Kazimierz Kąkol, urodzony 22 listopada roku 1920 [...], [pseudonim] „Koch”, Batalion „Wigry”. Startowałem do Powstania w stopniu plutonowego podchorążego, podchorążówkę akowską ukończyłem dwa lata przed Powstaniem. Zostałem zaangażowany do prowadzenia zajęć z kandydatami do stopni wojskowych, tak że może można uznać, że cokolwiek liznąłem z tych spraw…
Gimnazjum Władysława IV. Matura w maju roku 1939. Przygotowania do wojny odbywały się w sposób, który był zakamuflowany. W obozie pracy kopaliśmy rowy, przy czym dla otoczenia było dosyć oczywiste, że przygotowujemy się nie tylko do tego, żeby odpowiednio zagospodarować otaczającą przyrodę, ale że szykujemy się do wojny. Karabiny stały w stojakach w naszym obozie.
Szkolony byłem w czasie odbywania nauki w szkole, w Gimnazjum Władysława IV. Letnie obozy były obozami przysposobienia wojskowego. Po maturze dodatkowe szkolenie, tak że byliśmy [przygotowywani]. W roku 1939 było niesłychanie gorąco, wobec tego uzgodniono z dowództwem, że będziemy wstawać o godzinie czwartej i robotę ręczną wykonywaliśmy zanim słońce zaczęło dopiekać. W czasie największego upału odpoczywaliśmy, a po południu braliśmy się za karabiny i ćwiczenia wojskowe były przeprowadzane z perspektywą, że będą pewnie w jakiś sposób użytkowane. 6 września 1939 roku zgłosiliśmy się do 36. Pułku Piechoty, który prowadził z nami zajęcia i zaciągnęliśmy się do wojska. Sądziliśmy, że zaraz pójdziemy bronić ojczyzny, tymczasem pierwsza rzecz, jaka została nam zaaplikowana, to marsz z Warszawy do Brześcia w dużym tempie, w skwarze.
W Brześciu władowano nas do pociągu i powiedziano: „Jedziecie do Tarnopola, bo wojna będzie trwała, będziecie nam potrzebni trochę później. Na razie przeszkolenie dodatkowe”. 17 września na granicy polsko-sowieckiej zostaliśmy zaskoczeni wkroczeniem wojsk sowieckich do Polski. Nie wiadomo było co, robić. W demokratycznym trybie narada załogi: „Co robimy chłopcy?”. Kapitan, który nami dowodził [powiedział]: „Co robimy? A co się dzieje w Polsce teraz?”. Nasłuch radiowy − „Warszawa walczy, Warszawa przeciwstawia się najeźdźcy”. „Tak? To my do Warszawy!”.
Zaczęła się zabawa, zupełnie niezła, bo zaczęliśmy maszerować w grupie, składającej się w dużej mierze z żołnierzy ochrony pogranicza, generał Kleeberg dowodził tym zgrupowaniem. W gotowości bojowej, w różnych działaniach wyręczano nas: „Dzieciaki nie pchajcie się. Korpus Ochrony Pogranicza jest specjalnie przygotowany”. W bitwie pod Kockiem zakończyła się kariera tej grupy.
Tak.
Tak się odbyło, że zapytaliśmy naszego dowódcy, czy musimy iść do niewoli. Mówi: „Nie musicie. A co chcecie, dać dyla?”. − „Tak, chcemy dać dyla”. − „No to róbcie to”. My powiedzieliśmy: „Dobrze, tylko dyla dajemy nie z gołymi rękami, karabiny bierzemy, pistolety bierzemy, amunicję bierzemy, obracamy tylko lufy do dołu na ramieniu, żeby nie sterczała i spróbujemy się sami w jakiś sposób zagospodarować”.
Sprawa w moich rękach trochę leżała, ponieważ z tego regionu rodzina Kąkolów się wywodzi. Pod Siedlcami, pod miejscowością Mokobody jest wieś Zaliwie Szpinki. Są tam dwa Zalipia: Zaliwie Szpinki i Zaliwie Piegawki. Jedno szlacheckie, a drugie chłopskie. To chłopskie Zaliwie, to my byliśmy, a ci drudzy, to uważali się za szlachtę. Znaleźliśmy się w naszym rodzinnym domostwie, wieś Zaliwie Szpinki, dowiedzieliśmy się, że mój tato szukał synka. Zawsze o dzień później był wszędzie tam, gdzie ja byłem. Nie zastaliśmy go, już wrócił do Warszawy.
Dom [warszawski] był zbombardowany, pobite wszystko. Zamelinowaliśmy broń. Załadowaliśmy dwie furmanki bochenkami chleba i ruszyliśmy spod Siedlec do Warszawy, żeby zapotrzebowanie na chleb w jakiś sposób zdyskontować. Udała się znakomicie ta operacja.
Kilka razy wykonywaliśmy przejazdy między wsią a miastem, po to żeby miasto wyżywić. Zostaliśmy wykiwani w sposób bardzo normalny. Ktoś ukradł [nasze] karabiny.
Karabiny, granaty. Nie dużo, ale nam wydawało się, że rzecz jest do przechowania do czasu, kiedy zostanie zastosowana i wykorzystana.
Na terenie Warszawy uruchomione zostały różnego rodzaju działania.
Zaangażowaliśmy się, z kolegami, do pracy robotniczej na stacji Warszawa Wschodnia w Warszawie.
Do kopania, do rozładowywania wagonów, przy czym sprawa [dla nas] była oczywista, chodziło o to, żeby mieć legitymację […].
Ale godziny pracy były od szóstej rano do godziny czternastej, a potem się zaczynało inne życie, tajne nauczanie, czy studia. Miałem zdawać egzamin na Politechnikę we wrześniu 1939 roku, nie zostało to dokonane, egzaminy wstępne się nie odbyły. Tajne nauczanie [zostało podjęte].
