Cezary Wojtczak
Nazywam się Cezary Józef Wojtczak. Urodziłem się 1 czerwca 1933 roku i od urodzenia aż prawie do roku 1990 przebywałem w Warszawie. W czasie Powstania też byłem na Mokotowie cały czas, bo w ogóle pochodzę z Mokotowa. Byłem w czasie Powstania od 1 sierpnia aż do 24 września, kiedy Niemcy nas wyprowadzili do Pruszkowa. Wróciłem do Warszawy, bo byłem wywieziony w Góry Świętokrzyskie, do miejscowości Bodzentyn i wieś Śniadka, i stamtąd wróciliśmy 24 lutego, i znowu mieszkaliśmy w Warszawie.
- Czy pan pamięta wybuch II wojny światowej?
Wybuch jako taki to może nie pamiętam, ale niektóre zdarzenia pamiętam. Mieszkaliśmy w tym czasie na ulicy Puławskiej 100. Z tym że ten budynek, który teraz stoi pod numerem 100, to jest nowy budynek. Wtedy były dwa budynki na tym obszarze. Była Puławska 100 i Puławska 100A. Myśmy mieszkali Puławska 100, na pierwszym piętrze. Jak wojna wybuchła, to ojciec poszedł do wojska, miał trzydzieści dziewięć lat. A ja, starsza siostra i mama mieszkaliśmy w tym budynku na pierwszym piętrze. Na początku września, nie pamiętam dokładnie, ósmego, dziewiątego, jakoś tak, w czasie śniadania słyszeliśmy głosy z podwórka, że pali się, sąsiedzi wołają: „Pali się!”. Myśmy wybiegli głównie zobaczyć, co się pali. Okazało się, że to nasz budynek się palił i nie było już możliwości powrotu do tego budynku. Po prostu tak jak staliśmy, poszliśmy na nocowanie do cioci na ulicę Chocimską i tam mieszkaliśmy do powrotu taty. Tata wrócił w połowie października i wynajął mieszkanie na Puławskiej 117. Myśmy się przekwaterowali do tego nowego mieszkania. Puławska 117 mieszkałem w czasie całej okupacji i w czasie Powstania. Później, jak wróciłem z wygnania, to też tam mieszkałem, aż do czasu, kiedy się ożeniłem i wyprowadziłem się na swoje gospodarstwo,
notabene też na Puławską 71.
- Czy takie rodziny, które tak jak pana rodzina, straciły wszystko w pożarze, otrzymywały jakąś pomoc? Skąd dostaliście jakieś rzeczy?
Nie dostawaliśmy żadnej pomocy. Mogę powiedzieć, że wprost przeciwnie. To mieszkanie Puławska 117 zostało nam zabrane. Nie wiem, czy opowiedzieć, jak to było?
- Ale to potem. Na razie jesteśmy w 1939 roku.
Jesteśmy w czasie wojny, tak. W czasie wojny to już więcej… W czasie wojny, bo później była okupacja. Wojna tak jakby przycichła, a była okupacja. W czasie okupacji mieszkałem właśnie Puławska 117 i chodziłem do szkoły na ulicę Woronicza 8. Ale Niemcy z czasem tę szkołę zajęli, tam stacjonowały jakieś jednostki wojskowe. Później się dowiedziałem, że to były jednostki pomocnicze, lotnicze. A nam urządzono szkołę na ulicy Naruszewicza 3, to był budynek mieszkalny. Ten budynek przekształcono, adoptowano na szkołę, była tam szkoła. Ten budynek ocalał i teraz jest to budynek mieszkalny, wrócił do swojej pierwotnej funkcji. Nawet mam zdjęcie sprzed tej szkoły, z pierwszej klasy. Podpisane jest, że to Cezary Wojtczak chodzi do tej szkoły. Chodziłem do tej szkoły i mieszkając na Puławskiej 117, służyłem do mszy jako ministrant w kościele Królikarni. Bo na terenie Królikarni (tak to się wszystko nazywało) był zakład dla nieuleczalnie chorych i właśnie tam był kościół. W tym kościele kapelanem był mój stryj, ksiądz Edward Wojtczak i tam służyłem do mszy. Ministrantów w tym czasie było około trzydziestu. Ksiądz z czasów I wojny światowej był związany z ruchem niepodległościowym, można powiedzieć, bo był kapelanem w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, walczył na wschodzie i był patriotą. Tutaj, w czasie okupacji, wszyscy ministranci byli zaangażowani w pracę, można powiedzieć, podziemną. Starsi należeli do Armii Krajowej, to jeszcze powiem, a młodsi tak jak ja, co miałem niecałe dwanaście lat, to wykonywali prace pomocnicze. Byłem zatrudniony przy roznoszeniu gazetek. To były stałe adresy, gdzie te gazetki nosiłem. Ksiądz mi dawał.
Jeszcze opowiem, bo takie było zdarzenie, że miałem taką bluzę na gumkę i się te gazetki wsuwało pod bluzę i zanosiłem pod wskazany adres. Jednym z adresów była „willa pana marszałka”. Tak się to nazywało. Na ulicy Zawrat jest ta willa, do dzisiaj, ona ocalała. Teraz jest tam przedszkole. Przedtem nazywała się „willa pana marszałka”, bo podobno ona była własnością marszałka sejmu przed wojną. Chodziłem do „willi pana marszałka”, pukało się, drzwi otwierała pani. Wyjmowałem i jej dawałem te gazetki. Ale jednego razu też niosłem gazetki, przychodzę do tej willi, sięgam pod bluzkę, a gazetek nie ma, bo gdzieś po drodze wypadły. No i tutaj moja naiwność się okazała, bo wróciłem z powrotem tą trasą i szukałem tych gazetek, gdzie one leżą. Jak by się tak ktoś zapytał: „Chłopiec, a czego ty tak szukasz?”, to by mogło być mało przyjemnie. Ale akurat nic się nie zdarzyło i wróciłem. Gazetki zginęły. Ktoś znalazł i zabrał te gazetki. Później było już Powstanie.
- Czy pan się czuł zagrożony? Czy pan czuł, że niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku?
Na każdym kroku nie, ale spotkanie z Niemcami było strachliwe. Nie wiem dlaczego, ale czuło się strach, czuło się respekt przed nimi. Były takie momenty. Puławska 117 był taki sklep, narzędzia rolnicze i ci właściciele mieli samochód. Raz Niemcy się zatrzymali przed tym samochodem i mnie wołają: „Chodź tu, bracie!”. No to miałem wtedy stracha. Co oni tu ode mnie chcą? Ale oni nic nie chcieli specjalnie. Ławeczki tam były, [chcieli,] żeby te ławeczki poskładać, i mnie wypuścili. Na ulicy się czasem Niemca spotkało, a było tak, że jak Niemcy szli, łapanki na przykład, buda jechała, Niemcy szli, to ludzie chowali się. A taki chłopiec gapowaty był, można powiedzieć, przegapiło się. No i tak, nagle ni z tej, ni z owej, patrzę, ulicą pusta, a Niemcy idą. Tu uciekać już nie było poręcznie, no to się szło. Niemcy jakoś nie zaczepiali, ale stracha się miało.
- Ale nie miał pan żadnych takich spotkań z Niemcami oko w oko, żeby pana zatrzymali czy pytali o coś?
Nie, to tak nie było.
- Proszę powiedzieć, jak w szkole wyglądała nauka? Czy tam też nauczyciele mówili coś o Polsce?
Nie, bo nie było takich przedmiotów jak historia, geografii też chyba nie było. Już nie pamiętam. Ale na cenzurze mam stopnie napisane. Wiem, że cenzura jest taka oryginalna, można powiedzieć, bo jest w języku polskim i niemieckim. Ale o polityce się nie mówiło. Raczej się mówiło u księdza, bo u księdza [byli] ministranci, to po mszy ksiądz zawsze robił śniadanie. To też takie było okupacyjne śniadanie. W ogóle było biednie, to ksiądz tych ministrantów zawsze zapraszał na śniadanie. Na śniadanie, tradycyjnie, była biała kawa zbożowa i bułka. Ona się dzisiaj nazywa wrocławska, kiedyś się nazywała paryska. Z tym że tą bułkę ksiądz kroił na cztery kawałki i smarował smalcem, ale tylko po tym brzegu, co było ukrojone. Tak że właściwie tą całą bułę się jadło na sucho. Ale tak to było.
- Pan mówi, że było biednie. A z czego pana rodzina się utrzymywała? Rodzice pracowali?
Nie [obydwoje], tata pracował. Tata był głównym księgowym w spółdzielni na Chocimskiej, Chocimska 20. Ten budynek ocalał z Powstania i był, a teraz niedawno, jakiś miesiąc temu czy dwa przechodziłem, to go rozebrali, bo chyba wieżowiec tam budują czy coś takiego. Nie ma tego budynku. Tata był głównym księgowym w tej spółdzielni, a mama nie pracowała, bo w tych czasach przedwojennych i jeszcze dawniejszych to kobiety na ogół nie pracowały. Taka jest ciekawostka, że w dowodzie [moja] mama napisała (jak i inne [mamy]), moje babcie, to tak mają napisane: „Zawód: przy mężu”. Mam taki dowód, mogę pokazać. Zawód mamy był „przy mężu”. Trochę pracowała w czasie okupacji w RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Coś robiła w RGO. RGO mieściło się przy Puławskiej, przy Malczewskiego, gdzie teraz jest willa pani doktor Elsnerowej. Ona od tych kosmetyków. Tu były biura RGO i tu mama pracowała. Było tak: biednie było, bo z jednej pensji, to… Kartki były i dzieci były dożywiane. Chodziłem też na obiady do państwa Kowalskich, to była Puławska 108 czy coś. Ale nie lubiłem chodzić do tych państwa Kowalskich, chociaż ci państwo byli bardzo sympatyczni i zamożni. Zgłaszali chęć udzielania pomocy.
- To prywatne osoby zgłaszały się?
Tak, prywatne osoby, lepiej sytuowane i dzieciaki tam chodziły. Chodziłem właśnie do tych państwa Kowalskich. Ale dlaczego nie lubiłem tam chodzić? Bo miałem wyznaczone, że między pierwszą a drugą mam przyjść na obiad. Przychodziłem tam na obiad, ci państwo byli zamożni, a to było mieszkanie przedwojenne, więc było główne wejście i wejście kuchenne. Mnie wpuszczano wejściem kuchennym do kuchni. Przy stole w kuchni jadłem ten obiad, zupę czy co tam było, ale nie lubiłem. Teraz jak mnie żona zaprasza do kuchni, żebym coś zjadł, to mi się przypomina ten obiad u pani Kowalskiej.
- Pan roznosił te gazetki – czy pan je też czytał?
Nie, nie czytałem.
- Czy pan zetknął się z jakimiś akcjami małego sabotażu? Widział pan napisy na murach? Czy słyszał pan o jakichś akcjach?
Nie, nie brałem udziału. Ci starsi ministranci należeli do Armii Krajowej…
- Ale czy pan widział na ulicy na przykład, przechodząc gdzieś, jakieś napisy?
Nie, w naszym rejonie nie. Tak daleko się nie wypuszczałem, bo byłem zbyt mały. Ale u nas nie było takich [napisów]. Może w Śródmieściu bardziej. U nas to właściwie nie było tak dużo domów, bo ulica Woronicza to po prawej stronie były dwa budynki i szkoła, a dalej to były chałupy wiejskie. Tam pani Wodnicka hodowała kozy, z których braliśmy mleko. Po lewej stronie były ogródki działkowe. To też o tych ogródkach później mogę powiedzieć, jak Powstanie wybuchło. Bo one stanowiły niejako zasilenie w żywność.
- Czy pan się zetknął może z jakimiś akcjami niemieckimi w stosunku do ludności polskiej? Łapanki, mówił pan, że raz się pan znalazł. Czy coś jeszcze?
Nie, tylko słyszałem, jak ojciec opowiadał, bo miał takie zdarzenie. Został zatrzymany, bo pracował na Chocimskiej, blisko ulicy Rakowieckiej i naprzeciw jak jest Goworka i było kino „Moskwa”, to była zajezdnia tramwajowa. Przed tą zajezdnią Niemcy urządzili publiczną egzekucję. Ludzi zatrzymali, żeby ludzie się temu przyglądali. Tam jest taki czerwony plakat wywieszony, że tu zginęli ci i ci, wyszczególnione są nazwiska. Ojciec był świadkiem tej egzekucji, opowiadał właśnie, a ja tego nie [widziałem].
- Czy pan pamięta jakieś nakazy, zakazy rodziców, właśnie związane z taką wojenną sytuacją na ulicy? Coś było panu wolno lub nie wolno robić?
Nie, z tym że powiem, że była większa swoboda niż teraz. Teraz to rodzice się dziećmi bardzo interesują. Do szkoły, na zajęcia różne, różnie. A nas, to tak… Chodziliśmy do szkoły. Kto chciał, to chodził, kto nie, to na wagary. Rodzice byli zajęci sobą. Ale z kolei było tak, czego teraz też nie ma, że tutaj te budynki (ale myślę, że gdzie indziej też tak było, 117, 117 A, bo to dwa budynki), to była taka solidarność sąsiedzka. Ludzie sobie wzajem pomagali. Na przykład, jak dziecko przyszło ze szkoły, to z tym drugim wołała sąsiadka na obiad, to się te dwa dzieciaki wyżywiły. Jakoś wspólnie było tak [łatwiej]… Taka samopomoc sąsiedzka i w czasie Powstania to się też bardzo przejawiało i pomogło. Ludzie wzajem się żywili.
- Czy ktoś z pana rodziny należał do konspiracji?
Na pewno nie mogę powiedzieć, bo ze mną na ten temat nie rozmawiano, ale podejrzewam, że tak. Mój ojciec pochodził z rodziny, gdzie było pięciu braci. Najstarszy był stryj Wiktor, on był nauczycielem, samotnym nauczycielem w szkole głuchoniemych na placu Trzech Krzyży. Podejrzewam, że on był zaangażowany w tę pracę, bo go Niemcy aresztowali, wywieźli do Wrocławia i słuch zaginął. Do Wrocławia, bo przysłał stamtąd kartkę, ale zginął. Drugi z kolei to był mój ojciec. To nie wiem. Ojciec nie mówił specjalnie, czy należał do organizacji, czy nie. Trzeci był stryj Stefan, on pracował w drukarni. Czwarty był stryj Stach, to też nie wiem. A najmłodszy, stryj Antoś, to też na pewno pracował, bo pracował w Wytwórni Papierów Wartościowych, drukował pieniądze, a był z zawodu introligatorem. To było ciekawe. Dostał się do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Ale miał szczęście, że ten obóz przeżył. To nie ma tak bezpośredniego związku, ale jak będzie chwila czasu, to opowiem, bo to niesamowite. To trzeba poznać grozę tego. Stryj właśnie opowiadał, dzięki czemu przeżył w tym obozie. A tutaj to jeszcze był związany na pewno ten stryj, ksiądz Edward Wojtczak. On tu organizował… To też ciekawe, mogę powiedzieć. Bo tak jak mówiłem, młodsi to tak jak ja, te gazetki [roznosili], a starsi należeli do Armii Krajowej. Wiem na pewno. Dwóch starszych – byli tacy bracia Majkowscy, starszy Czesiek, młodszy Edek, ale oni w czasie Powstania zginęli. Jednego dnia poszedł Czesiek na Okęcie, tam był atak, zginął. Na drugi dzień poszedł Edek i też zginął. A jeszcze byli też starsi dwaj bracia, oni się nazywali Kądziela, a mówiło się na nich Kądzielaki. Starszy był Edek, młodszy Zygmunt, obydwaj przeżyli. Zygmunt pracował, a Edek to postać historyczna. Mogę powiedzieć. On w Powstaniu przenosił pocztę z Mokotowa kanałami do Śródmieścia, wiele razy. Ale za którymś razem nie wrócił, poszedł do Śródmieścia i zginął. Była wydana później książka „Tropami powstańczej przesyłki”. Mam tą książkę. W tej książce jest opisane właśnie, jak to ci Powstańcy nosili pocztę i jest opisany właśnie ten Edek Kądziela. On miał pseudonim „Kuba”. Tam było napisane w pierwszym wydaniu, że on poszedł do Śródmieścia i słuch o nim zaginął. A ja go po Powstaniu spotykałem, pracował w zakładach Waryńskiego. Mówię: „Edek, patrz, napisali tu o tobie, że poszedłeś i zginąłeś”. A on mówi: „A bo już nie mogłem wrócić z powrotem na Mokotów, bo już te kanały nie były możliwe do przejścia. Niemcy opanowali, nie było przejścia”. Mówię: „To ty się zgłoś do wydawnictwa albo do tego pana, który to napisał i powiedz, że przeżyłeś”. I on tak zrobił. W kolejnym, trzecim wydaniu już jest to wyjaśnione. Mam tę książkę, mogę pokazać, jest zdjęcie tego Edka.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał dzień wybuchu Powstania Warszawskiego? Czy przed Powstaniem widział pan, że jest jakaś inna atmosfera w Warszawie, jakoś inaczej się życie toczy?
Po mieście daleko nie chodziłem, tylko tutaj na Mokotowie. W chwili wybuchu Powstania to byłem mniej więcej w rejonie Olesińska, tak przy Puławskiej. Tu zaczęły się strzały, nie wiedziałem, że to Powstanie, tylko tu jest coś, strzelanina się jakaś zrobiła, no to trzeba wracać do domu. Po prostu udało mi się przyjść do domu na Puławską 117. To tak pamiętam wybuch Powstania.
- Jak potoczyły się dalej pana losy?
W Powstaniu, to tak: mieszkaliśmy Puławska 117, a służyłem Puławska 113 w tym kościele, byłem ministrantem. Tutaj było tak, że Powstańcy zajmowali… A może jeszcze opowiem taki… To był najweselszy moment Powstania. Pierwsze dni Powstania. Nie wiem, trzeci, czwarty, nie pamiętam tej daty. Jest na szkole z tej okazji tablica wmurowana i tam jest konkretna data podana. Ale nie pamiętam. To był trzeci czy czwarty sierpnia. Tam stacjonowały, jak powiedziałem, jednostki wojskowe, lotnicze jakieś i Powstańcy zorganizowali atak na tę szkołę. Powstańców było, nie wiem, dwudziestu czy iluś, to rano było i do tego cała gromada cywilów. No i my dzieciaki, te chłopaki też poszliśmy zobaczyć, jak się taki atak odbywa. Wszyscy hurmą na Niemców w tej szkole. Ale Niemcy nie strzelali, nie bronili się, tylko zaczęli uciekać. To był najradośniejszy moment, jak widzieliśmy, jak Niemcy [uciekają]… A to rano, to oni jeszcze nie byli poubierani. Różnie, jeden w spodniach, jeden w bluzie, w podkoszulku, niektóry w gaciach. Oni uciekali z tej szkoły przez ogródki działkowe na Okęcie, do swojego lotnictwa. Ogródki były takimi parkanikami niskimi poprzegradzane, to oni się tam gramolili. Jak to było, to ci sprawniejsi z przodu, a ci mniej sprawni zostawali z tyłu. A tu z kolei pogoń była odwrotnie. Ci z sprawniejsi byli z przodu, a ci mniej sprawni z tyłu. To był piękny widok. Było tak, że ci z przodu doganiali tych Niemców z tyłu. No to ciap, do niewoli chodź. No i trochę tych jeńców wzięli do niewoli, a reszta uciekła i się skończyło. To tak było.
Ale z tymi Niemcami w niewoli to wiem, że tylko był kłopot, bo początkowo było dobrze, ale potem już nie było co jeść. A jeńcowi to podejrzewam, że trzeba było coś dać, więc był to kłopot. Ale byli oni wykorzystywani do takich czynności… Na przykład nie było wody, w ogóle nie było wody. Była jedna studnia właśnie na terenie Królikarni, na terenie tego zakładu, taka z kołem wielkim, kręciło się tym kołem. Tam ludzie wyciągali kubełek, ale tam były setki ludzi, to gdzie tej wody naciągnęli? Na dole, Na Skarpie, bo tam Skarpa, Puławska i na dole było źródełko przy ulicy Idzikowskiego. Tyle że ta ulica dziś jest trochę odsunięta, ona przedtem była tutaj. No i chodziło się do źródełka po wodę. Ale to źródełko było pod ostrzałem, Niemcy byli dalej, na ulicy Obserwatorów i oni obserwowali to źródełko. Kto poszedł, to oni strzelali. Albo trafili, albo nie, ale było niebezpiecznie.
Tak, chodziłem po tą wodę. Ale to marnie było, bo trzeba było [czekać]… Źródełko, to woda pomału leci, więc to nie było tak, że [od razu]… Trzeba było chwilę postać przy tym źródełku, co było niebezpieczne. No to nasi wysyłali tych Niemców. „Masz kubełek i idź po wodę. Jak cię zakatrupią, to twoi”. Ale Niemcy mieli bardzo dobrą obserwację. Nigdy do swojego nie strzelali. Przynajmniej nie pamiętam, żeby były takie jakieś [sytuacje]. Ale to się odbywało dalej tak, że zdarzało się, że Niemiec szedł do źródełka, rzucał te kubły i chodu do swoich. Wtedy nasi zaczynali strzelać do niego. No i takie były „gry wojenne”.
Tak, a i chodziło się z jakimś naczyniem po wodę, bo nie było wody. Mogę powiedzieć na przykład o takich plagach powstańczych. Odczuwam trzy plagi powstańcze. Na filmach tego nie ma. To jest taki temat może trochę kłopotliwy, ale tak: pierwsza plaga to był snu, bo stale był jakiś ostrzał, coś się działo i tego spania nie było. Mało tego, myśmy się do spania nie rozbierali, tylko się spało w ubraniu.
W mieszkaniu, na łóżko się gdzieś rzuciło. Ale co chwila ostrzał się nasilał, to trzeba było się chować. Przeważnie uciekaliśmy do piwnicy, tam się chowaliśmy. Godzinę [czekaliśmy], ostrzał się zmniejszył, no to my z powrotem, a mieszkaliśmy na parterze. Przychodziliśmy z powrotem do tego mieszkania. Znów tam się ze dwie godziny przespało. Stale człowiek był niewyspany. Jedną noc można nie spać, ale dziesięć, dwadzieścia to już obłęd. W dzień gdzieś człowiek się przytulił, to od razu usypiał. No to była jedna plaga. Druga plaga to była również taka, że nie było wody, jak powiedziałem, więc nie było się w czym umyć. Wszyscy chodzili brudni jak półtora nieszczęścia. Mama nam od czasu do czasu mokrą szmatą… Od czasu do czasu, to znaczy raz na parę dni. Mokrą szmatą przecierała twarz, to twarz mieliśmy przetartą, a tutaj byliśmy brudni, aż żeśmy się lepili z tego brudu. Jeszcze było gorzej, bo po kilkunastu dniach oblazły nas wszy. Wszy mieliśmy tyle, że głowa mała. W ogóle nie można było spać, bo Niemcy strzelali czy ostrzał szedł i te robaki gryzły człowieka jak diabeł, cały się drze. Miałem marynarkę brązową z czarną podszewką, to jak tą marynarkę zdejmowałem, to niestety ta czarna podszewka wyglądała jak posypana kaszą. Bo te wszy, to takie były jasno-siwe. Obłęd był z tym.
Jeszcze była trzecia plaga, to znaczy głód, bo nikt nie miał przecież tyle zapasów, co potrzeba. Ale ludzie zapasów trochę mieli, wzajem się wspierali, jak mówiłem. Kto miał, to zapraszał sąsiadów, razem się [wspieraliśmy]… Ale to tydzień, dwa i coraz gorzej. No to siostry gotowały zupę, przeważnie to był krupnik.
Tak, z tego zakładu te siostry, dla wszystkich swoich i dla tych ludzi, dla wszystkich. Kto przyszedł, to one tą zupę dawały. Trochę można się było tą zupą wzmocnić. No i były te ogródki działkowe, o których wspominałem. Ale ogródki były pod ostrzałem, tak że w dzień nie można było chodzić, tylko w nocy po ciemku. Ale po ciemku to też było niebezpiecznie, bo można się było na Niemca natknąć, a żartów nie było, tylko od razu strzelali. A po drugie, po ciemku trudno coś znaleźć. Nie wiadomo, gdzie jest ten pomidor czy jakiś… Każdy jakąś metodę sobie wyszukiwał. Miałem taką metodę, że chodziłem na bosaka i wyszukiwałem zagonki z ogórkami. Jak były ogórki, to się szło boso, stopa koło stopy, aż tego ogórka nadepnąłem. Jak go nadepnąłem, to już jest mój. Takie to były różne [metody]… Trochę się wspieraliśmy tutaj tymi ogórkami czy czymś innym. Ale to wszystko z czasem się zużyło i nie było. Już później był wrzesień, bo to cały miesiąc, cały sierpień, to było z jedzeniem kiepsko. Potem wrzesień, dziesiąty, piętnasty, a tu już mortus kompletny. Ale wtedy taka się pojawiła sprawa, że na Puławskiej 142 (wtedy to był taki numer, teraz to nie wiem, tam się pozmieniało, ale ten budynek stoi, między Woronicza a Naruszewicza) była fabryka sztucznego miodu i okazało się, że w podziemiach, w suterenie były jakieś magazyny tego miodu i my z ojcem po ten miód [poszliśmy]. Wszyscy ludzie: „No to my też”. Ojciec przyniósł bańkę tego miodu. Na oko było około pięciu litrów tego sztucznego miodu. Wtedy jedzenie było takie, że na śniadanie była szklanka ciepłej wody i łyżka miodu. Na obiad była szklanka wody z miodem rozpuszczonym, a na kolację była szklanka wody i łyżka miodu. No i jak tak pojedliśmy trzy dni, to już tego miodu mieliśmy troszkę powyżej… Mogliśmy nie jeść. Mama nie wmuszała. Kto chciał, to jadł, kto nie chciał, to nie jadł. Ale jak nie jadł, to i tak był głodny. O, taka była bieda, a dwudziestego czwartego przyszli Niemcy i się bieda zmieniła.
- Proszę powiedzieć, ci Powstańcy, czy pan ich często widywał? Jak oni byli ubrani? Jakie oni wrażenie robili na takim chłopaku jak pan?
Tak, Powstańców widywało się często, bo ci moi koledzy ministranci byli Powstańcami i Powstańców często się spotykało. Przeważnie byli w cywilnych ubraniach z biało-czerwonymi opaskami. Nie pamiętam, innej organizacji nie widziałem. U nas była Armia Krajowa, AK mieli powypisywane na tych opaskach, wszyscy byli z Armii Krajowej. Większość była w cywilnych ubraniach. Jak im się udało jakiś hełm skombinować czy co, to mieli. Ale mało, przeważnie chodzili w cywilnych ubraniach. Taka była wtedy też moda, że chłopaki prowadzili kolekcje różnej broni. Kulki się wymieniało, a to niemieckie, a to rosyjskie, a to angielskie, jakieś takie…
- Ale to chłopcy w pana wieku?
Tak, mieliśmy. Ale mama to tępiła. Miałem kolekcję, na drugi dzień przychodzę, a mama wszystko mi wyrzuciła. Rozpacz była. Ale jeden hełm mam w piwnicy.
- Wojna była dookoła i wy też bawiliście się w wojnę?
Tak, to znaczy w czasie Powstania to nie było czasu na zabawę, bo raczej trzeba było się chować. Ale po Powstaniu każdy jeszcze się [bawił]… Dużo było różnej broni, wyszukało się, to myśmy się tym bawili. Ale to były zabawy, tak jak to się dziś do tego… Wtedy nikt się jakoś nie zastanawiał, takie głupoty się robiło w ogóle. Ale dziś, jak to sobie przypomnę, to było bardzo [nierozsądne]… Na przykład były wille, ulica Zawrat, to były wtedy jeszcze niezamieszkałe, część była w budowie. To w tych willach, na tym terenie, tam się ognisko rozpaliło i w to ognisko kulki, granaty, a myśmy się gdzieś w dziurę chowali i czekali, jak to się tam rozrywa. No i to się na ogół rozrywało, wszystko było dobrze. Ale było tak na przykład, że zapaliliśmy to ognisko, schowaliśmy się, a to nie wybucha. No i nie było wiadomo, wyjść, nie wyjść, a może wybuchnie, a może nie. No i były wypadki, że komuś rękę urwało. Dużo było też pocisków niewypałów, tutaj właśnie przy Idzikowskiego. Ale to chłopaki brali i to rozkręcało się normalnie, taki pocisk się rozebrało. Ale tutaj leżał taki pocisk niewypał, z tego dużego działa. To się mówiło „działo kolejowe”, ale tak naprawdę, to nie było działo kolejowe. Potem przeczytałem, że to był taki moździerz ciężkiego kalibru. Ale ten pocisk ważył pięćset kilogramów, ogromniasty był. No to do tego chłopaki podchodzili z respektem, tego to się nie dotyka. Jak by taki mały nie mógł rozerwać. Ale tak było, że małego to rozkręcili, bo się go nikt nie bał, a tego wielkiego się bali, to nie podchodzimy do tego wielkiego.
- Proszę jeszcze powiedzieć o Powstańcach. Jak oni byli uzbrojeni? Jak pan pamięta, czy oni wyglądali panu jak takie wojsko, które może coś zwojować?
Po mojemu oni byli słabo uzbrojeni, bo tam żadnej armaty przecież nie było. Przeważnie mieli granaty i pistolety czy jakieś karabiny. No to mieli trochę tego. Ale to było żadne uzbrojenie. Niemcy jak dwudziestego czwartego atak generalny na tą dzielnicę przypuścili, to byli porządnie uzbrojeni. Przed naszym domem, Puławska… Bo jak nas wypędzali później, to też jeszcze opowiem, to czołg stał. Elegancki czołg taki. Dla chłopaka to frajda taki czołg z bliska zobaczyć. Wprawdzie niemiecki, ale czołg w akcji. A my co? My nic.
- Ludzie w pana otoczeniu, znajomi, rodzina, sąsiedzi – co oni mówili o tym Powstaniu, o Powstańcach? Jak się odnosili do tych chłopaków?
Raczej tutaj było sympatycznie. Nie mieliśmy do nich [zarzutów], tak jak czytam z książki, że ludzie jakoś nieprzyjaźnie się obchodzili. Tutaj nie, raczej było sympatycznie. Z tym że byliśmy w takim… To było tak: linia Powstańców, co Powstańcy stale zajmowali, to była właśnie w rejonie Królikarni, tu byli Powstańcy i Woronicza, ta szkoła, ta polna droga. Niemcy z kolei na stałe byli w rejonie dworca kolejki wąskotorowej Warszawa, a Niemcy nazwali to Dworzec Południowy. Dzisiaj tam jest stacja metra Wilanowska. Tu była linia niemiecka, a między tym a Woronicza były takie tereny jakby niczyje. I Powstańcy tu zaglądali i Niemcy tutaj chodzili i mordowali. Kogo tam dorwali, to mordowali. Myśmy byli w takiej linii niczyjej. Był taki czas, że ojciec postanowił, że przeniesiemy się do Królikarni. Myśmy się przenieśli, zostawiliśmy to mieszkanie, przeszliśmy do Królikarni, do swojego stryja. Ale później był taki czas, że Niemcy wzięli ostrzał na ten zakład z samolotów. Niemcy mieli na przykład samoloty, podobno parę sztuk mieli. Nie wiem, ile mieli, ale z literatury wiem, że mieli raptem parę sztuk. No i te samoloty były bezkarne. Powstańcy ani nie mieli dział przeciwlotniczych, ani karabinów maszynowych, ani nic, czym by im uszkodzili. Oni mieli taki dwie szkoły latania. Albo latali bardzo wysoko, tak jak na moje odczucie, jak widzieliśmy, i bombardowali z tej wysokości. Albo latali niziutko nad dachami i też albo rzucali bomby, albo ostrzeliwali z działek. Jednego razu taki nalot zrobili właśnie na Królikarnię i zapalili budynki gospodarcze. Tam były budynki gospodarcze, w których siostry chowały świnie i te świnie się upiekły. Za dwa dni, czy w krótkim czasie, w tym krupniku mieliśmy kawałki mięsa do połowy nadpalone, ale to już było dobrze. A tego pożaru nie można było ugasić, bo nie było po prostu czym. Później, za parę dni ostrzelali teren tego zakładu i kościoła z tego ciężkiego działa, co się u nas mówiło, że niby kolejowe. Taki jeden pocisk upadł w schody wejściowe do kościoła, wywalił całe wielkie drzwi, szkody wielkiej narobił i to nas wystraszyło. Ojciec mówi: „Nie, to wracamy. Oni teraz wzięli się za Królikarnię. Tutaj ostrzał jest, my wracamy do siebie”. Tam już te rajdy Niemców jakoś tak przycichły i wróciliśmy do siebie.
- Taka przeprawa z domu do tego kościoła – czy to było trudne? Czy trzeba było się gdzieś tam kryć? Był duży ostrzał?
To ulicą się nie szło, tylko wszystko się odbywało opłotkami, bo nie było tam zabudowy, tylko to były pola, zielska jakieś, to [szło się] bokami. Ulica była nie do przejścia, bo na ulicy był ostrzał niemiecki i nasz. [Teren] nie wiadomo czyj. W każdym razie ulica nie, chodziło się bokami. No i to tak było. Byliśmy u siebie w domu i tutaj były takie ciekawostki, moim zdaniem, że w 1939 roku, jak mówiłem, myśmy wyszli tak jak stali, bez niczego. No to tutaj też była wojna, Powstanie, to ojciec zarządził jeszcze w czasie okupacji, że już tak drugi raz na golasa nie wyjdziemy. Kupił pięć walizek, bo już brat się urodził w międzyczasie. Było tak: małe dziecko, mała walizka, większe dziecko, większa, i tych pięć walizek stało w przedpokoju. Był przykaz, nie wolno z mieszkania wyjść bez walizki. Jak się chałupa zawali, to przynajmniej zostanie tych pięć walizek. Co tam było w tych walizkach? Nie wiem. Podejrzewam, że tam rodzice jakieś domowe ubrania czy coś. I z tymi walizkami. Te walizki wzięliśmy do Królikarni, potem jak wracaliśmy, to jak był silny ostrzał, a był stale, na zmianę, co godzinę, co dwie godziny, to się ludzie chowali do piwnicy. No i my do piwnicy. Mieszkaliśmy na parterze przy zejściu do piwnicy i te walizki trzeba było brać. Ojciec kazał brać, bez walizki wyjść nie wolno. Ale jak my wychodzimy do piwnicy i za pół godziny wracamy i za godzinę wracamy i znów idziemy i w tę, i we w tę, i w tę, i we w tę, no to tę walizkę brało się co drugi raz, co trzeci. A potem: „Jak będę wychodził z tej piwnicy, a się uda wyjść, to zdążę tą walizkę wziąć. To po licha ją targać do tej piwnicy?”. I tych walizek koniec końców nie braliśmy. No i efekt był taki, tak się to skończyło, że jak dwudziestego czwartego Niemcy przyszli, już [był] ten atak frontalny, co nas wywieźli później do Pruszkowa, my w piwnicy, ale bez walizek, bo walizki stoją za drzwiami. No i Niemcy wołają, żeby wychodzić z tej piwnicy. No a tu konsternacja ogólna, bo takie chodziły słuchy, że kto wychodzi, to dostaje kulkę w łeb i do widzenia. A inna była znowuż mowa, że ci, co nie wychodzą, to Niemcy wrzucają granaty i też jest niedobrze. Więc nie wiadomo, wyjść, nie wyjść. Ale była taka sąsiadka, pani Soszyńska, która miała cztery córki, i ona pierwsza wychodzi z tymi córeczkami. My z trojgiem dzieciaków, mama druga i tak żeśmy… A tu Niemców pełno stoi, jeden koło drugiego, elegancko ubrani, z karabinami. Ale my bez walizek przechodzimy koło swojego mieszkania, więc mama zwróciła się do Niemca, że na chwilę do mieszkania, żeby pozwolił wejść i te walizki wziąć. Niemiec nawet był taki spolegliwy (jak to się dzisiaj mówi) –
Bitte – proszę. Ale była taka sytuacja, że mama się zdenerwowała czy się zamek zaciął, nie mogła drzwi otworzyć. Kręci, kręci, nic. A to wojsko idzie w natarciu, to tam nie ma czasu. No nie może otworzyć. Ale Niemiec był uczynny, wziął kolbę i w te drzwi łup tą kolbą. Ale drzwi były przedwojenne, to nie takie papiery jak dzisiaj. Stuknął trzy razy kolbą w drzwi, drzwi nie puszczają, no to wynocha. No i poszliśmy do Pruszkowa bez walizeczek, bez niczego. To tak było.
Jeszcze była też taka ciekawostka w czasie Powstania, jeśli w ogóle można mówić o jakichś ciekawostkach, że chowaliśmy się do piwnicy. Ale jak nie zdążyliśmy się schować, bo nagle nadleciały samoloty, to się chowaliśmy w łazience. Nasze mieszkanie miało łazienkę. Łazienka była bez okna, takie pomieszczenie nie chroniło przed bombą. Ale niby chroniło przed odłamkami, że to już odłamki nas nie poranią, no i z ojcem do tej łazienki żeśmy się chowali. Oczywiście szyb w oknach nie było, bo dawno wyleciały. No i okna ojciec pozabijał papą, żeby nie wiało. Było to dobre o tyle tylko, że w mieszkaniu było ciemno, bo okna zabite papą, no to ciemno. Tu jednego razu samoloty nadlatują, my chodu. Ale już do piwnicy nie zdążyliśmy, do łazienki, a oni tu gdzieś blisko zrzucili bombę. Aż się wszystko zatrzęsło. Wychodzimy z tej łazienki, a w pokoju wszędzie widniutko. Ta papa powyrywana, wszystko. Bomby rzucili blisko. Wychodzimy na podwórko, patrzymy, nie ma wieży kościoła. „O! Rozwalili kościół. I kościoła nie ma. No ludzie!” Lecimy z chłopakami zobaczyć, co tam w tym kościele, a tam kupka gruzu tylko. A tam dużo ludzi było. Mówili, że ponad trzysta osób tam zginęło w tym czasie. Tylko kupka gruzów, nic nie ocalało, dymki się unoszą jakieś i pełno wszędzie porozrzucanych książek, podartych, poniszczonych. Ale ksiądz miał dużą bibliotekę. Jakieś szczątki mebli, takie różne. To mi przypomina, jak później był taki wybuch w Rotundzie i też po ulicy wszystko, papiery się walały, tak tutaj było po zniszczeniu tego kościoła. Ludzie, którzy ocaleli w sąsiednich budynkach, też tu przyszli, ale nikt nic nie odgruzowywał, bo nie było co. Wszystko zasypane, to wiadomo, że tamci ludzie zginęli i nie ma żadnej potrzeby. Tak ludzie chodzili, patrzyli. Chłopaki też: „O, znaleźliśmy kawałek książki, jakiś kawałek nogi od stołu”. Tak się znajdowało. Ale między innymi znajdowało się i szczątki ludzkie. Myśmy znaleźli rękę siostry zakrystianki, siostry Krysi. A dlaczego to była jej ręka? Bo jak powiedziałem, te siostry chodziły po cywilnemu ubrane, nie w habitach, tylko w cywilnych. Siostra Krysia zakrystianka miała granatową bluzkę w białe grochy i ta ręka, co myśmy znaleźli, tak do łokcia, była w granatowej bluzce w białe grochy. Więc na pewno była to ręka siostry Krysi. No i te szczątki, które tam znaleźli, to podejrzewam, że zakopali, ale już tego nie oglądałem.
- Czy człowiek może się przyzwyczaić do takich obrazów?
Do obrazów? Tak. Ostrzał nie robił jakiegoś specjalnego wrażenia. Najgorsze było to, co powiedziałem. Brak snu, brud i jedzenia, to było najbardziej uciążliwe. A strzelali, no to strzelali, kogo trafili, no to trafili. Z takich groźnych broni, jak już przy tym mówimy, to Niemcy stosowali wyrzutnię pocisków… To się jakoś nazywało specjalnie. U nas się mówiło na to „krowy” albo „szafy”. Bo jak strzelali z tego, było sześć takich pocisków, to było słychać specyficzny dźwięk i mówili, że nakręcają szafy. Te pociski upadały, a one miały ogromną moc zapalającą, powodowały ogromny pożar. Ale jak upadły na przykład na gołą ścianę, że nie było okien, nie miało się co zapalić, to nic tam się specjalnie nie działo. Ale ponieważ one powodowały wielki pożar, taki chwilowy, no to tam się albo coś zapaliło, albo nie, ale było gorące powietrze, powodowało ogromne przeciągi. Opowiadali, nie wiem, ja nie widziałem, że nawet taki przeciąg potrafił głowę urwać. Ale drzwiami trzaskał, jak nie były zamknięte, to drzwi trzaskały. Ale były wypadki, że na przykład potrafił przez okienko wpaść do piwnicy. No to wtedy wszyscy ludzie zostali upieczeni żywcem. U nas był taki wypadek. Nie w naszym budynku, ale po sąsiedzku było.
- Czy pan pamięta, kiedy ten kościół został zburzony?
Mniej więcej to on był chyba na początku września. Tak myślę.
- Czy do tego czasu pan uczestniczył w jakiś religijnych uroczystościach?
Msze się odbywały. Normalnie były w kościele msze. Dużo ludzi przychodziło. Bo jest takie powiedzenie, że w okopach nie ma niewierzących. Jak była taka bieda ogólnie, można powiedzieć i strach, to się wszyscy mocno modlili. Tam nie było niedowiarków. Wszyscy do kościoła chodzili regularnie. Jak się ludzie schowali do piwnicy, to na każdym podwórzu był ołtarzyk. U nas też, Puławska 117, jeszcze niedawno był. Nie wiem, czy teraz jest, ale był taki ołtarzyk tam. Świeczki palili ludzie. A w piwnicy to ludzie też śpiewali różne pieśni, modlili się, pieśni kościelne „Pod Twoją obronę” i różne inne. Pamiętam to dobrze, bo światła nie było, paliła się tak zwana karbidówka. […] To taka lampa metalowa, tam się sypało karbid, takie coś było, polewało się, był zbiornik z wodą, woda kapała, ten karbid się wydzielał i paliło się. Nasze odczucie, że to takie niebezpieczne było, bo to trudno było wyregulować, żeby się ten ogień równo palił. Raz gasł, to potem wybuchał, ale takie okupacyjne urządzenie było, te karbidówki. W piwnicy była taka karbidówka, a tu bomby lecą, te pociski, to się wszystko trzęsie, a ludzie tu śpiewają, modlą się, „Pod Twoją obronę” śpiewają, a tu łup, łup, tynk się sypie i znów śpiewają. To takie było nie do zapomnienia. Tak że byli ludzie religijni, nie było niedowiarków.
- Czy pan wiedział, co się dzieje w innych częściach Warszawy? Czy jakieś wiadomości do was dochodziły, co się gdzie indziej dzieje?
Nie wiedziałem, jak sytuacja przebiega w innych częściach. Czy my jesteśmy górą, czy Niemcy, czy jak. Ale było widać pożary, ogromne pożary, że tam się pali. Gdzie się pali, to trudno było [ocenić], bo byliśmy tak jakby z boku, nie w centrum Warszawy, tylko na przedmieściu. No to nad Warszawą ogromna łuna, tam się wszystko pali, ale co się pali, nie wiadomo. Bo nie było komunikacji z miastem, bo przy Dworkowej byli Niemcy. Tu był ostrzał, nie można było przejść. Rakowiecka w rękach Niemców, byliśmy oddzieleni. To kanałami ten Edzio przechodził. Ale tak [w ogóle] ludzie nie mieli dostępu i dlatego ci ludzie, którzy mieszkali w Śródmieściu czy dalej, to nie mogli się dostać do domów. To oni właśnie koczowali na terenie Królikarni, tutaj gdzie ten kościół, i wiele tych osób zginęło. Tak to było.
- Czy ktoś się dzieciakami zajmował, jacyś harcerze?
Nie, nikt się nie zajmował, dzieciaki zajmowały się same sobą. Tyle co mogę powiedzieć, że jak chodziliśmy do mszy służyć, dużo ministrantów służyło do mszy, to po mszy było to śniadanie.
Początkowo było, a potem już nie było tych bułek paryskich oczywiście, tylko ksiądz miał suchary. To jeszcze w czasie okupacji ksiądz zrobił te suchary czy te siostry robiły, nie wiem. Ale były takie wory z sucharami. Nawet nas to trochę zastanawiało, po co takie wory z sucharami. Ale okazało się w czasie Powstania, że te wory się bardzo przydały i te suchary migiem znikały. Były te suchary do jedzenia i jeszcze była taka ciekawostka pod tytułem „bobik”. Ksiądz miał ten „bobik”. Początkowo mama nawet też dostała ten „bobik” i gotowała zupę. „Bobik” to był taki mały bób, ale to był kamień. On się w życiu… Żeby się gotował dwadzieścia cztery godziny, to on się nie dał ugotować, ale taki był. Nie było co jeść, to i ten „bobik” się jadło. Twardy był jak kamień. No to tak. A tak, dziećmi się nikt nie zajmował, dzieci chodziły same. Takie mi się teraz przypomina, że te dzieci, to były takie małe-dorosłe. Małe wiekiem, małe wzrostem, ale były bardzo samodzielne. Jak mam, już nie mówię swoje dzieci, bo córkę mam dorosłą, ale wnuczki, to małe dzieci, takie dwanaście lat, to jest dziecko teraz. A przedtem to był taki mały-dorosły.
- Co należało do pana takich codziennych obowiązków? Miał pan jakieś takie codzienne obowiązki?
Nie, obowiązków nie było. Ale co się robiło? Robiło się takie różne rzeczy doraźne. A to na przykład ksiądz wysłał, mówi: „Idź tam do domu, nieś tą kawę zbożową”. No to się zaniosło tą kawę. Albo gdzieś indziej… Przeważnie takie roboty łącznościowe, można powiedzieć, czy pocztowe. Wysyłali, a to zanieś sweter do jakiejś pani. Tak było. Poza tym to tak się chodziło zobaczyć, co się gdzie dzieje. Jak gdzieś woda była, to po tą wodę. Zobaczyć, czy tego Niemca utrupią, czy nie. Chłopaki to taka była społeczność i zawsze wołali z przeciwka: „Chodźcie tutaj, bo tam coś się dzieje”. Jak się u nas coś działo, to się ich wołało: „Chodźcie tu, patrzcie, zobaczcie”. Tu zwalili tą chałupę albo coś innego. Było na przykład widać… Bo to taki fakt powszechnie znany, można powiedzieć, ale znam go z autopsji. Jak były zrzuty amerykańskie, Amerykanie zrzucali, to już był prawie koniec Powstania, pogoda była dobra, słoneczna. Ostrzał był umiarkowany, a te samoloty wysoko idą i z tej wysokości zrzucali te spadochrony z jakimś zaopatrzeniem. No to radość też była, że: „O, patrzcie”. Ludzie wszyscy wyszli, patrzą, lecą te spadochrony. Ale nic z tego nie było, bo Powstańcy zajmowali już małe obszary. W naszym rejonie [celowano w] Królikarnię, do Rakowieckiej kawałek, a spadochrony z góry były zrzucane, no i wiatr, to większość poleciała na stronę niemiecką. W naszym rejonie nie spadł ani jeden, nic nie mieliśmy z tego. Tak że to wszyscy: „No, dobrze!”. Najpierw była radość, potem patrzymy, a ten spadochron leci, leci, leci i nic z niego.
- Czy pan pamięta, że ludzie czekali na jakąś pomoc albo Rosjan, którzy stali po drugiej stronie, albo właśnie Anglików? Czy pan coś takiego pamięta, że się czekało na jakąś pomoc dla Powstania?
Nie, u nas nikt na nic nie czekał, każdy liczył na siebie. Z tego liczenia to koniec końców nic nie wyszło. Tak jak patrzę, to po prostu nas była za mała siła. Nie było uzbrojenia. Tak jak mówię, Niemcy wchodzili, to czołgi mieli, artylerię, lotnictwo przede wszystkim bardzo groźne, to na nich nie było w ogóle żadnego sposobu. A my co tam, granaty? Nie, to w ogóle… Od strony wojskowej to była klęska, od samego początku.
- Jak pan patrzył na tych chłopaków, właśnie na tych Powstańców? Czy to z szacunkiem, czy traktowało się ich jako starszych kolegów?
Można powiedzieć, że początkowo to była jakby zazdrość, że ten starszy Edek idzie i opaskę dostał i pistolet ma. No to fajnie, niby fajnie. Ale jak potem się okazało, że nad ranem tego Cześka przynieśli nieżywego, potem na drugi dzień tego Edka przynieśli […] ich z powrotem, to chęć do należenia, założenia tej opaski jakoś tak zmalała. Bo to początkowo wydawało się, że to takie jakieś wesołe będzie i pełne zaszczytów, a potem się okazało, że można w głowę dostać i w ogóle ubywa tych ludzi. I Edka nie ma, i Cześka nie ma. Edek poszedł do Śródmieścia i nie wraca – tu zabity, tam zabity, bo jednak zabitych trochę było. Pocisk wpadł, to się ci ludzie upiekli. Tu Królikarnię zwalili, powiało grozą tak porządnie i już odechciało się tym chłopakom iść do tego Powstania, walczyć. Chociaż byliśmy mali, to i tak byśmy nie poszli. Ale tak było, że to trzeba iść. Potem się okazało, że lepiej nie iść, bo jest niebezpiecznie. Dużo ludzi zginęło.
- Dookoła, w pana sąsiedztwie też było widać, że ludzie giną?
Tak, dużo ludzi i były takie fakty, że właśnie chłopaki gdzieś polecieli, mówią: „Patrz, zobacz, leży zabity”. Poszło się oglądać, cały brzuch ma rozharatany jakiś człowiek. Tych zabitych było sporo, mi się wydaje, że było sporo.
- Czy pan pamięta jakieś pogrzeby?
Nie, pogrzebów nie było. Zakopywali ludzie, gdzie popadło, a tych spod gruzów, to nie wiem, co się z nimi stało. Bo w kościele co ich zasypało, [to nie wiem,] czy ich później po wojnie [ekshumowano]. Jak stawiali te budynki, to chyba to musieli odkopać jakoś. Nie wiem, co się z tym stało, bo już tam nie mieszkałem.
- Proszę teraz powiedzieć, jak przyszli Niemcy i was wypędzali. Jak to było?
Myśmy siedzieli w tej piwnicy… Jak przyszli Niemcy… To było 24 września, Niemcy idą, ostrzał się wzmógł, wszyscy do piwnicy, to my też do piwnicy. Ale to już mówiłem. Niemcy przyszli, kazali wychodzić. Obejrzałem sobie ten czołg niemiecki przy okazji. No i opłotkami – też nie ulicą, ulicą szło wojsko, a opłotkami wypędzili nas na Służewiec, ze Służewca później do Pruszkowa.
- Ktoś konwojował tę grupę ludzi, w której pan był?
Ogólnie to był bałagan, trzeba powiedzieć. Nie było, że to jakiś konwój, Niemcy idą po bokach. Tylko tak: „Tam macie iść. Do widzenia”. Jeszcze powiem, że w międzyczasie to się zgubiłem, bo poszedłem ten czołg oglądać, a rodzina i wszyscy poszli tymi opłotkami. Wychodzę później z powrotem na te opłotki, a tu już tych ludzi nie ma, bo poszli. Ale byli Niemcy, więc jeszcze taki byłem, że się pytam: „Dokąd ci ludzie poszli?”. A ten Niemiec mówi: „Tam poszli”. Ale patrzę tam, ale nic nie widzę. Mówię: „Nie widzę”. A oni po polsku rozmawiali i mówi: „No tam!” – i groźnie na mnie. No to się wystraszyłem i lecę w tamtą stronę, ale dobrze mi powiedział, bo dogoniłem mamę i sąsiadów.
- Czyli bez trudu można było uciec gdzieś na bok?
No, uciec może można było. Ale dokąd? Jak wszędzie naokoło wojna trwała, można powiedzieć, i ostrzał. Może ktoś i uciekł. Ale tak jak my, kobiety z dziećmi, to dokąd tam uciekać? To nikt nie uciekał. Wszyscy tak jak oni kazali iść na teren Wyścigów, to tak ludzie szli. Mniejszymi grupkami, większymi szli. Stamtąd później do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy kilka dni.
- Jak tam wyglądało? Jakie warunki tam były?
Byliśmy w jakiejś hali montażowej, na betonie spaliśmy, bo oczywiście nic nie mieliśmy. Byliśmy brudni jak półtora nieszczęścia i zawszeni z tym wszystkim. A licho niech to! Tyle że trochę tam jeść jakoś dawali. Chyba koło tygodnia tam byliśmy. Potem w wagony nas zapakowali. To były wagony osobowe, ale nie takie jak teraz, tylko takie starego typu. Do każdego przedziału były drzwi. Tu tak było, że oni dawali, nie pamiętam kto, czy Czerwony Krzyż, czy Niemcy, w każdym bądź razie każde dziecko, które wsiadało do wagonu, to dostało puszkę z mlekiem skondensowanym, na podróż. No i nas wywieźli do Bodzentyna, z Bodzentyna do Śniadki. Ale tego mleka nie było jak otworzyć, bo nie było ani gwoździa, ani noży, ani niczego, i te puszki dojechały do samego końca. Jak nas zawieźli, wyrzucili z tego pociągu, to oni nas tam nie witali serdecznie, bo w okupację, uważam, każdy miał ciężko, a tu jeszcze mu zwalają matkę z trojgiem dzieciaków, brudnych i zawszonych. Mówiłem, do kogo nas przydzielili?
Przydzielili nas do młynarza, do młyna. Młyn wodny we wsi Śniadka. Chciałem ich później odwiedzić, ale jakoś się nie złożyło. Była stara młynarzowa, kulawa, dwóch dorosłych synów, trzeci był trochę starszy ode mnie, to mnie obijał czasami, i córka dorosła. Paulina miała na imię, a gospodyni na nią wołała Paula. Stale do niej – Paula to, Paula tamto. Nam rzucili słomę na podłogę i na tej słomie żeśmy spali. Jedliśmy razem z nimi, z tym że oni marnie się też odżywiali, bo to pamiętam. Śniadanie było zawsze tak: siadali zawsze przy stole i nas sadzali, siedzieliśmy wszyscy razem przy stole. Dostawaliśmy w misce żurek, każdy miał w miseczce żurek, a na środku micha z kartoflami, więc jadło się żurek z kartoflami z tej michy. Myśmy u nich byli chyba sześć tygodni, to dzień w dzień był żurek z tymi kartoflami, dzień w dzień, świątek piątek. Na obiad była na pierwsze zupa kartoflanka, a na drugie były kluski na mleku, takie małe kluseczki. Też co dzień było to samo, co dzień. Jak oni się odżywiali? Nie wiem. No tak się odżywiali. Na kolacje dopiero było różnie. A to racuchy się upiekło, chleb upiekli czasem. Tam różne rzeczy były. Byliśmy tam sześć tygodni, potem oni złożyli sprzeciw jakiś i nas przenieśli do państwa o nazwisku Glina. Małżeństwo bezdzietne Glina, mieli nowy dom, trzy pokoje. Dwa pokoje były wykończone i ogrzewane, to oni tam mieszkali, a trzeci pokój był zimny, nieogrzewany, to nas tam wsadzili, myśmy tam siedzieli. Z półtora miesiąca tam siedzieliśmy, a powszechne było takie powiedzenie: „Chciało się wam Powstania, to mata”. No i mieliśmy.
Dopiero stamtąd przenieśli nas do trzecich gospodarzy, państwa Rachtanów. Ci byli przyzwoici ludzie. Nie wypominali nam, że chciało się nam Powstania, współczuli nam, chociaż sami też nie mieli zbyt dobrze. Oni mieli chałupę pod lasem, państwo Rachtanowie. Też spaliśmy na podłodze, ale atmosfera była zupełnie inna. Współczuli nam, że nas taka bieda spotkała. Oni mieli trzy córki, takie dorastające panienki, a moja siostra już miała piętnaście lat skończone, wiec się też do towarzystwa tych panienek nadawała. No to ona tam razem, a ja byłem jeszcze za mały, do tego towarzystwa się nie nadawałem. To było takie też ciekawe, bo do tych panienek przychodzili kawalerowie, bo to był karnawał, i urządzali tańce. Stół, który stał na środku, odstawiali w bok i to była sala taneczna i ci kawalerowie sobie urządzali tańce z tymi panienkami. Jeszcze sąsiadki przychodziły, zabawa była fajna, a ja sobie stałem z boku i obserwowałem. Bardzo śmieszna była muzyka, bo nie było muzyki, ale mimo to oni tańczyli. Muzykę uprawiał chłopiec, był młodszy ode mnie chyba o rok, mniejszy, niższy i on miał skrzypki. Oni go sadzali na komodzie i mówią: „Ty graj”. Cała rzecz była, że on nie umiał grać, więc on tym smykiem ciągnął po skrzypkach i to tak wyglądało: „Pit, pit, pit, pit” i oni tańczyli. To był, nie wiem, kujawiak, walc czy tango. To tak było: „Pit, pit, pit”. Potem następny taniec był szybki, więc: „Pit, pit, pit, pit, pit”. No i oni tańczyli polkę czy oberka, czy fokstrota. Nie wiem, coś tam tańczyli szybkiego. Potem na zmianę był znowu wolny, znowu szybki. Taka fajna była zabawa wieczorem. Te zabawy robili mniej więcej dwa, trzy razy w tygodniu. Fajne było takie towarzystwo, sympatycznie było, aż tam nas odkrył ojciec.
- Właśnie. Co stało się z ojcem? Dlaczego pan był tylko z mamą?
Właśnie z ojcem było tak, że ojciec chodził za jedzeniem, za czymś, nie wiem, chodził. Nie był stale z nami, tylko tak różnie. W tym czasie jak właśnie Niemcy do nas przyszli 24 września, ojca nie było, ojciec był bliżej Śródmieścia, w rejonie ulicy Dolnej i został objęty przez Niemców. Za dwa dni Niemcy tu doszli i wzięli ojca i wysłali ojca do obozu pracy Rosenheim pod Norymbergą i ojciec był w tym obozie. Ale to już był koniec wojny, bo to już upadek III Rzeszy, więc udało się ojcu uciec stamtąd z drugim kolegą, więźniem. Z tego obozu Rosenheim uciekli i nocami szli, do Polski wracali z powrotem. W nocy szli, a w dzień spali gdzieś w krzakach, w jakimś sianie – opowiadał to ojciec. Tamten drugi kolega, więzień, był z Częstochowy, więc doszli do Częstochowy, do tego więźnia… Piechotą spod Norymbergii. Szli ileś dni, ale tu doszli. W Częstochowie [była] już Armia Czerwona, przesunął się front, znaleźli się w Polsce, jak to się mówiło, oswobodzonej. No to się już oswobodzili. Ojciec z Częstochowy do Warszawy. To już nie w nocy, tylko w dzień, bo to już była Polska. Tu miał znowu spotkanie z żołnierzami radzieckimi – trzecie, bo tam już dwa, a tu było trzecie – że powiedzieli:
Dokumienty. A ojciec z obozu uciekł, no to:
Dokumentów niet. – „No to nie masz dokumentów, no to w ciurmę”. Na dwadzieścia cztery godziny ojca zamknęli do paki, czego im ojciec nigdy nie mógł wybaczyć, że: „Niemcy całe przeszedłem, a tu mnie sojusznik do paki wsadził!”. No i przyszedł do Warszawy, dom ocalał. Wprawdzie wszystko z domu było wykradzione, mieszkanie porujnowane, okien nie było, drzwi, ale już coś było. Zaczął nas szukać i znalazł nas w tej Śniadce. To też był wyczyn taki, można powiedzieć. Bo ojciec się od sąsiadów jakoś dowiedział, dokąd nas wywieziono pod Bodzentyn. Chodził, szukał, ale byliśmy rodziną znaczną, bo była kobieta z trojgiem dzieci, to takich nie było za dużo, więc tak pytał się o kobietę z trojgiem dzieci, może tu, może śmu. Tak się szukali i wreszcie wskazali, że my jesteśmy u Rachtanów. Ojciec przyszedł, no i przyjechaliśmy do Warszawy.
- W jakim miesiącu pan przyjechał?
W lutym, równo pięć miesięcy nas nie było. Dwudziestego czwartego września nas wyrzucili i 24 lutego wróciliśmy do Warszawy.
- Jak pan był na tej wsi, to pan wiedział, że Warszawa już jest wyzwolona w styczniu?
Nie, tego nie wiedzieliśmy. Dopiero jak ojciec przyszedł, to już… Chociaż front przeszedł i tam, tyle że to na wsi, to tam [nawet] Niemców nie było. To znaczy Niemcy trochę byli, bo w nocy przychodzili, sprawdzali, szukali partyzantów. Ale nie było [dużo], takie poszczególne jednostki jakieś były. Tak nie było tego frontu, nie było takiego strzelania jak w Warszawie. Później już Niemców nie ma i patrzymy, ruskie i nasze wojsko, no to znaczy, że już jest wolność. Tak to było.
- Jakie wrażenie na panu zrobiła Warszawa, jak pan wrócił?
Marnizna była, bo różnie podróżowaliśmy, tak, śmak, różnie. Ostatni odcinek jechaliśmy pociągiem i dojechaliśmy do Warszawy Zachodniej. Tu wysiedliśmy i szliśmy piechotą. Ale szliśmy jakby od strony Woli. Tutaj wszędzie ruiny były, w ogóle nic nie było. Przechodziliśmy na stronę południową przez most, który jest na ulicy Żelaznej. Ten most nie był zniszczony czy wiadukt nad torami. Przeszło się na tą stronę i cały czas piechotą po ruinach jakoś szliśmy na Mokotów. Mokotów nie był tak bardzo zniszczony, jak słyszy się. Nie byłem wtedy na Starym Mieście czy na terenie getta – jedna wielka ruina. To tu tak nie było. Na ulicy Puławskiej były domy wyburzone do spodu, ale niektóre stały. Przy Madalińskiego na rogu stał, po drugiej stronie Dworkowa, poczta, ten budynek ocalał. Tak od czasu do czasu był jakiś budynek. U nas budynki ocalały. Budynek 117, 117 A, naprzeciwko, na rogu Ksawerów ten budynek, to też był i obok był. Bo na rogu to był sklep spożywczy Rafalskiego, a obok też budynek ocalał, tam był sklep, który się nazywał „Ziarno”, z pieczywem. Sklep naszych sąsiadów Kryszewskich, mydlarnia i na drugim rogu sklep wędliniarski Głowackich. To się wszystko pamięta. Tak że to było, a [nie było] tych domów, co teraz stoją obok, na rogu Idzikowskiego. Bar „Pod Skocznią” to jest nowy budynek i po prawej stronie, między Puławską 113, Królikarnią, to są wszystko nowe budynki. Tam był teren, taki plac później zrobili, była spółdzielnia transportowa, „Pośpiech” się nazywała.
Później zacząłem chodzić do szkoły. Tutaj była szkoła powszechna, ale [poszedłem] później do gimnazjum i to było gimnazjum żeńskie Królowej Jadwigi. Chodziłem do żeńskiego, chociaż się nie uważałem za dziewczynkę, ale byłem w żeńskim gimnazjum. W klasie było nas sześciu chłopców i prawie trzydzieści czy około trzydzieści koleżanek.
Jeszcze mogę powiedzieć, jak się z tej szkoły wyzwoliłem. To już tak nie ma związku z Powstaniem, ale jest ciekawe. Tak było, że się budowało taką piramidę z krzeseł, piramida się przewaliła i wybiła się szyba. Profesor Ehrenweit, nasz wychowawca, pyta się: „Kto wybił szybę?”. Nikt się nie przyznaje, bo myśmy nawet nie wiedzieli, kto tą szybę wybił. To profesor mówi: „To wy się naradźcie, ja za parę minut tu wrócę”. Wrócił za parę minut, to my się naradziliśmy, a głównie dziewczyny, bo one rej wodziły w całej szkole, że jak się profesor zapyta, kto wybił szkołę, cała klasa wstanie i co nam zrobi. Nic nam nie zrobi. No i tak było. Profesor się zapytał: „Kto wybił szybę?” – i myśmy wstali w sześciu, a koleżanki nie. No i już było wiadomo, kto wybił szybę, no tak. Efekt był taki, marny dla mnie, ale się skończył w ten sposób, że powiedziałem ojcu, że więcej do tej szkoły nie pójdę. Będę chodził na wagary, wszędzie, może mnie ojciec zakatować, ale do tej szkoły chodził nie będę. I tak się rozstałem z Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. Ojciec przeniósł mnie do Liceum imienia Tadeusz Rejtana, które wtedy było liceum męskim i mieściło się na Rakowieckiej 23. Wiem, że dzisiaj się mieści na ulicy Wiktorskiej i jest koedukacyjne, a wtedy było męskie.
- Jak pan teraz ocenia Powstanie? Pan przeżył to. Czy warto było?
Jak bym był głównodowodzącym, to bym Powstania nie robił, dlatego że Powstanie było z góry skazane na niepowodzenie. Bo Powstanie, jak wiemy, było politycznie wymierzone przeciwko Rosjanom, przeciwko Związkowi Radzieckiemu. A jednocześnie nasi decydenci liczyli, że Rosjanie udzielą pomocy, przynajmniej wkroczą do Warszawy i ten teren, tak jak w Paryżu, oswobodzą. To było naiwne. Wiadomo było, przeciw komu to jest wymierzone, to on będzie udzielał pomocy? To z góry było skazane, że Rosjanie nie udzielą pomocy. A jak nie udzielą pomocy, to Powstanie nie ma żadnej szansy się utrzymać, bo przewaga była tak ogromna po stronie Niemców, chociażby i w ilości wojska. Wojsko było wyszkolone i przede wszystkim w sprzęcie. Oni byli uzbrojeni, jak to się mówi, po zęby, czołgi, samoloty. A my co? Nic. Można powiedzieć, takie są też głosy, że jednak pokazaliśmy ten patriotyzm. Tak, ale za jaką cenę. Cena była ogromna, bo że miasto zostało zniszczone, to jeszcze, bym powiedział, jest do przeżycia, miasto się odbuduje, ale ile ludzi zginęło, młodzieży i to tej najlepszej. Bo jak był pijak, to on nie szedł do Powstania, tylko patriota. I ta młodzież patriotyczna zginęła i to niepowtarzalnie. Część nam inteligencji wybili Niemcy, później Rosjanie, Katyń i tamte inne Syberie i Kazachstany, tutaj Powstanie znowuż i klęska narodowa, klęska.
- Czy w czasie Powstania pan miał takie poczucie, że trochę wolności, że wolna Polska na takim kawałku? Czy nie było takiego wrażenia?
Że się czuło wolnym? Tak, oczywiście. Nie było tego strachu. Tak jak mówiłem, niby tego Niemca… Ale jak się Niemca zobaczyło w mundurze, to był strach. Może człowieka zaczepi, nie wiem, co mi zrobi. Był taki powszechny strach przed Niemcami. A tutaj później, jak Powstanie wybuchło, to Niemca nie ma, jesteśmy paniska, no i to jest dobrze. Mało tego, jeszcze widzimy, jak oni z tej szkoły uciekają w tych gaciach, to jest dobrze, radość. Ale potem już się zrobiło coraz gorzej, coraz gorzej i klęska, niestety klęska. Powiem, że ludność to się tej klęski może nie spodziewała, że to się tak zakończy. Ale myślę, że ci dowódcy to powinni sobie zdawać sprawę, że nie ma żadnej szansy.
Komorów, 24 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek