował, będę się uczył dla mojej ojczyzny i na tym się skończyło.
- Kiedy spotkał się pan z ojcem?
Spotkałem się z ojcem, jak wsiadłem do pociągu, tak jak inni moi koledzy i przyjechałem na Dworzec Warszawa Praga. Ponieważ ojciec mieszkał w Warszawie na Targowej 28, więc miałem bardzo bliziutko i z tym majdanem, w amerykańskim mundurze, w amerykańskim pierożku, z odznaczeniami i z tobołkiem. Mój ojciec zemdlał jak mnie zobaczył na Targowej 28, ze szczęścia chyba. Tak się stało, że byłem już w Polsce, już w Warszawie.
- Od momentu wybuchu Powstania nie kontaktował się pan z ojcem w żaden sposób?
Nie, nie kontaktowałem się już z ojcem w czasie Powstania Warszawskiego, bo nie było takiej możliwości. Mój ojciec mieszkał na ulicy Długiej 28, niedaleko Placu Krasińskich i też przy ewakuacji cywilów wyskoczył do włazu, też się przedostał na stronę polską i poprzez Pruszków dostał się do obozu cywilnego, ale ja z nim nie miałem żadnego kontaktu, nie widziałem się moim ojcem. Dopiero później po dziewięciu, właściwie po dziesięciu miesiącach jak wróciłem do Polski.
- Czy po wojnie był pan w jakiś sposób represjonowany?
Po wojnie nie byłem w ogóle represjonowany, byłem w dalszym ciągu w Harcerstwie, w dalszym ciągu byłem w konspiracji naszej wewnętrznej, ale nie w znaczeniu tym, żebym był szykanowany. Natomiast któregoś dnia byłem na Pradze, na Bazarze Różyckiego, mając przy sobie dowód osobisty, legitymację Armii Krajowej, odznaczenia z Londynu i zostałem na Bazarze Różyckiego z tak zwanej, nie łapanki tylko była akcja milicji na cinkciarzy i na ludzi, którzy handlują wódką, zostałem złapany, przewieziony na 5 Lipca do milicji i siedziałem tam czterdzieści osiem godzin do wyjaśnienia. Zabrano mi dowód osobisty, siedziałem, leżałem właściwie na pryczy i wezwał mnie człowiek, oficer, pamiętam jak dzisiaj, to była kobieta, która mnie wezwała, a miała moje dokumenty, między innymi mój dowód osobisty i dowód ZBOWiD-u, gdzie było napisane legitymacja Armii Krajowej z Londynu i żadnych szykan mi nie robiono, tylko zaproponowano mnie, czy ja nie mogę być ich agentem na Bazarze Różyckiego i kapować cinkciarzy. Odpowiedziałem tej osobie, która mnie przesłuchiwała, że niestety ale na to ja nie pójdę, bo mnie na to nie pozwala mój szacunek żołnierza Powstania Warszawskiego Armii Krajowej. Na tym zakończył się mój pobyt w tym komisariacie, po dwudziestu czterech godzinach zostałem wypuszczony.
- Czy chciałby pan jeszcze coś dodać, czy odnośnie Powstania, czy odnośnie czasu po Powstaniu?
Chciałbym dodać tyle, że do dnia dzisiejszego jestem aktywnym członkiem naszego Batalionu Harcerskiego „Wigry” i spotykamy się raz w miesiącu na Długiej 22 w naszym Związku Powstańców Warszawskich. Mamy tam spotkania raz w miesiącu, już w szczątkowej ilości żyjących naszych koleżanek i kolegów, to są ludzie, którzy są po osiemdziesiątce, bo są starsi ode mnie, są niektórzy, którzy mają osiemdziesiąt pięć lat, już są niedołężni, tak że na zebrania nie przychodzą, ale się spotykamy. Ponieważ byłem jednym z młodszych żołnierzy Powstania Warszawskiego, bo jak już mówiłem, miałem siedemnaście lat. Istnieje w Warszawie również, w Polsce, tak zwane Zjednoczenie Warszawskie Synów i Cór Pułku, jestem właśnie w Warszawskim środowisku synów pułku, gdzie też mam raz w miesiącu spotkanie w Urzędzie do Spraw Kombatantów w Alejach Jerozolimskich vis-a-vis Ambasady Amerykańskiej. Tam się spotykamy o godzinie szesnastej, w każdą środę każdego miesiąca i tam sobie do godziny siedemnastej, osiemnastej, dziewiętnastej, różne opowiadamy swoje dawne wspomnienia, względnie mamy trzy szkoły, nad którymi mamy patronat, jesteśmy tam delegowani, ja nie ale inni koledzy tak i koleżanki, tam mają różne ciekawe z nimi spotkania, są to szczepy ZHP i ZHR też, to tyle.
- Czy jest pan dumny ze swojego uczestnictwa w Powstaniu?
Bardzo, to znaczy nie chcę używać słowa chełpię się. Mam syna, który ma już pięćdziesiąt osiem lat, któremu wszystko to przekazuję, napisałem mu… po prostu napisałem mu wspomnienia moje z okresu konspiracji w Warszawie i Powstania Warszawskiego. Nawet mam to przy sobie, nie wiem czy to mogę pokazać […] Zrobiłem to w Wielkanoc 1996 roku i zatytułowałem to: „Mój udział w walkach Powstania Warszawskiego sierpień 1944 rok”, oraz skrócony życiorys i kilka wspomnień rodzinnych. Napisałem te wspomnienia na prośbę syna mojego, Przemysława Stankiewicza. On ma to wszystko u siebie. Mam również córkę, która jest z 1950 roku i również jest profesorem, mieszka w Michałowicach pod Warszawą, już jest na emeryturze i też dostała ode mnie taki jeden egzemplarz. Zapytałem mojego syna, kiedy on to przeczytał, miał na to dużo czasu, co o tym sądzi? Powiedział tak: „Tato jestem dumny z ciebie i gdybym miał te lata jak ty, też tak bym postąpił.”
Warszawa, 28 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadzi Bogusia Burzyńska