Rozstałem się z architekturą po dużej pochwale, jaką otrzymałem z ust profesora, który powiedział: „Panie, pan mi z nieba spada. Tamci wszyscy są artyści, a pan jest praktyczny człowiek. Oni są artyści, oni by tylko budowali znakomite historie, a nie wiedzą na jakiej wysokości ma być klamka w drzwiach, jak próg ma być zbudowany, jaka wysokość jednego stopnia schodów od drugiego stopnia schodów, a pan to świetnie rozwiązuje. Z pana będzie pociecha”. [Nie miałem szansy] być artystą. Trochę to koloryzuję, bo cała rzecz wynikała także z tego, że sprawy polityki i sprawy nauk społecznych stawały się bardzo ważne, zaczynała się awantura potężna o przetrwanie narodu, to pierwsze, a po drugie o zarysowanie przyszłości dla narodu.
Wielorakie życie codziennie było przez mnie realizowane. Od rana robota z wynoszeniem kity z dworca; w połach kapoty się wynosiło węgiel i ukradzione kartofle i to trwało do godziny czternastej, a po godzinie czternastej inny świat, elita intelektualna naszego kraju, nazwiska ludzi od Kotarbińskiego poczynając przez całą litanię, zaangażowanie w sprawy, które zostały utrwalone. Moja profesor języka polskiego w Gimnazjum Władysława IV, Natalia Nekraszowa, wystąpiła z inicjatywą wydawania podziemnego czasopisma. Do zespołu redagującego i kierującego wydawaniem tego organu noszącego nazwę „Młodzież” wszedłem razem z kolegami.
Tak.
[Tak] bardzo liczne są historie, z tym że podpisywało się je cyframi. Grupy samokształceniowe funkcjonowały i szykowaliśmy się do funkcjonowania na arenie militarnej. Przy czym sytuacja wyglądała tak, że ze zrozumiałych względów chłopaki z Gimnazjum Władysława IV, bo stamtąd moja matura się wywodzi, weszli do konspiracji wojskowej i cała gromada, siedemnaście osób, funkcjonowało w ramach organizacyjnych naszego batalionu. Ale oczywiście cała, liczniejsza jeszcze społeczność absolwentów Władysława IV była ulokowana w innych także podziemnych organizacjach wojskowych.
Wojowanie przygotowywaliśmy, a poza tym kończyłem studia. Po powrocie z niewoli, po zakończeniu wojny, zostało mi zaliczone trzy lata studiów i w jeden rok skończyłem, uzyskałem stopień magisterski, ponieważ to, co się działo w czasie okupacji, zostało zaliczone. Profesorowie warszawscy przenieśli się w większości do Łodzi. Uniwersytet Łódzki wyposażony także w kadry nauczycielskie warszawskie i tam po roku uzyskałem stopień magistra i mogłem iść dalej.
Tam sytuacja się skomplikowała bardzo i jeden z profesorów… Ponieważ pracowałem i zdarzało się często dosyć, że nie przychodziłem na zajęcia, to przyjąłem metodę, że będę siadał w pierwszym rzędzie, wpatrywał się w prowadzących zajęcia profesorów, na przerwie będę do nich podchodził i zadawał pytania interesujące… To [było] w Łodzi, pierwsze lata po wojnie. [...]
Tak, przez cały czas w materiałach, które są publikowane jestem wymieniany: „funkcje wykładowców, instruktorów pełnili między innymi kapral podchorąży Kąkol »Koch«, kapral podchorąży Olejnik »Stasiuk«, Józewski, Nietyksza”. To są koledzy z mojej klasy, razem zdawaliśmy maturę, razem u Władysława IV funkcjonowaliśmy. Inteligenckie grona zostały trochę wzbogacone przez robotnicze grona ze Szmulowizny − na Pradze bazylika Serca Jezusowego, świetny kościół − i bohater „Wiecha” właśnie ze Szmulowizny się wywodzi. W harcerskim Batalionie „Wigry” odgrywaliśmy dosyć istotną rolę. Na hasło mobilizacji do Powstania stawiliśmy się na Starym Mieście. W dniu wybuchu Powstania jeszcze rodzinę odwiedziłem i ojca pocieszałem: „Słuchaj, tato, przecież na Starym Mieście będę – przecież tam nic się nie będzie działo. Nie martw się, przejdzie wszystko ładnie”. Tymczasem przez pierwsze dwa tygodnie Powstania Prażanie widzieli tylko dymy nad Starym Miastem i [ojciec] martwił się: „Jezus Maria, mówił, że tak będzie wszystko ładnie, a tu tymczasem nie bardzo”. Sytuacja była skandaliczna, na Batalion harcerski „Wigry” było dziesięć pistoletów maszynowych i to całe uzbrojenie.
Nie miałem. Zaraz powiem jak wszedłem w posiadanie broni. W nocy z 1 na 2 sierpnia o godzinie drugiej alarm, wychodzimy ze Starego Miasta i idziemy w kierunku zespołu cmentarzy. Leje deszcz potworny. Po co idziemy? Po to, żeby się wydostać z Warszawy. Ogień niemiecki jest taki, że nie pozwala na zrealizowanie tego zamysłu i na cmentarzu ewangelickim rezydujemy. Zdarza się rzecz, która dokładnie z nieba spadła i faktycznie też tak było.
Pierwszy zrzut broni na Warszawę był w nocy z 5 na 6, czy z 6 na 7 chyba i zostaliśmy wysłani, żeby odbierać zrzuty. Oczywiście, zrobiliśmy rzecz, której nie można było nie zrobić, to znaczy rozbite opakowania broni zrzuconej zostały w jakiś sposób pomniejszone, bo zabraliśmy sobie, pochowaliśmy i już od tego zrzutu i od odebrania broni byliśmy uzbrojeni.
Odnieśliśmy do dowództwa. Ubolewaliśmy, jak to się stało, że się porozbijały zbiorniki, ale dostarczamy wszystko, co znaleźliśmy.
Pistolety maszynowe też, ale i granaty. Tak że mogliśmy startować.
Pistolet. Schować nie bardzo było można coś poważniejszego. Obrona rejonu cmentarzy po paru dniach się skończyła. To tragiczne historie, straszliwe, płonie cała Wola, ludzie uciekają, nic im pomóc nie można.
W swoich wspomnieniach opisuję jedną sytuację, prawdopodobną pewnie, jak oglądając teren z wysokości paru pięter trafiliśmy na sytuację, kiedy generał Reinefarth dowodzący niemieckimi jednostkami spod kościoła na Woli odbywał naradę z dowódcami niemieckimi i my jeden strzał oddaliśmy z karabinu pod jego adresem, pod adresem tej grupki. Kto to był i co to było, to dopiero po Powstaniu można było zidentyfikować. W każdym razie po strzale gromada oficerów niemieckich uciekła z miejsca, w którym poprzednio oglądali mapy terenowe. Następnego strzału nie można było oddać, ponieważ karabin był w taki sposób zakonserwowany, że za każdym razem nie wyciągało się łuski wystrzelonej, tylko trzeba było ją wypchnąć od góry. Zanim następny pocisk mogliśmy wprowadzić do lufy, to oni już uciekli [z generałem Reinefarthem]. Sytuacja wyglądała tak, że po paru dniach walki na Woli nasz oddział wycofał się na Stare Miasto… Niestety.
Niemieckich? Przed oczyma się to działo. Jednostki niemieckie [ostawiały] czołgi cywilami, którzy musieli stanowić tarczę ochronną dla Niemców. Część Batalionu „Wigry”, która została zmobilizowana do Powstania, przeszła na Wolę i wróciła na Stare Miasto.
Na Starym Mieście już zastaliśmy także nowo zaangażowanych do batalionu żołnierzy. Batalion składał się z dwóch części: żołnierzy – oficerów i podoficerów, którzy uczestniczyli w pracy konspiracyjnej i w szkoleniu [oraz] niemałej liczby mieszkańców Starego Miasta, którzy zgłosili chęć udziału, uczestnictwa w walce. [Były] różne wydarzenia, kłopotliwe bardzo i takie, które nas wiele kosztowały. Między innymi niemiecki pojazd pancerny, który został przez nas zdobyty, otoczony przez triumfujących powstańców i mieszkańców ulic. Wybuch tej tankietki…
Nie, bo już funkcjonowałem w innym charakterze, mianowicie część, jeden z plutonów został zaangażowany jako oddział osłaniający kwaterę główną. Desygnowano nas, trzydziestu paru, do ochrony szefostwa, generałów i władzy cywilnej, które na Starym Mieście zostały zlokalizowane. Osłaniane były przez dwa plutony, jeden pluton ułanów, który od początku ochraniał Komorowskiego „Bora” i nasz dołączony „pluton wigierski”. Z tym, że oczywiście nie tylko tam strażowaliśmy, ale wykonywaliśmy różne zadania bojowe. Pojawialiśmy się w małych liczbach, trzy, pięć, siedem i zaprowadzaliśmy porządek, gdzie się nadmiernie Niemcy pchali. Z różnymi kłopotliwymi historiami.
Szpital dla umysłowo chorych, między innymi, był szpitalem, który bardzo wiele kłopotów sprawiał, bo pacjenci nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje dokoła, nie szukali schronu, który by pozwolił im przetrwać. Dramatyczne historie [miały miejsce], jak człowiek zjawiał się po to, żeby zaprowadzić porządek, a tymczasem porządek był w ogóle nie do uzyskania.
W walce?
W czasie Powstania nie. Ale wrócę [do okupacji]. Jak powiedziałem,
pracowałem jako robotnik fizyczny na dworcu i stała się rzecz kłopotliwa, mianowicie doszło do konfliktu z Niemcami sprawującymi nadzór nad robotnikami i Niemiec pobił jednego pracownika bez żadnych [skrupułów]. W tym czasie pojawił się zwierzchnik niemiecki, Adam Dörsam się nazywał i on wtrącił się do sprawy, zakazał niemieckiemu funkcjonariuszowi kontynuacji bicia i próbował dojść do tego, co się stało. Niemiec bijący polskiego robotnika okłamywał Dörsama, mówił, że to tamten [zaczął], ja idiota włączyłem się do całej sprawy i powiadam − oni rozmawiali po niemiecku i ja też po niemiecku − że to jest wszystko kłamstwem, że to nieprawda, że sprawa wyglądała inaczej. [Dörsam nie pozwolił bić dalej].
Następnego dnia przychodzę do roboty normalnie o szóstej rano, o ósmej, czy dziewiątej przychodzi na teren pracy inspektor Dörsam i powiada: „Gdzie jest ten, który wczoraj ze mną rozmawiał? Ciebie szkoda tutaj, będziesz pracował u mnie”. I zaczęła się sprawa, którą można było wykorzystać politycznie w sposób dla podziemia bardzo interesujący, mianowicie mogliśmy uzyskać, poprzez moje uczestnictwo w biurowej pracy organizacyjnej, dane pokazujące z wyprzedzeniem o kilkadziesiąt godzin w jakim kierunku udają się jakie wojskowe jednostki niemieckie, w jakim czasie można oczekiwać, że się znajdą w strefie przyfrontowej, co tam jedzie. Z funkcjonowania w miejscu [biurowym] można było uzyskać takie informacje. Po Powstaniu ładują nas do [wagonów], już mogłem chodzić, tylko lekarze nasi powiadają: „Coś, oszalał? Nie, my cię wyposażymy”. Mówię: „Przy każdym badaniu…” − „Nie. Dostaniesz takie środki. Jak będziesz wiedział, że będzie za chwilę, czy za godzinę kontrola, to łykaj. Będziesz miał gorączkę. Tu ci dajemy plaster, położysz na ranę, która się zabliźniła, w ciągu dwudziestu minut będzie spuchnięte, czerwone. Inaczej mówiąc, będą wszystkie przesłanki, żebyś był w szpitalu”. Niosą mnie do pociągu sanitarnego po Powstaniu, na dworcu Warszawa Zachodnia. Inspektor Dörsam, mój szef krzyczy: „Kąkol” i przychodzi, ogląda mnie: „Najważniejsze że żyjesz. Wiedziałem, że jesteś człowiekiem, który ma inne rzeczy do zrobienia niż te, które wykonywałeś formalnie”.
Trzydzieści lat potem, już wtedy, kiedy byłem redaktorem naczelnym naszego tygodnika „Prawo i życie” i odbywałem różne wojaże, między innymi w Niemczech bywałem, odwiedziłem inspektora Dörsama i ściskaliśmy sobie ręce. On mówi: „Wiedziałem, że ty jesteś przeciwko nam, ale nie mogłem akceptować tego, co…” [...] Bywali Niemcy, który zachowywali się w sposób, który ich człowieczeństwa nie przekreślał.
Oczywiście.
Sytuacja wyglądała tak, że teczki były posegregowane i jak dyżur nocny miałem na przykład, to mogłem przejrzeć, przerzucić.
Nie. Każdy poranek zaczynało się od tego: „Co słychać na froncie? Tylko ty mnie powiedz, jaka jest prawda. Co oficjalne komunikaty głoszą, to mam. Ty mnie powiedz jaka jest prawda”. Tego typu był pan Adam Dörsam i muszę powiedzieć, że z satysfakcją go w referacie wymieniłem. Ale to była zupełnie wyjątkowa historia.
Kontaktów za dużo nie miałem. Miałem tylko wśród kolejarzy. Rzeczywiście myślę, że może religia jakieś miała znaczenie, bo on był katolikiem. Żandarmeria konfiskowała handlarzom polskim szmuglowane środki żywnościowe, on potrafił wziąć część tego i zwrócić tym, których pozbawili żandarmi.
Parę razy kanałami łaziłem. Pierwszy raz, była koncepcja strategiczna − był plan, żeby atakując Dworzec Gdański od strony Żoliborza i od strony Starego Miasta wyeliminować z walki środki, które były stosowane przez Niemców. Pociągi uzbrojone poruszały się po szynach i strzelały na jedną, na drugą stronę. Jeżeli przerwiemy możliwości posuwania się tych pociągów, to znajdziemy się w znacznie wygodniejszej sytuacji, niż to aktualnie ma miejsce. Koncepcja była prawidłowa teoretycznie, ale rozeznania nie mieliśmy należytego.
W każdym razie sytuacja wyglądała tak, że jedna grupa przygotowana była do ataku od strony Żoliborza, druga grupa miała atakować od strony Starego Miasta, Żoliborz miał być wzmocniony oddziałem, liczącym sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt osób, które kanałem miały przejść przed rozpoczęciem natarcia obustronnego i pomóc jeszcze w działaniu. Miały to być oddziały doświadczone, przygotowane, działające zręcznie. Ruszyliśmy kanałami, żeby przejść… Stu czterdziestu chłopaków prowadzone przez mojego dowódcę batalionu przyszło za późno, tak że nie mogli być włączeni w natarcie od tamtej strony. Oddziały, które atakowały od strony Żoliborza, wzmocnione jeszcze oddziałami, które znajdowały się poza Warszawą. Rozpoczęły natarcie równocześnie z natarciem od strony Starego Miasta. I masakra absolutna oddziałów nacierających, straszliwe [ponieśli] straty. Na Dworcu Gdańskim stały dwa niemieckie pociągi pancerne i otworzyły ogień taki, że mowy nie było, żeby dać sobie radę.
My z kanałów przyszliśmy na dwadzieścia minut przed rozpoczęciem natarcia. Ponieważ postawili [na nas] krzyżyk, że nie ma wojaków ze Starego Miasta, to [postanowili, że] natarcie się odbywa w tym składzie, który jest. Z Puszczy Kampinoskiej przyszły z pomocą oddziały, obładowane bronią, ale sytuacja stała się kłopotliwa, bo tak ciężkie było uposażenie, które dźwigali ze sobą, że jak [taki żołnierz] rzucił się [na ziemię] to podnieść się było mu ciężko, podnosił się zbyt wolno. Zostali wykoszeni. Nie mieli poza tym wprawy w poruszaniu się, w walce na terenie miasta, [przeszkadzały] kamienie, to, tamto. To wszystko się złożyło na to, że bardzo źle się skończyło to natarcie.
Następnego dnia wypłukaliśmy się, wyczyściliśmy, wysuszyliśmy, przyglądaliśmy się światu jak nowoodkrytemu i ruszamy po dwudziestu czterech godzinach z powrotem na Stare Miasto.
Dokonuje się operacja, która była niemiła, mianowicie dwadzieścia parę osób z naszego batalionu, wystąpiła z wnioskiem do dowódcy batalionu, że może oni, działacze harcerscy, starsi panowie zostaną na Żoliborzu. Dowódca batalionu wyraził zgodę na to, żeby oni tam zostali. Tam zostali zakotwiczeni…
Nie wiem. Jak zobaczyli, że jest świat normalny, że słoneczko świeci, że zielone wszystko, doszli do wniosku, że pewnie nie pomogą gruntownie Staremu Miastu, a może będą potrzebni [na Żoliborzu]. W każdym razie nie osądzaliśmy ich. Nie, nie, takimi kategoriami to się już w tym czasie nie mówiło i to żadne kryterium.
Zostaliśmy obrzuceni granatami po tym starciu i wycofaliśmy się na Żoliborz. Tam zostaliśmy wyśmiani przez dowództwo: „Przesadzacie!”. Powiedzieliśmy: „Jeżeli chcecie sprawdzić naszą odwagę, to możemy zaraz iść z powrotem”. − „Nie, nie, nie róbcie takiego tutaj szumu, nie nadwerężajcie pogody ducha i gotowości do walki”. Wobec tego wygrzewaliśmy się na słońcu. Następnego dnia alarm. Co jest?
Generał, zastępca „Bora” Komorowskiego, będzie szedł kanałem i życzy sobie, żeby był osłaniany przez pluton wigierski, „tych, których wczoraj wyzwaliście jako tchórzy, którzy uciekli”. Poszliśmy z generałem, z tym że jeden zabłądził i tutaj widzieliśmy, jaki jest sposób reagowania generałów, bo porozumiewając się między sobą doszliśmy do wniosku, że trzeba spróbować jego poszukać. [Tam było] odgałęzienie, [więc trzeba] tu poczekać trochę, ale… nie ma czasu na szukanie i chłopak został pod ziemią. Takie mieliśmy historie.
Wchodzi się i wychodzi w tym samym miejscu. Trzeci raz do kanału jako ranny właziłem przed kapitulacją Starego Miasta, przy czym kanał między Żoliborzem a Starym Miastem to był luksusowy kanał, wyprostowanym się szło, woda sięgała do pasa, a marsz do Śródmieścia był na wysokości osiemdziesięciu centymetrów, tak że głowa tylko mogła sterczeć ponad kloacznymi pływami.
Próba przebicia ze Starego Miasta do Śródmieścia, oczekiwanie na godzinę natarcia odbywało się w sieni budynku, w którym teraz jest siedziba Warszawskiego Związku Kombatantów, na Placu Krasińskich, tam gdzie pomnik powstańczy. Tam leżeliśmy w sieni i czekaliśmy na natarcie. Jak się podnieśliśmy, żeby pójść na rejon rozpoczęcia uderzenia, to się okazało, że nie przejdziemy, jak nie będziemy kolbami bili tych, którzy nie chcą nas puścić. Tłumaczenie nie pomagało: „Jeżeli nas nie przepuścicie, to nigdzie się nie dostaniecie. Przecież my mamy wam drogę otworzyć. Ludzie kochani!”. „Nie, nie, nie!” Ale po paru godzinach przedostaliśmy się, jeszcze można było odsapnąć trochę i hasło do natarcia, skoczyliśmy. Przy czym tam zostałem ranny, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, coś mnie ugryzło, potem zobaczyłem, że krew pociekła, ale zaschła, to wszystko jest w porządku.
Sytuacja wyglądała tak, że natarcie się załamało, z tym wyjątkiem, że kilkunastu żołnierzy „Zośki” przesiedziało przez resztę nocy i przez cały dzień w podziemiach kościoła i jak przyszła noc następna to wyszli i rozmawiając po niemiecku przedostali się na drugą stronę. [Normalnie] kilkanaście minut się idzie ten odcinek, a tu się szło parę godzin. Wyleźliśmy zbrukani rozmaicie. Mnie przytargała sanitariuszka z naszego batalionu, malutka, chudziutka i jakoś na niej się opierałem.
Z gówien jak nas wytargali na górę, to do szpitala na Powiśle się przedostaliśmy i tam umyli, wypaprosili, wszystko było dobrze, tylko porozumieć się nie bardzo było można. Leżałem pod oknem ogromnym i mówiłem: „Nie, tu nie będę leżał. Tu macie szyby, szyby będą nas zabijały. Ludzie kochani, zastanówcie się, na jakim świecie wy żyjecie!”. Słychać samoloty, nalot się zaczyna, to ja bryk z łóżka swojego na korytarz. „O, mówili, że chłopcy ze Starego Miasta to odważni są, a my tutaj…” A tu – bum! Wracam do swojego pokoju i szyba w miejscu, w którym była moja głowa, wbiła się w łóżko i sterczy... I mówię: „Patrzcie, żeby nie to, że się bałem i uciekłem, to mielibyście jeszcze więcej do tego, żeby kogoś pochować”.
Nie, bo uderzenie wybuchowe nastąpiło obok, nie trafiło, tylko szyby zostały wypchnięte. Ale odnaleźli nas wigierczycy, szpital wigierski został otworzony na Hożej, gdzie jest pogotowie, leżeliśmy tam cały czas pod opieką doktora Grabowskiego.
Czekaliśmy na to, kiedy spadnie nam [coś] na głowę... W gruncie rzeczy mnie doprowadzono już do stanu normalnego, tylko, jak powiadam, doradzono inną taktykę: „Nie, nie zawracaj głowy. W razie czego będziesz Niemców oszukiwał”. Jazda do szpitala. Rano się znajdujemy w sytuacji, która się wydaje dosyć dziwna, jakieś krzaki [widzimy]… Okazało się, że to nie krzaki, tylko mieszkańcy Łodzi dowiedzieli się, że wiozą powstańców i stali szeregami przy [drodze, którą] jechaliśmy, czapki z głowy pozdejmowane… Byliśmy skazani na to, żeby nas załatwić w Łodzi, ale się tak nie stało.
Zeithain. Ogromny obóz jeniecki, przy czym duża część to właśnie dla chorych i rannych. „Dorobek” miał znakomity, czterdzieści tysięcy jeńców rosyjskich wykończone tam zostało, bo atmosfera klimatyczna była taka, że gruźlicy nie znosili lokalnych zależności. Czterdzieści tysięcy jeńców radzieckich zmarło.
Tak, w tym jednym. Przy czym wiele narodowości, dużo Włochów sąsiadujących z nami, a bardzo zainteresowanych naszymi damami, które w tym szpitalu też były i w charakterze pacjentek i personelu, tak że przez druty kolczaste cały czas patrzyli, cmokali i zachwyceni byli.
Złożona sprawa. Do końca listopada sytuacja wyglądała tak, że ledwo zipaliśmy, wyżywienie było nędzniutkie, ropa się lała z ran, nie goiło się to wszystko. W listopadzie pojawiają się opiekunowie z międzynarodowego Czerwonego Krzyża i zaczynają się transporty z zaopatrzeniem w żywność. Śmieliśmy się, żartowaliśmy, kto u kogo jest w niewoli, przecież Niemcy patrzą, jak my jemy, z otwartymi ustami…
Od międzynarodowego Czerwonego Krzyża, nie przesyłki indywidualne.
Wszystko, co jest potrzebne, od kawy i mleka, poprzez mięsne różne historie. Przy czym przychodziły nie tylko paczki indywidualne, to znaczy wyodrębnione, ale i całe zespoły wyżywieniowe przeznaczone dla administracji, kuchnia opiekująca się wszystkimi je dostawała. Jeniec dostawał swoją porcję, a oprócz tego szpital dostawał porcje i śmieliśmy się, mówimy [do Niemca]: „Papierosa chcesz? To poproś, to zdejmij czapkę”. Kto u kogo jest w niewoli? Rzeczywiście były bardzo różne sytuacje… Nie wiadomo za czyją sprawą, w każdym razie wydawało się, że niekoniecznie ludzką.
Pracowałem, bo miałem funkcję do spełnienia, byłem listonoszem w obozie i odbywałem codziennie obchód wszystkich baraków po to, żeby powiedzieć wszystkim, jaka jest sytuacja na froncie, co się dzieje, gdzie, jak, co będzie jutro, co pojutrze, bo mieliśmy nasłuch swój własny, podtrzymywaliśmy się na duchu, mówiliśmy: „Tak, tutaj jest załatwione”. Przy czym organizowałem chóry, śpiewy, diabli wiedzą co. Sytuacja wyglądała tak, że podtrzymywaliśmy na duchu wszystkich cierpiących i z niektórymi poczynaniami, które nie całkiem się podobały kierownictwu. Komendantem szpitala był pułkownik Strehl, Szef Sanitarny Armii Krajowej, potem generałem został. Byłem zdrowy i społeczność szpitalna nie pozwoliła na to, żeby mnie wysłać do normalnego obozu, tłumacząc władzy, że „jest tu potrzebny i się przyda i może on jakieś pożytki z pogaduszek wynieść”. Śmieję się, że kończyliśmy II wojnę światową jeszcze jednym powstaniem, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy kończą swoją egzystencję i front idzie, słyszy się to. Już jesteśmy w taki sposób traktowani, że możemy odbywać rekonesanse na zewnątrz, żeby sprawdzić, jaka jest sytuacja, na rowerach, już wszystko tolerują…
Nie wszyscy, niektórzy. Sytuacja tak wyglądała, że wiedzieliśmy, że będą wiać jakoś, powstała znowu konspiracyjna działalność wewnątrz obozu, przy czym porozumieliśmy się z Włochami i wspólnie mieliśmy taką koncepcję, że w nocy przedostaniemy się do magazynu żywnościowego, żeby nad nim zapanować i zabezpieczyć sobie funkcjonowanie na czas przejściowy, zanim się nie zjawią Amerykanie. Liczyliśmy, że Amerykanie będą. Trochę zostaliśmy wykiwani przez Włochów, którzy zamiast o oznaczonej godzinie razem z polskimi siłami zbrojnymi pójść do Niemców, żeby wykorzystać ich popłoch dla przejęcia władzy nad stanem posiadania, sami zaczęli gospodarować. Ale wcześnie byliśmy zaalarmowani i nie pozwoliliśmy na łajdactwo, porządek musi być, wszystkim, którym się należy, trzeba coś obdzielić i nie ma o czy mówić. Imponujące było dla nas to, że jeńcy rosyjscy, którzy konali, w oczach konali, respektowali zasady. Porządek musi być i oni ten porządek respektują.
Wtedy, kiedy fronty zbliżające się doprowadziły do tego, że zjawiają się niemieckie oddziały zobaczyć, co tu jest za szpital, to zastają nas na stanowiskach przy karabinach maszynowych. Wartownicy uciekli i my to opanowaliśmy. Jeszcze jedno powstanie zrobiliśmy. Niemcy się przyglądali, mieliśmy wątpliwość, czy to nie zakończy się tak, że oni zaczną nas wykańczać. Ale nie, widocznie już perspektywa, że będą odpowiadać za wszystko, zadziałała.
Tuż przed końcem, tak. Sytuacja tak wyglądała, że zaczęliśmy się szykować do powrotu do Polski, przy czym przez Łabę pojechaliśmy na teren, który był pod kuratelą amerykańską, tam wszystko uciekło, żeby środki przewozu zarekwirować. I zostaliśmy wykołowani. Mieliśmy cały zestaw samochodowy, i ciężarowe i osobowe, to wszystko odzyskaliśmy od Niemców, szykowaliśmy się do tego, że będziemy do Polski jechali w sposób znakomity i jednego dnia o godzinie piątej rano przyjechali Ruscy i zabrali to wszystko. Naszych strażników chcieliśmy postawić przed sądem, bo mieli broń, a nie alarmowali. Gdyby alarm w nocy został zarządzony, to prawdopodobnie moglibyśmy uratować samochodowy zestaw. Nie udało się, musieliśmy przejść na konie. Pojechaliśmy na stronę amerykańską, ukradliśmy konie niemieckie, przywieźliśmy je i do Polski jechaliśmy konno.
Trzysta osób. Kto chciał na Zachód, to idź na Zachód, kto chce na wschód, to jedziemy na wschód. Przy czym, tylko radę dla chorych naszych dam dawaliśmy: „Obandażujcie się, udawajcie chorych, bo jak Ruscy się do was dobiorą wygłodzeni, bardzo zafascynowani waszą urodą, to nie będziemy w stanie was obronić. Przecież to wszystko wyposzczone i będą się do was dolewali”. Nie, to szykujcie się. Ale dojechaliśmy do terenów już polskich, staroście powiadamy: „Starosta, jeżeli doprowadzisz do tego, że mamy czym pojechać, to pojedziemy, zostawimy ci konie”. W zamian za dostarczenie nam pociągu na dojazd do Warszawy zostawiliśmy konie i powozy, furmanki. Ruszyliśmy pociągiem pięknym, z tym że informacje po drodze, które do nas docierały, sprawiły, że pociąg przyjechał pusty do Warszawy, bo wszyscy wysiedliśmy po drodze, żeby nie prowokować…
Informacje, że nie wiadomo, czy bezpieka nas nie będzie w jakiś sposób brała za fraki. Będzie legitymować, ustalać, sprawdzać życiorysowe elementy.
Nie pamiętam, jak się nazywa [ta miejscowość], pod Warszawą, między Błoniem, a…
Tak się to odbyło. W kontakcie jesteśmy cały czas dotychczas. Bardzo się to wyszczerbia wszystko, coraz mniej nas funkcjonuje…
Rodzina na Łomżyńskiej 19 siedziała, przy czym miała informację, że jestem bez nogi. Noga nieczynna przez jakiś czas, została przedstawiona troszkę fantastyczniej. Jak zapukałem do drzwi, [pytali]: „A noga? Gdzie noga?”. Okazuje się, że nie miałem prawa mieć nogi.
Zaraz po zakończeniu wojny. Wróciłem zaraz. Moja siostra wróciła pół roku później. Ona w Powstaniu też brała udział i dzielnie się spisywała, ale pół roku później wróciła do Warszawy.
Nie został zburzony…
Uczelnia tajna zainstalowała się w Łodzi i uruchomiła Uniwersytet Łódzki. Tam się zjawiłem. Stosowałem chwyt, żeby w przerwie sprawiać wrażenie zainteresowanego przedmiotem i profesor Wacław Szubert, który politykę społeczną przedstawiał, w pewnym momencie mówi: „Kolego, czy pan by nie został moim asystentem? Co panu szkodzi? Jak panu się nie spodoba, to się rozstaniemy, ale niech pan spróbuje”. Tak się stało, że do dzisiaj belfruję.
Nie.
Nie. Od razu zgłosiłem się do wojska. Miałem osłonę, mój szwagier był działaczem socjalistycznym wysokiej rangi, wysokiej rangi to znaczy musiał cztery lata posiedzieć, dopiero Gomułka go z więzienia wydobył. A siedział, bo władze koniecznie chciały doprowadzić do tego, żeby oskarżyć Gomułkę o konszachty z Zachodem antykomunistycznym. To znaczy, w pierwszych dniach po powrocie zameldowałem się pod Warszawą w ośrodku, który rejestrował wszystkich odbywających służbę. „Podporucznik, tak?”. − „Tak”. Jak przyszedłem do rejestracji, to jakiś sierżant, który siedział za stołem, odprowadził mnie na bok i powiada: „Panie, po co panu to? Niech pan się nie przyznaje, uciekaj pan stąd”. Ale bałem się tego, że to może być prowokacyjna historia, powiedziałem: „Nie, tutaj jestem… Powiem wszystko tak, jak [było]”. Niemal egzamin się odbył ze znajomości spraw wojska. Zadawali pytania, odpowiadałem. „Czy byście nie chcieli zostać w wojsku? Jeżeli chcecie zostać w wojsku, to awans o jeden stopień od razu, a liczymy na to, że w niedługim czasie będzie można jeszcze awansować”. „Gdzie żeście się tego cholera nauczyli? Gdzieście się tego nauczyli?”. Jakoś się tego nauczyliśmy i zostało to wykorzystane praktycznie. W każdym razie zarejestrowanie spraw interesujących wojskowych formalnie się odbyło. Dwadzieścia lat później zostałem wezwany na ćwiczenia wojskowe, przy czym mogłem nie iść. A powiadają: „Słuchaj, co ci szkodzi? Idź”. Byłem już redaktorem naczelnym gazety „Prawo i życie” i poddawany byłem znajomości języka… Odbyłem służbę, mój syn był malutki, był bardzo zdegustowany moimi wojskowymi ćwiczeniami. „Tato, a sabla gdzie? Gdzie sabla?”. − „Nie ma szabli synek”. − „Ja ci dam sablę. Mam sablę, to trzymaj”. Służbę odbyłem, przy czym mówiłem, co prawda jest dosyć prosta, za każdym razem jak wyjeżdżam za granicę na przykład to wypełniam formularze – stopień i przez kogo nadany. I przez całe dwadzieścia lat piszę „podporucznik, nadany przez »Bora« Komorowskiego [...] Byłem w Izraelu na procesie Reinefartha.
Nie, obsmarowywałem. Wydałem książkę na ten temat, siedem książek na temat procesów zbrodniarzy hitlerowskich zostało przeze mnie wydane. To jest sprawa, która na jeden z rozdziałów mojego życia dosyć mocno rzutowała, bo mianowicie sytuacja wyglądała tak, że wielowarsztatowiec po pierwsze jestem, parę funkcji spełniam przez cały czas. Nie przestaję być nauczycielem akademickim, ale poza tym redaktor naczelny czasopisma „Prawo i życie”. Szesnaście lat kierowałem, pojechaliśmy od nakładu szesnaście tysięcy do nakładu sto tysięcy, tak że myślę, że nie ma się czego wstydzić. Owszem, oceny polityczne są tam dosyć nieodpowiedzialnie, ale kategorycznie formułowane. O antysemityzm jestem pomawiany, chociaż mam renomę w środowiskach żydowskich w Izraelu i w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej na najwyższym poziomie i stałe kontakty przychodzą. Szefowałem Komisji Zbrodni Hitlerowskich w Polsce i w tym charakterze pomagałem w Stanach Zjednoczonych w stworzeniu muzeum upamiętniającym eksterminację narodu żydowskiego, które powstało w Waszyngtonie przy ścisłej współpracy z nami. Wtedy byłem szefem urzędu.
» Jeden z elementów ekspozycji tego ośrodka ma śmieszną historię. Zaproponowaliśmy żeby pokazywane były dwa światy, normalny świat żydowski i świat eksterminacji faszystowskiej, przy czym przejście z normalnego świata do świata prześladowania [ma miejsce] przez wagon towarowy, jakim wożono Żydów warszawskich do Treblinki. Autentycznie. Wtedy stałem na czele głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, wyszukaliśmy w naszym śmietniku wagony, którymi rzeczywiście wożono Żydów do Treblinki. Niemcy byli skrupulatni w sposób zawstydzający i imponujący. Zostały listy przewozowe z numerami wagonów i można było twierdzić, że ten wagon, z tym numerem to rzeczywiście był wagon, którym na siedzibę śmierci wożono ludzi. Znaleźliśmy wagon w sposób normalny w Polsce, to znaczy [wzięliśmy] walizeczkę z butelkami wódki, szukamy wagonu i kolejarze nam pomogli, inkasując napoje wyskokowe. Przetransportowane to zostało do Stanów Zjednoczonych, robi furorę, wrażenie jest niesamowite i skłoniło także Yad Vashem, instytut, który poświęcony jest właśnie sprawie eksterminacji narodu żydowskiego w Jerozolimie, do tego [by poprosić] o taki wagon. Wyszukaliśmy drugi taki wagon i posłaliśmy do Izraela i tam też jest funkcjonującym eksponatem. Więc tego typu działania stanowiły przedmiot moich zainteresowań.
Rewelacyjną sprawą jest sześć lat kierowania Urzędem do Spraw Wyznań. Zostałem zaproszony przez premiera Jaroszewicza i zaproponował, żebym stanął na czele Urzędu do Spraw Wyznań, przy czym od razu na moje pytanie, że nie do każdej roboty się nadaję, bardzo kategorycznie postawił to premier: „Nie ma najmniejszych powodów do tego, żeby były awantury między kościołem a państwem. Masz znaleźć sposoby na dogadanie się z kościołem. Podniesiemy rangę, będziesz w składzie Rady Ministrów i działaj tak, żeby można było z otwartymi oczyma funkcjonować”. Jak to było realizowane, to musimy sobie powiedzieć, tutaj pewna praktyka i stanowisko, a Popiełuszkę zamordowano. I niejednego duchownego i niejednego działacza także.
Muszę powiedzieć, że czasem chwalę się i pokazuję list kardynała Wyszyńskiego do mnie, kiedy przestałem pełnić funkcję szefa Urzędu do Spraw Wyznań, zawierający bardzo kategoryczną pochwałę. Książeczkę napisałem „Spowiedź pogromcy kościoła” tylko po to, żeby w książce mógł się znaleźć tekst listu Wyszyńskiego do mnie, kwitujący działalność, którą kardynał ocenia jako respektowanie uprawnień i sposób funkcjonowania kościoła.
Śmieję się, że papieża mieliśmy Polaka, [ponieważ] śniło mi się na dzień przed konklawe, że kardynał Wojtyła został papieżem. Śniło się po nadużyciu alkoholu, trzeba przyznać i rozmowie z człowiekiem zaprzyjaźnionym ze sferami kościelnymi. Opowiedziałem to następnego dnia biskupowi Dąbrowskiemu, sekretarzowi episkopatu, on się śmiał i mówi: „Widzi pan, panie ministrze, wszyscy uważają, że takie są kłopoty między kościołem a państwem, a tutaj minister ma sny świadczące o pozytywnym stosunku”. Okazało się, że biskup Dąbrowski opowiedział o tym śnie papieżowi przed konklawe, powiedział, że „Kąkolowi się śniło”. Jedziemy do Rzymu na intronizację papieża, biskup Dąbrowski informuje mnie o tym, że papież był poinformowany o śnie, mówię: „Dobrze, to papież musi sam potwierdzić, inaczej to nie będzie ważne. Księże biskupie, ksiądz biskup mi musi pomóc”. Nie wychodzi, nie wychodzi, nie wychodzi… Po paru dniach jest seria przyjęć oficjalnych i delegacja polska, która była przy intronizacji papieża, zjawia się u papieża także, i siedzę cały spięty, mówię: „Jak tu doprowadzić do tego, żeby papież potwierdził, że sen był przed konklawe?”. Wtrącam się, nie wychodzi. Mija czterdzieści minut, papież powiada: „Panowie, musimy kończyć, następni czekają. Proponuję, żebyśmy zrobili sobie na pamiątkę zdjęcie wspólne”. Mówię: „Wasza świątobliwość, nam się to zdjęcie należy, bo myśmy wysprzyjali pontyfikat Waszej Świątobliwości”. I papież mówi: „Pan myśli o swoim śnie?”. Mówię: „Tak, o śnie”. Papież mówi: „Biskup Dąbrowski mi powiedział, że Kąkolowi się śniło, to się śmiałem, ale okazało się, że prawda”. Nasz prezydent mówi: „Wasza Świątobliwość, to nie jest dar jasnowidzenia Kąkola, tylko to wywiad dobrze działa”. Papież mówi: „Uuu, wiem co wart jest nasz wywiad, ale mam nadzieję, że jeszcze się kościołowi do skóry nie dobrali”. To wszystko jest też opisane i teraz zostało nagrane i jak umrę za niedługo, to pozwólcie, żebym to miał. Na tym skończymy.