Zofia Kruszewska „Iwonka”
Jestem Zofia Kruszewska, z domu Pastuszko, urodzona 24 marca 1929 roku w Warszawie. Mój pseudonim „Iwonka”.
- Od urodzenia mieszkała pani w Warszawie?
Od urodzenia mieszkałam w Warszawie.
- Gdzie mieszkała pani przed wojną?
Na Żurawiej 11 mieszkania 15. Pierwsze dwa lata – na Nowym Świecie.
- Czym zajmowała się pani rodzina?
Moja mama prowadziła pracownię krawiecką, a ojciec był technikiem elektrykiem, pracował w jakichś zakładach na Grochowie, ale nie pamiętam, jak się nazywały. Teraz już ich nie ma.
- Czy pamięta pani szkołę, do której chodziła?
Tak. Chodziłam najpierw do szkoły powszechnej numer 98 w alei Szucha. W momencie zajęcia Warszawy przez Niemców na Szucha umieściły się władze. Właściwie zdążyłam skończyć tę szkołę. To była aleja Szucha 9 chyba.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?
Trudno mi powiedzieć. Może więcej dom niż szkoła.
- Jak wyglądało wychowanie w domu?
Widzę to bardzo normalnie, więc trudno mi powiedzieć. Rodzice chodzili z nami do teatru, do muzeum, na wakacje byłam wysyłana. Szkoła – mniej więcej w przyzwoitych warunkach. Zaczęłam szkołę od drugiej klasy, dlatego że siostra starsza ode mnie o niecałe dwa lata uczyła się. Oczywiście mnie było potrzebne wiedzieć to, co ona, tak że siłą rzeczy jakoś dociągałam do jej towarzystwa. Później może łatwiej mi było w czasie okupacji wejść do organizacji, bo byłam z towarzystwem bliższym wiekiem z moją siostrą i moim wujkiem [Stefanem Matyjaszkiewiczem].
- Miała pani tylko siostrę czy więcej rodzeństwa?
Tylko siostrę.
- Jak zapamiętała pani czas poprzedzający wybuch wojny? Czy pamięta pani może wakacje w 1939 roku? Gdzie pani wtedy była?
Wiem, że byłam na jakimś obozie harcerskim. Myśmy mieli pojechać do Zaleszczyk na obóz, a ze względu na to, że była niepewna sytuacja, to gdzieś koło Opoczna. Nie pamiętam w tej chwili miejscowości. Wtedy jeszcze w charakterze zucha wyjeżdżałam na obóz harcerski. Specjalnie było bliżej Warszawy, bo była niepewna sytuacja.
- Ile pani miała lat, kiedy wstąpiła do harcerstwa?
Trochę ponad trzynaście, nie pamiętam w tej chwili. Mam datę zaznaczoną w swoich papierach, można to sprawdzić. [W kwietniu 1942 roku].
- Wcześniej była pani zuchem?
Byłam w przedwojennym harcerstwie, w zupełnie w innej drużynie. Nie miałam nic wspólnego z harcerstwem, do którego wstąpiłam w czasie okupacji. Nie było kontaktu z poprzednią [drużyną].
- Czy w pani domu, w 1939 roku, rozmawiano na temat ewentualnego wybuchu wojny?
Na pewno była mowa o tym, bo to nie był martwy dom w tym sensie, że [ważne było] tylko życie codzienne. Bywali znajomi i rozmawiali, ale trudno mi powiedzieć, ile z tego zapamiętałam. Ale doskonale pamiętam, bo nasz dom po wybuchu wojny został zbombardowany. Mieszkałam w oficynie, a część frontowa została zbombardowana i nawet znany mi chłopiec, który również tam mieszkał, był ranny w bramie.
- Jak pani, jako dziesięciolatka zapamiętała wybuch wojny, pierwsze dni września?
Miałam dość aktywną rodzinę. Moja ciotka, która była o dziesięć lat starsza ode mnie, działała w PCK, w sanitariacie ganiała, więc wszystko na bieżąco odczuwałam.
- Czy pamięta pani pierwsze spotkanie z Niemcami w Warszawie? Zobaczyła pani żołnierzy niemieckich?
Nie przypominam sobie w tej chwili, nie potrafię powiedzieć.
- Czy po wybuchu wojny kontynuowała pani naukę?
Tak. Po skończeniu szkoły powszechnej byłam zapisana do technikum krawieckiego. Kiedyś była na Kazimierzowskiej ta szkoła, ale ponieważ tamte tereny zajęli Niemcy, to znaczy cały budynek (to była dosyć wysokiej klasy szkoła, na prawach maturalnych, jak liceum), to nas przenieśli na Racławicką tuż przy Puławskiej. Tam była szkoła. Z tym że teoretycznie był program taki, jak dozwolono, ale niezależnie od tego nauczyciele dokładali troszeczkę wiedzy zabronionej – [historię, geografię].
- Czy uczęszczała pani na tajne komplety?
Nie, tam było to rozwinięte.
- Czym zajmowała się pani rodzina po wybuchu wojny? Co było źródłem utrzymania? Czy rodzice nadal pracowali?
Mama nadal prowadziła pracownię, a ojciec w 1942 roku zmarł, tak że zostałyśmy. Wtedy babcia i mój wujek (prawie rówieśnik) mieszkał też z nami. Tak to było.
- Jak wspomina pani czasy okupacji, czy coś szczególnie utkwiło pani w pamięci?
Było w miarę ubogo, ale nie stanowiło to takiego problemu, żeby o to jakoś specjalnie walczyć. Poza tym te początkowe lata, jak jeszcze ojciec żył, nie bardzo pamiętam. Później u nas stale był dom pełen młodzieży, bo i Stefan, i moja siostra szybciej znaleźli się w organizacji. Poza tym były dwie dziewczyny nie ostatniej, że tak powiem, urody, to Stefan miał tylu kolegów, że zawsze był dom pełen ludzi. Miałam bardzo śmieszne… trudno powiedzieć: śmieszne. Chłopcy z jednej grupy, z „Batalionów Szturmowych”, [Staszek Sikorski, Henryk Dziergwa, Józef Kubas], byli gdzieś na akcji i stamtąd przyszli do mnie. Akurat leżałam chora. Szmajser jakiś, steny były w nogach mojego łóżka, pod kołdrą. Przyszedł kolega Stefka ze szkoły, o którym nic nie wiedzieliśmy o przynależności, a tu już nie ma gdzie usiąść. Chciał usiąść na łóżku, uchylając kołdrę. Nie mogłam pozwolić. Takie zabawne historie bywały. Chłopcy, jak mieli nową broń, to przychodzili nam pokazywać. Na przykład walthera ładnego pokazuje: wrzucić, spuścić spust, ściągnąć i łubudu – wystrzelił nagle! Ciecia mieliśmy, pan Franciszek. Wyszedł, popatrzał spokojnie. Potem się okazało (babcia miała zdjęcia), że kulka przestrzeliła jej fotografię. Takie, niepoważne może, sprawy.
- Kiedy nastąpił pierwszy kontakt z konspiracją? Wspominała pani, że wcześniej pani siostra była już w organizacji.
Nie dam rady sobie przypomnieć tego.
- W jakich okolicznościach została pani przyjęta do organizacji?
Pamiętam ludzi, pamiętam spotkania, zebrania, ale nie pamiętam nawiązania kontaktu. Wiem, że przyrzeczenie mieliśmy w Olszance pod Warszawą, u koleżanki Jagody [Kowalik].
- Jak zapamiętała pani atmosferę ostatnich dni przed wybuchem Powstania? Co może pani powiedzieć o lipcu 1944 roku w Warszawie?
Stale się biegało i coś robiło. Z młodzieżą mieliśmy kontakt w ogniskach, na przykład na Belgijskiej. Jakichś takich specjalnych ekstra spotkań nie ma.
- Czy w mieście wyczuwalne było napięcie związane z wycofywaniem się żołnierzy niemieckich?
Mówiło się. Przedtem były zbierane futra, jak byli pod Stalingradem. Potem, jak sobie przypominam, były transporty w drugą stronę i wiadomo było, że wracają pociągi z rannymi. Napięcie na pewno rosło. Mój wujek Bolek Gałaj [„Ryszard”], brat babci, ponieważ jego mieszkanie [zabrali] (też mieszkał na Żurawiej, tylko pod 4; jego żonę i syna zabrali do Oświęcimia), u nas mieszkał, bo gdzieś musiał żyć. Zawsze były „Biuletyny”, była prasa konspiracyjna u nas stale. Do tego stopnia, że moja siostra cioteczna, która miała dwa latka, powiedziała: „Teraz poczytam: na froncie zachodnim…”. Coś zaczęła po swojemu mówić jako małe dziecko.
- Czy pamięta pani, kiedy dowiedziała się pani, że Powstanie wybuchnie?
Nie.
- Jak zapamiętała pani 1 sierpnia?
Przykro mi, ale tak rzadko odświeżałam sobie sprawy z tego okresu, że nie potrafię szczegółowo podejść do tego.
- W jakich okolicznościach dołączyła pani do oddziału PPS-u?
Mój wujek Gałaj, o którym wspominałam, był w PPS-ie i jego towarzysze - [Zygmunt Zaręba, Wiktoria Ciołkowska], umiejscowili się w sąsiednim mieszkaniu, które mieliśmy pod opieką. Po prostu byłam do działalności, a oni mieli potrzebę. Drukarnia była na Wareckiej po drugiej stronie Alej, a część materiałów do „Robotnika”, pisma PPS-owskiego, powstawało w sąsiednim mieszkaniu. Ponieważ nie dostałam się do swojej grupy, to chciałam działać. Pierwsze dni przechodzenia przez Aleje Jerozolimskie były bardzo trudne, bo się przebiegało przez ulicę naprzeciwko Kruczej, do bramy domu. Na podjeździe do bramy stał zasiek. Raz miałam rysy od pocisku na łydce, bo z BGK był ostrzał, z Alej Jerozolimskich. Tak człowiek przebiegał.
- Do jakiego oddziału miała się pani według planu dostać? Gdzie miała pani rozpocząć Powstanie?
Punkt sanitarny na Starościńskiej, na Mokotowie.
- Jak uzbrojony był oddział, o którym pani mówiła?
Nie miałam do czynienia z oddziałem w terenie. To byli ludzie z głowami, którzy pisali, którzy dowodzili. Nie mogę powiedzieć o oddziale, kontaktu z odziałem nie miałam. Raczej działałam pomocnie dla wierchuszki, jeśli tak można nazwać.
- Jak wyglądała pani praca w pierwszych dniach Powstania? Czym zajmowała się pani na co dzień?
Chodzi o pracę związaną z organizacją czy w ogóle czym się zajmowałam?
- O to, czym się pani zajmowała w pierwszych dniach Powstania.
Uciekło mi, nie mam tego w oczach, nie potrafię.
- Jak wyglądało pani wyjście do Powstania z domu? Czy powiedziała pani mamie?
Mój dom to było jedno ognisko wszystkiego. Moja babcia [Władysława Matyjaszkiewicz], też była w PPS-ie, a mama była łączniczką w Delegaturze Rządu i ganiała. Także Stefan [Matyjaszkiewicz, mój wujek, z moją siostrą] Celiną byli w oddziale na Świętokrzyskiej, też w centrum. Tak że byłam szczęśliwa, jak się znalazł kontakt z ludźmi, z którymi się miało przedtem do czynienia.
Na przykład przejście przez Aleje Jerozolimskie: w pewnym momencie miałam opory, bo dom na rogu Kruczej był wypalony i [szłam] obok dwóch ludzkich, zwęglonych ciał. Przytkało mnie, musiałam z sobą powalczyć, żeby się zmobilizować do pójścia dalej, bo to taka niespodziewana rzecz. Jak słyszałam salwę z karabinu maszynowego, to nie robiło na mnie wrażenia, bo na to był człowiek przygotowany, ale jak raz wypalili z czołgu z rogu Marszałkowskiej, to jak znalazłam się na drugiej stronie, nogi mi drżały. Człowiek nie był na to przygotowany, to inaczej się odbiera. Później, jak zrobili wykop, to się chodziło pod barykadą i wykopem, tak że mniejsze zagrożenie niż jak się chodziło bezpośrednio po wierzchu. Prawie codziennie byłam po drugiej stronie.
- Gdzie pani mieszkała w czasie Powstania, gdzie pani nocowała?
Na Żurawiej 11 mieszkania 15, gdzie żyła moja rodzina. Tam był kontakt, była grupa, dla której pracowałam. Poza wyprawami do drukarni na Warecką, ze dwa razy schodziłam na Czerniaków na dół. Bardzo było to trudne, ale ciekawe. Spotkałam kolegów, których znałam przedtem.
- Jak wyglądało zaopatrzenie Śródmieścia w żywność? Czy w czasie Powstania było co jeść?
Akurat u nas w domu było tak, że zawsze rodzice dbali o to, żeby był jakiś zapas, tak że u nas się żywiło tyle ludzi, że aż dziwne. Po prostu tego typu gospodarność była. Nie to, że jakieś wielkie zapasy, ale jeśli w domu było osiem czy dziesięć osób, to jakoś tam było. Potem, jak wracałam z Czerniakowa, z gazowni (chyba gazownia tam była), to dostałam cały koszyk pomidorów, czegoś jeszcze, z oddziału, który tam był. Mieli, bo był jakiś ogródek. Nie pamiętam w tej chwili, bo to troszkę się zmieniało z czasem.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
Wyjątkowo pamiętam, jak bomba upadła, zasypało mnie. Warkocz nosiłam i musiałam umyć głowę z pyłu. Mieszkałam między placem Trzech Krzyży…Tam gdzie jest w tej chwili wyjście z kina „Śląsk”, był mój dom. Po drugiej stronie Marszałkowskiej była studnia na podwórku i tam poszłam po wodę. Trzeba się było kryć trochę, bo czasem były naloty, jakieś inne historie, ale zdobyłam wiadro wody. Myślałam, że złość mnie zabije, bo rykoszetem mnie wiadro przestrzeliło, tak że cały dobytek prawie straciłam. Trudno było. Były studnie na niektórych podwórkach, to z tego się czerpało wodę, bo w wodociągach nie było.
- Jaka atmosfera panowała wśród ludności cywilnej?
Bardzo różna. Później, jak się chodziło piwnicami, to nawet spotkałam kolegę. Ach, jaki on był dzielny – a w strachu siedział w piwnicy. Później, jak byłam w Szczecinie, spotkałam go. Nie był pewien, czy się ma przyznać, że mnie zna. Po prostu bał się chłopak, a jakby spojrzeć, to taki ach!
- Jak cywile reagowali na wydarzenia pierwszych dni Powstania?
Jedni ze strachem, a inni z nadzieją, to się czuło. Im dłużej to trwało, to trudniejsze było.
- Co pani robiła w czasie wolnym, kiedy nie była pani zajęta wypełnianiem rozkazów?
Jeszcze wtedy się uczyłam, chodziłam na spacery.
W domu miałam dość zajęcia. Byłam w swoim mieszkaniu, to zawsze robota była. Jak było tyle ludzi u nas w domu, to trzeba było i pomóc, i wszystko zrobić, tak że nie było czasu na nudy. Chodziłam na tamtą stronę. Siostra była na Świętokrzyskiej pod trzydziestym. Nieraz czekałam na wydruk „Robotnika”, to odwiedzałam ich tam, spotykałam się. Akurat były imieniny Stefana i w domu zrobili jakieś racuszki czy coś, żeby przynieść, żeby zrobić przyjemność imieninową. Jak w nocy byłam tam na kwaterze, siostra spała. Zdawało mi się, że ją obudziłam. Wytłumaczyłam jej, że to wszystko dla Stefka. Na drugą noc przychodzę, a tam list od niej: „Dla kogo to wszystko? Na drugi raz mnie budź”. Budziłam ją, ona ze mną rozmawiała, ale widocznie tak była nieprzytomna. To było dwa dni przed jej śmiercią. Stefan współpracował z jakimś panem, który pisał książkę. Chyba ten list i moją kenkartę, i zaświadczenie z PCK [dał temu dziennikarzowi]. Powiem o tym zaświadczeniu, bo to historia po skończeniu Powstania. Moja mama do samego końca Powstania nie wiedziała, że jej córka zginęła. Stefan starał się nie przychodzić. Mama była zdziwiona (bo ona czasami dostawała przepustkę i przychodziła), że jej nie widzi. Nie mówiliśmy mamie, nie chcieliśmy mamy załamywać.
- W jakich okolicznościach zginęła pani siostra?
Przenosili kwaterę ze Świętokrzyskiej 30 na inne, bezpieczniejsze miejsce. W trakcie tego Niemcy zbombardowali budynek. Zginęło wtedy pięć osób, z tym że cztery ciała uległy zwęgleniu, bo gruzy się paliły i oni całą czwórką są pochowani na Powązkach. Władze chciały ich potem przenieść do harcerskich kwater, ale pani Pawlicka, czyli mama plutonowego Kazika, za nic się nie chciała zgodzić, w ogóle była zazdrosna, że tam ktoś jeszcze z jej synem leży. Była sama i nie ma komu opiekować się tym grobem. W tej chwili tylko ja jedna chyba zostałam z rodzin tej czwórki.
- Czy w czasie Powstania spotkała pani w Warszawie obcokrajowców?
Chyba nie.
- Czy była pani świadkiem jakichś przejawów życia religijnego, mszy, pogrzebów, ślubów?
Byłam przy pochówku kogoś, ale w tej chwili nie pamiętam dokładnie. Po tamtej stronie Alej coś było, ale w tej chwili nie przypomnę sobie.
- Jakieś przejawy życia religijnego, msze, nabożeństwa?
Bardzo często ludzie się do kapliczek zrobionych na podwórkach. Owszem, to się zdarzało.
- Czy spotkała się pani przejawami życia kulturalnego, z koncertami, spotkaniami, na których czytano poezję?
Coś było, ale nie powiem, nie pamiętam. Wiem o koncertach sprzed Powstania, które na Wiejskiej się odbywały w prywatnym mieszkaniu. Na Wiejskiej nawet byłam. To z okresu przed [wybuchem], powstaniowych nie pamiętam.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich z czasów Powstania?
Nie bardzo miałam kontakt, to znaczy na stanowisku tak, ale bliżej nie.
- Czy pamięta pani okoliczności, w jakich opuszczała miasto? Kiedy to miało miejsce?
Bardzo dobrze [pamiętam]. Jak mama dowiedziała się o śmierci siostry, to chciała, żebyśmy wyszły razem. Obie miałyśmy przeszkolenie sanitarne, mama i ja. Zgłosiłyśmy się do szpitala powstańczego, był chyba na Wspólnej. Tam do 6 października byłyśmy. Dopiero 6 października ewakuowano ten szpital. Przedtem wypalali kolejno domy, w których myśmy przedtem mieszkały, chodzili, psssss – podpalali.
- Kiedy dowiedziała się pani o tym, że Powstanie upada?
Wiedziałam o różnych sprawach. Na przykład jak byłam sanitariuszką, to ci, co ze Starego Miasta przyszli, wychodzili z kanałów. Tam zresztą spotkałam kolegę, to był brat mojej drużynowej „Wacki”. Był akurat ranny, miał w szyi jakieś rany, Staszek Sikorki. Jakieś wiadomości miałam z tamtego rejonu. Z „Zośki” znów spotkałam całą grupę chłopaków, żeśmy razem spędzali przedtem wyjazdy pod Warszawę. Też miałam wiadomości, co się tam działo, gdzie się cofali. Takie rozmaite wiadomości bieżące miałam. Widać było, że to się wszystko zagęszcza i powoli kończy. Tak że to wyglądało na złą sytuację. Babcia została z oddziałem, wcześniej wyszli, przez Pruszków się wydostali. My z mamą zostałyśmy ze szpitalem powstańczym wywiezione do Piastowa, do dawnej fabryki Tudora. Warunki były poniżej wszelkiej możliwości. Część sal miała jakieś wyrka, a część to po prostu była ramka z desek, na to rzucone sianko i ranni tam leżeli. Towarzystwo było koszmarnie zawszone. Strasznie ciężko było tam pracować, zwłaszcza że zwozili tam wszystkich. Ludzie pozostawiali jakieś staruszki niedołężne, to też wywozili na teren szpitala. Bardzo zaniedbane towarzystwo było, zawszenie tych ludzi doprowadziło do ran. Bardzo ciężka i trudna praca była w szpitalu.
- Do kiedy pani była w Piastowie w szpitalu?
Chyba nawet mam zaświadczenie. Miałam taką sytuację: ciotka miała dom w Piastowie i tam w mansardzie żeśmy z mamą mieszkały. Zawistna sąsiadka, mieszkanka tego domu, doniosła na nas żandarmom. Akurat po dyżurze leżałam w łóżku. Przyszli. Moja mama bardzo młodziutko wyglądała, a tutaj dziecko śpi, to dali spokój. Ale ona nie darowała sobie, jeszcze raz zawiadomiła. Wtedy już nie byłam w łóżku. Na piętnaście lat byłam dosyć rosła i rozwinięta dziewczyna, to nas zabrali. Wywieźliby nas chyba do obozu, tylko jak nas prowadzili… Tam był punkt straży pożarnej, do niego sprowadzali ludzi, których wybierali z Piastowa. Znajomy nas zobaczył i udało mu się pójść do szpitala i wziąć zaświadczenie (mam ksero), że tam jestem zatrudniona jako sanitariuszka.
- Gdzie trafiła pani później?
Później wyjechałyśmy z mamą do rodziny ojca, do Radomia. Tam byłyśmy końcowy okres, do przyjścia wyzwolenia. W taczankach jechali, straszne dziwne to były rzeczy. Trudno było wierzyć, że to żołnierze jechali wtedy do Radomia.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Po maturze, w 1949. Potem wyjechaliśmy do Bydgoszczy i tam zamieszkałyśmy, tam zrobiłam maturę. Zdawałam na Politechnikę Warszawską. Mama chciała być bliżej, przeniosłyśmy się do Warszawy w 1949 roku. Egzaminy zdałam, ale ani nie należałam do ZMP, ani nie miałam pochodzenia wystarczająco dobrego i nie przyjęli mnie z u miejsc. Miałam szansę dostać się albo na biologię do Lublina, albo na chemię do Szczecina. Ponieważ zdawałam na chemię, pojechałam w nieznane do Szczecina i tam studiowałam przez pierwsze dwa lata. Potem się przeniosłam z powrotem do Warszawy, na Politechnikę Warszawską i tutaj kończyłam uczelnię.
- Czy udział w Powstaniu wywarł jakiś wpływ na pani późniejsze losy?
Warszawiacy musieli tłuc się po całej Polsce, zanim znaleźli swoje miejsce do życia. Trudno mi inaczej powiedzieć. Psychicznie człowiek się ekranuje od takich spraw. Wspomina się różne historie. Na przykład jak leży młody człowiek, ma brzuch rozpłatany. Miałam opatrunek osobisty, to zrobiłam, co można było zrobić w takiej sytuacji. Gdzieś później go zabrali, ale byłam w drodze do swoich spraw. To zostaje w pamięci, tak samo jak zwęglone ciała, o których wspominałam. Mogłam kupę drobnych rzeczy zgubić, ale to zostaje, bo to są takie obrazy, które człowieka bardzo poruszyły.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Nie wiem. Trudno mi coś powiedzieć, bo to wszystko raczej trudne.
To, co napomknęłam niedawno, bezsilność przy niemożliwości pomocy. Zresztą człowiek inaczej to przyjmował, inaczej myślał. Człowiek dojrzały daje się stłamsić takimi sprawami, a chęć dążenia do czegoś, do życia, trochę inaczej ustawia.
- Czy jest jeszcze coś, co szczególnie utkwiło pani w pamięci z tamtego czasu?
Nie wyczuwam w tej chwili nic takiego, żeby było jakąś dominantą.
- Jak teraz, po siedemdziesięciu latach, ocenia pani Powstanie?
Inaczej człowiek myślał w momencie, kiedy się to działo, inaczej [postrzega] historyczne wieści, jakie na ten temat można mieć, wiadomości z prawej i lewej strony, i z każdej innej. Na pewno zginęło kupę dobrych ludzi. Dziwne, ale tak się wydaje, że zawsze najlepsi giną. To jest trudne.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać od siebie, w jakiś sposób podsumować ten wywiad?
W tej chwili nie jestem na tyle zborna, żeby coś powiedzieć. Rozproszyłam się w tych wszystkich sprawach i nie potrafię tego zebrać.
Warszawa, 8 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski