Jan Bogdan Gliński „Gbur”, „Doktór Jan”
Jan Bogdan Gliński. Jestem lekarzem ze specjalizacją chorób płuc. Urodziłem się w grudniu 1915 roku w Wiedniu. W 1942 roku wstąpiłem do organizacji „Unia”, która wkrótce potem przeszła do AK i znalazłem się w 3. kompanii zgrupowania AK „Gurt”. Pseudonim miałem „Gbur” i „Doktór Jan”.
- Zacznijmy od wczesnych czasów – gdzie się pan wychował i z jakiej rodziny pan pochodził?
Moi rodzice byli lekarzami, przez pięćdziesiąt kilka lat działający i zawodowo, i społecznie w Opatowie Kieleckim, i tam się wychowywałem do czasów gimnazjalnych, gdzie poszedłem do innej szkoły, nie opatowskiej. Kończyłem Gimnazjum imienia Sułkowskich w Rydzynie koło Leszna Wielkopolskiego, w 1944 roku maturę tam zrobiłem i zaraz potem wstąpiłem na Uniwersytet imienia Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Tutaj studiowałem medycynę. W czasie studiów sporo działałem też w Kole Medyków. Jak wyglądały studia w czasie okupacji?
Skończyłem studia w 1939 roku, więc później już tylko egzaminy zdawałem, a ponieważ we wrześniu 1939 roku dostałem się do niewoli pod Kockiem, w grupie generała Kleeberga i [byłem] wywieziony do obozu jenieckiego koło Magdeburga, ale jako sanitariusz i zwolnili sanitariuszy, cały wielki transport i mnie też. W lutym 1940 roku wróciłem i mogłem przystąpić do zdawania egzaminów, których miałem do zdania wtedy jeszcze siedemnaście. Taki był system studiów medycznych, że tylko kilka egzaminów można było na początku studiów zdawać, a reszta wszystko po skończeniu, po uzyskaniu tak zwanego absolutorium.
- Jak odbywało się zdawanie egzaminów?
Początkowo Niemcy pozwolili zdawać i to były normalne egzaminy, tak jak i przed wojną, tyle że w bardzo przyspieszonym tempie. Do 3 maja. 3 maja zabronili dalszego zdawania. Od 3 maja pozostały mi jeszcze cztery egzaminy do zdawania, to zdawałem już na tajnych egzaminach u tych samych wszystkich profesorów. Ale to było różnie. Profesor Roman Nitsch, bakteriolog, był ciężko chory i egzaminował mnie samego jednego tylko, jak leżał w łóżku. W ten sposób zdałem do końca wszystkie egzaminy, tak że w początku sierpnia 1941 roku już miałem ukończone [studia] i z tą datą mam dyplom lekarski. Czy te egzaminy odbywały się w domach u profesorów?
Na ogół w domach u profesorów, tak, bardzo różnie. Profesor Czeczewicz bardzo lubił, żeby było wielu obecnych w czasie egzaminowania, całe audytorium wielkie i jego asystenci, i studenci i inni, tak bardziej pokazowo. Profesor Franciszek Czubalski lubił, żeby przyjść na czarno ubranym, a panie w ciemnych sukniach długich, elegancko żeby to wszystko było. Oczywiście, te wymagania były przed wojną, a w czasie wojny to nie było tak wymagane.
- A z czego się pan utrzymywał w czasie okupacji?
Moi rodzice mnie utrzymywali na początku i w czasie studiów, a jak skończyłem, dyplom jak dostałem, to jeszcze rok był stażu obowiązkowego w klinikach warszawskich i od 1 grudnia 1943 roku już dostałem etat w szpitalu Świętego Stanisława (Szpital Zakaźny na Woli w Warszawie) i tam do Powstania pracowałem.
- I jeszcze przed Powstaniem założył pan rodzinę, tak?
Tak, w przeddzień uzyskania etatu w szpitalu pobraliśmy się.
- Kiedy urodziło się panu dziecko?
W marcu 1944 roku pierwsza córka Zosia.
- Gdzie państwo wtedy mieszkali?
Wynajęliśmy wtedy u znajomych dwa pokoje u pani doktor Idalii Korsak (wspaniały pediatra warszawski) i u niej mieszkaliśmy do Powstania, na ulicy Śliskiej 18 mieszkania 7, na trzecim piętrze.
- Wiedział pan, że przygotowywane jest Powstanie?
Oczywiście. Na początku 1942 roku wstąpiłem do konspiracji, szkoliłem sanitariuszki w pomocy medycznej.
- Gdzie te szkolenia się odbywały?
W różnych domach, w prywatnych mieszkaniach.
- Ile osób uczestniczyło w szkoleniu?
Sześć, dziesięć, dwanaście, różnie to bywało.
- Jak pan teraz wspomina te szkolenia?
I [podczas] szkoleń, i potem już jako lekarz w Szpitalu Zakaźnym szkoliłem studentów, którzy studiowali na tajnym Uniwersytecie Warszawskim czy Uniwersytecie Ziem Zachodnich, czy w szkole Zaorskiego. Miałem etat w Zakładzie Anatomii Patologicznej przy doktorze Aleksandrze Pluszczyńskim, który po wojnie został profesorem w Łodzi. Tam przychodziły całe grupy na pokazy sekcyjne, ćwiczenia i zajęcia i tam właśnie najpierw przy doktorze, a potem, jak kilka dobrych miesięcy chorował, to ja w ogóle prowadziłem zajęcia ze studentami. Niektórych jeszcze po wojnie spotkałem, jeden już profesor dawno, już jest też na emeryturze, ale z mojej grupy, która przychodziła na zajęcia.
- Czy pana działalność konspiracyjna to właśnie były te szkolenia, czy coś jeszcze innego?
Tylko szkolenia.
Bardzo różnie, jak się udało mieszkanie zdobyć i potem zawiadomić wszystkich zainteresowanych, żeby na dany dzień i godzinę przyszli tam z podaniem hasła.
- Czy były momenty niebezpieczeństwa, że Niemcy się dowiedzą?
To zawsze było możliwe i bywało. Mnie to nie spotkało na szczęście, ale szereg takich osób – i studentów, i wykładowców– zostało aresztowanych [na przykład profesor Kopeć (urolog) wraz z synem].
- Czy z pana bezpośredniego środowiska były osoby, które zostały aresztowane za prowadzenie takiej działalności?
Raczej nie. Była taka sytuacja, jak mieszkaliśmy na ulicy Śliskiej, kiedy w czerwcu 1944 roku, a więc wkrótce przed Powstaniem, o czwartej rano gestapo weszło do naszego mieszkania, „bo tu są Żydzi”. Rzeczywiście pani doktór Idalia Korsak przechowywała Żydówkę, ale ona parę dni wcześniej wyniosła się. U niej mieszkał też wojewoda Józewski, też późniejszy działacz akowski. Tak, że konspiracja była, ale na ogół nikt o tym wzajemnie się nie informował. Nie bardzo wiedziałem, gdzie żona w konspiracji jest, a żona nie wiedziała, gdzie ja. To samo moja siostra.
- Gdy wybuchło Powstanie, jakie miał pan wyznaczone zadanie?
Przedtem szef kompanii Łukasik, pseudonim „Groźny”, odwiedzał nas od czasu do czasu w mieszkaniu i pytał, czy chcę [być] [w Powstaniu] w szpitalu, czy na punkcie sanitarnym. Mówię: punkt sanitarny jest bardziej narażony na bezpośrednią walkę, to wybieram punkt sanitarny. Dostałem przydział, jeszcze nie wiedziałem, gdzie, ale w końcu w ostatnich dniach lipca dostałem zawiadomienie, że mam się stawić u „Doktór Barbary” na ulicy Wspólnej, na punkcie kontaktowym. To był jej pseudonim, pani doktór Zofia Bratkowska, potem Szklarska. Była moją bezpośrednią przełożoną i przydzielała na punkty. Mnie przydzieliła na punkt sanitarny Nowogrodzka 34, który kto inny zorganizował, ja nie organizowałem tego, tylko miałem podany adres, a potem czekaliśmy na zawiadomienie o godzinie „W”. Pierwsza mobilizacja była odwołana. Niestety, bo ona troszkę uspokoiła Niemców, pozwoliła im wywieźć część swoich rodzin innych i potem już było mniejsze zaskoczenie dla nich, jak była ta druga, prawdziwa godzina „W”.
- Jak pan zapamiętał ten moment?
Byłem wtedy w szpitalu w pracy w szpitalu Świętego Stanisława. Wcześniej kończyła się nasza robota. Dojeżdżałem na oddział gruźlicy doktora Jana Stopczyka, późniejszego profesora, który mieścił się w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Łączniczka przyszła o dwunastej w południe, podając mi godzinę „W”, że o szesnastej mam się tam zgłosić na Nowogrodzką, ale to już wiedziałem. Przyszedłem wcześniej. Dopiero wtedy poznałem personel, kilkanaście sanitariuszek i jedna tylko pielęgniarka. I jak tam byliśmy, zaczęła się strzelanina. Nie bardzo dokładnie o godzinie piątej, tylko trochę wcześniej słychać było [strzały]. To był lokal po jakiejś spółdzielni dentystycznej chyba, w podwórzu, na parterze tego budynku.
- Jak wyglądał pierwszy dzień, gdy zaczęto przynosić pierwszych rannych?
Pierwszych rannych w naszym punkcie mieliśmy 2 sierpnia, bo wtedy Niemcy, którzy bardzo mocno obsadzili pocztę, róg Poznańskiej i Nowogrodzkiej, w pobliżu nas ewakuowali dwa domy na ulicy Poznańskiej i zapędzili kobiety, dzieci i starszych ludzi, mężczyzn i kazali rozbierać barykadę, która mieściła się w poprzek ulicy Nowogrodzkiej, ale po drugiej stronie ulicy, na Marszałkowskiej, co widzieliśmy. Oczywiście, [wywiązała się] strzelanina z obu stron i wtedy dostaliśmy dwanaście osób rannych, którymi opiekowaliśmy się już potem w naszym punkcie. Był tam cech piekarzy, zajęliśmy ich lokal, żeby rannych, a potem i chorych różnych móc tam leczyć.
- Czy pan był osobą, która organizowała pracę sanitariuszek?
Ten punkt to już potem prowadziłem jako kierownik. Był jeszcze drugi, starszy ode mnie lekarz, który przypadkowo się tam znalazł, dr Chwalisław Kobyliński, którego syn zginął w Powstaniu zresztą, ale byłem kierownikiem tego punktu, jak to mówią: dowódcą wówczas.
- Jak wyglądały kolejne dni? Było bardzo dużo pracy na pewno.
Pracy było chwilami bardzo dużo, a chwilami nie było. Nie miałem okazji do jakiejś operatywnej pracy, bo ciężej rannych – jak byli – to nasze sanitariuszki, czy sanitariusze, wynosiły w pierwszych dniach Powstania do Szpitala Dzieciątka Jezus – jeszcze Niemcy na to pozwalali – [szli] w białych fartuchach, z flagą Czerwonego Krzyża. Dwa czy trzy takie transporty poszły. Ale potem i tego zabronili. Zostali lżej ranni i potem coraz więcej było chorych.
- Wszyscy ranni zostawali już u państwa w tym punkcie, tak?
Tak. A 2 sierpnia wśród zabitych był jeden z naszych sanitariuszy, którego musieliśmy pochować na podwórku. [Nazwiska dziś nie pamiętam. Był przyjacielem mojej sanitariuszki Wandy Krzeczkowskiej].
- Zginął przy przenoszeniu rannego, tak?
Nie. Naprzeciwko były sklepy spożywcze, a my nie mieliśmy żywności, nie byliśmy zaopatrzeni, więc wyskoczyli do tego sklepu, żeby coś przynieść, a Niemcy z poczty strzelając, wszystkich poranili i zabili jednego, Jóźwiaka.
- A jak wyglądało zaopatrzenie punktu sanitarnego?
Było bardzo skąpe, jeśli chodzi o stronę medyczną, ale to nam wystarczało. A jeśli chodzi o żywność, też było bardzo niewiele, tak że cały czas tam głodowaliśmy. Sąsiedni mieszkańcy troszkę nas zaopatrywali. Poza tym raz czy dwa razy udało się, że Niemcy pozwolili pójść do tak zwanej Romy (teatr obecnej operetki na Nowogrodzkiej) i tam były duże magazyny żywnościowe. Stamtąd przynieśli kaszy, cukru, różne tłuszcze i wiele rzeczy na taczkach, oczywiście. To był właściwie jedyny raz, bo chodziło nam i o wyżywienie nas, i wszystkich chorych i rannych trzeba było wyżywić. Tak samo dwa dni potem, po próbie ataku na barykadę. Niemcy wysiedlili jeszcze mieszkańców z Poznańskiej 34 czy 32, już nie pamiętam, do naszego budynku i sąsiedniego. Tam była jedna kobieta, która w piwnicy urodziła, była z czterodniowym dzieckiem. Musieliśmy się nimi opiekować. Ludzie przynosili co tylko można było dla tego dziecka.
Nie, bo ona wcześniej urodziła. [Przed wysiedleniem z ulicy Poznańskiej] miałem tylko inną sprawę, bo zdarzyło się jedno poronienie i to był kłopot. Bardzo ostre były przed wojną przepisy, żadnych skrobanek robić nie było wolno, więc zwołaliśmy konsylium, bo tam było jeszcze paru innych lekarzy w budynku [narożnym z ul. Poznańską], połączone piwnicami to było. Czworo nas zdecydowało, że trzeba zrobić to i dr Granatowicz dokonał tego zabiegu.
- Czy zostali państwo w tym punkcie do samego upadku Powstania?
Nie. Niemcy najpierw raz wypędzili większość ludzi. My jeszcze zostaliśmy do końca sierpnia i w końcu sierpnia już musieliśmy wyjść. Oczywiście, w fartuchach z Czerwonego Krzyża szliśmy poprzez Szpital Dzieciątka Jezus na Okęcie. Ale wiedzieliśmy, że tam bardzo gwałcą i rabują [i w okolicy Dworca Zachodniego].
- Państwo wyszli sami, czy zostali państwo wyprowadzeni?
Wyprowadzeni. A ponieważ w tymże budynku na Nowogrodzkiej 34 mieszkał wspaniały chirurg, profesor, generał Witold Horodyński, więc z nim jeszcze konsultowałem. To był starszy człowiek, nie mieszał się do bezpośredniej opieki, ale konsultacje z nim różne odbywałem. To wspaniały był człowiek. Jeszcze po wojnie się z nim kontaktowałem.
- On również z państwem wyszedł?
Nie, on został. Po Powstaniu przysłał mi list, w którym całą gehennę [opisał]. Bo został tylko z rannymi i chorymi ciężko i wszystkich ich przetransportował, [ukrywając się] przed Niemcami, do Krakowa. I opisał mi to. [Jego list opublikowałem po wojnie, załączając go do moich wspomnień w jednym z tomów pamiętnika Towarzystwa Lekarskiego].
- Czy on tam został, ukrywając się?
Nie, nie. Niemcy pewno nie wiedzieli, że on jest generał.
- Jak wyglądały kontakty z ludnością cywilną, która tam przebywała?
Do dziś dnia to wspominam. Był tam opiekun domu (komisarz domu), nazywał się Kominek. Wspaniały człowiek. Bardzo dbał o to, żeby były dyżury na dachu do gaszenia ewentualnych pożarów. Spośród mieszkańców to organizował i po żywność też chodził. Na ogół były dobre stosunki. Potem były bardzo różne, bo były i ciężkie choroby. Miałem przypadek zatrucia nikotyną. [Mężczyzna] mało jadł, a dużo palił z nerwów po prostu i było ciężkie zatrucie nikotynowe. Poza tym choroby zakaźne były – czerwonka, potem i dury.
- Czy wystarczało miejsca dla rannych?
Z jednej strony lokal po cechu piekarzy zajęty nam ułatwił i niektórzy mieszkańcy też przyjmowali do siebie. Wtedy już sami żywili rannych.
- Więc środków opatrunkowych starczało?
Musiało starczyć. To zawsze tak się wówczas odbywało, że bandaże po zdjęciu opatrunków prało się i do ponownego użytku, wielokrotnego.
- Nie było problemów z wodą?
Przy mnie jeszcze nie było. A tak jak zacząłem mówić, pędzili nas przez Szpital Dzieciątka Jezus na Dworzec Zachodni. To była dziewiąta wieczór, a godzina policyjna była ósma wieczór. Załadowali nas do elektrycznego pociągu, żeby zawieźć do Pruszkowa do obozu. Ale już raz byłem w obozie, drugi raz nie miałem ochoty iść do niewoli i namówiliśmy jednego kolejarza. A tylko my byliśmy i Niemcy, i to SS pilnowało nas...
Cała nasza grupa, dwadzieścia parę osób, bo jeszcze dołączyło się parę młodszych innych ludzi i mężczyzn też.
- Niemcy nie wiedzieli, że pan jest lekarzem?
Wiedzieli, bo nawet do niemieckiego lekarza, który tam w Polonii był, poszedłem i on mi dał pismo do Niemców, żeby nas przepuszczali, [...] zachowało mi się to pismo. Jak wyruszyliśmy z Dworca Zachodniego, pociąg przystanął na chwilę we Włochach, kolejarz wyszedł na peron i zawołał:
Rote Kreuz, aussteigen! („Czerwony Krzyż, wysiadać!”). Więc my wszyscy posłusznie wysiedliśmy, a SS pojechało dalej. W ten sposób uniknęliśmy dalszej niewoli i przeszliśmy we Włochach do ośrodka zdrowia.
Koło dwudziestu osób co najmniej, albo więcej. Znowuż po godzinie policyjnej, więc z flagą na czele szliśmy środkiem czwórkami do ośrodka zdrowia. Ośrodek zdrowia mieścił się w budynku w jakimś parku. Dochodzimy do bramy parku, a tam:
Sztoj! Kto idziot? Własowcy. Więc my w tył zwrot! W dalszym ciągu zaczęliśmy maszerować i jakoś się udało. Przenocowaliśmy tam [w mieszkaniu]. Potem nawiązałem kontakt z AK i dostałem przydział do Górc, gdzie w szkole powszechnej, w drewnianym budynku, było dwustu rannych, a nie było żadnej opieki. Szpitalik w Górcach prowadziłem już do końca roku.
- Tam przebywali ranni z Powstania?
Najbardziej utkwił mi w pamięci pan Sawicki, który był na Woli w budynku w czworobok, „ze studnią” w podwórzu. Niemcy wypędzili wszystkich mieszkańców na podwórze i strzelali do wszystkich, na środek podwórza i wszystkich mordowali w ten sposób grupa za grupą. Więc pan Sawicki w kolejnej grupie upadł troszeczkę wcześniej, tak że nie został ranny, ale na niego padali inni zabijani. A Niemcy podpalili dom i poszli sobie.
Przeleżał tam w stosie trupów, tylko w ten sposób, że leżał tak jakby na brzuchu i nogę miał już na betonowej płycie tego podwórka. Nawet nie bardzo czuł długi czas, że go coś boli. W końcu w nocy opłotkami wyszedł stamtąd, doszedł do Górc i był moim pacjentem. Było wypalone całe mięso, gołe kości zostały tylko, ale się uratował. Potem żona przyjechała i odszukała go.
- A pana żona z córką w czasie Powstania były w Warszawie?
Nie. Żona troszkę zachorowała na wyrostek robaczkowy, więc wyjechała do rodziców, moi rodzice byli lekarzami i ojciec mój w Opatowie ją operował z tego wyrostka robaczkowego tuż przed Powstaniem, ale dowiedzieliśmy się nawzajem o sobie dopiero w styczniu czy w lutym.
- Do końca 1944 roku był pan....
W Górcach, tak. Tam była taka sytuacja, że musiałem amputować nogę, wysoko powyżej kolana. Dziwna rzecz, można by powiedzieć, bo co najbardziej czyściło rany? Robactwo, larwy much czyściły rany z ropy. Tak to było. Ale w końcu musiałem nogę amputować. Niestety, nie przeżył, to starszy człowiek był. Tam było też dużo zakaźnych. Mam wykaz, na zakończenie tego szpitala został sporządzony komisyjny protokół z całej działalności tego szpitalika w Górcach i zachował mi się. Tam jest wymieniony imiennie cały mój personel i wiele [osób] z miejscowej ludności, które bardzo, bardzo pomagały całej tej biednej ludności uciekającej z Warszawy.
- Jak wiele osób liczył personel?
To mogę tylko pokazać, bo tu jest cały wykaz personelu ze szpitalika, a tu jest rozliczenie finansowe tego szpitalika za cały okres i w dniu rozwiązania, [a także] pozostali chorzy i na jakich oddziałach [leżeli]. Na pewno chirurgiczny był.
- Czyli znajdowały się tam osoby, które wychodziły w Powstania, tak?
Tak, to wszystko byli uciekinierzy z Powstania.
Tak. A pierwsza rzecz, jak tam przyszliśmy, to miejscowa gmina – Młociny – musiała nas zameldować. To wszystkich nas meldowała, że przybyliśmy przed Powstaniem, właśnie dla ochrony, [bo Niemcy wyłapywali mieszkańców Warszawy i zamykali ich w obozach. Ale często też mordowali tam, gdzie ich znaleźli].
- I pod koniec roku ten szpital został zamknięty.
Został rozwiązany. Tam figurował jako szpital RGO, czyli Rady Głównej Opiekuńczej, szpital PCK-owski i tak funkcjonował. Pod Warszawą – w Brwinowie, w Pszczelinie – dużo było takich szpitali.
- Co działo się po zamknięciu szpitala?
Po zamknięciu szpitala, to znaczy po zlikwidowaniu, jeśli ktoś był jeszcze chory, to poszedł do szpitala w Milanówku głównie. Dla starszych został tam miejscowym, społecznym sumptem zorganizowany dom opieki i wyżywienie. Była wspaniała postawa [miejscowej] ludności – i żywność dawała, i wszystkie roboty [wykonywała] i bardzo, bardzo była pomocna. Mieliśmy tam też swojego kapelana.
- Gdzie się pan udał stamtąd?
Stamtąd się udałem do Opatowa i potem w Kielcach przez miesiąc czy dwa pracowałem w Szpitalu, obecnym wojewódzkim, Świętego Aleksandra.
- Dlaczego w Kielcach? Miał pan tam rodzinę?
Tam była rodzina żony. 7 maja 1945 roku wyjechałem na Dolny Śląsk, żeby tam szukać i pracy, i losów... Jeszcze taką ciekawostkę powiem, że w dniu 19 lutego 1945 roku, będąc w Kielcach, zostałem powołany na komisję poborową i tam wtedy zdekonspirowałem się, że byłem członkiem AK. I właśnie to, że wyjechałem na zachód, najpierw do Trzebnicy, Legnicy, potem do Zgorzelca, to mnie uchroniło od [represji]... bo tam byłem już lekarzem powiatowym.
- Wyjechał pan z żoną i córką?
Nie. W nieznane jechałem, więc pojechałem sam. Żona z córką zostały u moich teściów, a dojechały do mnie jakieś sześć tygodni później. Żadne pociągi nie kursowały. W Trzebnicy była pierwsza siedziba, to [stanowisko] wtedy nie nazywało się wojewoda, tylko pełnomocnik rządu na okręg administracyjny Dolnego Śląska, tam się zatrzymałem i pracowałem w szpitalu niemieckim u sióstr cysterek. Była sala operacyjna i tam musiałem zrobić pierwszą samodzielną operację. [Niemiecki lekarz uciekł na Zachód]. Przywieziono siedemdziesięcioletnią Niemkę z uwięźniętą przepukliną. Nie było gdzie jej odwieźć, ani czym i musiałem ją operować. Personel niemiecki był przyzwyczajony do operowania, więc to miałem zapewnione, ale tylko ja jeden [byłem] Polak, a oni wszystko reszta Niemcy. Na szczęście umiałem się z nimi porozumieć po niemiecku, tak że szczęśliwie się udało.
- Jakie miał pan kontakty z personelem niemieckim? Bo to było świeżo po tych wszystkich wydarzeniach.
Od połowy maja byłem już lekarzem powiatowym w Zgorzelcu. Jak przyjechałem, to było dwustu Polaków, a kilkadziesiąt tysięcy Niemców w całym powiecie. Z lekarzy ja tylko byłem Polakiem i było [początkowo] kilku Niemców. Moim zadaniem było zorganizowanie całej służby zdrowia, szpitali i wszystkiego, bo tam nic nie było w części polskiej dawnego Goerlitz. Był jeden lekarz, chirurg wojskowy niemiecki, który był ranny i kulał, ale był bardzo porządny i bardzo mi pomocny, bardzo solidny. Drugi lekarz bardzo unikał z nami kontaktów, tak że jak zorganizowałem ambulatorium, czyli szpital, to tego chirurga wzywałem, on nieraz operował u nas poważniejsze rzeczy, dopóki nie poszedł na Zachód. Miałem szereg pielęgniarek-Niemek, które bardzo przyzwoicie się zachowywały. Inne znowu uciekały jak najprędzej na Zachód przez Nysę.
- To był szpital tylko dla Niemców, dla ludności niemieckiej?
Tam nie było w ogóle szpitala, ja musiałem [go] zorganizować. Zająłem dom dla niemowląt, musiałem go wyremontować, szyby wstawić, dachówki postawić, bo wszystko było zwalone w czasie wojny, i tam zorganizowałem szpital. Zostałem też jego dyrektorem od razu i tam operacje prowadziłem. Część personelu miałem niemieckiego, część polskiego. Polskiego przybywało stopniowo coraz więcej, niemieckiego ubywało. Ale poza jednym Niemcem nie miałem żadnych zatargów z nimi. Był jeden taki, który do mnie przyszedł, do gabinetu lekarza powiatowego, inżynier, Niemiec, i mocno się stawiał. Ale jak mocno został zrugany przez nas, to zaraz ucichł, złagodniał i był spokojny.
A był drugi lekarz-chirurg w terenie powiatu, doktor Joczko Sosenko, bardzo dobry chirurg. Też dłuższy czas jeszcze pracował, bardzo porządnie pracował, bardzo dobrze. Żona też lekarka. Potem się przenieśli do Niemiec po dwóch latach, ale póki tu byli, to bardzo przyzwoicie pracowali.
- Czy po wyzwoleniu nadal pan tam pracował?
Przez dziesięć lat tam byliśmy. Tam się syn urodził jeszcze.
- W którym roku pan wrócił do Warszawy?
W końcu 1954 roku wyniosłem się ze Zgorzelca. Początkowo miałem tam bardzo dobre układy. Z partią nie, bo nigdy w żadnej partii nie byłem, ale z szefem bezpieczeństwa, przede wszystkim ze starostą. To się nazywał pełnomocnik rządu na okręg administracyjny Zgorzelec. [Był] cały szereg pełnomocników, potem zamienionych na starostów, miałem z nimi bardzo dobre stosunki z początku, a potem się zaczęły pogarszać. [Tam moi przełożeni od początku nie wiedzieli, że byłem w Armii Krajowej].
W 1952 roku na Plenarnej Sesji Powiatowej Rady Narodowej, gdzie była omawiana sytuacja służby zdrowia w Zgorzelcu, wystąpił członek prezydium tej powiatowej rady z imiennym oskarżeniem [wobec] mnie jako „wroga ludu”. Ogłosił mnie „wrogiem ludu”. W takich warunkach już nie bardzo chciałem tam zostać i potem się przeniosłem do sanatorium w Rudce pod Mińskiem Mazowieckim i tam prawie trzydzieści lat mieszkaliśmy i żyliśmy.
- Czy spotkał się pan z represjami w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Raczej nie, bo chroniło mnie to, że byłem lekarzem powiatowym, lekarzy tam było mało. Dwukrotnie mnie wzywano do Warszawy, do wcielenia do wojska, ale zawsze byłem reklamowany przez moją władzę nadrzędną, że się tak wyrażę.
Bardzo dużo społecznie tam działałem, zresztą całe życie, zorganizowałem związek zawodowy i w wielu innych instytucjach pracowałem. Żona też. Od początku lipca 1945 roku byłem w zarządzie powołanej przez nas wtedy, Polaków, Spółdzielni Spożywców „Granica”. Po roku zarząd został aresztowany pod zarzutami rzekomej defraudacji, siedzieli parę miesięcy w więzieniu. Jako przewodniczący rady nadzorczej musiałem ich wydobyć. To mi się udało i wrócili do pracy. W 1952 roku już nie miałem dobrych stosunków ani z partią, ani z szefem bezpieczeństwa, chociaż syna szefa bezpieczeństwa musiałem leczyć, nawet wywiozłem do Wrocławia, bo to był jedyny przypadek Heinego-Medina stwierdzony przeze mnie. Tyle, że go zawiozłem do kliniki we Wrocławiu.
- Chciałabym, żeby pan jeszcze opowiedział o obecnej działalności. Czym się pan teraz zajmuje?
Jeszcze jedno powiem, wracając. Po wojnie udało mi się nawiązać kontakt z dwoma moimi sanitariuszkami, które obie zostały lekarkami. Wspaniałe dziewczyny. Cały zespół mój był bardzo oddany i bardzo mocno przeżywający okres Powstania. Z nimi utrzymuję kontakt do dziś. Dziesięć dni temu zmarła jedna z nich, a jedna jeszcze żyje. Bywają tu u mnie. I jeszcze co ciekawe, odnalazła się ta, która przyszła do mnie do szpitala zawiadomić mnie o godzinie „W”. Takie kontakty jeszcze mam. Działałem w naszym środowisku zgrupowania AK „Gurt” jako składowa część Związku Powstańców Warszawy.
Co teraz robię?... Od ponad dwudziestu, około trzydziestu lat zajmuję się historią medycyny. Z jednej strony zawiązałem sekcję sanitarną z Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, której jestem od wielu lat przewodniczącym i organizuję comiesięczne zebrania referatowe, wspomnieniowe. Bardzo dużo tam jest tematów właśnie powstaniowych, powtarzają się, ale nie tylko. Poza tym piszę słownik biograficzny lekarzy i farmaceutów ofiar II wojny światowej. Już trzy tomy tego wydała Naczelna Izba Lekarska, w których jest blisko cztery tysiące biogramów, często ilustrowanych zdjęciami. [Nadal prowadzę te posiedzenia sekcji historycznej Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, oraz wydałem już pięć tomów biogramów lekarzy – ofiar wojny. Jest w nich 6000 biogramów].
- Kiedy jest przewidywane wydanie czwartego tomu?
Czwartego tomu ponad połowę już mam gotowe. Jeśli chodzi o wspomnienia z „Gurt”, też zostały spisane. I cały protokół organizacji pracy i likwidacji szpitala został opublikowany przez Warszawskie Towarzystwo Lekarskie jako pamiętnik. Tu właśnie jest cały personel wymieniony, wszystko, co pokazywałem, rozliczenie finansowe, jak duże to były finanse. Prawie czterdzieści tysięcy złotych zebrano od ludzi i z tego wyżywienie dawano dla wszystkich, oczywiście [zapewniano] mieszkanie i tak dalej, i całą opiekę.
Raz tylko udało mi się [wrócić do Warszawy], ale to było już pod koniec października [1944 roku], więc po Powstaniu. Ponieważ były tam duże i, więc wystąpiłem do lokalnego dowódcy oddziału wojskowego, artyleryjskiego, [który] bombardował Warszawę na naszych oczach. To było okropne, stojąc jakieś sto metrów za armatą i widząc, jak kula leci na miasto, bo to dużego kalibru. Ale dostałem przepustkę i pojechaliśmy do Warszawy, kilkakrotnie nawet, po pościel, po łóżka, po inne rzeczy dla tego naszego biednego szpitalika. Wtedy obszedłem Warszawę i byliśmy na Placu Zamkowym. Wozem pojechaliśmy po to. Cały Nowy Świat, Mokotowską, potem Marszałkowską na Śliską, tak obeszliśmy. Zobaczyłem gruzy naszego domu, widziałem zwaloną Kolumnę Zygmunta, zwaloną postać Chrystusa przed kościołem Świętego Krzyża, trupy leżące na ulicach. Tego było jeszcze mnóstwo. To takie jeszcze przeżycie było. Kiedyś pan Baliszewski (nawiązałem z nim kontakt), gdy mu o tym opowiadałem, starał się ustalić dokładnie datę zburzenia Zamku Królewskiego, koło którego przechodziłem. Nie byłem w stanie mu przypomnieć, czy jeszcze mur stał, czy nie. Już po tylu miesiącach, a właściwie latach szczegóły się zacierają w pamięci trochę.
- Jak teraz z punktu widzenia lekarza ocenia pan organizację Powstania?
Cała młodzież, do której wtedy się przecież zaliczałem jeszcze, była pełna entuzjazmu do walki z wrogiem, nie bacząc na niebezpieczeństwo, jakie nam grozi. To był zryw dla nas, młodych, że nareszcie możemy walczyć. Pamiętam, jak potem już Niemcy nas zagarnęli, ale wychylając się na jezdnię na ulicę Nowogrodzką, widzieliśmy, jak po drugiej stronie Marszałkowskiej cała ulica Nowogrodzka zakwitła od biało-czerwonych sztandarów. To było ogromne przeżycie dla nas. Przyszły raz do nas dwie sanitariuszki, nocą przemknęły się w pierwszych dniach Powstania i opowiadały nam [co się dzieje w innych częściach Warszawy]. Nam się wydawało, że wspaniale jest, tak to rozumieliśmy, że sytuacja bojowa jest bardzo dobra dla nas, wbrew rzeczywistości. Więc to też nas bardzo podnosiło [na duchu]. Wtedy wysłałem zapytanie do naszego dowództwa, czy mamy tu zostać, czy mamy czekać. Nigdy odpowiedzi już nie dostałem.
- A czy uważa pan, że opieka lekarska, organizacja sanitariatów i szpitali była dobra?
Nie jest łatwo odpowiedzieć. Organizacja była, wydaje mi się, bardzo szczegółowo rozplanowana i zorganizowana i tych punktów sanitarnych było mnóstwo. A że przebieg Powstania nie pozwolił tego utrzymać i zmuszał do tworzenia nowych [punktów] gdzie indziej przy u [środków]... Pamiętajmy, że Powstanie było liczone na parę dni, a nie na dwa miesiące, dlatego też zaopatrzenie było odpowiednio niedostateczne. Jako zwykły strzelec w Powstaniu - potem awansowałem na starszego strzelca - nie miałem orientacji, jeśli chodzi o kadry dowódcze Powstania. Ale byliśmy bardzo przejęci, bardzo oczekiwaliśmy tego Powstania. [Dopiski uzupełniłem w Warszawie w dniu 16 września 2013 roku].
Warszawa, 22 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk