Wiesław Alfred Kaczmarek „Halicz”
Moje nazwisko Wiesław Alfred Kaczmarek. W konspiracji miałem pseudonim „Halicz”. Wszedłem w służbę dla Polski do harcerstwa, do drużyny dwudziestej trzeciej, już w roku 1941, właściwie jesień 1940 roku, zima 1941. Przed wojną jeden rok 1938 na 1939 byłem uczniem gimnazjum Batorego. Mój pobyt w Warszawie był względnie krótki, bo urodziłem się w Łodzi. Ojciec był oficerem zawodowym i był wówczas w 31 Pułku Strzelców Kaniowskich. Później w ciągu swojej kariery zmieniał garnizony, bo to było normalne dla oficera zawodowego. Dwa słowa powiem na temat mojego ojca. Mój ojciec był powstańcem wielkopolskim, ze swoim bratem brał czynny udział w miejscowości Wolsztyn pod dowództwem kapitana Siudy, który też w 1939 roku walczył jako dowódca batalionu obrony narodowej. Ojciec mój po powstaniu wielkopolskim został wysłany do podchorążówki, którą dobrze ukończył. W wieku dwadzieścia jeden lat został dowódcą kompanii piechoty. Brał udział w ofensywie w marszu na Kijów i potem w walkach odwrotowych. Ocalił swoją kompanię nad Słuczą, bo był odcięty, most został wysadzony przedwcześnie. Ojciec przeprawił się z kompanią przez rzekę pod ogniem. Później brał udział w Bitwie Warszawskiej w kontrofensywie marszałka Piłsudskiego i w kluczowej bitwie, w której rozbito szesnastą i trzecią armię sowiecką. Ojciec dotarł do Grodna i dalej aż do miejscowości Mir w ramach 14 Dywizji Wielkopolskiej 56 Pułk Piechoty, był odznaczony Virtuti Militari. [Robił] karierę oficera zawodowego, zmieniał garnizony. Ostatni jego przydział po Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie był około roku w miejscowości Częstochowa w 7 Dywizji Piechoty, był pierwszym oficerem sztabu. Po awansie na majora bardzo szybko został przeniesiony do sztabu głównego w Warszawie do oddziału drugiego, dział „N”. Dział „N” nie miał do czynienia z ewaluacją materiałów dostarczonych przez siatkę szpiegowską, ale miał bardzo poważne zadanie: obliczenia, o ile to było możliwe, w którym momencie Niemcy hitlerowskie będą gotowe do rozpoczęcia wojny. Tu chodziło tylko o podanie czasu na podstawie analizy. Oddział „N” to wykonał. Pułkownik Smoleński był dowódcą wywiadu, dowódcą mojego ojca, przełożonym był major Leśniak. Oni zrobili swoją pracę tak dobrze, że generał Stachiewicz później wspominał już w Rumunii, że jeden oficer [mu] powiedział z pewnością, że to będzie początek jesieni 1939 rok. Ale to było już w Rumunii, na to pułkownik Kentkowski, który był w sztabie naczelnego wodza, powiedział: „Tak, to był Kaczmarek, tylko szkoda, że pan generał wówczas mu nie przyznał racji.”
- Jaki wpływ na pana wywarło wychowanie z tak patriotycznymi ludźmi?
Dużo się słyszało, przychodzili oficerowie, których ojciec znał. Byli oficerowie, którzy byli w Niemczech w polskim ataszacie wojskowym, był pułkownik wówczas major Szczęsny – Chojnacki i drugi nieznany mi oficer. Wiem jakie oni mieli zadania, oni przecież byli bardzo eksponowani. Przełożonym ataszatu wojskowego był pułkownik Antoni Szymański, też poznaniak. Jedno też było ciekawe, że w wypadku jak się jest synem oficera czasem się ma okazję widzieć, to co inni ludzie nie widzą. Do tego zaliczam najciekawszy epizod: moją podróż z ojcem i z jednym panem samochodem do Gdańska do pułkownika Sobocińskiego, który był wówczas akredytowany przy przedstawicielstwie Polski na Gdańsk, ale nie o to chodzi. Dowódcą Westerplatte był major Henryk Sucharski, to był mojego ojca bliski przyjaciel. Spędziliśmy noc i dzień na Westerplatte, mało kto z Polaków tam był. Wszyscy słyszeli o Westerplatte, ale to był teren wojskowy, na pewno nie wycieczkowy, nikt tam nie miał wstępu. Tam byłem, spędziłem noc. Pamiętam jak to wyglądało mniej więcej, co mogłem widzieć, to widziałem. Przeszedłem się przez półwysep. Nawet pamiętam, ordynans majora Sucharskiego zrobił mi śniadanie i się martwił czy jajka jak ugotował czy nie były za twarde. On się nazywał Kita i zginął miesiąc potem, czy dwa miesiące jak się wojna zaczęła.
- Jak pan pamięta 1 września 1939 rok?
1 wrzesień pamiętam w ten sposób, że mieszkaliśmy na ulicy Białostockiej na wprost Dworca Wileńskiego. W bardzo wczesnych godzinach usłyszałem eksplozję w powietrzu. Ojciec mój bardzo rano wstawał przed wyjazdem do sztabu. Wyszedłem na balkon i zobaczyłem na tle chmur, nisko zawieszonych chmur, ciemne dymki. Wbiegłem do przedpokoju, ojciec mój akurat się golił przed lustrem, mówię: „Tata, artyleria strzela tam. Widzę, przecież wybuchy są.” Ojciec mówi: „To mogą być ćwiczenia.” W tym momencie był dzwonek przy drzwiach, podoficer zameldował się: „Panie majorze, Niemcy zbombardowali Tczew, Westerplatte, jest wojna. Wzdłuż całej granicy przechodzą.” Ojciec poszedł na dół, wsiadł w samochód i tyle go widziałem. Potem jeszcze zdążyliśmy się spotkać raz i drugi. Później ojciec kazał nam wyjechać – jeśli to możliwe – na wschód.
Nie tylko ja byłem, moja mama, był ojca brat, który przyjechał z Poznania też przed wypadkami, był brat z żoną i synem Zdzisławem i małą córeczką, była moja mama, moja babcia i kot syjamski, który się nazywał Kiki. Był w Warszawie inżynier Donderski, miał piękny samochód Willis. Częściowo nas przewoził na wschód tak długo jak benzyny starczyło. W końcu w bardzo trudnych warunkach – benzyna mu się urwała – musieliśmy się rozdzielić. Dotarliśmy na samochodzie strażackim pod Brześć, tam było ciężkie bombardowanie. Potem stamtąd pociągiem w nocy z artylerią na południe i pod miejscowością Małoryta, wieś się nazywała Perespa. Wysiedliśmy z pociągu w polu, tam stało pięć pociągów i samolot rozpoznawczy się zjawił. Moja mama, która była bardzo dzielną kobietą jako żona oficera troszeczkę się orientowała w tych sprawach i powiedziała, jeżeli jeden samolot będzie, to zbombardują pociągi w ciągu dwudziestu minut i tak było. Myśmy się zdążyli przenieść do chłopskiej chałupy. A propos, chłopi pakowali wóz drabiniasty i wyjeżdżali w pośpiechu, tam myśmy się zatrzymali. Nadleciały samoloty, zaczęły ostrzeliwać transporty, zrzucać bomby. W drodze powrotnej wpakowali nam trzy bomby, nie w nas, tylko starali się złapać mały oddziałek przysposobienia wojskowego, który w autobusie utknął na pobliskiej drodze. Tam omal nas nie zabiła trzecia bomba, nadleciał samolot, zrzucił bomby, za chałupą bomba wybuchła. Byliśmy wtedy najbliżej śmierci, bo dom się podniósł do góry. To był drewniany dom. Wybuchł go podniósł do góry, piec się zawalił wewnątrz, bo piece były od podłogi do ściany, ale nam się nic nie stało. Później rozmaitymi drogami, na ostrzeliwanych drogach dotarliśmy do Kowla, z Kowla dalej na południe. W końcu 17 w nocy jadąc chłopskim wozem z Ukraińcem otoczył nas patrol kawalerii polskiej i powiedział: „Dokąd pani jedzie?” Mama mówi: „Jestem żoną oficera i staram się dostać do Równego.” On mówi: „Niech pani nie jedzie, tam idą bolszewicy.” Myśmy zawrócili, to znaczy nie zawróciliśmy tak od razu, bo Ukrainiec rzucił nasze walizki do rowu i kazał nam wysiadać. Moja mama kazała mi dać stryjowi „Browning”. Miałem mały Browning, który absolutnie nie strzelał, nie miał iglicy. To była zabawka. Dałem stryjowi „Browning”, stryjowi ręce się trzęsły, bo on nigdy nie był w wojsku, jeszcze poświeciłem latarką i Ukrainiec zmienił zdanie. Mama poradziła, żeby włożył walizki z powrotem co on skrupulatnie wykonał i kazała mu jechać do Łucka. Dojechaliśmy do Łucka w środku nocy. Łuck przedstawiał się jak dno piekieł, bo wojsko, cywile, wszystko się mieszało w ciemnościach. Rano o świcie wjechały czołgi sowieckie. Potem rozdzieliliśmy się, mój stryj pojechał z żoną i z dziećmi do Warszawy, to znaczy nie tak od razu, trzy tygodnie potem, bo Warszawa się jeszcze broniła wtedy. Moja mama, ja i moja babcia żeśmy się dostali do Ostroga nad Horyniem, co było najbardziej wysuniętym punktem na wschód na samej granicy sowieckiej, byłej sowieckiej granicy. Tam czekaliśmy aż do połowy listopada. Wtedy nas uprzedzili – to długa historia, nie mówię szczegółów – że lepiej żebyśmy się stamtąd wynieśli, bo grozi to, że zaczną aresztować. Jeszcze nie było masowych aresztowań, tylko wybiórcze, Ostróg nad Horyniem położony jest dwanaście kilometrów od stacji. Szliśmy, moja mama ładnie ubrana, ja, babcia i kot. W wiosce ukraińskiej zaczęli nas obrzucać kamieniami. Mogli nas ukamienować, ale moja mama znała świetnie rosyjski, bo była urodzono w Lutomierzu i od razu krzyknęła: „Jak wy śmiecie, żona sowiecka oficera!” Od razu ich zmiotło. Czasem fortel ratuje życie. Moja mama umiała wyjść ze znacznie gorszych sytuacji. Wróciliśmy do Warszawy nie tak od razu, bo przy pierwszym przejściu aresztowali nas. Cudem żeśmy wyszli dzięki temu, że mama świetnie mówiła po rosyjsku i jeszcze widocznie oni nie mieli rozkazu, żeby aresztować i wysyłać. Kobieta, stara kobieta z kotem i młodym chłopakiem – puścili nas. Szczegóły też są bardzo ciekawe ale nie mamy na to czasu. W każdym razie wyszliśmy. Dwa tygodnie potem przez Białystok, przez zorganizowaną ścieżkę – jak na to mama trafiła, to też nie wiem – przewieźli nas do wsi, która o ile wiem nazywała się Zaremby Kościelne. Tam w nocy przed gwiazdką, przed Wigilią, w czasie zadymki śnieżnej, partia, przeważnie to byli policjanci polscy po cywilnemu naturalnie, nasza trójka: moja mama, babcia, ja i kot, próbowaliśmy przejść. Naturalnie babcia odpadła w przedbiegach (jak ktoś nie szedł po polu zamarzniętym w zimie – to jest chodzenie po grudzie – to nie wie co to było). Jeden z chłopaków, bo trzech nas prowadziło, obiecał ją odprowadzić z powrotem do wsi, nie było wyjścia, nie mogliśmy zostać. Moja babcia wróciła na wschód. Przeżyła wojnę u znajomych. Też długa historia, wystarczy na grubą książkę, ale myśmy przeszli. Nad ranem w miejscowości Małkinia mieliśmy możliwość złapać pociąg bez szyb z rozmaitymi uciekinierami jak my. Dotarliśmy do Warszawy Wschodniej. Wydawało nam się, że jesteśmy w niebie. Ludzie byli, Polacy, polska policja, co prawda bez orzełków ale polska, dwóch Niemców z karabinami – wcale nie wyglądali groźnie. Przeszliśmy do domu na Białostocką. Mieszkał tam doktor Sarazin, którego mój stryj wpuścił, to był też uciekinier z poznańskiego. Doktor mówi: „Niech pani nie czuje się tak pewna, bo pani nie zna Niemców”. Dwa dni potem czy trzy dni potem był wypadek – pod Warszawą rozstrzelali stu dwudziestu ludzi w Wawrze, potem w Aninie. Od razu żeśmy poznali co to są Niemcy.
Tylko będąc w Ostrogu nad Horyniem – bośmy się tam z Polakami naturalnie znali – ktoś powiedział, że przez radio było: „Władysław Kaczmarek zawiadamia rodzinę, że żyje.” To było radio „Paryż”. Wiedzieliśmy, że wyszedł z tego. Potem długo, długo nic. Byliśmy na Białostockiej, mieliśmy mieszkanie Białostocka 20 mieszkania 12 – taki był nasz adres. Administrator, pan Duszyński, pilnował dom doskonale, to był nasza twierdza, potem przeciw Niemcom. Wszystkie rodziny, wszyscy byli powiązani z podziemiem, ale to potem wszystko wychodziło. Gestapo tam było co najmniej osiem razy, w nocy walili w bramę. „Mercedes” czy dwa samochody stały na dole, wiadomo było. Ale to przyszło wszystko później. Teraz jeśli chodzi o nasze życie. Na początku zacząłem się uczyć prywatnie, bo komplety już się pozaczynały i tajne nauczanie już było w toku. Zapomniałem powiedzieć, że przed wojną byłem uczniem gimnazjum imienia króla Stefana Batorego, do którego zdałem ze szkoły 126. To była szkoła na Pradze, na wprost Bazyliki. Miałem tam kolegów, ci koledzy potem stanowili drużynę, co poszła na Żoliborz walczyć. [Znaliśmy się] od krótkich spodenek. Byliśmy w szóstej klasie. Jak przyjechałem, jak z Częstochowy ojca przenieśli, to poszedłem to piątej. Ci których tam poznałem, prascy chłopcy, to było moje towarzystwo, nie w Alei Róż, tylko ci z Pragi z Ząbkowskiej, Kawęczyńskiej, z Targowej, z Białostockiej, Siedleckiej. To był bardzo patriotyczny element, bardzo dobrzy chłopcy. Do gimnazjum zdało nas dwóch Bogdan Lewandowski i ja. Pamiętam jak pani w klasie powiedziała: „Rozchodzimy się w życiu, część idzie do gimnazjum Władysława IV, część idzie do szkół zawodowych, część zostaje jeszcze jeden rok, ci co dalej nie szli, a dwóch poszło do Batorego Wiesio Kaczmarek i Bogdan Lewandowski”. To było wyróżnienie swego rodzaju. W gimnazjum Batorego istniała drużyna harcerska. Bogdan Lewandowski czy dołączył do niej, czy był jej członkiem, nie wiem. W każdym razie rok 1940, jesień, pukanie do drzwi, otwieram, jest Bogdan Lewandowski i mówi: „Nie wiem czy kolega wie, ale harcerstwo istnieje i działa. Czy kolega miałby chęć przyłączyć się?” Kolega musiał pomyśleć. Powiedział, że jutro odpowie. Kolega się poszedł naradzić z mamą, mama powiedziała: „Idź do harcerstwa.” Od tego się zaczęło. Był druh Ziółkowski, to był nasz pierwszy z zewnątrz harcmistrz. Lewandowski potem przestał przychodzić, ale to była sprawa taka, że myśmy w harcerstwie oprócz roznoszenia gazetek, pisania kotwic na ścianach… Była propaganda, była organizacja Wawer, do której należeliśmy, to jest za długi temat, żeby to wszystko powiedzieć. Co było najważniejsze, to w zimę i wiosnę 1941 rok mieliśmy zadania stać przy wylotach głównych szos od godziny do godziny. Tośmy się zmieniali, inni przychodzili, to było zorganizowane, że zwykle się sprzedawało papierosy z pudełka. To umożliwiało stać w jednym miejscu i obserwować. Obserwowaliśmy samochody niemieckie jakie szły, jakiej wielkości, jaki rodzaj, jeśli możliwe, trzeba było zapamiętać znak rozpoznawczy, bo w armii niemieckiej oni mieli swój system znaków oddziałów i przydatności oddziałów: czasem trójkąt z dwoma kółkami albo czworobok albo kółko. Znaki dla nas nie stanowiły nic, ale dla tych co odczytywali wiadomości, to stanowiło przede wszystkim, że był bezustanny ruch wojskowy idący na wschód, budowanie zaplecza. To już się zaczęło wcześniej, to była zima z 1940 na 1941. Wtedy właśnie Bogdan już przestał przychodzić. Wiem, że miał zapalenie płuc, odwiedziłem go w szpitalu, potem znikł.Następnym dowódcą był Ziółkowski, który też od nas odszedł. Wiem, że zginął śmiercią tragiczną w czasie wypadu już [w] oddziale dywersyjnym, bo on poszedł do zupełnie innego oddziału. Znam tą historię ze szczegółami. Zmarł w szpitalu podwarszawskim na południowy zachód od Warszawy, nie pamiętam miejscowości. Gestapo przyjechało do szpitala, musieli wynieść, schować go w lesie i on w lesie zmarł. Wspominam go, bo to był bardzo patriotyczny i mądry chłopak, starszy od nas o kilka lat. Potem przyszedł druh „Śmigielski”, jego prawdziwe nazwisko Wiesław Rychłowski. Prowadził naszą drużynę dłuższy czas. Myśmy przechodzili rozmaite przeszkolenia, później przeszkolenie łączności. To wszystko było harcerstwem. Przede wszystkim przyrzeczenie harcerskie, składaliśmy przyrzeczenie na Białostockiej 20. Przyszło dwóch nieznanych nam druhów, znacznie starszych od nas. Potem się okazało, że to był Zawadzki, sławny „Zośka”, sam przyszedł do nas. W pokoju u nas zawiesili przez ścianę, przez całą podłogę, czerwony sztandar ze swastyką w środku, którą zdjęli z Zachęty. Na swastyce postawili stolik i rozłożyli proporzec dwudziestej trzeciej drużyny, na proporzec składaliśmy przyrzeczenie, to zostało w pamięci. Kto był „Zośka”, kto zna Armię Krajową, to wie. To był jedyny nasz kontakt z nim. Powiedzmy po dwóch latach pracy, chodzenia na komplety, dostałem się na komplety gimnazjum „Przyszłość”, nie do Batorego niestety, bo i za daleko i oni już byli zaawansowani, a ja byłem w niższej klasie. W każdym razie byliśmy częścią drużyny dwudziestej trzeciej. Przyszedł moment, że prascy chłopcy wiedzieli, że już się sprawy zmieniły. Poza tym zmieniła się Warszawa, były masowe egzekucje, zmienił się terror. Terror się znało nie tylko niebezpieczny, ale każdego dnia coś się działo, rozstrzeliwano ludzi. Jeżeli o nas chodzi, to moi koledzy zaczęli się buntować, chcieli brać czynny udział w czymś, a niekoniecznie [zajmować się] gazetkami czy rzeczami według nich mniej ważnymi. Kamyczkiem, który przewrócił barykadę to był „Śmigielski”, który przyszedł do nas, pożegnać się, że odchodzi do oddziałów Armii Krajowej. Myśmy wtedy złożyli formalny wniosek, prośbę, żeby nas zwolniono, żebyśmy poszli tam gdzie on poszedł. Naturalnie mieliśmy furtkę otwartą. Po perypetiach kiedy paru harcmistrzów przychodziło do nas, [między innymi] druh „Wesoły”, który miał też swoje ciekawe karty, nie zdołali nas namówić. Przez pewien okres czasu prowadziłem drużynę. Teraz o drużynie, jak ona się składała, z jakich ludzi. Z chłopaków z Białostockiej z Siedleckiej, z Pragi, część ze Śródmieścia. Kolejno był: Tomek Wójcik, Jurek Lenarczyk, Antoś Czyżewski, potem był Kościerza Wiesław, Pokorski Ryszard, dwóch kolegów było z kompletów, to był Waldek Niedźwiecki i Włodzio Czarnecki, był też Henryk Marconi, dalszy wnuk Marconiego co budował Filtry. Jeszcze była inna grupa, którą przewodził Staś Goszczyński, ale on też był częścią tej samej drużyny, o której mówię, z tego samego domu Białostocka 20, jego kuzyn Tadzio Liszka, Mościcki Leon, Szulborski Tadek, Odo Mickiewicz, Sylwester Baryłka. To by było wszystko, było nas wtedy szesnastu czy siedemnastu.
- Wszyscy państwo przenieśli się wtedy do oddziałów AK?
Tak, oprócz Rysia Marconiego, który był bardziej drobny, młodszy od nas. Myśmy wiedzieli, że w oddziałach AK, jeżeli to jest dywersja, to będą bardzo różne sprawy. Poprosiliśmy go, żeby on został w harcerstwie i on został, zrozumiał to, że nie byłoby dla niego dobrze, mimo że był bardzo dzielnym chłopakiem. Tu pewne sprawy grały rolę, to był jedyny syn tych państwa i uważaliśmy, że to nie byłoby w porządku. Myśmy przeszli tam, gdzieśmy mieli pójść. Znaleźliśmy się w oddziałach żoliborskich, przyszedł do nas podporucznik, który się nazywał Bogdan Kunert, którego nazwisko było prawdziwe. To był oficer przedwojenny. Był podchorążym, nie wiem w jakim pułku, został podporucznikiem, czy później został podporucznikiem, bardzo dzielny człowiek, niewysoki, bardzo energiczny. Używał pseudonim „Boner”, potem w czasie Powstania pseudonim „Szajer”. On nas prowadził przez pewien czas, później przyszedł inny dowódca plutonu. Już były trzy drużyny na Pradze, o których myśmy nie wiedzieli, były dwie niezależne od nas, aleśmy się nie znali nawzajem z nimi. Myśmy się znali tylko w kręgu tych, których przed chwilą wymieniłem. Później sprawy się toczyły coraz szybciej, bo w dywersji były rozmaite rzeczy, były rozbrajania Niemców, były wyroki wykonywane na konfidentach, z tym, że w takim wypadku ze względu na wiek myśmy nie strzelali, tylko podchorąży z góry szedł, który był dowódcą patrolu. To były rzeczy bardzo niebezpieczne, samo pobranie broni i przejście się ulicami, gdzie było pełno patroli, które chodziły, bacznie obserwowały i mogły w każdej chwili postawić pod murem, żeby zrewidować. Zwykle patrol niemiecki szedł w dużej liczbie, to było piętnastu żandarmów. Jak ktoś nie był w tym, to nie wie jak to wygląda, jak się człowiek czuje w takich sytuacjach. Na przykład miałem zwyczaj nosić pistolet nie za paskiem tylko w worku z jabłkami i gryzłem sobie jabłka, a „Parabellum” był zakryty jabłkami. Zawsze można [było] sięgnąć do worka. Takie były historyjki. Co pamiętam z tych czasów? Parę rzeczy, które się skończyły filmowo. Pierwsze mieliśmy rozkaz rozbrajać Niemca i poszliśmy na rozbrojenie raz i drugi. Chodziliśmy, chodziliśmy, kilku było nieuzbrojonych na początku tylko ubezpieczali, ci mieli dokumenty przy sobie. Patrol był uzbrojony ale bez żadnych dokumentów, jak zginął, żeby nie trafili na… Byłem na początku takim, który był nieuzbrojony, żeśmy wypatrywali pojedynczych Niemców. Dowódca patrolu „Śmigielski” nie dał rozkazu ich rozbrojenia. Żeśmy przeszli, otarliśmy się o nich, nic. Na drugi dzień znowuż my się zeszli, ale nerwy były tak naprężone, że aż hej. Był bardzo mały patrol, bo był tylko „Śmigielski”, Wiesław Rychłowski prawdziwe nazwisko, Kazik Grochala zwany „Farys”, nie z naszej drużyny i ja. Tak się złożyło, że paru nie przyszło, nie mogliśmy większego patrolu zrobić, zresztą im mniejszy tym lepiej. Koło świętego Floriana był ogród. Kiedyś przed wojną był tam Dom Żołnierza. Przeszliśmy, poszliśmy do zoologów, było pusto, był park. To było dokładnie 27 czerwca 1943 roku. Weszliśmy do parku i zobaczyliśmy, że przed nami idzie Niemiec z dziewczyną. Myśmy poszli za nim. Przeszliśmy pięćdziesiąt kroków, było tam dużo ludzi. Nagle Niemiec zmienił kierunek i szedł prosto na nas z powrotem, widocznie zdecydował się wyjść. Przeszedł koło nas. Mówię: „Wiesiek, robimy?” On mówi: „Tak.” Wtedy pamiętam miałem czternastostrzałowy pistolet FM, dziewięć milimetrów. Nigdy w życiu z pistoletu nie strzelałem, to był mój pierwszy raz. Miałem go w ręku, ale nie strzelałem nawet na żadnej próbie. Szedłem za Niemcem, w pewnym momencie obróciłem się do niego trochę z boku zawołałem
Hände Hoch! On się obrócił, coś jakby uśmiech przeleciał mu przez twarz, popatrzył – mały szczeniak stoi przerażony, musiałem być koloru zielonego. Rzucił okiem, widział że to jest broń. Odepchnął dziewczynę i nura do przodu. Tego nie oczekiwałem, nie mogłem wystrzelić w plecy człowieka, który ucieka. Odbiegł może dziesięć kroków i wyciągnął z kabury pistolet. Obrócił się i buch do mnie, ja buch do niego. Była wymiana bardzo szybka, kilku wystrzałów. On upadł na kolana, wstał, poleciał dalej, znowu upadł, znowu wstał. Doleciał do bramki, która oddzielała były ogród zoologiczny od ulicy, nie wiem jaka była, Ratuszowa… Tam na lewo były magazyny wojskowe. W tym momencie była panika straszna, bo było dużo ludzi naokoło. Ludzie pryskali we wszystkich kierunkach. Przede wszystkim wszyscy na początku leżeli, jak się obejrzałem moi koledzy leżeli, strzelali z leżącej pozycji. Ludzie pryskali we wszystkich kierunkach, a Wiesław „Śmigielski”, który był jednak dowódcą patrolu, poleciał za Niemcem, doleciał do i, wyjrzał i natychmiast dał nam sygnał z powrotem. My z powrotem. Dlaczego? Bo tam biegł oddział niemiecki z karabinami z magazynów, tam były magazyny wojskowe, nie wiem co tam mieli. Było wiadomo, jak oni z karabinami nas zobaczą, to ściągną jak króliki. Pistolet i karabin, to dwie różne rzeczy. W tłum myśmy się wmieszali, dogoniliśmy tłum, potem w ogródki działkowe. Facet wyjrzał mówi: „Panowie, co się tam stało?” „A Niemcy się postrzelali o dziewczynę.” [Przedostaliśmy się] nad Wisłę. Nad Wisłą jest most kolejowy, żandarmeria przy moście zatrzymuje tłum. To my w stronę Mostu Kierbedzia, Most Kierbedzia też, żandarmeria przy moście Kierbedzia zatrzymuje ludzi. My jesteśmy uzbrojeni bez dokumentów. Wtedy wydawało nam się, że to jest koniec, jesteśmy zamknięci. Cofnąć się do parku? Nie wiadomo co żołnierze robią, którzy tam wpadli po Niemca. Była polska rzeczna policja, to było nad samym [brzegiem], barka stała z pomostem. Policjanci wychodzili po kolei, skończyli służbę. Doszliśmy do nich, oni mówią: „Co się stało?” Odzyskałem głos i mówię: „Niemcy się postrzelali o dziewczynę.” „A to dobrze im tak.” Idą w stronę mostu, my z nimi. Idzie nas trzech i trzech czy czterech policjantów z teczkami. Przeszliśmy koło Niemców, koło żandarmerii przy moście. Słyszeliśmy samochód sanitarny jechał do szpitala Przemienienia Pańskiego czyli Niemiec nie był zabity, a był ranny. Później się dowiedziałem przez drogi wywiadu, bo był wywiad, że on był ranny, trzy kule w płuca dostał. Czy przeżył nie wiem, mam nadzieję, że przeżył. Wróciłem do domu. Tu był ciekawy moment, którego nigdy nie zapomnę w życiu. Kazik Grochala od razu prysnął, bo musiał jechać do domu, była godzina policyjna za parę minut, a „Śmigielski” ze mną rozładował pistolety. Włożyliśmy [je] w teczki, „Śmigielski” miał odnieść na Ząbkowską. Tam był magazyn, o którym on wiedział, w którym mieszkaniu i gdzie, a ja nie miałem prawa wiedzieć. Idziemy wzdłuż muru monopolu spirytusowego. Ulica jest pusta, za pięć dziewiąta. Nagle słyszymy motocykle, idą z tyłu. Słychać „tak, tak, tak”. Oglądam się przez ramię, dwa motocykle – każdy motocykl z przyczepką, karabin maszynowy i trzech ludzi znaczy sześciu ludzi, dwa karabiny maszynowe, a my mamy dwie teczki zamknięte z rozładowanymi pistoletami. To jest wyrok śmierci jakby nas zatrzymali pod murem ani w lewo ani w prawo. „Śmigielski” mi tylko powiedział: „Idź spokojnie.” Tak żeśmy szli, jeden motocykl przejechał, drugi przejechał, nie zatrzymali nas. Dlaczego, nie wiem, bo powinni byli. Nikogo nie było, ulica pusta i oni jechali dlatego, że był alarm na całą dzielnicę. To taki jeden drobny kwiatek. Potem brałem udział w innych rozbrojeniach, były szczęśliwsze, bośmy rozbroili Niemca. Szczególnie łatwo było
Bahnschutze rozbrajać, oni podnosili ręce, to była straż kolejowa. Natomiast żołnierzy Wehrmachtu raczej nie, to już była trudna sprawa.
- Czy pana matka wiedziała o pana działalności?
Tak, przyszedłem do domu i moja mama gotowała grochówkę czy coś. Trzymała garnczek w ręku. Wszedłem, mama mówi: „Gdzieś ty był?.” Mówię: „Mamo, zabiłem Niemca.” „Puf”, garnek poleciał na dół. Ona wiedziała co to jest. Jeszcze jedna rzecz. Cały czas byłem chory w tym czasie. Zdawało mi się, że miałem grypę czy anginę. Jeszcze położyłem się, leżałem jeden dzień. Kilka dni później nagle mi zaczęła skóra z rąk schodzić. Poszedłem do lekarza, lekarz mówi: „Pan przeszedł szkarlatynę, pan miał szkarlatynę.” Miałem wysoką gorączkę w tym czasie, ani to, ani tamto mnie nie zmogło. To są drobiazgi, mówię to dlatego, bo to pamiętam bardzo, to był pierwszy wypadek. Później były rozmaite [akcje]: podejmowaliśmy zrzuty i byliśmy na rozmaitych wypadach, próbowaliśmy zapalić transporty, które wiozły paliwo rzucając specjalne angielskie… Był specjalny rodzaj bomb, która się zapalała po włożeniu zapalnika czasowego. To były akcje bardzo różne. Moi koledzy więcej się wsławili, bo chodzili do fabryki Blaszanka, rozbroili garnizon raz czy drugi. Brali udział przy przerzucaniu zrzutów. Pierwsza ich wyprawa skończyła się tragicznie. Dwa samochody jechały w nocy, ciężarowy samochód prowadzony przez naszych zderzył się z zaparkowanym samochodem, ciężarówką koło miejscowości Błonie. Jeden był zabity na miejscu, drugi był ciężko ranny. Potem Niemcy [go] wzięli i powiesili. To były trudne sprawy. Gdybym o tym wszystkim chciał mówić, to bym nam zajęło dzisiaj dłużej niż dwie godziny.
- Przejdźmy teraz do Powstania.
Jak Powstanie wybuchło myśmy dostali nowego dowódcę plutonu, podchorąży „Szumski” jego właściwe nazwisko było Zygmunt Wisłołuch. Przyszedł na Pragę, wiedzieliśmy, że przyjdzie, zmienił dowódcę drużyny, bo przyprowadził podchorążego Kazimierza Jacynę pseudonim „Kamiński”. Naturalnie co tu dużo gadać, byłem zazdrosny, bo ja prowadziłem drużynę, a nagle jest z Żoliborza podchorąży. Gdyby nie to, to bym może tu nie siedział i nie rozmawiał, bo Jacyna me życie ocalił później. Przed Powstaniem mieliśmy alarmy, na Białostockiej 20 drużyna zebrała [się] u Goszczyńskich i u mnie, kilkunastu chłopaków. Później przyszła łączniczka, to było kilka dni przed Powstaniem, cztery, pięć dni, że macie rozkaz przejść na drugą stronę Wisły i pójść wzdłuż Wisły do punktu, był punkt melioracyjny na wysokości poza Cytadelą daleko dwa, trzy kilometry i tam czekać nad Wisłą, tam szuwary były. Problem polegał na tym, że myśmy mieli hełmy, mieliśmy trochę amunicji, a nie mieliśmy broni, broń była w magazynach schowana na Żoliborzu. Broń w ogóle wędrowała jak wspomniałem na początku, to nie było tak, że broń była u nas na stałe, to było samobójstwo mieć na stałe. Niemcy mogli zrobić rewizję i koniec. Myśmy przeszli Wisłę niosąc paczki. To też była sprawa bardzo niebezpieczna, bo przecież mosty były obsadzone z obu stron. Przechodziliśmy, za nimi szedł transport, patrol niemiecki. Myśmy szli powoli, Niemcy szli za nami dwadzieścia kroków. Czuliśmy, że w każdej chwili zatrzymują nas, myśmy szli wtedy ja z kolegą Niedźwieckim Waldkiem i nieśliśmy paczki z amunicją i nic, jeden granat mieliśmy ze sobą. Myślimy jak oni nas zatrzymają, to jest koniec, spróbujemy granat rozerwać. Wtedy wpadłem na pomysł i powiedziałem do Waldka po dwudziestu czy trzydziestu metrach: „Waldek zatrzymamy się, będę sobie but przywiązywał.” Przykląkłem, zawiązuję but. Liczyłem, że Niemcy jak my będziemy szybciej iść, to oni nas na pewno zatrzymają, a jak się zatrzymam to psychologicznie biorąc przejdą. Przeszli koło nas, a my chwilkę za nimi. Były wypadki, że rozstrzelali chłopaków przy przechodzeniu przez Wisłę. To nie tylko my, tam inne oddziały szły z Pragi. W każdym razie doszliśmy do koty, tam w nocy przyszedł patrol, zabrali nas. Przerzucili nas najpierw w ruiny koło Cytadeli, tam przeżyliśmy ciężki nalot sowiecki. Tam już nam przynieśli dwa pistolety maszynowe, już żeśmy nie byli bezbronni i parę pistoletów. Na następną noc przerzucili nas koło Placu Henkla. Jedna drużyna siedziała w jednym budynku, inne drużyny nie wiem gdzie, ale myśmy stale operowali jedną drużyną, drużyną piątą. Kazik „Kamiński”, który był żoliborzanin przyszedł na kwaterę nas odebrać i przyniósł nam pistolet maszynowy. Teraz przejdźmy do samego Powstania. Nasza kompania miała założenie atakować niemieckie działa przeciwlotnicze, które stały na Burakowie. Jaki był cel tego natarcia, to nie wiedziałem, tylko wiedziałem, że jesteśmy zmobilizowani do walki. We wtorek 1 sierpnia kazali nam się z powrotem ubrać w wszystkie nasze cywilne łachy. Myśmy żadnych mundurów nie mieli, tylko hełmy mieliśmy. Hełmy zapakowaliśmy do worków, był wózek, karabinów mieliśmy kilka, bo nam przynieśli karabiny. Trudno z karabinami było przechodzić przez Żoliborz, ale był wózek z koniem –zresztą wiem kogo, Mościckiego brat przyjechał. Oni przewieźli to, a myśmy tylko mieli broń krótką i przeszliśmy na ulicę, już nie pamiętam jak się nazywała, tam był magiel. Magiel – tam przynoszono bieliznę, nie było automatycznych pralek. W maglu zobaczyliśmy: jest cała nasza drużyna, jest następna drużyna i następna, był cały pluton, było nas prawie pięćdziesięciu. To był 1 sierpnia. Potem przynieśli nam nie mundury tylko kombinezony robotnicze szaro-stalowe. Myśmy wszyscy kombinezony na siebie ubrali, mieliśmy swoje pasy żołnierskie, mieliśmy hełmy, wyglądaliśmy jak porządne wojsko. Przynieśli dwa karabiny maszynowe. Tomek Wójcik, który pracował na forcie Bema w niemieckich zakładach reperacyjnych znał się broni maszynowej więcej jak my, został przydzielony do karabinu maszynowego jeszcze z Tadkiem Liszką, który zresztą mieszka na ulicy Owsianej na Grochowie. Był bardzo silny, on z początku [przydał się] jako środek transportu do karabinu maszynowego.
Miałem pistolet „Parabellum”. Jak się okazało, to równie dobrze mogli mi dać pukawkę z korkiem, jak przyszło do walki na otwartym terenie. Przyszedł rozkaz: „Drużyna wychodzić!” To było ciekawe, był moment że dwóch poszło jako szperaczy Rysiek Pokorski i Jurek Sobczak, Jurek Sobczak z karabinem, Pokorski miał pistolet maszynowy. [Poszli] pierwsi, potem reszta drużyny, pięciu tu, sześciu tu, jak wojsko idzie pod domami. Moment filmowy był jak szliśmy ulicą od magla w stronę parku na Promyka i z drugiej strony pokazała się dorożka, koń człapie, dorożka jedzie w stronę nas, dorożkarz się kiwa i w pewnym momencie: „Jezus Maria nasze chłopaki!” On myślał, że to niemiecki patrol, widząc nas w hełmach to myślał, że to Niemcy idą. Tak się ucieszył, że omal nie spadł z kozła. Myśmy przeszli koło niego, poszliśmy na dół na Promyka. Bardzo szybko się zaczęła walka. Słyszeliśmy odgłos karabinów maszynowych z Placu Wilsona. To było to, że niemiecki oddział lotników, tam przejeżdżały dwa samochody i próbowały zatrzymać wózek, na którym podchorąży Świda z tejże samej kompanii później jak się okazało, z naszej kompanii, przewoził broń. Obstawa miała broń, wywiązała się walka. W pięć czy dziesięć minut potem przyjechało
Überschwarzkommando i zaczęli obszukiwać domy w pobliżu. Tam na nieszczęście był oddział PPS-u w kotłowni żoliborskiej, który nie był uzbrojony, miał [tylko] granaty, tymi granatami się szedł bronić. Niemcy zaczęli strzelać z karabinów maszynowych, zrobiło się potworne piekło. Dwa czołgi przyszły, zaczęły strzelać czołgi. Myśmy usłyszeli wybuchy czołgów koło godziny chyba była godzina czwarta, może trzecia trzydzieści. Zapominałem ciekawy moment, bo nam zabrali opaski i dali nam granaty angielskie „milsy”. Dowódcę kompanii [wtedy] dopiero zobaczyliśmy pierwszy raz, to był porucznik „Szeliga” Morawski, który był dowódcą całego zgrupowania. On dowodził cały czas w konspiracji, ale na Pradze on nigdy nie był, myśmy go pierwszy raz wtedy zobaczyli. Gustaw Budzyński, który do dziś dnia żyje, mieszka na Żoliborzu, był jego zastępcą. Gustaw Budzyński wydał rozkaz, że piąta drużyna, drużyna „Kamińskiego”, ma iść jako szpica, podał nam kierunek. Myśmy szli w stronę Placu Lelewela. Przy Placu Lelewela karabin maszynowy zajął stanowisko, a myśmy poszli tyralierą pod górę. Strzelano do nas z boku ze szkoły gazowej. Bez strat doszliśmy do góry, weszliśmy w uliczkę. Przeszliśmy Mickiewicza, przecinamy Słowackiego. Jak doszliśmy do rogu Słowackiego to szperacze Rysiek Pokorski, Jurek Sobczak, ręką nam dają znaki – upadnij, kryć się. Żeśmy się schowali, dwa samochody ciężarowe pełne Niemców przeszły wzdłuż Słowackiego. A z tyłu dają nam rozkaz: „Iść do przodu.” My znowu się zrywamy do przodu, a szperacze znowu nam każą upaść, znowu jadą samochody. Mieliśmy rozkaz nie strzelać do nich, przepuścić. W tym momencie „Grom” Mościcki nie wytrzymał, złożył się, z karabinu wystrzelił. Teraz następne samochody jak szły, to Niemcy otworzyli ogień z wszystkiego co mieli. Myśmy leżeli, oni nas nie widzieli. Myśmy pod bramką leżeli, a Pokorski i tamte leżeli za stopniem sklepu. Znowu daje znak Budzyński – przeskakiwać jezdnię, już Kazik „Kamiński” doszedł, mówi: „Przeskakiwać.” W tym momencie znowu szperacze każą nam się położyć. Wtedy dwa działa szturmowe przeszły jedno i drugie i to duże działa szturmowe, kaliber o ile pamiętam to był sto pięć, były ogromne. One miały karabiny maszynowe u góry, bo były otwarte u góry zresztą. Przejechały i pojechały Słowackiego. Wtedy znowu mieliśmy rozkaz – musimy iść do przodu. To my całą drużyną minus karabin maszynowy przeskoczyliśmy jedną ławą, weszliśmy w Harcerską i równolegle do Słowackiego była drożyna, która szła między domami a ogródkami działkowymi. Tam były dwa forty dawne porosyjskie carskie forty, które wyglądały w ten sposób, że to był budynek z cegieł niewysoki, wkopany częściowo w teren otoczony jak podkowa wałem ziemnym, który sięgał wyżej niż dom. To było na przechowanie amunicji jeszcze z czasów carskich. Wzdłuż fortów idziemy alejką i nagle widzimy, że trzech żandarmów stoi w kartoflach, karabiny trzymają. Wtedy podporucznik Budzyński Gustaw, który z nami szedł, „Szymura” jego był pseudonim, mówi: „Razem.” Myśmy złożyli ci co mieli broń długą i buch do nich. Wtedy powiedział: „Granat.” Jurek Sobczak rzucił jeden granat, drugi granat. W tym momencie zza budynku na Słowackiego wychodzi działo szturmowe i pięćdziesięciu żandarmów i drugie działo szturmowe i następne pięćdziesięciu. Idą, zakręcili, myśmy wiedzieli, że nie mamy żadnych szans, [oni] by tam mogli nas rozstrzelać. „Szymura” dał nam rozkaz zabiec za forcik, za ziemny wał. Myśmy tam wpadli, ale dom [stał] frontem do zachodu bez żadnego wału. Na szczęście był rowek, myśmy w rowku się ułożyli. Mościcki Leon, który upadł na brzegu wału i widział trochę lepiej, mówi: „Oni idą do nas.” W tym momencie „Kamiński” powiedział: „Rzucić granaty!” Myśmy rzucili granaty, Niemcy zobaczyli wybuchy granatów, otworzyli ogień z karabinów maszynowych taki, że mowy nie było, sypały się szyby, cegły, a myśmy leżeli płasko, nie mogliśmy palca wystawić. Wiedzieliśmy, że to jest śmierć. To jest tylko kwestia minut, rozstrzelają nas pod domem. Co nas uratowało, że najpierw działo szturmowe strzeliło jeden pocisk, który wybuchł za domem, a drugi pocisk wpakowali w róg domu, chmura dymu, chmura pyłu ceglanego zakryła wał. W tym momencie Kazik „Kamiński” krzyknął: „Chłopaki przez wał” i my wszyscy przez wał. Inaczej to by nas zdjęli z karabinów maszynowych w przeciągu ułamku sekundy. Biegliśmy przez kartofle, tam były kartofle, działki. Naszym jedynym ocaleniem było dotrzeć do budynku, który jest wysoki i daje osłonę. Tam była ósma kolonia. Tam budynki nie są w linii prostej, tylko idą lekkim łukiem. Biegliśmy w stronę budynku i nagle następuje przed nami eksplozja, tylko pamiętam zobaczyłem białe światło. W tym momencie myśmy padli, bo myśmy padli pod ogniem. Karabiny maszynowe strzelają, trzeba biec i padać. Myśmy akurat padali i w tym momencie pamiętam, że jak upadłem, to patrzę mam ręce zalane krwią i z kartofli krew spływa jakby ktoś kubeł wylał. Musiałem być ranny, ale nie czuję, że jestem ranny. Zrywam się, obok leży „Grom” Mościcki, miał głowę obciętą na pół, jak gdyby siekierą odrąbany, mózg było widać dokładnie. Zerwałem się natychmiast, ułamek sekundy, wiedziałem że on jest zabity, nie było mowy nawet, żebym wiedział, że jest ranny. Śmierć była za nami o krok. Teraz biegniemy w stronę budynku wszyscy chłopcy minus karabin maszynowy, który gdzieś tam utknął z Tadkiem Liszką i Tomkiem Wójcikiem. Pędzimy do zbawczego budynku, a tu jest linia drutu kolczastego. Dobiegamy do drutu, pamiętam Ostoja tam wpadł, ale to później się dowiedziałem, podarł sobie [kombinezon], bo się zaplątał. Kazik „Kamiński” nasz podchorąży, „Rudy”, tak myśmy go nazywali, on miał włosy rude, ukląkł ze „szmajserem”, miał pistolet maszynowy, powiedział: „Sławek tam jest dziura.” My w dziurę. On był żoliborzanin, on wiedział gdzie jest przerwa, znał teren. My w dziurę jeden za drugim, a on otworzył z pistoletu maszynowego ogień do Niemców. To ostatnie cośmy go widzieli. Myśmy wpadli, teren się trochę zniżał, był parkan drewniany, wybiliśmy dziurę. Szczęście, że nas parkan krył, że teren był w dole. Myśmy się wpakowali do domu, wybiliśmy szybę, weszliśmy do domu, jeden drugiemu pomógł. Przebiegliśmy mieszkanie, bo myśmy weszli nie przez okno w piwnicy, tylko przez okno piętra. Dobrze, że byliśmy zakryci, też byśmy tam nie wyszli. Wbiegliśmy na podwórko przez mieszkanie. Tam znowu „Szymura” stał z dwoma chłopakami, powiedział: „<< Halicz >> pierwsza klatka.” Poleciałem do pierwszej klatki schodowej z chłopakami co byli ze mną, to wszystko było ułamki sekund. Polecieliśmy do pierwszej klatki i od razu się rozstawili, tak że dwóch tu, okna pootwierali na wyższych piętrach. Moment później czołg, działo szturmowe zajechało, przy końcu budynku zgniotło ogrodzenie metalowe. Zaczęli strzelać wzdłuż budynku z działa. Teraz siedzimy, myślimy – może jest wyjście, wyjścia na dach nie było, klatka się kończyła, może przez piwnice będzie wyjście, żeby się wycofać w razie czego, nie było. Utknęliśmy tam i obserwujemy czołg przez szybę na klatce schodowej. On strzelał wzdłuż budynku, to trwało jakiś czas, godzinę, półtorej,
status quo – myśmy nie mogli się ruszyć. W pewnym momencie pamiętam cień budynku padał na drugi równoległy budynek i widzę wśród kominów cień człowieka w hełmie, który idzie od Niemców od strony końca budynków w tą stronę. Myślę: „Niemcy weszli na dach.” Ale za moment widzę cień idzie z powrotem i słyszę, jedna eksplozja, druga eksplozja. To był jeden z naszych chłopaków, nazywał się Barski, on żyje do dziś dnia. Nie wiem gdzie on jest, ale warto go zapytać o te sprawy, on potem też miał ciekawe przygody. Barski rzucił granaty. Albo rzucił za krótko albo były nieefektywne… W każdym razie działo szturmowe się cofnęło, strzelanina ustała, myśmy mogli wyjść na podwórko. Przyleciał Gustaw Budzyński i reszta chłopaków z końca, bo tam była reszta kompanii. Później czekaliśmy, zrobiła się noc. Wiedzieliśmy, że tam jest dowództwo, odbierali meldunki. Myśmy tylko starali się odpocząć trochę, potem zawołali mnie i dali mi rozkaz, żebym wziął dwóch chłopaków i poszedł tą samą drogą, którą szliśmy jako patrol aż do budynków prochowni. Wziąłem dwóch chłopaków, żeśmy przez okno po desce zjechali w dół i poszliśmy. Zaczęliśmy się czołgać, wiedzieliśmy jak Niemcy są dwadzieścia kroków, to lepiej jest [być] bardzo cicho. Znaleźliśmy Kazika „Kamińskiego” przy drutach, miał hełm przestrzelony, tylko pióra z hełmu sterczały, zginął na miejscu. Przeczołgaliśmy się koło niego, potem dalej doszliśmy tam gdzie leżał Mościcki, on leżał na wznak przewrócony. Mimo że to była noc, widzieliśmy, że miał wywrócone kieszenie, bo kieszenie są jasne, miał zdjęte buty, karabinu nie było koło niego, zabrali karabin. Przeczołgaliśmy się dalej i usłyszeliśmy głosy polskie z budynków, zza których Niemcy na nas wyszli. Jak usłyszałem, że mówią po polsku, tośmy podeszli. Tam była dziewczyna, sanitariuszka. Pytam ją czy są Niemcy. Mówi: „Nie, byli tutaj cały czas, ale jak się zrobiła noc, to wszyscy się wycofali.” Tam było dużo Niemców, kilka samochodów ciężarowych i dwa działa szturmowe. Oni się wszyscy wycofali. Dała mi chlebaki, trzy chlebaki miała. Mówi: „Czy mogę z wami iść?” Mówię: „Naturalnie.” Wróciliśmy do naszych kwater. Nie musieliśmy się specjalnie bać, że jest zasadzka. Doszliśmy do budynków. Myślałem: „Dlaczego chlebaki są takie ciężkie?” Przy świetle zobaczyłem, one były ciężkie od krwi, one były całe absolutnie pokryte krwią. Jak powiedziała nam sanitariuszka, Niemcy złapali kilku chłopaków, postawili pod ścianę i rozstrzelali. Jeszcze pamiętam otwierali to, żeby zobaczyć czy tam jest nazwisko czy coś, nic nie było w chlebakach, w jednym była tylko szczoteczka do zębów. Widocznie Niemcy wyrzucili wszystko. Jak ich rozstrzeliwali, oni mieli przy sobie chlebaki. Potem przyszła pierwsza noc, zaczął padać deszcz. Kazali nam wyjść, ustawić się w kolumnę, przeliczyli broń, amunicję.
- Otrzymali państwo rozkaz wymarszu do Kampinosu?
Tak jest. W nocy ruszyliśmy. Nasza kompania szła jako straż przednia. To był bardzo ciężki marsz, bo najpierw przechodziliśmy między wieloma punktami, które były obsadzone przez Niemców, dokładnie nie było wiadomo gdzie, jaki bunkier się znajduje, czy jaki oddział zrobił zasadzkę. Myśmy maszerowali najpierw małymi kolumnami gęsiego kompletnie w ciemnościach. Niemcy ze swojej strony często wystrzeliwali rakiety oświetlające. Wówczas kolumna zamierała. Jeżeli ktoś zdążył upaść, to upadł. Nie wolno się było ruszyć jak rakieta migała, bo w tym czasie mogli nas spostrzec. Na szczęście wyszliśmy dość daleko i nie zostaliśmy wykryci. Kilka kolumn szło innymi drogami, cały Żoliborz dostał rozkaz wymaszerowania. Część ludzi nie dostała rozkazu i została na Żoliborzu, jak się potem dowiedziałem.
Doszliśmy do Sierakowa. W Sierakowie nas rozdzielili po stodołach ale nie dane nam było spać. Rozmaite były czynności gospodarcze. Nikt oka nie zmrużył jako żywo. Później pod wieczór byłem w sąsiedniej drużynie, gdzieś dwieście metrów od naszego miejsca i pamiętam ksiądz szedł, zapytał mnie jaki tu jest oddział, czy on może pójść ze mną. Mówię: „Dobrze, zaprowadzę księdza.” Mówi: „Daję rozgrzeszenie i articulo mortis .” Zebraliśmy nasz pluton i on nam udzielił wszystkim rozgrzeszenia. Inna rzecz, że miałem okazję się wyspowiadać, bo jak szedłem z nim, to on mówi: „Jakby kolega chciał to…” Uważałem, że to jest na czasie, bo to wszystko poważnie wyglądało.
- Czy oprócz tego pana oddział brał udział w życiu religijnym? Były odprawiane msze?
W czasie w konspiracji, to nie było żadnych.
To był pierwszy wypadek, że ksiądz do nas doszedł w Kampinosie, pojedynczy samotny ksiądz. Pamiętam zebrał się pluton, on odmówił modlitwę, udzielił absolucji. To pamiętam dokładnie. Później nastąpił nagle rozkaz: „Kompania musi się zebrać.” Zebraliśmy się, zrobiła się noc. Dostaliśmy rozkaz marszu z powrotem do Warszawy i maszerowaliśmy. To była już druga noc, byliśmy szalenie zmęczeni. Bliżej Warszawy, to znowu rakiety oświetlające. Tak szliśmy, bliżej i bliżej, w końcu o świcie, było już szarawo, doszliśmy do Zdobyczy Robotniczej na wysokości Bielan. Tam pamiętam nasi oficerowie zdecydowali, że się zatrzymają, bo w biały dzień nie było możliwości dojść do Żoliborza, bo Niemcy panowali nad terenem i zauważyliby kolumnę i rozbiliby nas ogniem z dział. Myśmy zapadli w Zdobycz Robotniczą, a nasz pluton dostał rozkaz zająć trzy małe wille, które były troszkę w lewo. Przed nami były piaski, które się ciągnęły, to były tereny ćwiczebne wojska polskiego, dwa kilometry długie i parę szerokie. Ulica Żeromskiego to właściwie była jak szosa, było pusto, nie było żadnych domów, tylko był jeden samotny dom BUND-u, trzypiętrowy, solidny dom, stał pusty. Myśmy wtedy się starali osuszyć ubrania, byliśmy zupełnie mokrzy, przecież cała noc deszcz padał. Byliśmy potwornie głodni, nie było nic do jedzenia. Cywile z willi uciekli i myśmy tam sobie zaczęli suszyć ubrania, czyścić broń. Nie zmrużyliśmy oka, nagle usłyszeliśmy strzał. Ustawiłem chłopaków, żeby obserwowali na zmianę ulicę, żeby mogli nas zgarnąć w każdej chwili. Pamiętam usłyszeliśmy strzał jeden, drugi. Kolega Czyżewski zawołał mnie, mówi: „Na tej ulicy widzę patrol niemiecki na naszych tyłach.” Nie było możliwości nic zrobić. Po chwili dowiedzieliśmy się, że tam samochód podjechał, ubezpieczenie otworzyło ogień na niego, była cisza. Już wiedziałem, że się zacznie. Kazałem chłopakom co byli porozbierani, żeby się ubrali w mokre ubrania.Byliśmy gotowi. W tym momencie przez okno widzimy od strony piasków jak długa i szeroka tyraliera idzie na nas, coraz bliżej są i bliżej. Tam nie mieliśmy długiej broni, mieliśmy dwa karabiny, czekaliśmy aż dojdą bliżej. Doszli bliżej, były obok jeszcze fundamenty niewykończone domów, oni doszli tam i w tej chwili usłyszeliśmy z prawej strony okrzyk: „Chłopaki wychodzić! Uderzamy na nich.” To był podchorąży „Szumski” Wysłołuch, on wydał rozkaz, że cały pluton ma wyjść i uderzyć na nich granatami. Tak rzeczywiście było, rzuciliśmy granaty, wyszliśmy, Niemcy zaczęli uciekać. Strzelanina była bardzo gorąca to z broni krótkiej, maszynowej, z pistoletów maszynowych. Oni uciekali na piaski. Myśmy za nimi szli dwieście, trzysta metrów. Byliśmy daleko w piaskach. Straciłem dwóch chłopaków, nie wiedziałem gdzie się zawieruszyli. Potem się okazało, że i Tadek Liszka został ranny i Waldek Niedźwiecki został ranny. Myśmy przeskoczyli Żeromskiego, z tyralierą byliśmy w polu. Na samym lewym skrzydle leżał Tomek Wójcik, Stach Goszczyński i ja. Do Tomka mówię: „Gdzie jest karabin maszynowy?” On przecież był celowniczym. On mówi: „Nie strzela, bo się zacina.” Już w pierwszej walce on tylko strzelał pojedynczo, jak zwykły karabin. Tomek go zostawił i poleciał do walki zwykłym karabinem. Jeszcze jakeśmy szli w tyralierze to Tomek Wójcik pierwszy znalazł niemiecki karabin maszynowy przy zabitym żołnierzu, podniósł [go] i pokazał karabin maszynowy. Odesłaliśmy go na tyły, bo był zakrwawiony i był pokryty pisakiem. Potem karabin maszynowy strzelał, od razu [go] wyczyścili. My teraz wisimy na skrzydle, wychodzi na nas następna tyraliera, cała kompania idzie od horyzontu do horyzontu a my jesteśmy w polu, jeden pluton, reszta jest w budynkach, ale daleko od nas na prawo. Odzywa się artyleria z Burakowa, zaczyna strzelać na budynki, kryją ogniem, to są wybuchy potężne, bo to były ciężkie działa sto pięć milimetrów i szybkostrzelne działa. Jeszcze zapomniałem powiedzieć przed naszym wyjściem do walki też szybkostrzelne działa ostrzelały naszą willę, pryskały dachy, dobrze żeśmy wyskoczyli, bo inaczej to by nas wytłukli w willach. My byliśmy za Niemcami, nam to nic nie zrobiło. W polu leżmy, tyraliera nadchodzi, zaczęliśmy strzelać z karabinów, z pistoletów maszynowych. Miałem pistolet, leżę tak, leży Tomek Wójcik, leży Stach Goszczyński i ja, dalej znowu paru chłopaków i dalej przede mną leżał „Almor”, on się nazywa Tadeusz Witkowski, leżał też „Gazda” Moszczeński z mojej drużyny, troszeczkę przed nami. Teraz jest sytuacja tego rodzaju, że strzelanina trwa, nie umiem powiedzieć jak długo. Pół godziny, godzina mija, my stale leżymy na polu, Niemcy nie mogą iść do przodu, staramy się ich zatrzymać. Z tym że Niemcy mają masę broni maszynowej, strzelają taśmami, pociski świetlne lecą to jest widać, co piąty pocisk widać, lecą jak pszczoły. Leżymy, jesteśmy ostatecznie młodym wojskiem. W pewnym momencie Tomek Wójcik dał karabin Staśkowi, mówi: „Zaciął się karabin, otwórz zamek.” Stasiek się morduje z zamkiem, a Tomek podniósł głowę zobaczyć co się dzieje. W tym momencie nie patrzyłem na niego. Stasiek mnie nagle uderzył ręką, mówi: „Tomek zabity!” Patrzę, on hełm ma oparty o ziemię i tylko stróżka krwi leci wzdłuż oka, kolor już jest zupełnie szary, miał szybką śmierć, jeden pocisk przeszedł z tyłu hełmu. To wiedziałem, że to jest snajper, to jest bezsprzecznie strzelec wyborowy. My ze Staszkiem mówimy: „Musimy zmienić pozycję, natychmiast musimy się czołgać w prawo w stronę drużyny.” Zaczęliśmy się tam czołgać, zajęliśmy nowe stanowisko. Jak [snajper] widzi jednego, to widzi trzech. Czołgałem się koło Niemca, który leżał rozerwany granatem. Zmieniliśmy stanowisko, tam leżał jak wspomniałem Witkowski, który strzelał cały czas z karabinu. To był młody chłopak szesnastoletni. Po pewnym czasie jak żeśmy mówili: „Jak żeś ty wyszedł, że oni ciebie nie zastrzelili?” On mówi: „Bo nie miałem hełmu.” Miał włosy kudłate i w trawie maskował się, jego nie było widać, a on strzelał bez przerwy, tylko ogień kilku karabinów trzymał niemiecką tyralierę, bo inaczej to by doszli do nas i by nas wykończyli. Walka trwała dalej, przeciągała się w czasie. Artyleria stale strzelała na Zdobycz Robotniczą, ale nie na nas, dlatego, że myśmy byli za blisko niemieckiej linii piechoty, tak że ciężka artyleria nie strzelała w naszym kierunku. W pewnym momencie słyszymy odgłos motoru. Żeromskiego od strony naszych pozycji jedzie czołg jeden, czołg drugi. Drugi czołg się zatrzymał, a pierwszy czołg idzie dokładnie na nasze tyły o metry od nas. Zrobił się taki moment, że się mogła zrobić panika, ale Szumski krzyknął: „Chłopaki, czołg was nie widzi, leżeć płasko!” Ale czołg zaczął strzelać z karabinu maszynowego i wtedy zastrzelił dwóch naszych, podchorążego Zenka Konopkę i Wierzbickiego z czwartej drużyny, bo oni byli tuż za nami w rowie przy Żeromskiego. Rysiek Pokorski mój żołnierz – mówię mój, bo już byłem dowódcą drużyny po śmierci „Kamińskiego” – tylko dlatego ocalał, że Wierzbicki się zerwał jak był śmiertelnie ranny i upadł na niego i go zakrył. On tak leżał bez ruchu, czołg stał długi czas i strzelał z karabinu maszynowego tu i tam. Myśmy byli między czołgiem i między niemiecką tyralierą w otwartym polu. To trwało długo. Jeszcze jedna rzecz, Niemcy strzelali czerwone race, które pokazywały gdzie artyleria powinna strzelać. Race nad nami się zapalały ale ciężka artyleria nie strzelała w nas. Teraz czołg się wycofał nagle, widocznie dostał rozkaz się wycofać, żeby swoich nie postrzelać. Pamiętam leżymy na polu i w pewnym momencie nasz podchorąży Szumski też podniósł się trochę i na moich oczach się zwinął na prawo, naturalnie dostał, tylko krzyknął: „Zieliński obejmuje dowództwo.” Zieliński był jego zastępcą, a on sam zaczął się wyczołgiwać, jakiś chłopak mu pomagał. Miał przestrzelone płuco, wiedział, że jak zostanie na polu to jest śmierć, więc się wyczołgał stamtąd. Myśmy leżeli tam, walka trwała i trwała. W pewnym momencie Zieliński wydał rozkaz: „Tyralierą się cofać! Skokami się cofać!” Zaczęliśmy tak – jeden biegnie, drugi strzela, jeden biegnie, drugi strzela… Cofaliśmy się do ulicy Żeromskiego. Czego nie wiedziałem w tym czasie, że dwóch z naszych chłopaków poszło do domu BUND-u i z czwartego piętra strzelali w Niemców z góry. Między innymi był strzelec Kłos, który dołączył w czasie Powstania, to był przedwojenny żołnierz. On miał karabin „Mauser”, doprosił się o „Mauser”, pamiętam jak broń rozdawali, mówił: „Umiem z tego karabinu strzelać.” On strzelał w niemiecką tyralierę z góry. W pewnym momencie nagle widzimy, że działka szybkostrzelne zaczęły strzelać w Bund, nie wiedzieliśmy dlaczego. Żeby jego przepłoszyć, przepłoszyli go stamtąd ale swoje co zrobił, to zrobił. Później jest finał tego wszystkiego. Jak zaczęliśmy się wycofywać skokami, to nagle Jurek Sobczak, który właśnie się poderwał i biegł, rozłożył ręce i upadł, jeden z pierwszych, który wyprowadził naszą tyralierę. Teraz już się drużyna zmniejszyła, już nas było mniej o pięciu od początku Powstania.
Wtedy nie, byłem później. Pamiętam jak on upadł, to sanitariuszka, która leżała w tyle przy ulicy Żeromskiego, młoda dziewczyna, zerwała się, miała hełm na sobie niemiecki, biegła przez pole wśród taśm pocisków, bo strzelali w nią ze wszystkich stron – myśmy krzyczeli padnij na ziemię – ona dobiegała i położyła się koło Jurka Sobczaka. Dała mu zastrzyk. Myśmy jeszcze zawołali: „Jurek co ci jest?” On mówi: „Dostałem nad serce.” Ona dała mu zastrzyki, bandaż. Dwóch chłopaków i sanitariuszka ściągali [go]. Myśmy się zatrzymali, aż oni doszli do rowu przy Żeromskiego i znikli nam z oczu. Wtedy znowu się cofnęliśmy i wpadliśmy w ogień artylerii szybkostrzelnej, nagle obłożyli Żeromskiego i przy willach, z których żeśmy wyszli zresztą. Właściwie w tym momencie widziałem tylko jednego z chłopaków z czwartej drużyny, nagle krew mu z szyi tryskała jak z fontanny. Dostał odłamkiem, jego pseudonim był „Ordon”. On wyżył, koledzy mu pomogli, nie wiem kto. Widziałem tylko moment jak on został ranny. Myśmy się przenieśli do willi i okazuje się, że nagle nas jest tam siedmiu czy ośmiu, gdzie jest reszta nie wiemy, czy Niemcy idą za nami, też nie wiemy. Już się zaczął robić wieczór.
- Chciałam się pana zapytać o rzeczy codzienne w czasie całego Powstania, na przykład jak odnosiła się do państwa walki ludność cywilna?
Ludność cywilna wtedy była tam nieistniejąca w walce.
- A w czasie całego Powstania?
Entuzjastycznie, bardzo nam pomagali, od początku do końca nigdy się nie spotkałem… To była jak jedna rodzina. Jak przychodzili piwnicami powiedzmy ze strony centrum Żoliborza do odcinków, które były frontowe, to stali wzdłuż piwnic przy swoich komórkach ze świeczkami, ze światłami. Dawali nam kawałki żywności czy czegoś. Mówią: „Chłopaki nie dajcie się, brońcie nas.” Do końca ludność cywilna była bardzo pomocna. Przede wszystkim robili barykady, kopali okopy, to byli wszystko ochotnicy, to byli mężczyźni w rozmaitym wieku. Jak byłem ranny, to mnie wyciągnął starszy człowiek, robotnik mnie wyniósł z okopu, gdyby nie on, to bym tam został. Złego słowa nie mogę powiedzieć. W domach jak na przykład przy Krechowieckiej przyjmowali nas tym czym mogli, byliśmy tak jak ich rodzina chociaż myśmy byli z Pragi, myśmy nie mieli tam żadnego kuzyna.
- Czy zetknął się pan z przypadkami zbrodni wojennych na cywilach?
Tak, jak byliśmy na Krechowieckiej jeszcze, to pamiętam przyszły kobiety z Marymontu w strasznym stanie, histeryczne, myśmy starali się je uspokoić. One mówiły, że czołgi tam wjechały z żandarmerią i zgarnęli ludzi na ulicy Marii Kazimiery, postawili je w zaułku tak że nie mogły się ruszyć i z karabinu maszynowego skosili. Dwie kobiety jakoś wyszły, ale nie wiem jak, czy upadły między rannymi, czy coś. Jak przyszły do nas, to myśmy je zaraz odesłali do tyłu, do dowództwa, które gdzieś było, myśmy zajmowali tylko kawałek budynku w tym momencie. To jest jedyny raz, ale wiedzieliśmy że rozstrzeliwują na Woli, to były pierwsze dni Powstania 5, 6, 7 [sierpień]. U nas wtedy było względnie cicho. Po walce na Zdobyczy Robotniczej jak przyszła noc, to poprowadziłem chłopaków i odnaleźliśmy resztę naszego wojska, to znaczy tych co byli w Zdobyczy Robotniczej, w budynkach. Szeliga się bardzo ucieszył, bo myślał, że żadnego z nas nie zobaczy. Szumski był ranny, został zaniesiony tam, Jurek Sobczak, nikt go nie zaniósł, pocisk go rozerwał, jak go nieśli na noszach. On i Ewa Lubecka, sanitariuszka, która go tak ratowała, zginęła, to była ta pierwsza, która mi chlebaki dała zakrwawione.
- Jak pan pamięta żołnierzy strony nieprzyjacielskiej wziętych do niewoli czy spotkanych podczas walki?
Myśmy akurat do niewoli nikogo nie wzięli, ale pamiętam tylko moment – to już było w środku walk – że Niemiec podjechał na rowerze pod barykadę i został ranny i to ranny dość ciężko. Leżał koło Stasia Goszczyńskiego, który po natarciu na Dworzec Gdański też był bardzo ciężko ranny. Rozmawialiśmy z Niemcem, to znaczy nie tyle ja, ile ci co mówili coś po niemiecku. Tam byłem raptem dziesięć minut, ale widziałem, że Niemca opatrzyli. On i tak umarł dwa dni potem. On był zresztą sanitariuszem. Stach Goszczyński mi powiedział, że to był sanitariusz niemiecki, nikt mu nie powiedział, że powstańcy są, on jechał z Cytadeli, trafił na barykadę i go postrzelili. To był śmiertelny strzał. Więcej Niemców nie spotkałem, dopiero na samym końcu Powstania wtedy jak oni zajęli budynki.
- Jeśli chodzi o żywność i wodę?
Wodę żeśmy mieli, i to też nie tak z kranu, tylko [innymi] drogami, w manierce. W ogóle nie pamiętam cośmy jedli, czasami nam zupę przynosili w kotle. W końcu Powstania było trochę sucharów co ruscy rzucali z samolotów z kukuruźników. Mieliśmy trochę żywności z ogródków działkowych, bo ogródki były na Żoliborzu w wielu miejscach, nawet niektórzy się czołgali tam, między innymi sławny „Kim”, który zginął potem pod Dworcem Gdańskim. On nam przynosił marchewkę i jabłka zielone. Przyłączył się do nas, właśnie do mojej drużyny, „Kim”, o którym tak wiele mówiono i pisano. Podleski napisał dokładnie, że on rozmawiał z kapralem „Haliczem”, papierosy palili co nie jest prawdą, bo ani „Kim” nie palił… „Kim” może palił, bo on sprzedawał papierosy ale ja nie paliłem. Potem się zabrał z nami na Dworzec Gdański, wyprosił się, że chce konieczni iść na Dworzec Gdański i w tym natarciu zginął.
- Czy miał pan kontakt z najbliższymi?
Nie, moja matka była na Pradze, ale przed Powstaniem się przeniosła do Milanówka, to znaczy zawiadomiłem ją, żeby się przeniosła. Napisałem jej kartkę, jeden z kolegów, który szedł na Pragę, oddał jej kartkę, że natychmiast ma wyjechać do Milanówka, myśmy mieli tam rodzinę. Mnie to pomogło, w ten sposób później się wydostałem ale już jako ranny. Reasumując walkę na Żoliborzu, to zostało z drużyny kilku. Z drużyny, która miała piętnastu chłopaków, nie wiem czy zostało pięciu czy sześciu, to było wszystko. Następną noc maszerowaliśmy dalej, żeby zająć Żoliborz. Zajęliśmy Żoliborz, znaczy Niemców tam nie było. Myśmy weszli potwornie zmęczeni, to była trzecia noc marszu, zajęliśmy tam stanowiska. Człowiek spał po kątach, gdzie mógł się przespać. Nad ranem niemieckie patrole zaczęły jakby powiedzieć energiczną akcję szukania po Żoliborzu, naturalnie wpadali na naszych. Wywiązało się kilka walk, w których nasza kompania brała udział ale ja akurat nie, bo nie spotkałem się z Niemcami. Nasz patrol gdzie był „Gazda” i inni moi koledzy, to oni mieli walkę z Niemcami wzdłuż Słowackiego, zdobyli trochę broni, bo patrole jak weszły, to już nie wyszły stamtąd. Niemcy użyli czołgi. Pamiętam, podjeżdżały bardzo blisko, ale nie widziały przeciwnika, stały. Pierwszy raz zobaczyłem, że myśmy mieli „piat”. „Piat” leżał za zaimprowizowaną barykadą, pięćdziesiąt metrów od czołgu, byłem na pierwszym piętrze, widziałem i czołgi i „piat”. Taka sytuacja trwała chyba dobre dwie godziny. Z „piata” nie strzelał, bo się bał, że frontowej blachy nie przebije, a czołg się nie ruszał, to było status quo. Współczułem im, oni leżeli o metry od czołgu, dwadzieścia czy trzydzieści metrów, potem czołg się wycofał. To są drobiazgi. Później zajęliśmy Krechowiecką. Trzymaliśmy ten odcinek bardzo małą grupą. Potem dwóch harcerzy mi przydzielili „Żbik” i „Łoś”, oni mieli po piętnaście lat. Najpierw nosili amunicję do karabinu maszynowego, a potem dostali karabiny i już byli zwykłymi strzelcami. „Żbik” przeżył, on się nazywa Jurek Leonowicz, mieszka w tej chwili w Koszalinie, a „Łoś” niestety zginął, to już w ostatnich walkach, jak broniliśmy „Opel”. Najważniejszy epizod oprócz pozycyjnych patroli, to byłaby akcja na Dworzec Gdański, to było największe natarcie. Pierwsze natarcie było jak przyszły bataliony leśne, oni byli dobrze uzbrojeni i przyszli na Żoliborz. Wtedy wróciło się dwóch moich chłopaków, przyszedł Rysiek Pokorski… Kto jeszcze z Ryśkiem był? Już nie pamiętam, dwóch wróciło. Strasznieśmy się ucieszyli, naturalnie oni już byli w oddziale leśnym, ale poprosili, że ich kompania jest dziewiąta kompania, przyszli do nas, myśmy byli jak bracia.Jak przyszedł rozkaz uderzenia na [Dworzec] Gdański, to była następna noc. Pierwsze natarcie się nie udało, leśni uderzyli na tory, mieli duże straty. Natychmiast na drugą noc przyszedł pułkownik Wachnowski ze Starego Miasta i myśmy dostali rozkaz, że będziemy atakować Dworzec Gdański prosto. Nasza kompania miała iść wzdłuż wiaduktu poprzez pole i prosto na bunkry Dworca Gdańskiego. Pluton 226 był na wiadukcie ze strony lewej, pluton 229 był na prawo, a pluton 230 [na wprost, była] tylko jedna drużyna piąta, [dowódcą był] kapral podchorąży „Halicz”, to ja, i tak było. Uderzyliśmy prościusieńko na tory, to była godzina trzecia, piszą w książkach, że druga trzydzieści, zaiste nie pamiętam, wydaje im się, że była trzecia. Pamiętam pułkownik Niedzielski stał z tyłu ulicy Zajączka, a myśmy byli gotowi do wyjścia, do ataku. Myśmy przecinali druty kolczaste, które były wzdłuż domu. Buty każdy miał zawiązane szmatami albo skarpetki wciągnął na buty, żeby przelatywać jezdnię cicho. Rzeczywiście, rozwinęliśmy się w tyralierę. Pluton 229 na prawo, podchorąży Zarewicz był dowódcą plutonu, był bardzo blisko mnie, zaczęliśmy biec. Ubiegliśmy, bo ja wiem, nie więcej jak pięćdziesiąt może osiemdziesiąt kroków w tym momencie wystrzeliły wszystkie race świetlne i otworzyło się piekło na ziemi. Myśmy naturalnie leżeli
flat . Pociski leciały nad głowami, zapaliły domy przy Zajączka, zaczęło się wszystko palić za nami. Mieliśmy rozkaz iść do przodu, rozkaz był nie zabierać rannych, tylko iść do przodu. Po prostu czołgaliśmy się, w pewnym momencie usłyszałem, że „Grabarz” ranny, Staś Goszczyński został ranny. Po linii, bo tylko można było krzyczeć jeden do drugiego, a drugi do trzeci. „Niech jeden z kolegów go odciągnie do tyłu. Wiedziałem, że jak go zostawię, to potem go nie odzyskamy. Jego odciągnęli do tyłu, ale mniejsza o to. Myśmy doszli do rowu, był rów melioracyjny, który szedł ukośnie. Powiedzieli mi: W rowie mogą być miny.” Wtedy właśnie ja i Kim żeśmy przeszli rów. Małego „Kima” posłałem do plutonu 226, bo nie wiedziałem czy oni idą do przodu czy nie. Byłem sam z jedną drużyną nad rowem, potem cała drużyna przeszła przez rów. Myśmy byli zupełnie mokrzy, bo wody było [dużo], przeszliśmy na drugą stronę i dalej zaczęliśmy się czołgać. Mieliśmy ze sobą karabin maszynowy i mieliśmy „Piat”. „Piat” był z obsługą leśnych. Krzyknąłem: „Strzelajcie w bunkier.” Oni nie zdążyli strzelić w bunkier, chyba raz strzelili, nagle usłyszeliśmy dudnienie w ciemnościach mimo kanonady. Kanonada była straszna, to były działka szybkostrzelne, z Cytadeli strzelały moździerze, tak że był ogień boczny. Nagle usłyszeliśmy dudnienie, pociąg pancerny wjechał na tory przed nami. Stanął [w] poprzek, nie było mowy tam się ruszyć. Myśmy długo leżeli. Nasza tyraliera doszła dość blisko bunkrów, zaledwie połowę tego cośmy mieli przejść. Szanse piętnastu chłopców dojścia do bunkrów i walki z bunkrami były zerowe. W momencie kiedyśmy doszli do rowu, to chciałbym podkreślić, że była kwestia czy z lewej strony pluton idzie do przodu czy nie, bo jako żywo nie widziałem nikogo. Może było trudno wśród świateł, błysków i wybuchów zauważyć, tym bardziej, że oni szli tak samo jak myśmy szli, to znaczy musieli się czołgać, więc wysłałem „Kima”. Po drugiej stronie rowu powiedziałem: „<< Kim >> leć tam i staraj się wrócić, powiedzieć mi czy oni idą.” On wrócił, tylko krzyknął: „Oni idą!” Znikł mi, nie miałem czasu go już szukać. Z tego co wiem, on się wrócił do plutonu 226 i z nimi doszedł do torów i tam zginął. Natomiast sama nazwa „Kim”, skąd „Kim”? On nie miał żadnego pseudonimu, to był zwykły chłopiec, on się nazywał Wiesław Bobowicz. Nawet pytałem [o] pozwolenie jego matki czy on może być z nami. Ona powiedziała: „Może być z wami.” Ona nie przypuszczała, że coś się z nim może stać. On jeszcze na Mickiewicza 25 przed natarciem mówi: „Jaki powinienem mieć pseudonim?” Mówię: „Wiesz co, Kim.” Przypomniało mi się z Kipligna, mały chłopiec w Indiach. On mówi: „Kim od kimać?” Mówię: „Nie, to był mały chłopiec, który dużo zrobił w Indiach dla Anglików i dla ich wywiadu.”
- Jak dalej przebiegało natarcie?
Natarcie przebiegało tak że myśmy tam utknęli. Pociąg pancerny stał, potem się zaczął wycofywać, cofnął się ale myśmy już nie mieli ochoty iść do przodu. Nic się nie ruszało ani na lewo ani na prawo od nas. Zaczęło szarzeć. Wtedy sanitariuszka się tam podczołgała i krzyknęła do nas: „<< Halicz >> schodźcie z pola, jesteście ostatni.” Myśmy się wyczołgali z pola i przeczołgaliśmy się przez Zajączka, przez druty kolczaste żeśmy przechodzili za wille, które paliły się jeszcze. Tam spotkał nas dowódca kompanii „Szeliga”, mówi: „Wyszedłeś żywy.” Kazał drużynie się uformować, przeszedłem przed ich frontem i patrzyłem który jest żywy. Pytam jednego: „Z której ty jesteś drużyny?” On mówi: „Jak to, mnie nie poznajesz, ja jestem << Gazda>>.” To był Moszczeński Janusz. Nie poznałem go, był cały zakryty błotem, tak wyglądaliśmy. Staś Goszczyński leżał na drzwiach, zupełny trup, nos zaostrzony, kolor marmur. Mówią, że jest ciężko ranny. Zapytałem „Szeligi” czy możemy go odnieść na punkt opatrunkowy. „Szeliga” powiedział tak. Myśmy go na drzwiach przenieśli na ulicę Śmiałą. Jak żeśmy na Śmiałą przynieśli, to od razu go wzięli na stół. Doktor Szulc tam był chirurgiem, tam byli inni ranni, ale on uznał, że ten człowiek umiera. W pewnym momencie zawołali mnie, mówią: „On ma granaty w kieszeniach.” Dali mi nożyce, przeciąłem spodnie i wyciągnąłem dwa „milsy”. Jednocześnie oni rozcięli cały mundur i ściągnęli spodnie z niego. Widziałem nieduży wlot od pocisku, a od spodu miał wyrwane kilo mięsa, on stracił osiem centymetrów kości, był ranny od pocisku ekrazytowego jak „dum – dum”. Został inwalidą na całe życie, cudem go uratowali, nie wiem w jaki sposób, on właściwie już się nie nadawał do życia. Nie wiem czy mu mogli dać transfuzję i w jakich warunkach. On miał nogę na wyciągu. Raz czy drugi go odwiedziłem jeszcze jak był na Śmiałej, wyszedł z tego żywy. Z nim utrzymywałem kontakt przez całe lata aż do jego śmierci.
- Wspominał pan, że też był ranny?
To była inna historia. Na początku września kazali nam zająć bardzo wysunięty punkt obronny, to była fabryka „Opla”, to były duże tereny, gdzie stały samochody, sprzęt, niemiecki. Były trzy hale: była hala wysoka, była hala czerwona, to były hale fabryczne, one się łączyły ze sobą. Ten teren myśmy zajmowali łącznie do parkanu, Niemców nie było z drugiej strony. W środku września uderzyli Niemcy, dwudziesta piąta pancerna uderzyła na dół na Marymont i uderzyli również na „Opel” i zajęli pół Opla. To była ciężka walka, „Opel” był nie do utrzymania, bo było nas za mało, żeby utrzymać taki obiekt, ale zatrzymaliśmy ich w połowie. Dzieliliśmy pół fabryki, myśmy mieli halę czerwoną – to był nasz front, oni byli z jednej strony, my z drugiej. Przez dwa i pół tygodnia tośmy siedzieli o metr od siebie. Słyszeliśmy ich głosy, oni słyszeli nasze. W nocy paliły się ognie naokoło, bo oni się bali zasadzki. Strzelali naturalnie flary tu i tam. Po obu stronach „Opla” były pola, znaczy z lewej strony bardzo obszerne pola aż do Zmartwychwstanek, na prawo był Słodowiec, w dół szedł teren. Później jak przyszło do ostatniej rozprawy, to Niemcy uderzyli 19 dywizją pancerną. Żoliborz [był] ostrzeliwany bardzo ciężko przez ileś tam godzin, a potem uderzyły na nas czołgi i piechota. Nie wiedziałem kto nas atakował. Myśleliśmy, że to własowcy i tak dalej. Okazało się, że to był batalion saperów dywizji pancernej. Wiem teraz z dokumentów, które znalazł kolega z
Oberkommando der Wehrmacht z Freiburga, że na nas uderzyła 19 dywizja pancerna, już było wiadomo, ale na „Opel” uderzał batalion szturmowy. Dowódca był kapitan Sztimel, a dowódcą kompanii, która nas atakowała był Joachim Paris. Jest na to dokument. Walka była bardzo ciężka w „Oplu”. W „Oplu” w tym momencie, w środku hali czerwonej był tylko pluton 230, nasz pluton 226 był na prawo w okopach, a 229 był przy dowództwie i w ogóle nie zdążył do „Opla” tak, że dwa plutony się broniły przeciwko przeciwnikowi, który nacierał z trzech stron. Zostałem wysłany przez podchorążego Tadeusza – obroną dowodził podchorąży Antek i podchorąży Tadeusz – na dach, tam mieliśmy punkt obserwacyjny na strychu. Z tego punktu widziałem jedenaście czołgów stało w promieniu „Opla”. Możliwość przebicia się była tam niemożliwa. Czołgi pojechały na lewo – jeden nasi zapalili. Pamiętam strzelał „Sowa” nazywał się Artur Chwalibodowski. Sanitariuszka Danka, przystojna dziewucha, ona go trzymała jak on strzelał z piwnicy, bo on strzelał z rusznicy przeciwpancernej. Pamiętam moment jak przechodziłem piwnicą, on krzyczał: „Danka trzymaj do cholery!” Za każdym odpaleniem rusznicy był straszny odrzut, on się przewracał przy tym. To był moment, wtedy szedłem na dach, żeby zobaczyć czy oni tamtędy nie przechodzą. Podwód również był ten, że oni nam rzucali już granaty na głowy, bo szli piętrami. Tam były kolumny, „Opel” miał jeszcze jedną rzecz. Hala czerwona nie miała betonu pod spodem, był okop na poprzek hali czerwonej, myśmy się w tym okopie bardzo długo bronili. Niemcy po lewej stronie użyli miotaczy ognia, po prawej stronie czołg wjechał, złamał ściany i był od nas o metry, o dziesięć, piętnaście metrów. To że nie strzelał z działa, to było tylko dlatego, że wiedział, że ich piechota jest również o metry. W końcu podchorąży Tadeusz dał rozkaz wycofać się i zapalić „Opel”. Wtedy zostałem ranny jak schodziłem z dachu w dół. Biegłem, tam był wyłom, nagle mnie coś szarpnęło za nogę i zobaczyłem, że mam krew na nodze. Doszedłem tam, nagle noga mi zaczęła puchnąć, miałem krew w bucie, nie było czasu nawet patrzeć co się dzieje. Podchorąży Tadeusz powiedział: „Idź do budynku straży.” Już u nas żadnego patrolu sanitarnego nie było. Poszedłem do budynku straży, opatrzyli mnie i mówią: „Przejdź na Krechowiecką, możesz mieć zakażenie.” Tam było od pocisku rozdarte. Myśmy byli fenomenalnie brudni, miałem na sobie mundur grenadierów pancernych, który dostałem ze Stawek, po prostu przehandlowałem z oddziałem, który przyszedł ze Starówki. Jak wszedłem w rów dobiegowy w pewnym momencie może zrobiłem dwadzieścia kroków… Przede mną nic, tylko widziałem pomarańczowy błysk, żadnego huku. Przewróciło mnie, próbowałem wstać, nie mogłem wstać, trzymałem się rowu, bo byłem w rowie dobiegowym. Zapadłem się znowu, znowu był drugi wybuch, bo on strzelił dwa razy. Nie wiem czy to stał czołg, czy to był pocisk z moździerza. Ponieważ dwa razy w jednym kierunku [wystrzelił], więc mógł być [to] pocisk czołgowy. Drugi raz jak wystrzelił, to na szczęście próbowałem wstać i spadłem na twarz. Wtedy już wiedziałem, że nie wyjdę z tego, przekręciłem się do góry twarzą i obserwowałem niebo. W pewnym momencie przyleciał podchorąży „Kiemlicz” i mówi: „<< Halicz >> zaraz ci tu kogoś przyślę.” Potem przyleciał chłopak, który też do nas przyłączył i którego adres mam, on też był naszym żołnierzem. Mówi: „Sławek, co ja z tobą zrobię?” Mówię: „Nic zrobisz, bo ty nie podniesiesz mnie, idź sprowadź jakiegoś cywila, może we dwójkę mnie wyciągnięcie.” On potem poleciał i mocy chłop przyszedł, starszy ode mnie, mówi: „Moje dziecko, jak mam cię wziąć.” Mówię: „Będę ręce [w górze] trzymał, weź mnie tak jak worek na plecy.” On mnie tak wziął i okopem mnie wyniósł, tam do piwnicy. Bardzo krwawiłem, bo miałem cztery odłamki wtedy. Zostałem tam do nocy, ręcznikami częściowo zatrzymali mi krwotok.
Noga, mam dziurę taką, że można włożyć średnią cytrynę. Nie miałem złamaną tylko oderwaną, potem igły wychodziły z kości, długo się rana nie goiła. Dobrze, że mi zastrzyki dali. Fenomenalna była sprawa jak wyglądało zakończenie dla mnie. To był 29 września. W nocy mnie przenieśli na Krechowiecką, nieśli mnie na dół, tam był improwizowany szpital na Krechowieckiej, każdy to wie. Czekałem w swojej kolejce. Walka szła bez ustanku. To był dzień 30, jak tam się znalazłem. Przynosili rannych jak strumyczek jeden po drugim. Jak mnie mieli wnieść do piwnicy, gdzie były stoły operacyjne, to usłyszałem, że człowieka niosą z ulicy, który strasznie wył, musiał strasznie cierpieć, jego zanieśli, potem za chwilę mnie tam wnieśli. Widziałem że on leży, ale zupełnie cicho był, wiem że był rozebrany, zupełnie nagi leżał na stole obitym blachą. To były stoły improwizowane, obite blachą cynkową, lampy karbidowe się paliły. Doktor Węglewicz podszedł, ręce do góry trzymał, bo miał zdezynfekowane ręce. Złapałem go ze rękę, on mówi: „Jezus Maria, przecież mam zdezynfekowane do operacji.” Znałem Węglewicza osobiście. Doktor Węglewicz powiedział do sanitariuszki: „Rozwinąć.” Ona rozwija ręczniki wszystkie, mówi: „Zegnij mu tą nogę.” On zgięła nogę, widziałem wszystkie gwiazdy. Mówi: „Rozprostuj, zegnij, rozprostuj. Winszuję panu, nie będę przy panu pracował.” To było dla mnie bardzo pocieszające, bo on był chirurg i jak on [by] pracował, to znaczy byłaby amputacja. Opatrzyli mnie tam, nogę przywiązali do szyny i zanieśli mnie do piwnicy, gdzie leżało, bo ja wiem, dwustu rannych jeden przy drugim po obu stronach, tylko było wąskie przejście. Tam były ciemności. Potem słychać było huk, dom się trząsł od wybuchów. W pewnym momencie przyszło dwóch moich chłopaków i powiedzieli: „Sławek my się wycofujemy i my cię zabierzemy.” Mówię: „Nie możecie mnie zabrać, bo zginiecie w pierwszym okopie i ja z wami, bo nie mogę iść, będziecie mnie wlekli jak daleko?” Pożegnaliśmy się, oni wyszli. Naturalnie mój pistolet maszynowy jeszcze zabrał kolega co mnie znalazł w rowie. Teraz czekaliśmy co będzie dalej.Wkrótce pamiętam terkot pistoletów maszynowych z bliska słychać, bo klatka schodowa była niedaleko, nagle się granat potoczył po schodach i bum. Jedna z sanitariuszek stała w białym kitlu. Nigdy jej nie zapomnę. Ona świeczkę trzymała, podbiegała do drzwi i krzyknęła po niemiecku
Nicht schiessen, Lazaret! Dwóch Niemców się pojawiło, mieli granaty w ręku trzonkowe. Popatrzyli na dziewczynę i się cofnęli, jeszcze były odgłosy strzelaniny. Później oni przyszli bez hełmów, tylko byli w czaplach polowych i rozmawiali z dziewczyną, dali jej paczkę świec, bo tam ciemności były, dali jej budzik, bo nie wiedzieliśmy jaka godzina. Potem powiedzieli Niemcy, że są rozmowy kapitulacyjne z Żoliborzem. Ona musiała mówić po niemiecku, nie słyszałem co mówili. Ona nam powiedziała, że będą rozmowy kapitulacyjne, co, jak, nie wiem. Potem ogień ustał. Ucichły wybuchy dział, ucichły karabiny maszynowe. Miałem gorączkę. Ciężko ranny, o którym wspominałem, to była ciekawa scena, bo on w pewnej godzinie podniósł się i oparty o ścianę rozkrzyżowane ręce, widocznie narkoza przestała działać, Strasznie jęczał. Potem zapadłem w sen, budzę się, cisza, koło mnie leżał młody chłopak Jacek Czek. Mówię: „Jacek, ten nie jęczy, co on śpi?” On mówi: „Tak, snem wiecznym.”
- W szpitalu przetrwał pan do kapitulacji?
Potem jeszcze pamiętam przyszli Niemcy, kilku podoficerów, już była cisza, świecili, latarnie mieli. Wszedł oficer niemiecki w płaszczu, czerwone wyłogi miał, to musiał był generał Kelner, popatrzył, wrócił, po niemiecku powiedział
Keine Organisation . Niemcy z kolei powiedzieli naszym sanitariuszkom – lekarzy nie było, tylko były sanitariuszki – że będą nas wywozić. Nic żeśmy nie jedli, tylko mieliśmy wodę do picia, dostałem raz kostkę cukru. To musiał być 4, 5 październik jak zaczęli nas wywozić samochodami ciężarowymi do szpitala w Tworkach. Stamtąd się wydostałem z transportem, który szedł do Milanówka, to był transport lżej rannych, a ja byłem jedyny, którego na noszach wynieśli. W Milanówku miałem rodzinę, z kolei rodzina mnie uratowała, nie poszedłem do niewoli.
Warszawa, 16 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel