Henryk Wieczorek „Grey”
Nazywam się Henryk Wieczorek, [urodziłem się] 8 lipca 1928 roku w Pawłowicach koło Stężycy. Pseudonim „Grey”, w Powstaniu byłem starszym strzelcem, w batalionie „Sokół”, który był ochotniczo zorganizowany przez pana majora Olszewskiego pseudonim „Sokół”, Pierwsza Kompania Szturmowa, dowódca porucznik „Żuk”, Pierwszy Pluton Szturmowy.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie przed wojną.
Praktycznie to się zaczęło od szkoły podstawowej, bo myśmy przyjechali z różnych przyczyn, jakich to ja nie wiem, z tej wsi. Ojciec wszystko sprzedał. Było tam trzydzieści hektarów ziemi, rolnikiem był, wszystko sprzedał i przyjechaliśmy do Warszawy i tutaj do szkoły zacząłem chodzić. Tyle pamiętam z tej wsi, że żadnego przedszkola tam nie było, co było charakterystyczne, zapamiętałem w Dęblinie prawosławną cerkiew. Ojciec był w pracach samorządowych w gminie i był sołtysem w Pawłowicach i kazał rozebrać tą cerkiew siłami jednej, czy dwóch wsi, mogły być jeszcze inne i powstała szkoła siedmioklasowa, gdzie było siedem klas na dole, a na górze mieszkania dla nauczycieli. Ta szkoła do dzisiejszego dnia stoi. Była awantura z księdzem, bo tą sprawę też pamiętam, ksiądz chciał mieć plebanię, wobec tego ojciec mówi: „Nie, proszę księdza. Ksiądz ma plebanię. My szkoły nie damy, musi być szkoła murowana z mieszkaniami dla ludzi.” Ten moment mi jakoś pozostał w pamięci i więcej jakichś szczegółów ważnych… Kawaleria kiedyś jechała, to też pamiętam, jechał jakiś większy oddział bo ciągnęli się chyba z półtorej, czy z dwie godziny, to też cała wieś dzieciaków, wszyscy powychodzili. To było między Maciejowicami a Dęblinem, przemieszczali się, nie wiem który to był rok, ale miałem z pięć, sześć lat, przypuszczam że to w tym czasie.
- Kiedy pan zamieszkał w Warszawie?
Od 1937 roku, 1936 lub 1937 rok.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
W czasie wybuchu wojny byłem łącznikiem OPL Śródmieścia, czy dzielnicy Widok i kilka ulic dalej. Wiem, że jakieś meldunki nosiłem jeszcze zanim wybuchła wojna tam, gdzie teraz stoi Ministerstwo Finansów, na Świętokrzyską, tam widocznie musiał być jakiś pododdział, z przeprowadzonych ćwiczeń. Jak wybuchła wojna, to wyszliśmy z ojcem na dach tego domu i zobaczyliśmy pierwsze pociski z samolotów, które niby ćwiczyły pierwszego, a to były już po prostu niemieckie [samoloty]. Ojciec krzyknął: „Chowaj się, bo będą do nas prać!” Rzeczywiście posłał do nas z cekaemu pilot niemiecki, tak że stąd od razu wiedzieliśmy, że to nie ćwiczenia, bo ostrą amunicją nas potraktowali na dachu. Ale nikomu nic się nie stało, widocznie to tak musiało być.
- Z czego się pan, pana rodzina utrzymywała w czasie okupacji?
To trudna impreza, ojciec miał rykszę, transportowe środki, wózki do wożenia mebli, nie mebli i to była główna jego specjalność. Czym trzeba było się zająć, to się zajął, wykonać coś trzeba było, to był człowiek „złota rączka”, sedes komuś zreperować, czy coś, to z tymi się do niego sprawami do niego zwracali, prawie wszystko, pieniędzy nie owało. W czasie wojny do jakiejś organizacji też należał, do jakiej nie powiedział mi, nie mówił, często gdzieś jakieś otrzymywał tak zwane przydziały alkoholu. Ojciec tak alkoholu nie pił, ja też nie piłem, tak że tutaj to nie sposób, Niemcom sprzedawali, przychodziły jakieś panie, które sprzedawały i pieniądze oddawali organizacji. Co to było? Nie wiem, jaki to jeszcze by spamiętał.
- Gdzie pan chodził do szkoły średniej w Warszawie?
Do szkoły średniej chodziłem na Śniadeckich, chyba dwunasty numer, była to Szkoła Ogrodnicza Śniadeckich, każde piętro to był inny zawód i na kompletach to gimnazjum i liceum się nazywało u Rejtana, a tak to szkoła średnia sadziła kwiatki, chodziliśmy do zakładów miejskich, między innymi na Rakowieckiej wokół zakładów sadziliśmy rabatki.
- Kiedy się zaczęła pańska przygoda z konspiracją?
Właśnie tam u Rejtana, to był chyba 1942 rok, kilku kolegów co już należało, to do nas przyszli, tylko to nie byli koledzy z danej klasy, tylko przyszli wypytać nas z dwunastej drużyny harcerzy z Mokotowa Dolnego. Myśmy się zebrali w siódemkę, baliśmy się rozmawiać i ta siódemka jako zastęp śródmiejski się znalazła w Drużynie Traugutta, zastępowym był Jacek Szafran z naszej klasy, był Synoś, Górowiński między innymi, potem Drobierański, ten który był sekretarzem potem w partii, czy Rady Narodowej już nie pamiętam. Drobierański mieszkał na ulicy Nowogrodzkiej, stąd go zapamiętałem, bo ojciec był podpułkownik, czy pułkownik, tak że gdzieś w niewoli był, a u niego w domu czasami też się zbieraliśmy. Stąd on jako ten rys, i jego matkę pamiętam, kasztanowe włosy do dzisiejszego dnia zawsze ułożone, zawsze elegancka pani, tak że zostaje coś. Tylu nas było w zastępie. Cośmy ważniejszego zrobili? Między innymi dostaliśmy zadanie żeby Pałac Prymasowski sprawdzić, po prostu piwnice. Ponieważ ja w zastępie byłem, jeżeli chodzi o długość, wysoki, no to mnie spuszczali po linie, ale nie mieliśmy pojęcia, że piwnica nie ma więcej jak trzy, cztery metry, bo takie są w domach, a tam miały chyba z dziesięć. Tak że lina się skończyła i w pewnym momencie upadłem i do dzisiejszego dnia, ortopedzi stwierdzili, że to w młodym wieku jak upadłem, ale szybko się wtedy człowiek zerwał, trzeba było działać. Mówię, że lina za krótka, już jestem na dole i wygląda na to, że trzeba taką drugą. Coś tam ściągnęli potem, zobaczyliśmy te piwnice jakie są tam perspektywy i już na 11 listopada nasz zastęp tam składał naturalnie flagę hitlerowską na podłodze, kilka jeszcze mieliśmy zadań żeby zdobyć Hitlerjugend bagneciki, chusty i wszystko to przygotowaliśmy, ale nie wiedzieliśmy po co to jest robione. Dopiero w 1943 roku wyszło w styczniu około stu harcerzy, składało tam przysięgę już jako Chorągiew Warszawska. Wtedy mieliśmy już rozeznanie, gdzie, jak, którędy wchodzić, bo były okienka od ulicy Koziej, były szczeliny, że myśmy jako chłopcy się przecisnęli, żaden Niemiec gruby by tam nie przeszedł, szczupły chyba też nie. Tak że tymi oknami żeśmy wchodzili, ale potem otworzyliśmy już sobie furtki ze schodami, bo cały dom, cały Pałac Prymasowski był wypalony, a piwnice były po prostu nietknięte, tam nic nie było, tam były tylko ciemne, brązowe, czy czarne ściany pomalowane, może kiedyś coś tam było, co zrabowali, nie wiem, myśmy nic nie zastali. Sala była duża, mogła chyba, według mnie, pomieścić z pięćset osób, ale wtedy na warunki okupacyjne sto to już było dużo. W każdym bądź razie około stu dwudziestu osób tam się wtedy zebrało i przysięga była Hufca Warszawskiego w pełnej gali. Trwało to ze dwie, trzy godziny, tak że to była ważniejsza [uroczystość]. Potem często chodziliśmy kwiaty [kłaść], bo nasza drużyna była Traugutta, przy grobie, na miejscu śmierci, pod Krzyżem Traugutta, przy Prochowni, stale tam chodziliśmy. Kto jaki czas miał, to poświęcał temu żeby to jakoś dobrze wyglądało, kwiatek, czy nie kwiatek, światło zapalić i tak dalej. Po prostu my mieliśmy bliżej niż ci z Mokotowa, bo na ulicy Grottgera chyba mieszkał nasz szef, drużynowy. Zresztą Jacek Cieśla, który teraz jest w Zielonej Górze i jest w naszym kręgu harcerzy wojennych, radiostacja taka jest i tam nas było dwustu ileś, a teraz nas zostało siedemdziesięciu. Zastępowy był Szafran Jacek, który brał udział w Powstaniu w rejonie Mokotowa, ale do dzisiejszego dnia, mimo że pisze do tych organizacji, żeby się odezwał, nie odzywa się. Nie wiem czy dlatego że ojciec mu zginął w Katyniu, ale z drugiej strony jest jakaś teoria, że on z ojcem jest w, może być z ojczymem, w Londynie, czy pod Londynem. Tak że tyle na ten temat. Mówiłem, że w Lasach Chojnowskich mieliśmy ćwiczenia z topografii, bo to najważniejsze, bo w zakresie uzbrojenia, to się zimą szkoliło po trzy, cztery osoby w grupie. Ćwiczyliśmy składanie, rozkładanie podstawowego pistoletu jak parabellum, wis, potem sten, wyszkolenie piechoty. Potem jak piaty były, ale to była teoria piatów, bo nie było, pancerfausty niemieckie myśmy jeszcze tam oglądali, czytali jak to wygląda. Drugi rejon był Urle, w rejonie lasów, żeśmy tam jeździli na ćwiczenia. Z jednego i z drugiego, z Urli był normalny pociąg, a ciuchcia to mieliśmy sygnał, jak Niemcy byli na stacji, bo wtedy nas chcieli zgarnąć, to wyskakiwaliśmy w biegu i cała ósemka, dziesiątka plus instruktor, wszyscy odpadali gdzieś tam na przestrzeni dwóch, trzech kilometrów żeby się nie pozbierać potem, tak to wygląda. Potem już szkolenia nie dokończyłem, bo niestety w 1944 kiedy był koniec tego szkolenia, to siedziałem na Pawiaku sześć tygodni, tak że potem praktycznie spalony zostałem, no bo o egzaminie, o niczym nikt nie chciał rozmawiać.
- Jaki był powód aresztowania?
Słuchanie Londynu, ulotki w domu, rozrzucanie było związane ze mną, z ojcem i przypuszczam, że ten alkohol Niemcy znaleźli. Jakim cudem? Pięć, sześć flaszek trudno nazwać, że to [dużo], ale ojcu stawiali jakieś zarzuty, ja o tym nie słyszałem żeby powiedzieli. „Co ojciec robi?” Ja powiedziałem: „Nie wiem.” Dostałem raz, zęby jeden, czy dwa wyleciały, ale potem jeszcze mało, bo tych rozmów było kilka, najczęściej o dwunastej w nocy. Ponieważ trochę niemiecki znałem, bo niemieckiego się uczyłem, tak że cokolwiek zapytali, to z góry wiedziałem co mam odpowiedzieć, to trochę mi pomagało, a nie zdradziłem się, że znam niemiecki. Natomiast samo aresztowanie było nieprzyjemne, bo matkę wywieźli wozem terenowym niemieckim, dwóch z obstawy, uzbrojeni po zęby, ja w drugim, ojciec w trzecim, tak że nie siedzieliśmy w jednym wozie. Matka na początku miała być razem z nami, ale żeśmy nie widzieli żeby tam pod bramę podjechała na Pawią, zawieźli ją gdzie indziej. Nas z ojcem zawieźli na Pawiak i tam w sali… jak się nazywa, przejściowej, w piwnicach było nas może ze trzydzieści, trzydzieści pięć osób. Kapo nasz to był Żyd, który znał niemiecki [niezrozumiałe]. To były jego meldunki. Jedzenie to była jedna miska, bez łyżki, bez żadnego widelca, bez niczego, wszystko tam było w tej misce. Jak były ziemniaki, to niektórzy sobie szpikulce robili, żeby tych ziemniaków jak najwięcej nazbierać. Stamtąd zabierali na rozstrzał, tak że jak na przykład chciał żeby była cisza to mówili: „Widzicie, ta buda co przyjechała, stoi, to teraz ona zabiera. Ponieważ was jest tutaj w kąpieli trzydziestu, to chętnie taki kontyngent wezmą. Nie będziecie musieli się rozbierać, oni was wezmą nago.” W gruzach getta następowało rozstrzeliwanie, stąd jest liczba stu tysięcy, że tam co najmniej wszystkich wybili, w sensie tych akcji nocnych.
14 lipca i ja szedłem przez getto, bo ojca i matkę zabrali na Szucha, a mnie, mówię: „Teraz dostanę w łeb i koniec.” Bo tam nie było nikogo, ludzi żadnych, ani żywej duszy w 1944 roku, ale przeszedłem do bramy i tam wypuścili. Zachowałem ten dokument jako jedyny, bo jeszcze potem kenkarty też nie miałem, miałem piętnaście lat, to jeszcze nie podlegałem tym różnym przepisom. W każdym bądź razie, to może skończmy to pytanie, bo tutaj to mniej więcej się łączy z częścią harcerską.
- Co pan dalej zrobił? Wrócił pan do swojego zgrupowania?
Nie, nie wróciłem do zgrupowania, bo delikatnie [mówiąc], zgrupowanie nie chciało ze mną nawiązać kontaktu, z tego względu. Oni mieli już plany szczegółowe i wprowadzenie mnie wtedy nie miało sensu, bo policja germańska miała kontakty między sobą w każdej dzielnicy i mało tego, w czasie Powstania też Kraków z Warszawą mieli Niemcy porozumienie telefoniczne pełne. Tak że myśmy tylko mieli problemy z dzwonieniem. Jak na przykład wyszedłem do cywila, to nie podałem, że się nazywam Wieczorek Henryk, tylko Zdzisław Szary, przetłumaczyłem pseudonim, stąd jest podwójne… bo wbrew pozorom nie mogłem bardzo iść do niewoli, bo raz, piętnaście lat miałem skończone już, ale to żaden [argument], matka była chora, ona brała też udział w Powstaniu i jako chora leżała w domu. Między innymi zadanie takie miałem, żeby jej skupować te lekarstwa, które związane były, raz z gojeniem się tej rany, dwa bo ona jeszcze nadciśnienie miała. Różne medykamenty kupowałem, gdzie kto jakie ceny miał, w czasie samego Powstania. Przechodzenie przez barykadę śmierci dla mnie, to był obowiązek z soboty na niedzielę, albo z piątku na sobotę przechodzenie co tydzień. W końcu matka zmarła 9 maja.
- Gdzie pan rozpoczął Powstanie?
W Śródmieściu, poszedłem do „Krybara”, „Krybar” był na ulicy Granicznej. Ponieważ mi tam zaproponował straż pożarną, to mówię: „Nie bardzo mam ochotę.” Poszedłem do ojca, a ojciec mówi: „Słuchaj, chyba ten Olszewski, co tam organizuje, to jest mi znany. Jeśli on jest ten, to ci załatwię i na Nowogrodzkiej będziesz.” Na Widok mieszkałem, no to blisko. Do tego Olszewskiego podskoczyłem, on powiedział: „Siadaj, dobrze.” Warunek był, że każdy kto chce do Powstania przyjść, to musi przyjść z bronią. Nie miałem żadnych szans takiej broni na razie zdobyć, więc poszedłem bez broni. Tam ponieważ było nas kilku, no to mówię tych trzeba też przerzucić. Znalazłem takich kilku z ulicy, to znaczy drugiego dnia Powstania myśmy praktycznie byli, może trzeciego, to byliśmy już przy budowie barykad u „Sokoła”. Z entuzjazmem nas przyjął.
- Ale o godzinie „W” pan wiedział…
Nie, no wiedziałem, myśmy wiedzieli, jak wojska niemieckie opuszczały Warszawę i z frontu wracały, to uderzenie, według mnie, skuteczniejsze by znacznie było, gdyby to było 15 lipca. Wtedy powstańcy by więcej broni zagarnęli niż już potem w jednostkach, z którymi walczyli, bo to były jednostki frontowe, to nie było jakieś zaskoczenie, to była już systemowa wojna z jednostkami frontowymi. Lotnicy byli, i byli pancerniacy, i Herman Goering miał bataliony swoje, tak że to nie jest takie zaskoczenie. Według mnie gdyby to było 15 lipca, no ale tam jakieś były przetargi, 15 lipca chyba Mikołajczyk był w Moskwie jeszcze, miał nadzieję, że Stalin ofensywę wznowi i ten polityczny moment na pewno zdecydował, że nie. Ale w końcu Rosjanie zapłacili za swoje, ja powiedziałem: „To była zapłata za Warszawę.” Bo pojechali, wyłożyli bukletem ściany Karpat, Niemcy uzbrojeni po zęby, wybili sto dwadzieścia tysięcy ruskich. Ich tam dali, żeby szli z pomocą powstaniu słowackiemu. To jest chęć wszędzie ten hura patriotyzm, wybić tyle ludzi to jest straszne i trudno sobie wyobrazić, ale dla Stalina to było nic. Potem jak byłem w wojsku, rozmawiałem z generałem Ordziwoskim na temat malowania mostów. „Po co było mosty malować? Zostały pomalowane ludzką krwią. Batalion za batalionem szedł i mgła, nie ma, tylko został czerwony ślad po nich i tak malował tymi batalionami mosty.” To już było doświadczenie inne.
- Proszę opowiedzieć o swojej służbie w Powstaniu, o akcjach, w których brał pan udział.
Z takich akcji, to miałem powiedzmy... pierwszy czołg stanął przed nami i nie chciał przesunąć się do przodu, a jak już mówiłem, to z Brackiej 13, bo to były ogrodzenia, mieliśmy tam postawionego piata, czy pancerfausta (już w tej chwili nie pamiętam), to było w pierwszej połowie sierpnia i porucznik „Żuk” mówi: „Grey, Bierz lornetkę...” a na pierwszym piętrze mieliśmy bunkier zrobiony w normalnym mieszkaniu, ale były bale drewniane i wycięty otwór „...i w tym otworze migniesz tą lornetką. Jak się nie ruszy, to mnie tu już nie będzie.” Ruszył się, poszedłem, mignąłem, jak ten trzepnął pociskiem, to drewno wszystko się rozleciało, a tam stały jeszcze różne szkła, jakieś laboratorium tam było, to zdążyłem wylecieć tylko na schody i koniec. Ale skutek był, bo ten następny jak dmuchnął z pancerfausta, to stanął czołg. Nie płonął, ale po prostu został uszkodzony i już nie ruszył, do zawieszenia broni praktycznie tam stał, chyba do 27 września, wtedy go dopiero ściągnęli. To taka jedna, bo normalnej służby nie opowiadam jak na barykadach się stało, bo to są sprawy wiadome. Organizacyjnie wyglądało to tak, że batalion obejmował wachtę na cały teren od osiemnastej popołudniu do szóstej rano. W to się składało: obsada wszystkich barykad plus punktów obserwacyjnych jak ten tutaj na pierwszym piętrze i ten na piątym piętrze naprzeciw Brackiej, jak mówiłem jeden był na dole, drugi był na górze, to jest Bracka 13, tam gdzie dzisiaj apteka jest, kiedyś się Geislera nazywała. Obsada na dwie, cztery godziny organizacyjnie, a potem ten kto schodził, to też szedł spać, chyba że nie był zmęczony, a jak nie to miał zadanie tak zwanej kontroli terenu, tego który do nas należy. Na przykład chodzenie, szukanie gdzie są gołębiarze, jaka atmosfera w piwnicach, też takie mieliśmy, pokazać się, pogadać z ludźmi. No wywiad taki społeczny też tam był, tak że to nie ulega najmniejszej wątpliwości, musieliśmy też meldować o pewnych sprawach jak już były domy popalone, a ludzie mieli swoje dobytki potracone, to na nas też i warczeli, to lepiej iść było pod obstrzałem niż do nich.
- Jak cywile reagowali na waszą służbę?
Służba nasza była o tyle dobra, że myśmy praktycznie cywila, który nie miał co jeść, to go braliśmy na wyżywienie naszej kaszy-„pluj” z Haberbuscha i ta „plujka” w drugiej połowie była podstawowym naszym wyżywieniem. Dopóki jeszcze wszystkie domy stały, były kawiarnie, taka jedna gdzie była kawiarnia ogromna, pamiętam jak dziś, to na kawę, prawdziwa to nie była, ale była Inka, czy jakaś typu Inka zbożowa, były takie kawy, to było za darmo, chleb za darmo w tej kawiarni był. Ale jak ktoś na przykład chciał to było, kilogram boczku kosztował siedem tysięcy i takim krojonym, przez które można było zobaczyć jakiś przedmiot przez boczek, czy szynkę, to mógł sobie taką zafundować, kosztowało pięć, czy sześć złotych. Myśmy na początku pieniędzy [nie mieli], każdy miał to, co z domu przyniósł a ponieważ ja miałem zadanie skupować lekarstwo, to zawsze trochę miałem pieniędzy i dla smaku (żeby nie stracić) tam czasem bywałem... I jeżeli ront po mieście trwał dwie godziny, to znów nas część szła na posterunek, na barykady i następowała wymiana... I służba na czym polegała? Przejmowało się rozkazem dziennym każdego dnia, w bramie był cały batalion, ten który szedł na służbę plus służby pomocnicze, tam wydawany był rozkaz dzienny do wojska i zawsze, punkt jeden, ochotnicy do wykonywania zadań w danym dniu gdzie wachtę obejmuje batalion. Stąd myśmy z kolegami, a byli między innymi kolega „Króliś” miał pseudonim, a z nazwiska był Golec, był taki starszy strzelec, często był podchorąży „Piast”, który niestety potem zginął, na przykład „Kajman” podchorąży, który czasami był naszym dowódcą drużyny, bo dowódcą był kto inny, w tej chwili też nie mogę go sobie przypomnieć… I tu przychodziło towarzystwo na tak zwane prace ochotnicze, to wszystkie zadania bojowe, jakie zostały wyznaczone przez dowódcę kompanii lub dowódcę batalionu ta grupa wykonywała bez odwołania, szła jak żwawy na śmierć. Dlaczego tak się robiło? Po prostu z prostego rachunku, żołnierz bez broni, to nie jest żołnierz, a tam dostawaliśmy broń, obojętnie czy na tym, czy na tym, ochotnik dostawał broń w pierwszej kolejności, stąd taka była procedura. Ta procedura, to chodzenie, miało te złe strony, że Niemcy czasami granatnikami walili, a jak obstrzał, to ludzie uciekali, ale jak pluton szedł to pod tym obstrzałem musiał iść, to też była dla ochotników wymagająca służba. Następnie z piatem jeszcze mieliśmy przygodę jedną, ale to była próba. Kiedy były już rzucone desanty piatów, tośmy nie wiedzieli co to jest BGK, BGK miało być zdobywane, różni dowódcy i tak, i nie, bo z drugiej strony było muzeum, a muzeum to jest drogocenna sztuka, to żeby to przetrwało, ale nie mieliśmy pojęcia jak ono wygląda. Z takim jednym piatem poszliśmy z porucznikiem „Żukiem”, ja i dwóch od piata i mówię: „Rąbnijcie w tą ścianę.” Z sąsiedniego domu, z Nowy Świat 7, mniej więcej tej samej wysokości co BGK, miał siedem pięter, teraz ma cztery. Walnął i układ był prosty, że to nie jest taki beton jak wygląda, tylko po prostu to jest lany beton w szkielet, a na wypełnianie luk przy oknach były cegły, tośmy odkryli od razu. Bo jak jest obłożone kamieniem, to nie widać czy to jest lany beton jak pasta i tośmy udowodnili, że można, odpowiedni ładunek poszedł, że możemy praktycznie szturmować, bo jak piaty będą to nie ma problemu żeby zdobyć budynek BGK.
- Przepraszam, a weszliście do środka?
Nie, myśmy zbili piąte piętro – piąte piętro, albo byliśmy na samym strychu, już w tej chwili sobie nie przypomnę, na tej wysokości rozbijaliśmy, bo chodziło o rozpoznanie, bo na dole nie wiadomo czy tam Niemcy są, czy ich nie ma, ale jednocześnie sobie otwieramy dostęp i jednocześnie otwieramy u nas Niemcom drogę. Dlatego dowódca nie zalecał: „Na piątym zobaczymy z czego jest zbudowane.” Przy okazji się po raz pierwszy nauczyłem strzelać z piata, tak że to miało podwójne znaczenie. Zdobyć, to powiedziałem, że dwa bataliony, nie dwa bataliony, dwa, trzy plutony, to by Niemców wygonił stamtąd przy takim uderzeniu z piatów, bo według mnie nie było ich tam więcej. Następny taki punkt, to było bombardowanie kościoła świętego Aleksandra, na moich oczach się odbywało. Byłem jeden na barykadzie na Nowym Świecie i widzę jak ten sukinsyn… Ja w niego celuję, jeden poszedł, rąbnął YMCA i Liceum Królowej Jadwigi, a drugi w kościół, ten drugi celuje w kościół. Naturalnie jak dmuchnęło, jak upadły bomby, to spadłem z barykady, wstałem, otrzepałem się, spodnie miałem porwane, przód i tył, bo to były drelichowe. I układ taki. Mówię do łączniczki, [która] miała przy rogu Brackiej i na Żurawiej barykadę, ja mówię: „Nie masz co tam pilnować, idź zamelduj harcerzom żeby przyszli pomóc, bo nie wiadomo ilu tych księży.” Ona poleciała, bo na Hożej 13 był Hufiec Ziem Zachodnich, przyszli i księdzu pomogli. Stąd każdego roku 2 września, odbywa się msza za powstańców, za harcerzy i wszystkich tych co tam polegli też. Tak że ja cywilizację ich tam wywoływałem jak trzeba, wiązankami niecenzuralnymi. Potem drugi piat, to już było kiedy kamienice były popalone, trochę później, jak to bombardowanie, to gdzieś była połowa, może trzecia, lub początek trzeciej dekady września. Stanęli dwaj panowie nasi znów na wysokości trzynastki Brackiej i dwa czołgi szły na nas i ci panowie mieli rozkaz porucznika „Żuka”: „Wal w pierwszego, który idzie jeden za drugim. Załatw pierwszego, może się zapali, to tamten ucieknie.” Nie, powiedzieli że oni mają do jednego i do drugiego stanąć i dopiero go potraktują, bo mieli ostatnie dwa pociski. Efekt tego taki, że się szybko zorientował co się dzieje, bo dwa razy taki rozkaz im tam donoszono, wprawdzie pod osłoną domów. Nie wykonali tego rozkazu, to Niemiec walnął w końcu w ścianę, ta ściana ich przykryła i tam zginęli. Zostaliśmy pozbawieni takiej broni jak piaty. Tak to wygląda. Przygody miałem różne, jak się cofałem gdzieś, bo wydawało mi się, że idą Niemcy, to cofałem się, a tam jest Restauracja „Melodia”, przeleciałem przez barierkę i znalazłem się w piwnicy. Wpadłem nogami, bo salto zrobiłem, na beczkę, ta beczka się odpieczętowała, a tam była rybia ikra i przez dwa miesiące mieliśmy co jeść, w sensie śniadania, ale to są przypadki, bo nikt nie chciał dokładnie niczego zrobić.
Na Nowym Świecie, trzeci, czy piąty numer, ona do dzisiejszego dnia jest tam, „Melodia” czy jakoś inaczej, tak że jest do dzisiejszego dnia, konstrukcja ta istnieje. Przez barierkę cofając się nagle wpadłem w salto. Co jeszcze? Stąd do rady Narodowej, jako tej, która tej barykady strzegła ulicę… jak się nazywa?… ulica Mysia, która nic nie znaczy, dzisiaj jest, a przed wojną jej nie było, powinno się nazywać naszego batalionu i pomnik tam powinien powstać, że tu było dowództwo Zgrupowania „Sławbora” i Batalion „Sokół” Kompanii porucznika „Żuka” bronił w sposób nienaganny i niezłomny przez cały czas Powstania. Tyle, jeżeli są pytania, to proszę bardzo.
- Gdzie zakończył pan służbę w Powstaniu?
W batalionie, nigdzie nie przechodziłem, nie uciekałem. Nie szedłem do niewoli, bo powiedziałem że to by był układ dowodów takich. Nie mając pojęcia jak się nazywam, bo byłem pisany jako Szary Zdzisław, a dowody miałem na Wieczorek i stąd od razu byłem wysyłany do cywila. Musiałem z matką być jednak, zaopiekować się i na Dworcu Zachodnim myśmy ją wsadzili do pociągu, żeby zakończyć i ona pojechała do Pruszkowa, a myśmy z ojcem jechali wózeczkiem i w którymś momencie przyszedł Rosjanin z ruskiej armii z ROA, Ruska Oswobodzicielska Armia i z jednym mówi: „Z tymi Niemcami tu się nie tego, tylko uciekaj gdzie się da.” Ja mówię: „Ale gdzie się da?” Taka rozmowa, na to ojciec mówi: „Daj mu wódki, to będzie rozmawiał inaczej.” Dostał wódki, matka jeszcze napiekła… a propos jak nas zaaresztowali i potem delikatnie mówiąc policja niemiecka wszystko okradła, że nie było w czym chodzić, w czasie Powstania chodziłem tylko w kombinezonach co matka kupiła pięć, czy sześć na zmianę i to był jedyny mój ubiór. Ojciec gdzieś od kupców, przed wybuchem Powstania, to musiał coś wiedzieć, kupił worek cukru i worek mąki. Stąd jak przyszedł jakiś żołnierz głodny, to zawsze herbatę, czy jakieś placki zawsze zjadł.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich spotkanych w walce?
Układ taki, to nie myśmy się zajmowali, myśmy byli zabierać ich jak się gdzieś atakowało, no to był atak zawsze, jak jechali Niemcy Alejami Jerozolimskimi, to były one jeszcze przejezdne, to my cokolwiek mogliśmy, to strzelać do nich jak jechali wozami odkrytymi, bo broni pancernej wtedy nie mieliśmy, to nic nie mogliśmy zrobić. Jeden, czy dwa samochody tam zostały spalone, a Niemcy wybici, bo strzelał „Kiliński” ze strony północnej i my ze strony południowej, wszystko było dostępne. Układ taki, że Niemców bezpośrednio myśmy spotykali na rabunku i pancerniaków, i tych z SS. Taki wpadł nam w ręce, a były takie przypadki, to się go organizowało, jeśli ma ukradzione złoto, to od razu czapa. Był u nas wydział egzekucji, którego dowódcą był „Antek Rozpylacz”, on ich, delikatnie mówiąc, niszczył, zabijał. Nam zabijać ich nie wolno było, chyba że sam zginął… jak rzucał ten z góry, a myśmy się cofnęli, a wiedział w którym momencie my się wycofamy, to mógł trafić na Niemca i go zabił i wtedy było po ptakach, ale to były przypadki w walce, tak że tutaj takich innych nie było żebyśmy my go rozstrzeliwali, nie. Tam musiał być nad nim jakiś sąd jeszcze, przypuszczam i ten dyspozycyjny oddział… Doszło do tego, że tego „Antka” Niemcy wzięli na celownik, tak myślę, bo jego znali i przypuszczam, że agenci go ustawili, bo jak Niemcy weszli do Alei Jerozolimskich 25, a ta barykada śmierci to dwadzieścia jeden i znowu dwadzieścia trzy pod samą barykadę, to on powiedział, że on ich wygoni. Nie powiadomił dowódców, nie powiedział nic nikomu, sam poszedł jako jeden z łączniczką swoją, a tu poszła zaporowa seria od „Krystalu” i od dwudziestki piątki i go rozniosło. My jako młodzi nie wiedzieliśmy jak się poruszać, pogrzeb „Antka” był już w naszej obecności. Ten egzekucyjny, to się inaczej nazywało… ochrony czy coś, dywersantów wszelkiego rodzaju, taka sekcja.
- Czy uczestniczył pan w mszach świętych?
Tak, takie były, w dzień żołnierza, to był 15 sierpień, było zgromadzenie, byli ci, którzy nie mieli służby. Pamiętam, że w kilku mszach brałem udział.
Albo na podwórku gdzieśmy chowali żołnierzy na placyku, bo tam nie było u nas jakiegoś kina, czy coś takiego, większej sali. Na początku mogły być, sala większa, to była kawiarnia, co mówiłem, która stała przed… Hotelem „Grand”, ale ja w takiej nie brałem udziału. Brałem udział w takich [mszach], że między blokami był polowy ołtarz i tam z księdzem msze się odbywały.
- Czy miał pan dostęp do radia, albo prasy powstańczej?
To był prawie obowiązek, tylko to była delikatna impreza, tak zwane oddziały szturmowe były wyłączone z dyskusji. Takim odcinkiem, co prasa ma dowiedzieć się o Batalionie „Sokół”, to była przy dowódcy sztabu oficerów, któryś liczył na to, że jak się skończy Powstanie, albo będzie wojna, to ta jednostka będzie brygadą, czy pułkiem, czy dywizją. Oni w liczbie trzydziestu, czy czterdziestu byli bez przydziału i ci analizowali pracę, dowiadywali się gdzieśmy, cośmy robili i z tego przedstawiali dowódcy, czy to wysłać, czy to nie wysłać dalej. A jak któryś się gdzieś wykazał, to brali i pokazywali. Raz była wizyta generała Komorowskiego, to ja w sam raz byłem na zwolnieniu, nie widziałem się z generałem. On tam wszystkim elegancko dawał jakieś upominki, o batalionie wyrażał się przyzwoicie, awanse oficerskie były. Ja wtedy nie byłem obecny.
- Co się stało z panem po powstaniu?
Po wojnie układ był taki, jak już wyszliśmy z Warszawy, bo najsampierw powiedzieli Niemcy, że nie wychodzimy z Warszawy, ale następnego dnia już wszyscy, było wiadomo, że wychodzimy bo Warszawę trzeba było dobić i spalić. Kilka ulic w naszym rejonie, to jeżeli było zniszczone trzydzieści procent, to była góra, te które były na froncie to się paliły. Ale ulica Widok na przykład miała większość domów zachowanych, Krucza też. Potem odbywała się cała gehenna palenia. Myśmy mieli układ taki, że jak tych Kalników spotkałem, to wymienił nazwisko pana Wójcika na ulicy Łabiszyńskiej, budował, jeden miał stary dom w tyle, a drugi nowy. Ten nowy był w stanie surowym, numer dwadzieścia cztery, czy dwadzieścia sześć, już nie pamiętam dokładnie. W każdym bądź razie wchodzę z ojcem i słyszę: [niezrozumiałe]. No to ładna mi tu ochrona, myślałem że to już ruski, albo ich wywiad gdzieś tu wszedł. On wychodzi:
Grażdanin Wójcik, pażałsta zachadi. Od razu się inaczej zrobiło i u tego Wójcika przenocowaliśmy. Zanim przenocowaliśmy, to Wójcik mówi tak: „To jest tak zwana jakaś organizacja PPS-owska, która ma na Okęciu swoją placówkę i tam wpływy i zbiera po dwieście, czy ileś złotych i przestemplowuje kenkarty.” To ja mówię: „Nie ma sprawy.” Wszystkie [dokumenty] ojca i ojciec wziął jeszcze matkę odnalazł w Pruszkowie, też żeśmy to wszystko przystemplowali i z tymi kenkartami wsiedliśmy w furę i dojechaliśmy do Tarczyna, bo tam jakaś rodzina była matki, czy ojca, już nie pamiętam i my się tam zatknęliśmy. Układ taki, że potem jak nastąpiło wyzwolenie Tarczyna przez ruskich, jaki to nieraz układ dobry, bo jednemu i drugiemu ten papierek wystarczył, że byliśmy tam zameldowani, a oni rzeczywiście meldowali tych ludzi. Faktycznie stempel był jak trzeba i tam wpisany w księgach meldunkowych, u kogo gdzie, tak że nabrałem szacunku do tej organizacji PPS-owskiej, że to jest porządna organizacja. Stąd wracamy, armia przyleciała szybko na motorach, i na Warszawę, bo to był desant spod Dęblina i pojechali na motorach, a za nimi od razu przyszło NKWD. I mnie ostrzegli, że była pani doktor u mojego kuzyna, to powiedziała: „Wszystkich się nie bój, czerwonoarmiejcy to nic, to frajer, ale te zielone, to ty uważaj, to są wszystko sukinsyny, a i co drugi
jewriej, żebyś nie miał wątpliwości.” Ojciec poszedł do jednego domu, ja do drugiego, my w trzech domach byliśmy. [Pytają mnie]: „W Powstaniu byliście?” Ja mówię: „W jakim Powstaniu? Ja byłem na Okęciu i nie mogłem dojechać do matki, do Warszawy i stąd zostałem na Okęciu. Macie tu dowody wszystkie.” A ten za telefon i dzwoni do Okęcia i jak teraz nie będziemy wpisani, to koniec, Sybir bezdyskusyjny. Ale się okazuje, że przyzwoite chłopaki i powpisywali to wszystko. Stąd od okupanta jeden dokument jednemu i drugiemu był ważny, okupację przeciw Polakom mieli wspólną. To tyle, co jeszcze to…
- Czy po wojnie miał pan nieprzyjemności z powodu tego, że walczył pan w Powstaniu?
To się układ taki złożył… Byłem tak, kolejno: po Rejtanie nauczyciele mi zaproponowali jak jest otwarte Gimnazjum i Liceum Władysława IV na Podskarbińskiej, miałem nauczycielkę od historii chyba Maliszewska się nazywała, to ona mówi: „To przychodź i będziesz [chodził].” Ja z Warszawy, bośmy tu przyszli któregoś lutego, a oni już od października tam robili kurs trzeciej klasy gimnazjalnej i ja delikatnie mówiąc papiery złożyłem i z ruskimi przez most jeździłem, bo jak flaszkę pokazałeś, to jechałeś, jak nie, to figę. Latem już był most wysokościowy i tam byłem przybocznym drużyny harcerzy przy Władysława IV. Kolibiec był od października, a ja byłem przybocznym w drużynie i całą imprezę… Potem mnie raz wzięli na Cyryla Metodego, może im wyjaśnię jak to było, że byłem w Powstaniu. Ja mówię: „A co ja mogłem nie być w Powstaniu? Dlaczego? To był wróg numer jeden i trzeba było z nim walczyć.” „No tak, ale.” Ja mówię: „Różne role, i gońca, i żołnierza, różne trzeba było wykonywać. Nie ma się co tego.” Tak to zostało przyjęte i po jakichś wyjaśnieniach mnie zwolnili. Tam był dyrektor Łysarek był lewicowiec trochę, w sensie nie z komunistami, tylko zawsze mówił: „Jeden baranek patrzy na wschód, drugi baranek patrzy na zachód, a temu krajowi nikt nie pomaga.” Według patriotyzmu jego. Stąd po raz pierwszy miałem taką, że niezadowolenie było widać po tych panach. Potem jak już chodziłem do, przeniosłem się do liceum, to Liceum Kołłątaja się nazywało, ale było po Hoffmanowej na Jaworzyńskiej, przy Polnej, to w pewnym momencie chorowałem jakiś czas, tydzień, czy ileś i poszedłem, mówię: „Pójdę do kolegi Umańskiego, to się dowiem co zadane.” On mieszkał na Nowakowskiego 2, czy 4, na początku od Placu Politechniki. Poszedłem, ale zasada była na rekonspiracji takiej, że ojcu, czy siostrze pisałem gdzie jestem, bez tego nie opuszczałem nigdzie. Wiedziałem, że są kotły i tak wpadam, a tam : „Ręce do góry!” Pięć pokoi, od groma tych panów, jeden w mundurze i zbierają już przez trzy, czy cztery dni. Taka babcia, w zależności ile ma tych swoich, bo każda pani z tego domu gdzie mieszkałem, miała swoich lokatorów i wszystkich zbierali kto wpada. Każdy potem składkę robił, ja za dużo pieniędzy nie miałem, no to musiałem się do tego kolegi, pożyczkę wziąłem i chodziliśmy po zakupy, no bo nie ma. Były poseł na sejm, pan Zajdel, jak dziś go pamiętam, Klińkunio, Grajwerodyner też, to nic nie zwalniało, wszystko kto wchodził, nie wychodził. W końcu moja siostra dowiedziała się, na którym to piętrze jest i nie poszła na piętro, tylko krzyczy, z drugiego idzie, że na piętrze tym jest blokada i zdekonspirowała, nakrzyczała tam i uciekła. Musieli lokal otworzyć po sześciu, czy siedmiu dniach w końcu się skończyło to. A tak wtedy wszystko: „Do takiej organizacji, do takiej należysz, do takiej!” Ja mówię: „Do jakiej organizacji? Do żadnej nie należę organizacji.” „Gdzie dowody! Proszę!” A tu przyszedł: „A my znamy takich.” Też niestety z tym nosem zakręconym: „No miałem tu dobrego nosa.” Ja mówię: „No szczególnie pan. Jak pan ma, to niech pan mówi.” W następnym dniu już idziemy ulicami Warszawy i śpiewamy: [niezrozumiałe]. Kiedyś była metoda taka, żeby się nie uczyć, jak już byłem na Politechnice, że lepiej się uczyć w ogrodzie w Łazienkach, niż gdzieś po kątach. Tak patrzę z książką siedzi jeden, drugi, ja mówię kolegom: „Te skurczybyki. Uważajcie bo to są agenci, to nie są studenci, bo ja ich osobiście w tym pokoju widziałem.” Tak że to było na marginesie.
- Proszę jeszcze raz krótko opowiedzieć o aresztowaniu…
Tu chodzi o moment aresztowania, to był 2 styczeń w nocy, druga, trzecia w nocy, bośmy wszyscy byli zaspani, w ciągu piętnastu minut wszystko trzeba było zwinąć, to znaczy się ubrać, nie wolno nic było brać. Ponieważ wiedziałem, że trzeba sprawdzić czy można, czy nie można, był baleron w domu i ten baleron wziąłem pod pachę, zawinąłem w gazetę i mówię: „Nikt go nie weźmie.” Każde z nas, ojciec osobno w samochód jeden wsiadał, ja w drugi i matka w trzeci. Każde z nas, cała rodzina zaaresztowana, miała swój samochód, esesman z lewa, z boku, z przodu, uzbrojony po zęby, a my w środku. Ja z ojcem, dwa samochody podjechały na Pawiak i tam zostaliśmy. Matka przypuszczam, że była w innym jakimś więzieniu, bo z nami nie przyjechała…
Warszawa, 13 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys